Wszystko, co dobre, tutaj umiera - Djuna - ebook + książka

Wszystko, co dobre, tutaj umiera ebook

Djuna

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tunel pod łóżkiem prowadzący do niezwykłej krainy. Wampiry w dziewiętnastowiecznej Korei. Wszechpotężna, kosmiczna dżungla. W światach wykreowanych przez Djunę nie ma miejsca na ograniczenia i nic nie jest takie, jakim się wydaje.

Zbiór opowiadań enigmatycznej osoby autorskiej z Korei Południowej tworzącej pod pseudonimem Djuna wreszcie trafia do rąk czytelników w Polsce. Opowieści z pogranicza science fiction, fantasy oraz literatury grozy zaskakują, hipnotyzują i nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 548

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



EVERYTHING GOOD DIES HERE by Djuna

Copyright © Djuna

All rights reserved.

Polish translation rights © 2025 by Wydawnictwo Yumeka, arranged

through Greenbook Agency and Booklab Agency.

No part of this book may be used or reproduced in any manner whatever without written permission except in the case of brief quotations embodied in critical articles or reviews.

Tłumaczenie z języka koreańskiego: Dominika Chybowska-Jang (opowiadania w części Jezebel), Klaudia Szary (opowiadania otwierające)

Copyright © for the Polish translation by Dominika Chybowska-Jang, Klaudia Szary, 2025

Redakcja: Monika Pertek-Koprowska, Karolina Przybył (Gabinet Słowa)

Korekta: Alicja Żuchowicz

Skład i opracowanie graficzne: Klaudia Szary

Projekt okładki oraz ilustracja wewnątrz okładki: Klaudia Hansel

Ilustracja w tekście: Freepik.com

ISBN: 978-83-972813-3-2 (oprawa miękka), 978-83-972813-4-9 (e-book)

Wydawnictwo Yumeka

ul. Piastów 9/143, 40-866 Katowice

www.yumeka.pl

www.instagram.com/wydawnictwo.yumeka

www.facebook.com/wydawnictwo.yumeka

Treści potencjalnie niepokojące: choroba mentalna, inwazja, kanibalizm, przemoc (także wobec dzieci), śmierć (także dziecka), transfobia, wojna

W głąb lustra

1

Chciałabym wam opowiedzieć historię mojej mamy. Jest to opowieść o kobiecie, która przez trzydzieści osiem lat nieustannie cierpiała prześladowania z powodu uprzedzeń i agresji ze strony bezimiennych gangów. Najpewniej ta historia wam się nie spodoba. Dobrzy ludzie padają ofiarą niesprawiedliwości, żałosny przestępca umiera, zanim wszystko się faktycznie zacznie, grupa zwyczajnych ludzi, pozbawionych empatii i kierujących się uprzedzeniami, popełnia wielkie zło, a niechciane dziecko będące owocem gwałtu pragnie uwagi swojej matki, pozostając jedynie symbolem popełnionego na niej grzechu.

W ustach sprawnego gawędziarza ta opowieść byłaby poruszająca. Gdyby opowiadał ją ktoś szczery, mogłaby was czegoś nauczyć. Tak czy inaczej, ta historia potrzebuje spójnego zakończenia. Mam nadzieję, że ktoś będzie w stanie je napisać. Chciałabym również, aby było to zakończenie szczęśliwe. Niech protagonistka uwolni się od otaczających ją idiotów, odzyska stabilność, zarówno emocjonalną, jak i finansową, a ostatecznie pokocha swoją córkę.

Ale to nie tę historię dzisiaj wam opowiem. Żeby uchwycić wagę tych wydarzeń, potrzebna byłaby odpowiednia doza realizmu, ale wiem teraz, że to, co do niedawna wydawało mi się prawdą, jest jedynie wytworem mojej wybujałej wyobraźni.

Tutaj opowiem wam zupełnie inną historię. W porównaniu do losów mojej mamy, które chciałabym przedstawić, jest prosta, głupiutka i mniej bolesna. Nie sądzę, żeby was poruszyła lub czegokolwiek nauczyła. Ale tylko ja mogę zrelacjonować te wydarzenia bez jakichkolwiek kłamstw.

2

Moja opowieść rozpoczyna się w szpitalnym pokoju mamy. Gdybym miała odwagę odciąć się od tego wszystkiego i napisać o niej całą książkę, byłby to jeden z punktów kulminacyjnych albo zakończenie pierwszego aktu. Poprzedniego dnia byłyśmy zmuszone opuścić wynajmowane mieszkanie. W dniu, w którym się to wydarzyło, przebywałam z matką w szpitalu.

Było około pierwszej w nocy. Szpitalne racje żywieniowe były marne, pusty żołądek nie pozwalał mi spać. Po wielu nieudanych próbach zaśnięcia i uspokojenia brzucha oraz po ciągłym przewracaniu się z boku na bok w końcu wstałam z kanapy, wzięłam monetę z torebki mamy i wyszłam.

Korytarz był słabo oświetlony, a w powietrzu czułam wilgoć. Jarzeniówka wisząca pod sufitem migała co chwilę, jakby miała zaraz zgasnąć. Na szczęście poblask księżyca wpadający przez zakurzone okna dawał dostatecznie dużo światła. Kiedy schodziłam na pierwsze piętro do automatów z przekąskami, wsłuchiwałam się w odgłosy samochodów przejeżdżających przez pobliski wiadukt.

Kupiłam batonik w mlecznej czekoladzie. Gdy miałam rozerwać jego opakowanie, usłyszałam kogoś za moimi plecami. Przerażona odwróciłam się powoli. Na końcu korytarza stała postać. Nie wyglądała na pielęgniarkę czy pacjentkę. Byłam w stanie ocenić jedynie, że sylwetka wskazywała na kobietę średniego wzrostu. Na jej widok zamarłam w bezruchu i nawet kiedy istota zaczęła się do mnie powoli zbliżać, nie byłam w stanie ruszyć choćby palcem.

Z każdym krokiem jej obrys stawał się coraz mniej przerażający. Okazało się, że to normalnie wyglądająca kobieta w średnim wieku. Co natomiast nie było normalne, to jej ubranie. Nosiła kombinezon w absolutnie nudnym, niczym niewyróżniającym się szarym kolorze, a w lewej ręce trzymała zagięty pręt, z którego zwisały metalowe kule różnych rozmiarów. A naprawdę dziwny był wyraz jej twarzy. Wzrok kobiety przenikał mnie, jakby przypadkowo spotkała na ulicy gwiazdę kina. Jej policzki zdobiły rumieńce, a z oczu zaczynały cieknąć łzy.

Zbliżyła się do mnie i korzystając z mojego oszołomienia, przytuliła mnie mocno. Mówiła coś, łkając, ale nie byłam w stanie zrozumieć jej słów. Jedyne, co udało mi się rozszyfrować, to dwukrotnie powtórzone na samym końcu:

– Biedne dziecko! Biedne dziecko!

Kobieta, uspokajając się powoli, chwyciła mnie za rękę i zaczęła ciągnąć w kierunku wyjścia. Zdziwiona i nadal przestraszona, bez namysłu, niczym kukiełka podążyłam za nią.

Gdybym miała większe doświadczenie w opowiadaniu takich historii, dokładniej opisałabym atmosferę, jaka panowała wtedy w szpitalu. Był to stary i szary siedmiopiętrowy budynek o podłużnej budowie, usytuowany na rogu targowiska, przy wiadukcie. Zapach mięsa ze sklepów rzeźniczych i dźwięki samochodów przesiąkały do środka niezależnie od tego, jak szczelnie zamknięte były okna, a woda nieustannie kapała z różnych punktów na suficie. Taki właśnie był to szpital.

Kiedy zbliżałyśmy się do wyjścia, zauważyłam, że znajomy świat zmieniał się wokół mnie kawałek po kawałku. Zapach mięsa stopniowo ulatywał. Dźwięki aut stawały się niesłyszalne, a dziwnie rozbujane światła na zewnątrz – coraz jaśniejsze.

Kobieta otworzyła główne drzwi. Zawahałam się przez moment i wyszłam przed budynek.

Rynek i całe miasto przestały istnieć. Stałam w gęstej dżungli pełnej dziwnych, szarych drzew. Na końcach ich gałęzi wisiały świecące na biało przedmioty przypominające jagody łagodnie bujające się na wietrze. To, co wzięłam za wiadukt, okazało się ogromnym drzewem, które wyrosło na kształt łuku. Budynek szpitala również się zmieniał. Nieciekawa konstrukcja z szarego betonu zaczynała pokrywać się sękatą korą starego drzewa. Jedynie w miejscach, gdzie transformacja jeszcze się nie zakończyła, dało się dostrzec fragmenty ścian. W porównaniu do tej przemiany chwiejący się przede mną statek kosmiczny w kształcie jaja i postać w szarym kombinezonie krzątająca się wokół niego wydawały się raczej zwyczajne.

Kobieta, która mnie tu wyprowadziła, kontynuowała swój monolog, wciągając mnie na pokład. Niedługo później dwóch mężczyzn wniosło do statku także moją mamę, wciąż na wpół śpiącą i ubraną w piżamę. Tuliłyśmy się do siebie zdezorientowane, kiedy statek startował.

3

Teraz przydałoby się długie wyjaśnienie. Tamtej nocy zasnęłam, nie zdając sobie z niczego sprawy, i dopiero następnego poranka dowiedziałam się, co się działo. Kobieta, która wyciągnęła mnie ze szpitala, opowiedziała mi całą historię. Była kapitanem tego statku. Ona i jej załoga przelecieli siedemdziesiąt osiem lat świetlnych, aby dotrzeć na Ziemię i ocalić mamę oraz mnie.

Według kapitan to, co brałam za Ziemię, tak naprawdę nią nie było, a my nie byliśmy nawet Ziemianami. Planeta, na której żyłyśmy do wczoraj, przez Ziemian zwana była Babayaką 4. Pięćdziesiąt lat wcześniej wysłali tam grupę kolonizacyjną, ale wszyscy zmarli na skutek tajemniczych chorób i wypadków. Przetrwały jedynie kluczowe systemy sztucznej inteligencji i roboty. Dzięki nim ludzie z Ziemi poznali zadziwiającą prawdę o rosnących na Babayace roślinach. Drzewa zbierały się tam w gęstą dżunglę i łączyły, aby stworzyć system na kształt ogromnego mózgu.

Układ był świadomy, uczył się, sam naprawiał i dysponował niemal nieograniczoną wiedzą. Gdyby chciał, mógłby natychmiast stworzyć zawieszony w powietrzu Pałac Buckingham. Dżungla jednak nie realizowała bezmyślnie swoich zachcianek. W zasadzie nie wykazywała żadnych nadzwyczajnych pragnień.

Choć nie miała na to żadnych dowodów, kapitan była przekonana, że to dżungla odpowiadała za śmierć kolonistów. Z oczywistych względów byli dla niej zagrożeniem, co stanowiło podstawę do samoobrony. Tragiczne, ale zro­zumiałe.

Ziemian interesowało, co stało się później. Gdy tylko wszyscy koloniści zostali wyeliminowani, dżungla zaczęła badać pozostawione przez nich domy, maszyny i biblioteki. Nie miała w tym żadnego konkretnego celu. Prawdopodobnie po prostu się nudziła. Miała czas i nie miała niczego lepszego do roboty. Istniało wiele ciekawych sposobów na uśmiercanie żywych organizmów, ale proces umierania można przedłużać tylko do pewnego momentu.

Dżungli nie interesowały zasady i nauka stojące za ziemskimi maszynami. Jej ciekawość była czysto pragmatyczna. Potrzebowała jedynie wiedzy niezbędnej do obsługi maszyn grupy konstrukcyjnej, by za ich pomocą otworzyć bibliotekę. Dżungla nie wykazywała zainteresowania rzeczami, których sama mogłaby dociec. Bardziej ciekawili ją ludzie, a do poznania ich potrzebowała czegoś… prostego, wyrazistego i przykuwającego uwagę.

W swoich zainteresowaniach dżungla była niczym koreańska ciocia. Zakochała się w północno- i południowoamerykańskich operach mydlanych, dwudziestowiecznych melodramatach z Hongkongu i Tajwanu oraz w dziewiętnastowiecznej włoskiej operze. Najbardziej upodobała sobie kobiece bohaterki cierpiące nieuczciwe prześladowanie.

Kiedy już skończyła czytać wszystkie romanse oraz dramaty i obejrzała zgromadzone w bibliotece filmy, postanowiła stworzyć własną historię tego typu. W swym wnętrzu wytworzyła główną bohaterkę będącą skrzyżowaniem dwóch hongkońskich gwiazd – Li Lihuy i Lin Dai. Zgodnie ze schematem ówczesnych dramatów protagonistka urodziła niechciane dziecko i nie mając wyboru, podjęła się pracy piosenkarki w nocnym klubie. Jedynymi świadomymi istotami na scenie dżungli były kobieta i jej córka. Nie przejmowała się umysłami innych postaci. Niby kto na widowni się zastanawia, co myślą bohaterowie drugo- i trzecioplanowi?

Dzięki temu, że maszyny grupy konstrukcyjnej były połączone siecią ansiblową, ludzie na Ziemi widzieli wszystkie poczynania dżungli. Jej melodramat został w całości nagrany i rozesłany przez sieć we wszystkie zakątki wszechświata. Przez dwie dekady seria bawiła mieszkańców ponad czterdziestu ośmiu planet, inspirując niezliczone filmy niezależne oraz doprowadzając do powrotu retro stylistyki.

Po dwudziestu latach zabawy dżungla zaczęła się nudzić melodramatem. Zamiast skromnych dram inspirowanych postacią wykreowaną przez Li Lihuę, zachciała poeksperymentować z ciekawszymi, brutalniejszymi i ryzykownymi operami mydlanymi na modłę amerykańską. Scenografia Hongkongu roku 1960 została stopniowo zamieniona na Los Angeles z roku 2150.

Fani na Ziemi nie chcieli, aby gwiazdy oglądanego przez dwadzieścia lat dramatu zaginęły w pustce. Dlatego wysłano załogę ratunkową.

4

Gdy w końcu doleciałyśmy na Ziemię, traktowano nas jak celebrytki. Zapewniono nam stałe zakwaterowanie w pięciogwiazdkowym hotelu i specjalne uprawnienia zakupowe – na tej planecie nie korzystano już bowiem z pieniędzy. Wiele osób znało nasze imiona. Byłyśmy zobowiązane do występowania w programach telewizyjnych.

Podobało mi się to. Prawdziwa Ziemia było o wiele przyjemniejszym miejscem niż ta fałszywa, na której żyłam do tej pory. Czystym i bez zanieczyszczeń. Miałam tu dostęp do mnóstwa zaawansowanych technologicznie zabawek. Podobała mi się również otrzymywana zewsząd uwaga, mocno kontrastująca z poniżaniem, jakiego do tej pory doświadczałam.

Ale dla mamy Ziemia była po prostu innym rodzajem piekła. Ona nie czuła się gwiazdą filmową, za którą brali ją ludzie. Całą sobą pozostawała protagonistką dramatu. Li Lihua grywała tragiczne postaci na planach wytwórni Shaw Brothers, ale w domu wiodła wygodne życie jako normalna kobieta. Mama nigdy nie miała przestrzeni, aby wieść własne życie. Nie istniała prywatna wersja jej samej. Na Ziemi XXIV wieku była niczym ryba bez zapowiedzi zmieniona w kota.

Dlaczego łatwiej było mi zaadaptować się do nowej sytuacji? Eksperci twierdzą, że to kwestia mojej drugoplanowej roli. Mama była przez całe życie pochłonięta dramatem swojego życia. Ja miałam znacznie więcej wolnego czasu i zdawałam sobie sprawę, że nie jestem główną bohaterką. W konsekwencji udało mi się wypracować wolną wolę.

Ludzie przeprowadzali na nas eksperymenty. Nasze ciała skanowano i analizowano. Laboratorium było jedynym miejscem, w którym mama wydawała się jako tako szczęśliwa, bo naukowcy i lekarze jako jedyni na tej łagodnej planecie poddawali ją czemuś w rodzaju wykorzystywania.

Stopniowo oddalałyśmy się od siebie. Ona nie potrafiła pojąć, dlaczego uwolniłam się od dramatyczności wypowiedzi i zaczęłam mówić jak normalna osoba. Nie rozumiała, dlaczego nie traktowałam na poważnie wszystkich nieszczęść, jakie nam się przytrafiły. Nie wiedziała, dlaczego nagle stałam się wolna od poczucia winy, które do tej pory na mnie ciążyło. Nie była głupia, ale nie była w stanie pojąć sytuacji, w jakiej się znalazłyśmy. Nieważne, jak długo próbowałaby przeanalizować to wszystko, koniec końców wracała do tamtego starego, sztywnego sposobu myślenia.

Największy ból sprawiała mi świadomość, że byłam taka sama. Owszem, dostałam więcej wolnej woli niż ona. Ale miłość do matki, która dotychczas sterowała całą moją egzystencją, pozostała. Nie mogłam sobie wyobrazić, że moim życiowym celem miałoby być coś poza zasypywaniem jej miłością. Było to po prostu niemożliwe.

5

Mamy już ze mną nie było. Pięć miesięcy po dotarciu na Ziemię odebrała sobie życie skradzionymi tabletkami na sen. Lekarze, którzy powiedzieli nam, że nie mamy się czym martwić, ponieważ nasze ciała całkiem różniły się od tych ludzkich, byli idiotami. Obydwie byłyśmy jedynie i całkowicie wytworem czyjejś wyobraźni. Żyłyśmy w niej. Mama mogłaby zatruć się nawet zwykłą wodą, gdyby wypiła ją w przekonaniu, że to trucizna.

Jej pogrzeb był imponujący. Fani się dowiedzieli, w którym krematorium miała zostać spalona, i pojawili się tam, roniąc łzy. Krzyczeli, kiedy ciało matki pochłaniały płomienie, a jej prochy były kompresowane w mały diament. Zdjęcie przedstawiające, jak zakładam naszyjnik z rzeczonym diamentem, stało się drugim najgorętszym tematem na planecie.

Niektórzy fani zdawali się poniekąd zadowoleni ze śmierci matki. Prawda jest taka, że z ich perspektywy na Ziemi nie było z niej żadnego pożytku. Chcieli tamtej staroszkolnej tragicznej bohaterki pochodzącej spoza planety. Jej samobójstwo było idealnym zwieńczeniem historii.

Chwilę po pogrzebie ogarnęła mnie silna panika. Mama była dla mnie wszystkim. Choć nie byłam w stanie skupić się na niej, od kiedy przyleciałyśmy na Ziemię, moja miłość do niej nie zmalała ani odrobinę. Stanowiła nierozłączny element mojej egzystencji.

Początkowo rozważałam możliwość powrotu do domu, ale miejsce, w którym mieszkałyśmy na Babayace 4, już nie istniało. Cały plan, na którym stało nasze miasto, zajęła nowa seria w amerykańskim stylu. Przyciągała coraz więcej nowych fanów. Chciałam polecieć na Babayakę, opowiedzieć postaciom o dżungli i nakrzyczeć na nie, by się uwolniły, ale nie wydaje się, żeby poradziły sobie z tym lepiej niż mama. Tak czy inaczej, mimo specjalnego statusu, nie mogłam używać statków kosmicznych. Ludzie z Ziemi nie chcieli, bym odleciała. Byłam kosmitką, miałam być obserwowana i badana.

Odwiedziło mnie wielu specjalistów od tego babayackiego melodramatu. Zadawali szczegółowe pytania o to, jak się czułyśmy i dlaczego grałyśmy w dany sposób w konkretnych sytuacjach. Od czasu do czasu brałam udział w programach i spotykałam się z osobami należącymi do fanklubu. Było to męczące, ale przez jakiś czas szczegółowo odpowiadałam na ich pytania i spełniałam prośby. Tylko w ten sposób mogłam się poczuć nieco bliżej domu. Jeszcze kilka miesięcy temu przeklinałam tamto miejsce, aby utonęło w śmieciach i zostało zapomniane, a teraz myślałam o nim z nostalgią. Wiedziałam o tym, ale nie mogłam przestać.

Kiedy już się uspokoiłam, próbowałam stać się częścią świata XXIV wieku. Przeszłam szkolenie zawodowe, studiowałam historię i kulturoznawstwo. Choć bardzo próbowałam wyzwolić swoją świadomość, nie byłam w stanie w pełni się zaaklimatyzować. Stanowiłam marną imitację dwudziestowiecznego człowieka żyjącego na Ziemi w XXIV wieku.

Mogłam co najwyżej zmienić imitowany model: z tego z XX wieku na taki z XXIV. Było to naprawdę trudne. Dżungla świadomie stworzyła mnie na podobieństwo ludzi z XX wieku, a ja sama nie zdawałam sobie dotychczas sprawy, że kogokolwiek udaję. Aby stać się kimś współczesnym, sama musiałam wyreżyserować swoją grę. Nie miałam innego wyboru jak tylko przez cały czas udawać, a to doprowadziło do tego, że zaczęłam gardzić sama sobą.

Od tego miejsca historia przybiera inny obrót. Nie jestem pewna, czy spodoba się wam ten zwrot akcji. Jeśli myślicie, że słyszeliście już dostatecznie dużo, proszę, po prostu skończcie tutaj. Ale nawet jeśli to zrobicie, nie będziecie w stanie w nieskończoność ignorować tego, co mi się przytrafiło. Dlatego proszę, czytajcie dalej. W przeciwieństwie do nieszczęść, o których do tej pory pisałam, z tego, co wam teraz opowiem, możecie wyciągnąć jakąś naukę.

Była to noc mojej trzeciej rocznicy przybycia na Ziemię. Wracałam samotnie z przyjęcia przygotowanego przez fanklub. Kiedy szłam w kierunku hotelu, rozmyślałam nad słowami przewodniczącej tamtej grupy: „Wiesz, ani trochę się nie zmieniłaś przez te trzy lata”.

To prawda. Miałam piętnaście lat, dokładnie tak jak trzy lata temu. Wzrost i starzenie się nie następowały u mnie tak jak u innych. Były procesami, które mogłam sama wywołać lub odwrócić. A odkąd przybyłam na Ziemię, nie odczuwałam żadnej potrzeby, aby dojrzeć.

Naukowcy dowiedzieli się o moim ciele wielu rzeczy. Według nich byłam praktycznie rośliną imitującą zwierzę. Nie mogłam dokonać fotosyntezy. Jadłam trzy posiłki dziennie. Musiałam się wypróżniać. Wszystko to było jednak ledwie dodatkiem do mojego „projektu”, a nie częścią mojej oryginalnej postaci. Kiedy przechodziłam przez park naprzeciwko hotelu, zastanawiałam się, czy mogłabym wrócić do bycia drzewem. Gdybym stała się niemyślącym pniakiem, przestałabym odczuwać dyskomfort. Wiedziałam jednak, że to tylko bezsensowna fantazja. Drzewa na Babayace umiały myśleć, dlatego i ja byłam rozumna.

Ale jeśli to byłaby prawda, to by oznaczało, że urodziłam się z mocami dżungli z Babayaki.

Uderzył mnie nagły przypływ inspiracji. Zatrzymałam się. Oczywiście, że byłam w stanie zrobić to sama. Byłam częścią dżungli z Babayaki, odkąd się urodziłam. Może i znajdowałam się na planecie oddalonej o sto siedemdziesiąt osiem lat świetlnych od domu, ale tak samo jak sieć ansiblowa, moc dżungli działała bez względu na odległość. A przynajmniej tak twierdzili naukowcy.

Czy babayacka dżungla mnie teraz obserwowała? Byłam emisariuszką? Badaczką? A może zdobywczynią?

Poczułam przypływ energii. Wydawało mi się, że mogę zrobić dosłownie wszystko.

Zamknęłam oczy. Pomyślałam o mamie. Kiedy je otworzyłam kilka chwil później, zobaczyłam przed sobą przezroczysty balon przypominający górną połowę jej ciała. Stopniowo przybierał swoją formę z nicości, a ostatecznie upadł na trawę pod własnym ciężarem i się roztrzaskał.

Pobiegłam do hotelu. Przebrałam się, naciągnęłam koc, zamknęłam oczy i ponownie się skupiłam. Tym razem nie wyobraziłam sobie tylko wyglądu mamy. Myślałam o jej jestestwie i życiu, przypominałam sobie wszystko, co miało z nią związek, a co pamiętałam z piętnastu lat mojego życia u jej boku.

Powoli pod kocami zaczęło się formować ciepłe ciało. Stopniowo nabierało kształtów mamy, za którą tak bardzo tęskniłam przez ostatnie trzy lata. Tylko że ta nowo stworzona mama nie sprawiała wrażenia cierpiącej. Była młodsza i piękniejsza, a w jej oczach dostrzegłam iskry miłości. Przyciągnęłam ją w moje objęcia.

Chwilę temu obiecałam wam jakieś przydatne informacje. Teraz spełnię tę obietnicę.

Wiecie, co działo się na Ziemi przez ostatnie trzy lata? Spędzałam czas na jedzeniu, wypróżnianiu się, oddychaniu, obcinaniu włosów w salonach, a paznokci u dłoni i stóp w domu. Ziemscy naukowcy byli bardzo ostrożni w kwestii kwarantanny, ale nigdy nie rozgryźli, jak działa Ba­ba­­ya­ka. Interesowały ich tylko nieznane mikroorganizmy. Nie przejmowali się tym, co pozostawiał mój organizm. Pod ich nieuwagę małe kawałki mojego ciała rozprzestrzeniły się po całym świecie. Nie – po wszechświecie.

Nawet teraz czułam więź z większością z nich. Jak myślicie, skąd wzięło się to nowe ciało, które stworzyłam dla mamy? Hotel był pełny cząsteczek dżungli z Babayaki, które złuszczyły się z mojego ciała, a te rozprzestrzeniły się i utworzyły ze mną sieć. A powiedzieć wam coś jeszcze lepszego? Te miliardy moich cząsteczek były spożywane lub wdychane przez ludzi i na stałe zadomowiły się w ich ciałach, pozwalając mi kontrolować ich mózgi i układy nerwowe. Do tej pory dwadzieścia osiem planet dołączyło do mojej sieci. Mogę im nakazać posłuszeństwo, nie kiwając nawet palcem.

„Proszę, nie”, powiecie? Już za późno.

Pewnie słyszeliście o wyspie, która niespodziewanie wyrosła wczoraj na środku Pacyfiku. To byłam ja. Odbuduję tam moje rodzinne miasto. Stworzę tam również ludzi, którzy naprzykrzali się mi i mamie. Niektórych tylko po to, aby ją uspokoić, innych: aby odpowiednio ukarać. A kiedy już będę usatysfakcjonowana, planuję odmienić Ziemię i jej kolonie.

Nie próbujcie oddawać mi czci, nie zamierzam zostać królową wszechświata. Chcę jedynie wprowadzić kilka zmian. Przez ostatnie trzy lata próbowałam przystosować się do życia na Ziemi XXIV wieku, ale nie byłam w stanie. Muszę odmienić świat. Opór jest bezcelowy. Już utraciliście waszą wolną wolę.

Co zamierzam? Jeszcze nie jestem pewna. Na pewno zacznę od naprawy rzeczy, które mi się nie podobają. Potem będę miała mnóstwo czasu na snucie planów. Dżungla z Babayaki również nie przedstawiła żadnych pragnień, które mogłyby stanowić ostateczny cel.

Nieważne. Coś wymyślimy.

U stóp Sfinksa

1

O istnieniu filmu U stóp Sfinksa dowiedziałem się w nieciekawy sposób. Usłyszałem, że powieść Robina Cooka, Sfinks, doczekała się filmowej adaptacji. Wszedłem na IMDb, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat, i tam zobaczyłem ten tytuł. Zaintrygowany kliknąłem. Film powstał w 1946 roku, za reżyserię odpowiadał Henry Vince. W obsadzie widniały tylko dwa nazwiska: Hariette Holbein i Julie Benson. Ich profile na tym portalu sugerowały, że to jedyny film w ich karierach. Nie było na ich temat żadnych innych informacji.

Na IMDb nie brakuje tego typu filmów. Często się zastanawiam, czy one w ogóle istnieją. Nie sposób jednak tego zweryfikować, więc moje wątpliwości pozostają nierozwiane. A nawet gdyby nie istniały… nie byłyby to jedyne błędy na tym portalu.

Szybko zapomniałem o tym filmie i spokojnie przeżyłem całe dwanaście miesięcy.

Rok później przeglądałem IMDb i znowu natknąłem się na film U stóp Sfinksa. Tym razem na poświęconej mu stronie było znacznie więcej informacji. Obok dwóch nazwisk w obsadzie i reżysera pojawili się inni aktorzy, operator filmowy (nazywał się Peter Landon), a nawet krótki opis fabuły. W rolę prywatnego detektywa w tym obrazie wcielił się Jonathan Murray, który grał także jako „przechodzień” w Sabotażu Hitchcocka – i to on sprowadził mnie z powrotem do dzieła Vince’a. Nie pamiętam, dlaczego w ogóle kliknąłem jego nazwisko. Może czystym przypadkiem.

Dodany przez Chloe Barry ([email protected]) opis filmu prezentował się następująco: „Miriam Blake zaczyna podejrzewać męża o niewierność. Zatrudnia prywatnego detektywa, by zbadał, co łączy jej małżonka z młodą stenografką, Rosalind Hunter. Detektyw niebawem zostaje zamordowany, a policja zaczyna bliżej przyglądać się relacji łączącej go z Miriam”. W role Miriam i Rosalind wcielały się odpowiednio Hariette Holbein i Julie Benson.

Hm, okej. Czyli dreszczowiec. Ten krótki opis nie sugerował jednak, w jakim kierunku ta historia podąża. Julie Benson widniała wysoko na liście obsady, więc podejrzewałem, że jej relacja z graną przez Hariette Holbein bohaterką będzie stanowić istotny element fabuły, ale były to jedynie moje podejrzenia. Ale czemu film nosił tytuł U stóp Sfinksa? Chciałem dowiedzieć się więcej. Kliknąłem więc na nazwisko Chloe Barry, autorki opisu, i wysłałem jej wiadomość z pytaniem, czy mogłaby dodać nieco więcej szczegółów.

Chwilę później dostałem maila z informacją o błędzie. „Podany adres e-mail nie istnieje”.

Nie byłem zaskoczony. W końcu ludziom zdarza się zmieniać adresy mailowe. Kiedy jednak miesiąc później ponownie zerknąłem na stronę U stóp Sfinksa, poczułem, że coś jest nie tak. Informacji o filmie było jeszcze więcej. Liczba osób wymienianych w zakładkach z obsadą oraz twórcami rozrosła się do rozmiarów porównywalnych z najnowszymi produkcjami. Pojawiły się też dwadzieścia cztery opinie. Film miał ocenę 8,1. Co miał znaczyć ten spory przyrost informacji?

Odwiedziłem tę stronę jeszcze raz, we wtorek. Kolejna nowość. Tym razem pojawiło się zdjęcie. Dwie kobiety, w domyśle Holbein i Benson, stały naprzeciw siebie w jakiejś pracowni. Holbein (a przynajmniej tak zakładam, bo wyglądała na nieco starszą i miała na sobie droższe ubrania) trzymała w dłoni pistolet, ale do nikogo z niego nie mierzyła.

Podążając za źródłem zdjęcia, trafiłem na stronę internetową niejakiej Olivii Evans (http://www.o_evans.simplenet.com/movies.html). Fotografia widniała w sekcji o nazwie „Filmy, które lubię”. Nie kojarzyłem większości wymienionych tam tytułów, poza Casablancą i Wędrowałam z zombie. Osoba tworząca tę stronę musiała być fanką hollywoodzkich filmów klasy B z lat 40. Pobrałem kilka zdjęć i zamknąłem witrynę.

Prawdę odkryłem nocą tego samego dnia. Śniło mi się, że przeskakiwałem pomiędzy różnymi starymi filmami. Tyle że nie było wśród nich U stóp Sfinksa. Zaczepiłem więc przechodzącą obok Bette Davis i zapytałem, czy nie widziała Hariette Holbein. Wtedy wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do José Ferrera w kostiumie Toulouse-Lautreca. Zdecydowanymi pociągnięciami pędzla malował siedzącą na malutkim sfinksie Holbein. Tyle że jego modelką była Virginia Woolf.

Obudziłem się nagle. Była czwarta nad ranem. Szybko usiadłem przed komputerem i otworzyłem w Photoshopie znalezione wcześniej zdjęcie z U stóp Sfinksa. Wyglądało w porządku. Kiedy jednak pobawiłem się ustawieniami krzywych, zaczęły się pojawiać pierwsze niedociągnięcia. Zdjęcie było fałszywe. Sfabrykowano je naprawdę porządnie jak na amatorską robotę, ale na pewno nie pracował przy nim profesjonalny grafik.

Trochę dopracowałem fotografię, wszedłem ponownie na stronę Olivii Evans i wysłałem do niej wiadomość z poprawioną grafiką, informując, że jej dzieło było całkiem niezłe, ale nie idealne. W mailu zwracałem się do niej per „Chloe Barry” i starałem się być tak uprzejmy, jak to tylko możliwe. Nie wiedziałem, czy naprawdę nazywała się Chloe czy Olivia (bo oczywiste było, że to ta sama osoba), ale zakładałem, że zagra ze mną w otwarte karty.

Olivia Evans odpisała mi kolejnego ranka. Brzmiała szczerze i się nie płaszczyła, mimo że wiedziała, iż odkryłem prawdę.

Naprawdę nazywała się Olivia Evans, pseudonimu Chloe Barry używała sporadycznie. Faktycznie, film o tytule U stóp Sfinksa nie istniał. Wymyśliła go kiedyś z nudów i dodała na IMDb. Ku jej zdziwieniu produkcja została dodana do bazy. Od tamtej pory co jakiś czas dodawała nowe informacje o filmie i wreszcie, dobrze się przy tym bawiąc, przygotowała też lipny zrzut ekranu. Zdjęcie złożyła, wykorzystując fragmenty fotografii znalezionych w magazynach z lat 40. Nie miała pojęcia, kim były kobiety, w których dopatrywałem się Holbein i Benson. One same pewnie by tego nie wiedziały, bo Evans w znacznym stopniu zmodyfikowała rysy ich twarzy.

A co z nazwiskami, które pojawiały się na stronie filmu? Kolejna sprytna sztuczka. Znalazła w bazie mniej rozpoznawalnych aktorów oraz filmowców – takich, którzy nikogo nie obchodzili – i to właśnie ich włączyła do obsady U stóp Sfinksa. Evans twierdziła, że firma zajmująca się produkcją tego filmu, Monumental Pictures, procesowała się jakiś czas temu z Warner Bros., przez co wiele ich produkcji nigdy nie doczekało się premiery. U stóp Sfinksa mogło być jednym z takich właśnie filmów, tym bardziej że wybrana przez nią obsada aktorska i wykonawcza faktycznie mogłaby zaangażować się w tego typu projekt.

Jej wiadomość mnie usatysfakcjonowała. Byłem też pod wrażeniem szczegółów, które obmyśliła na potrzeby tej fałszywej produkcji. Wysłałem jej więc bardzo pochlebną odpowiedź. A że wydawała się przekonana, że jako pierwsza wpadła na tego typu pomysł, wysłałem jej kilka stron internetowych dotyczących podobnych wybiegów. Choćby zmyśloną biblioteczkę Johna Price’a (http://www.meow.co.uk/~jorgeborges) zawierającą listę powieści istniejących jedynie w innych książkach oraz Balcan 2 Emilii Sarton (http://www.users.aol.com/emilia/balcan2) z mapami oraz historią zmyślonych krajów bałkańskich, które pojawiają się w brytyjskich powieściach.

2

Na co dzień pracuję, a IMDb to nie jedyna strona dostępna w Internecie, więc zaspokoiwszy swoją ciekawość, na jakiś czas zapomniałem o U stóp Sfinksa. Co tydzień musiałem dotrzymać jakiegoś deadline’u, więc byłem dość zajęty. Gdyby Olivia Evans do mnie nie napisała, nie miałbym pojęcia, co wydarzyło się później.

Wysłała mi krótką wiadomość: „W wolnej chwili zerknij na http://www.wind.com/~dizzy/movies”.

Kliknąłem link i trafiłem na stronę stworzoną przez osobę o pseudonimie Dizzy. Analizowała ona reprezentacje homoseksualizmu przedstawione w hollywoodzkich filmach, a wśród wymienionych przez nią tytułów znalazł się też U stóp Sfinksa!

Dizzy rozpisała się o tym filmie znacznie szerzej niż Olivia na IMDb. Wspomniała o upadku Monumental Pictures oraz filmach, które z jego powodu nigdy nie ujrzały światła dziennego. Przedstawiła Henry’ego Vince’a jako osobę całkowicie zmiażdżoną przez ten upadek. Jej zdaniem, choć Vince „niestety” gejem nie był (a przynajmniej wszystko na to wskazuje), pozostaje jednym z niesłusznie zapomnianych przez świat artystów.

Dizzy wymieniła kilka innych filmów Vince’a, nim przeszła do U stóp Sfinksa. Jej zdaniem istniały dwie wersje tego obrazu, jedna o długości dziewięćdziesięciu ośmiu minut, druga – stu dziewiętnastu minut. Ta pierwsza, krótsza, miała być oficjalna (choć nigdy nie doczekała się premiery) i pomijała większość scen rozbudowujących relację pomiędzy Miriam a Rosalind. W nieoficjalnej, ponadstuminutowej wersji, pojawiły się scena pocałunku tych bohaterek, porównywana do tej z Królowej Krystyny z Gretą Garbo, oraz rozmowa nawiązująca do tamtej sceny. Vince najpierw przygotował dłuższą wersję, ale postanawiał jej nie upubliczniać. Wyciął kilka scen i tak powstała oficjalna, dziewięćdziesięcioośmiominutowa wersja.

Dizzy dodała do wpisu trzy zdjęcia, wszystkie w formacie sześćset czterdzieści na czterysta osiemdziesiąt pikseli – znacznie większym niż te opublikowane przez Olivię. Pierwsze przedstawiało Hariette Holbein i Julie Benson patrzące w dół, na obiekt znajdujący się poza kadrem, drugie – prywatnego detektywa i Hariette, a trzecie – zbliżenie na jej twarz. To ostatnie wyglądało jak zrzut ekranu.

Wrzuciłem wszystkie fotki do Photoshopa i próbowałem znaleźć dowody na ich fałszywość, używając do tego wszystkich znanych mi sztuczek, jak choćby zabawy krzywymi i zwiększenia oraz zmniejszenia kontrastu. Na próżno. Zdjęcia wydawały się autentyczne. Wybrałem się więc do wypożyczalni kaset wideo i wypożyczyłem Sabotaż, by upewnić się, czy twarz prywatnego detektywa faktycznie należała do Jonathana Murraya. W scenie z przyjęcia na ekranie faktycznie pojawił się ktoś podobny do niego. Więc i ten fakt zdawał się potwierdzony.

Uznałem, że nie jest to kwestia, którą można omówić przez e-maile. Rozłożyłem na biurku angielsko-koreańskie słowniki i notatki z przydatnymi idiomami, po czym zaprosiłem Olivię na czat. Pojawiła się w pokoju po kilku minutach i pomijając wymianę uprzejmości, zapytała:

– Co tam?

– Dziwna sprawa. Zdjęcia wyglądają na prawdziwe.

– Wysłałam maila do Dizzy.

– Co takiego?

– Zapytałam, gdzie widziała ten film.

– Ha, ha. I co?

– Pożyczyła kasetę od kolegi. Ponoć to trzecie zdjęcie zostało zrobione przez nią. Ale powiedziała też, że nie ma już tej kasety, a z kolegą od dawna nie ma kontaktu. Dwa pozostałe zdjęcia są z gazety, ale nie pamięta, której dokładnie.

– Niezłe kłamstwo. Ale to całkiem ciekawa historia!

– Ale to mój film! Mój! Czemu ktoś wściubia nos w nie swój żart?

– Nie cieszysz się, że sprawa się tak rozwinęła?

– Nie. Nie patrzyłeś na IMDb Vince’a?

– Nie. Co tam się podziało?

– Pojawiły się cztery nowe filmy. Jeden wymyśliłam i dodałam sama, dwa pewnie dodała ta cała Dizzy. Czemu wcina się w mój żart? Muszę się tego dowiedzieć.

Opuściła czat. Dwa dni później przesłała mi maila od Dizzy z komentarzem: „Popatrz, co dostałam”.

Droga Chloe,

obawiam się, że jesteś w błędzie. U stóp Sfinksa nie jest zmyślonym filmem. Owszem, niełatwo go zdobyć, ale na rynku da się znaleźć kasety, a poza tym istnieje wiele innych materiałów na jego temat. W wolnej chwili zerknij, proszę, na stronę U stóp Sfinksa na IMDb. Możesz też odwiedzić stronę Olivii Evans (http://www.o_evans.simplenet.com/movies.html) albo CoilBoy, portal o kultowych filmach (http://www.coilboy.com). Jeśli materiały w sieci Cię nie przekonują, sięgnij po Zapomniane cegły Briana Stevensa. Autor ze szczegółami opisuje w niej wiele z zapomnianych filmów Monumental Pictures.

Pozdrawiam

Dizzy

3

W Korei trudno było dostać Zapomniane cegły, ale Olivia przesłała mi fragment faksem.

Opisany przez Stevensa upadek Monumental Pictures był tak tragiczny, jak nakreśliła Dizzy. Moją uwagę zwróciły jednak kłamstwa wplecione między fakty. Zaczynałem coraz bardziej wątpić. Czy to wszystko, o czym mówiła mi Olivia, naprawdę było jedynie wytworem jej wyobraźni? Nie dowierzałem, żeby Stevens kontaktował się z Olivią i wraz z nią dopracowywał wymyślony przez nią dowcip. A jednak pisał o Henrym Vinsie i Hariette Holbein, jakby byli prawdziwymi ludźmi.

Jego zdaniem Vince i Holbein pozostawali w związku aż do roku 1950. Holbein rzuciła go po tym, jak uzależnił się od narkotyków, a Vince staczał się coraz bardziej, aż ostatecznie umarł z przedawkowania w 1954 roku. Zanim się rozstali, nakręcili wspólnie cztery filmy, z których żaden nie doczekał się premiery z prawdziwego zdarzenia. Biorąc pod uwagę liczbę produkcji, można by się spodziewać, że pracowali nad nimi przez co najmniej cztery lata, ale okazało się, iż wszystkie powstały w latach 1945–1946.

Holbein nie traktowała kariery aktorki zbyt poważnie. Wydawała się bardziej zainteresowana pisarstwem. Stevens zakładał, że to ona napisała trzy z filmów Vince’a, w tym U stóp Sfinksa. Mimo braku jakichkolwiek dowodów na poparcie tej tezy Stevens wydawał się o tym fakcie tak mocno przekonany, że zacząłem podejrzewać, iż darzył Hariette Holbein jakimś platonicznym uczuciem.

– Wszystko, wszyściutko zmyśliłam! – wkurzała się Olivia. – Holbein nie istnieje, wymyśliłam ją. Ma twarz przerobioną ze zdjęcia jakiejś aktorki z reklamy mebli. Vince też nie istnieje, wymyśliłam to imię, łącząc imiona mojego młodszego brata i psa. Benson też nie jest prawdziwa. Tak nazywała się moja najlepsza koleżanka z liceum. Jej twarz wzięłam z jakiegoś starego filmu, już nawet nie pamiętam jego tytułu. To wszystko jest zmyślone!

– Stevens traktuje ich całkiem poważnie.

– Ale taka jest prawda. Musisz mi uwierzyć!

– A zdjęcia?

Ku niezadowoleniu Olivii Evans w książce Stevensa znajdowały się piękny portret Hariette Holbein oraz zdjęcie jej i Henry’ego Vince’a wspólnie się z czegoś zaśmiewających. A dodatkowo dwa ujęcia z U stóp Sfinksa.

– Z nimi też jest coś nie tak. Wyślę ci oryginały, z których korzystałam, to sam zobaczysz!

Od razu wysłała mi zdjęcia, z których korzystała, tworząc wizerunki Holbein i Benson. Pobawiłem się nimi w Photoshopie i udało mi się potwierdzić, że mało charakterystyczne twarze modelek faktycznie mogły zostać przekształcone w bardziej zwracające uwagę oblicza Hariette Holbein i Julie Benson.

– Skąd w takim razie wzięły się zdjęcia w Zapomnianych cegłach?

– Nie mam pojęcia! Ale serio, to wszystko, wszystko kłamstwa!

Była naprawdę wściekła. Do tego stopnia, że kiedy później zerknąłem na jej stronę internetową, nie znalazłem na niej ani pół słowa wzmianki o U stóp Sfinksa. Odkryłem też, że dołączyła do różnych forów i pisała w postach, że żadne U stóp Sfinksa nie istnieje.

Zaraz pojawiły się głosy przeciwne, wyrażane przede wszystkim przez osoby, które film widziały. Wśród nich wyróżniał się użytkownik o nazwie Jellybean, który miał Olivii za złe przede wszystkim to, że ma czelność obrażać tak cudowną aktorkę jak Hariette Holbein. Później się dowiedziałem, że ta osoba stworzyła poświęcony jej fanpage (http://www.sirius.com/~jellybean/Hariette.html).

Na tej witrynie znalazłem ponad trzydzieści zdjęć przedstawiających Holbein. Niektóre z nich już widziałem, ale większość była dla mnie nowa i pochodziła z filmów innych niż U stóp Sfinksa.

Napisałem do Jellybean maila. Podziękowałem za stworzenie tak cudownej strony i zapytałem, gdzie obejrzał wszystkie te filmy oraz skąd pozyskał umieszczone na witrynie zdjęcia. Na pierwsze pytanie odpowiedział jak wszyscy wcześniej – obejrzał na wideo, ale nie ma kopii na własność. Z kolei na drugie – że część została mu przysłana przez różnych internautów, a kilka było skanami z ukazującego się w latach 40. „World Screen”, magazynu poświęconemu filmom. Zapytałem, czy mógłby wysłać mi skan okładki tego magazynu, i faktycznie go otrzymałem. Choć przyglądałem się bardzo dokładnie, nie dopatrzyłem się w nim śladu fałszu.

Tydzień później Olivia Evans wysłała mi kolejną stronę (http://www.fys.uio.no/~jorgen/Sphinx). Była to pierwsza witryna poświęcona wyłącznie U stóp Sfinksa i, ku mojemu zaskoczeniu, zawierała trzydziestosekundowy fragment filmu w formacie AVI. Pobierając i oglądając liczący cztery i pół megabajta plik, nie potrafiłem powstrzymać jęku. Kobieta podobna do Holbein siedziała na łóżku z inną, kojarzącą się z Benson, i opowiadała jej o tym, jak siedzi Sfinks. Dla osoby, która nie oglądała filmu od początku, jej słowa brzmiały jak szyfr. Nie mogłem wykluczyć, że to nie Holbein i Benson były widoczne na nagraniu, że to osoby tylko do nich podobne. Ale plik wydawał mi się autentyczny.

Wysłałem maila do twórcy tej strony, Jorgena. Zapytałem, jak zdobył nagranie. Jego odpowiedź mnie zaskoczyła. Miał taśmę. Na pytanie, czy mógłbym prosić o kopię, odpisał, że chętnie mi ją wyśle, o ile pokryję koszty zakupu kasety oraz wysyłki.

Czym prędzej wybrałem się do Citibanku i wydałem dyspozycję wysłania odpowiedniej kwoty do Norwegii. Piętnaście dni później otrzymałem taśmę. Włożyłem ją do magnetowidu.

Jakość była, krótko mówiąc, parszywa. Być może film nagrano na szesnastomilimetrowej taśmie, ale migoczący obraz działał mi na nerwy, a okropna jakość dźwięku – kojarząca się z tą osiąganą przez fonograf Edisona – sprawiała, że momentami nie dało się zrozumieć dialogów.

Mimo wszystko film był ciekawy. Nawet bardzo. Zaskakująco współczesny, a jednocześnie kojarzący się z klasycznym filmem noir. Holbein i Benson spisały się cudownie, przez co zacząłem się zastanawiać, jak mogły zostać zapomniane. Chwiejne kadry Vince’a przypominały mi produkcje Samuela Fullera, choć miały w sobie coś oryginalnego. Jak zszokowana byłaby widownia, gdyby ten film ukazał się wtedy, kiedy powinien? Wydaje mi się, że podobną reakcję mogłoby wywołać puszczenie Brudnych pieniędzy ludziom z lat 40.

Oczywiście podziękowałem Jorgenowi i zapytałem, skąd zdobył taśmę. Odpowiedział krótko: jego mieszkający w Australii znajomy miał film na taśmie i przegrał mu ją na kasetę. Ten znajomy nie miał skrzynki mailowej, ale Jorgen zgodził się zadzwonić do niego w moim imieniu.

Następnego dnia wysłał mi uroczy obrazek w formacie JPG prezentujący, w jaki sposób U stóp Sfinksa do niego trafił.

Wedle ilustracji, film pokonał następującą drogę: Jorgen dostał kasetę od przyjaciela z Australii. On otrzymał taśmę w spadku po stryju, emerytowanym pracowniku stacji telewizyjnej. Ten stryj skopiował wiele taśm znajdujących się w zbiorach stacji telewizyjnej, w której pracował (swoją drogą, była to stacja prowadzona przez Ruperta Murdocha w jego młodości), a wśród nich znajdował się także U stóp Sfinksa. Na podstawie zdobytych już informacji mogłem założyć, że ta australijska stacja wykupiła na początku swojej działalności tanie produkcje Monumental Pictures tuż po tym, jak firma została przejęta przez Warner Bros. Idąc tym tropem – oryginał U stóp Sfinksa wciąż mógł znajdować się w Australii.

Australijski znajomy skontaktował się z tą stacją telewizyjną i zaskakująco szybko otrzymał odpowiedź. Mieli tę taśmę! Jorgen oczywiście podzielił się tą informacją na swojej stronie.

W tym momencie U stóp Sfinksa oficjalnie stało się filmem. Zrozumiałem to, gdy Brian Stevens pojawił się w CNN i zaczął opowiadać o filmach Monumental Pictures. Oczywiście najwięcej czasu poświęcił U stóp Sfinksa. Oglądanie tego starego nagrania nagle stało się modne, a w Sydney ogłoszono pokaz premierowy. Nie było dnia, żeby w Usenecie nie pojawiła się choćby wzmianka o Holbein, Benson albo Vinsie. Zaczęto się zastanawiać, co się stało z aktorkami po nagraniu tego filmu, a gdy się wydało, że Benson mieszkała w Irlandii, media oczywiście zainteresowały się prywatnym domem opieki, w którym przebywała. Dla niej samej tamten film był jedynie „krótką przygodą z czasów nieodpowiedzialnej młodości”, więc wyobrażam sobie, jak dziwnie musiała się czuć w świetle reflektorów.

Olivia Evans była w totalnej rozsypce. Cały świat zdawał się płatać jej figla. Jak to w ogóle możliwe? Jak inaczej wyjaśnić fakt, że osoba, którą własnoręcznie stworzyła w Photoshopie, naprawdę istniała?

Zaczęła się wręcz zastanawiać, czy to nie efekt jakichś paranormalnych zjawisk. Wedle tego pomysłu Vince, Holbein, Benson i U stóp Sfinksa faktycznie istnieli. Jej umysł pozyskał informacje o nich z jakiejś nadprzestrzeni i pomógł jej przywrócić film do łask. Biorąc pod uwagę, że nazwała swojego psa Vince, bezpiecznie byłoby założyć, że te informacje tkwiły w jej głowie dłużej, niż można podejrzewać.

Olivia Evans zbyt mocno jednak stąpała po ziemi, żeby w to uwierzyć. Jej ostatni mail był utrzymany w poważnym, smutnym tonie:

„Nie wiem, czy to spisek świata przeciwko mnie, czy zjawisko nadnaturalne, ale powiem Ci tyle: to ja wymyśliłam U stóp Sfinksa. To pozostanie faktem bez względu na to, co twierdzi cały świat”.

Wydawała się pewna swego, może trochę poruszona, ale to post scriptum znajdujące się na samym końcu psuło ogólne wrażenie i ujawniało dręczące ją niepewności.

„Wierzysz mi?”

Odpisałem jej natychmiast.

„Wierzę”.

4

Być może zdziwiła Cię moja odpowiedź. Ale ja naprawdę wierzę, że to Olivia Evans stworzyła U stóp Sfinksa. Wierzę w to nawet bardziej niż ona. Bo wiem coś, o czym ona nie ma pojęcia.

Nie wiem, czy obiło Ci się o uszy nazwisko Minseunga Choi, profesora uniwersyteckiego. Naukowo zajmował się literaturą koreańską, zmarł rok temu. Był moim wujkiem. Właśnie z powodu łączącego nas pokrewieństwa zainteresowałem się kwestią zupełnie niezwiązaną z moją pracą zawodową.

Ostatnie lata życia wujek poświęcił legendom z ery Joseon[1]. Szczególnie zainteresowały go trzy czy cztery teksty, których czytanie w tamtym okresie było niedozwolone. Jeden z nich nosił tytuł Kronika Złotego Kruka. Do dziś zachowały się jedynie jego tytuł i krótki opis fabuły. Ilekroć się spotykaliśmy w rodzinnym gronie – czy to z okazji nowego roku księżycowego czy Chuseok[2] – wujek wspominał o tej historii z pewnym smutkiem. Bo też bazując na zachowanym opisie, fabuła mogła być naprawdę fascynująca.

Po pogrzebie wujka odnaleziono kopię Kroniki Złotego Kruka w szufladzie jego biurka. Dwustronne kserokopie zostały niedbale zbindowane kawałkiem drutu, ale nigdzie nie było oryginału. To odkrycie postawiło cały świat – a przynajmniej tę małą jego część, w której funkcjonował wujek – na głowie. Dwa miesiące później znalazły się oryginały Kroniki Złotego Kruka. Nikt nie podawał w wątpliwość ich autentyczności.

Nie wiem, jak wielkie historyczne czy literaturoznawcze znaczenie ma Kronika, ale jej treść okazała się porywająca. Historia skupiała się na kobiecie, która odrodziła się w postaci złotego kruka i posiadła umiejętność podróży pomiędzy zaświatami oraz światem żywych. Nieprzewidywalna fabuła i zaskakująco dosadne – nawet z punktu widzenia współczesnego czytelnika – opisy czyniły ten tekst atrakcyjnym nawet dla takiego literackiego laika jak ja.

Moją szczególną uwagę zwrócił jednak stan znalezionej kopii. Została wykonana na kserokopiarce stojącej w domu wujka. Każda maszyna ma w sobie pewien charakterystyczny szczegół, unikalny jak odcisk palca. Na przykład rysy na szkle albo pokrywie, widoczne także na kopiach wykonanych na tym urządzeniu. W lewym górnym rogu kserokopiarki wujka była rysa kształtem przypominająca klamkę. Ta skaza widniała na każdej stronie znalezionej kopii.

Kopiarki miewają też „tymczasowe” odciski palców. Można na przykład przez przypadek zostawić na szkle plamkę tuszu z pióra. Ona nie zniknie, dopóki panel nie zostanie przetarty. Tego typu szczegół pomaga się zorientować, kiedy wykonano daną kopię.

Czasami osoba organizująca pogrzeb umiera wcześniej niż ta, dla której pogrzeb szykowała. Tak właśnie było z wujkiem. Zmarł szybko, po trzech dniach choroby. Tymczasem jego matka, której śmierci spodziewaliśmy się w każdej chwili, wciąż cierpiała. A od jego śmierci minął już rok.

Niedługo przed odejściem wujka zaczęliśmy podejrzewać, że koniec ciotki jest bliski. Całą rodziną zebraliśmy się w jego domu, żeby tę kwestię przegadać. Na spotkaniu obecny byłem i ja, obierałem owoce, parzyłem herbatę – udawałem, że mam zajęcie.

Wtedy właśnie dostałem wiadomość na pager i uświadomiłem sobie, że zapomniałem o ważnym zadaniu. Za zgodą wujka poszedłem do jego gabinetu. Niestety miał zepsutą drukarkę, więc musiałem siąść przed jego maszyną do pisania. Kiedy ukończyłem zadanie, skserowałem je na kopiarce i wysłałem oryginały do firmy. Nie najlepiej radzę sobie z kserokopiarkami. Papier kilka razy utknął wewnątrz maszyny i musiałem go wyciągać ręcznie. Przy okazji pobrudziłem kciuk tonerem i odbiłem go w prawym górnym rogu szklanego panelu. Oczywiście ten odcisk był wyraźnie widoczny na mojej kopii dokumentu.

Pojawił się też na dwóch pierwszych stronach Kroniki Złotego Kruka.

Wujek stracił przytomność nie więcej niż trzy godziny po tym, jak wykonałem kopie. Wszyscy jednak wiedzą, że nie miał w tym czasie okazji, by choćby dotknąć kserokopiarki. Co oznaczało, że ktoś dopiero później przyniósł do jego domu Kronikę Złotego Kruka, skserował i ukrył w szufladzie.

Obecność tego typu dokumentu w gabinecie badacza literatury koreańskiej nikogo nie zdziwiła, tym bardziej że w pomieszczeniu znaleziono notatki na temat tej historii. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie moje problemy z kopiarką.

Z tego powodu jeszcze mocniej utwierdziłem się w przekonaniu, że Kronika Złotego Kruka była falsyfikatem. A jeśli tak, to mające podobnie niepewne pochodzenie U stóp Sfinksa również mogło nim być. Oczywiście pomiędzy fabrykowaniem książki a fabrykowaniem całego filmu wraz z obsadą istnieje spora różnica, ale czy podobieństwa nie rzucały się w oczy?

W tym miejscu nie mogę nie przedstawić teorii spiskowej, wedle której w ukryciu działa międzynarodowa organizacja zajmująca się fabrykowaniem filmów i powieści. Tylko czy osoby w niej zrzeszone naprawdę nie miałyby nic ciekawszego do roboty? Czy czas spędzony choćby na uwiarygodnianiu U stóp Sfinksa nie mógłby zostać spożytkowany lepiej?

Zacząłem łamać sobie głowę nad bardziej wiarygodnymi scenariuszami i wtedy pomyślałem o Tobie.

5

Zwykle nie zapisuję ani nie zapamiętuję adresów mailowych osób, które widziałem raz w życiu. Ty jesteś wyjątkiem, bo Twoja absurdalna wypowiedź na jednym z forów do dzisiaj tkwi w mojej pamięci. Dopiero teraz połączyłem ją z U stóp Sfinksa.

Pozwolisz, że ją podsumuję? Zaczynała się od pytania „Czym jest historia?”. Twierdzisz, że „historia to jedynie zapisane na kartkach słowa i popękane garnki”. Historia ma na nas wpływ tylko dlatego, że została spisana. Załóżmy, że rewolucja francuska nigdy nie miała miejsca, a jej obecność w szkolnych podręcznikach to jedynie efekt działań międzynarodowej konspiracji. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Obecne społeczeństwo zakłada, że rewolucja francuska się odbyła. Tak długo jak źródła pisane są w tej kwestii zgodne, pozostajemy przekonani, że rewolucja miała miejsce – bez względu na to, jak było naprawdę.

Pytasz też: „Czym jest w takim razie prawda historyczna?”. I odpowiadasz: „Czymś, czego w żaden sposób nie możemy sami potwierdzić”. Rewolucja francuska jest w tym samym stopniu niemożliwa do udowodnienia jak incydent w Roswell. Czemu wobec tego w ogóle się tym interesujemy?

Oczywiście nie zgodziłem się z Tobą i wciąż mam wobec tego pewne obiekcje, ale nie pamiętam, jakich argumentów wtedy użyłem. Byłem jednak pewny, że bez względu na to, co powiem, nie zmienię Twojej opinii. I że osoby Twojego pokroju nie czułyby oporów przed manipulowaniem przeszłością.

Co można zyskać, manipulując starymi dziełami sztuki? Przypadkiem natrafiłem na dziwny wpis na jednym z forów religijnych i mam powody, by podejrzewać, że został on napisany przez Ciebie lub kogoś z Twojego otoczenia.

Autor wpisu twierdzi, że historia ludzkości do czegoś zmierza. Wbrew opiniom historyków z dawnych lat – nie do zniesienia wszelkiej władzy, ale do tworzenia swoistych artefaktów. Jeśli dana epoka nie wykorzystała pełni swojego potencjału twórczego, uznawana jest za porażkę. Natomiast jeżeli potencjał nie został wykorzystany jedynie częściowo, naszym zadaniem jest późniejsze uzupełnienie tych braków. Dla przykładu: filmy noir z lat 40. XX wieku nie wykorzystały w odpowiednim stopniu bohaterek homoseksualnych. Więc naszym – Waszym – obowiązkiem jest poprawienie tego niedopatrzenia.

Jest w tej myśli jakiś apokaliptyczny sznyt. Jakbyście próbowali zrobić wszystko, co tylko przyjdzie wam do głowy, zanim skończy się świat.

Niepokoicie mnie. Narzucacie mi swoje zdanie, publikując je pod pseudonimami typu Edyp czy Horus, i bez skrępowania wykorzystujecie pomysł Olivii, choć doskonale wiecie, jak się narodził.

Wczoraj w jednym z artykułów przeczytałem, że w posiadaniu Henry’ego Vince’a jest reszta filmu U stóp Sfinksa i planuje się odtworzenie jego „wersji reżyserskiej”. I chociaż nie wierzę, że Vince i Holbein istnieją, a babuszka podająca się za Benson nie do końca mnie przekonuje, nie mogę zaprzeczyć, że ta informacja mnie ucieszyła.

Mogę jednak spytać, co zrobiliście z Olivią Evans? Dlaczego Chloe Barry jest jedną ze współautorek niedawno wydanej biografii Hariette Holbein?

[1] Joseon – koreańskie państwo istniejące w latach 1392–1897. U schyłku XIX w. przekształcone w Cesarstwo Koreańskie (przypisy pochodzą od Tłumaczek).

[2] Chuseok – koreańskie święto plonów rozpoczynające się piętnastego dnia ósmego miesiąca koreańskiego kalendarza słonecznego.

Królicza jama

1

Wczoraj wieczorem znalazłam pod łóżkiem tajemnicze przejście.

Otwór kojarzył się z żywym systemem trawiennym, działającym w interwałach trwających czterdzieści dwie minuty i dwadzieścia cztery sekundy. W swoim najwęższym momencie miał mniej niż dwa centymetry średnicy, a w najszerszym: nawet metr. Jego ściany zdawały się porośnięte miękkim, brązowym, drobnym włosiem, przez co wnętrze wyglądało na suche i gąbczaste – jak wielka, wyłożona aksamitem i wykonana z gumy tangpa[3].

Odsunęłam łóżko i wrzucałam do środka różne rzeczy. Pęknięte kubki, kamienie, zapasowe guziki… Cicho odbijały się od ścianek i znikały gdzieś niżej. Raz przywiązałam latarkę do długiego sznurka i opuściłam ją w głąb otworu. Miałam nadzieję, że zobaczę, dokąd prowadzi przejście. Niestety, korytarz zakręcał niedaleko od wlotu, więc nie udało mi się dostrzec, co było na końcu. Zobaczyłam jedynie jego pokryte włosiem ścianki.

Nie pytałam mamy o to przejście. Zastanawiałam się, czy wiedziała, że je odkryłam, ale nic na to nie wskazywało. Miałyśmy między sobą niepisaną zasadę: rzeczy, o których mi nie opowiedziała, miałam rozgryźć sama.

Wyłączyłam więc światła w pokoju i wczołgałam się pod łóżko, gdzie spędziłam godzinę, patrząc w oświetlony blaskiem latarki tunel i próbując zapanować nad chęcią wskoczenia do środka.

2

Saskia przyszła do naszego domu, kiedy pisałam w pa­mięt­niku.

Podczas gdy ja chowałam go do skrytki i zamykałam ją na kluczyk, który zawsze nosiłam powieszony na łańcuszku wokół szyi, ona zaczęła wyciągać z przyciągniętego za sobą różowego wózeczka lalki ilustrowane wydanie Kopciuszka. Zawarte w książeczce obrazki były wyraziste i ładne, ale jak każde malowidło autorstwa ludzi z planety Meluzyna zawierały kilka anatomicznych błędów. Nawet te części ciał pozbawione baboli wyglądały jakoś niezręcznie. Artysta, który pracował nad tą książeczką, pewnie do dziś się zastanawia, czemu duży palec u stopy Kopciuszka nie wyrastał jej z pięty. Być może uznał, że obcasy jej kryształowego pantofelka były swego rodzaju protezą mającą rekompensować ten defekt.

– Byłam w Rol-le-kan-ting – oznajmiła Saskia, ubierając swoją ulubioną lalkę, Mamarolli, w nową zieloną sukienkę.

„Rol-le-kan-ting” tak naprawdę nazywało się Rollekaktling i odnosiło się do placu zabaw, na którym gromadziły się Matki. Ta nazwa powstała prawdopodobnie tylko po to, by dręczyć rozwijające się narządy mowy dzieci.

Powiedziałam, że to plac zabaw – i faktycznie nim jest, z naszego punktu widzenia. Są tam tylko zabawki i słodkie przekąski. Szczytem naiwności byłoby jednak założyć, że Matki nie robią nic poza obserwowaniem nas zza zasłony mgły.

Gdy ja zastanawiałam się nad prawdziwą naturą Rollekaktlingu, Mamarolli rozpoczęła swoją własną podróż. Saskia zawsze zaczynała zabawę właśnie od podróży. Ubrana w nową sukienkę lalka wychodziła z różowego domku z kilkoma walizkami, spotykała się z najróżniejszymi stworzeniami i ostatecznie wracała do siebie. Mamarolli mówiła głosem zatykającej nos Saskii, a ja brałam kolejno różne inne zabawki i w ich imieniu wchodziłam z lalką w rozmowy. Tego typu zabawy przychodziły mi z coraz większą trudnością, więc było to dla mnie niczym katorżnicza praca wymagająca zbierania i szybkiego analizowania danych oraz umiejętności aktorskich.

Gdy Mamarolli wróciła do domku z nowymi przyjaciółmi, gdzieś nad naszymi głowami rozległ się dźwięk dzwonu. W tej samej chwili pojawiła się Matka Saskii. Nie weszła drzwiami, tylko dosłownie pojawiła się znikąd. Saskia się zaśmiała i rzuciła w matczyne objęcia, a jej zabawki zaczęły wracać do wózka. Wstałam i pożegnałam się z dziewczynką, po czym obydwie wyszły.

Ledwie Saskia zamknęła za sobą drzwi, usiadłam na kanapie i zaczęłam liczyć. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Jak zwykle, zanim zdążyłam wymówić słowo „sześć”, pojawiła się moja Matka. Również zupełnie znikąd. Siedząc w jej ciepłych objęciach, opowiedziałam jej o nowych przygodach Mamarolli i tym, co robiłam przez cały dzień.

3

Matematyka była dla mnie nauką indukcyjną. Dzieci w normalnym świecie budują całe piramidy logiczne w oparciu o proste działania dodawania czy odejmowania, ja natomiast odkrywam kolejne teorie w oparciu o znalezione w najróżniejszych książkach z biblioteczki wskazówki pozostawione tam przez żyjących tysiące lat wcześniej przodków. Nie jest to łatwe. Tym bardziej że większość mojego księgozbioru to powieści. Nie mam żadnych podręczników do matematyki.

Mimo wszystko udało mi się opanować tę domenę w zadowalającym stopniu. Radzę sobie z rachunkiem różniczkowym, znane jest mi pojęcie reguły podwójnego zapisu, krok po kroku poszerzam też wiedzę z zakresu funkcji trygonometrycznych.

Potrafię też zastosować zdobytą z takim trudem wiedzę w życiu codziennym. Gdy kiedyś wraz z Matką wzięłam udział w wielkim Rollekaktlingu organizowanym na Meluzynie, udało mi się wyliczyć okres obrotu planety, wykorzystując do tego tylko zegarek i pomiary kątów. Wprawdzie tuż za moimi plecami wisiał wtedy wielki zegar, przez co całe to zadanie nie miało zbyt wiele sensu, ale mimo wszystko czułam ogromną dumę z tego osiągnięcia.

Mam również świadomość istnienia praw i informacji zupełnie dla mnie niezrozumiałych. Lektura Flatlandii Abbota otworzyła mi oczy na koncept czwartego wymiaru i za jego pomocą próbowałam wyjaśnić istnienie Matek. Oczywiście niedługo później odkryłam, że czasoprzestrzeń jest znacznie bardziej złożona, niż zakładał Abbot. Do takich wniosków doszedłby każdy, odbywszy ze trzy czy cztery międzygwiezdne podróże z Matką.

Być może aż do śmierci nie dowiem się, kim tak naprawdę są Matki. Tak samo jak nie będę w stanie zgłębić natury ukrytego pod moim łóżkiem tunelu, zaczynającego się na pierwszym piętrze, a kończącego się w nieznanej mi przestrzeni.

*

Często myślę, że lepiej by mi się żyło, gdybym została sprzedana istotom niższej kategorii. Ludzie z Endrila nie zapewniliby mi domu tak wygodnego ani biblioteki tak dobrze wyposażonej jak te, do których mam dostęp obecnie. Ale przynajmniej ich świat rozumiem. To pokryci miękkim, szarym futrem giganci o opiekuńczej naturze, wiodący surowy, choć prosty i łatwy do objęcia umysłem żywot.

Gdy jednak zamknięta w pojemniku w brudnych pieluchach czekałam na nowego właściciela, nie zwróciłam uwagi Endrilianina. Zauważyła mnie szarozielona ukwiecona roślina o ciele pozostającym w permanentnym ruchu niczym zanurzona w wodzie tkanina. Ledwie jeden z jej narządów wzroku zatrzymał się na mnie, sprzedawca natychmiast do niej podbiegł. Przycisnęłam ucho do ścianki i wyłapałam rozmowę prowadzoną w galaktycznym numer czterdzieści dwa.

– Preferuję zwierzątka pokryte futrem – odezwała się klientka nad wyraz piskliwym, pozbawionym wibracji głosem.

– Rasa pozbawiona włosia zapewnia więcej możliwości zabawy. Może ją pani przebierać w różne ubrania. Co więcej, długie włosie porastające głowę cechuje się niemal nieograniczoną formowalnością.

– Ale czy skóra nie ulega uszkodzeniom zbyt łatwo?

– Jeśli będzie pani o nią dbać, bez problemu wytrzyma aż do śmierci. Gdyby była pani zainteresowana, prowadzimy też sprzedaż urządzeń umożliwiających odbudowę komórek.

– Słyszałam, że Ziemianie to agresywna rasa. Czy ten okaz nie będzie miał skłonności autodestrukcyjnych? Podobno gdy osiągają dojrzałość, zaczynają cuchnąć, na ciałach pojawiają się im kępy włosów, a twarze przybierają nieprzyjemne dla oka grymasy. Krótko mówiąc, ich piękno trwa tylko chwilę. A co zrobić z tym później?

Sprzedawca się zaśmiał, aż zadrgała mu antena.

– Droga pani, sądzi pani, że sprzedawałbym Ziemian bez uprzednich modyfikacji? Okazy, które mam w ofercie, rozwijają się do siódmego roku życia, później przestają rosnąć. Opanowaliśmy też ich skłonność do agresji. Moje okazy nie zabiją choćby muchy. Po prostu nie są w stanie. Wszystkie te zmiany zostały wprowadzone przez manipulację genetyczną.

*

Dopiero lata później dowiedziałam się, że mój gatunek pochodził z Ziemi, trzeciej planety od Słońca znajdującego się w drugim kwadrancie naszej galaktyki. Moi pobratymcy wyginęli cztery tysiące lat wcześniej, a sama planeta była teraz kolonią Federacji Sallik. Siedem lat wedle naszego kalendarza równało się mniej niż sześciu latom ziemskim. Mniej więcej połowę tych informacji zdobyłam z zebranych przez moją Matkę książek, a reszty dowiedziałam się od dzieciaków z okolicy. Te dwa elementy stanowiły cały mój świat. Biblioteczka pełna ziemskich powieści i dzieci-zwierzątka, które o świecie wiedziały nie więcej niż ja.

Ale czy naprawdę byliśmy ich zwierzątkami? Matki nie były Endriliankami. Nie wierzyłam, że zajmowały się nami, by dać upust instynktom macierzyńskim. Bez względu na to, jak troskliwą opieką nas otaczały, nigdy w pełni nie zrozumiemy Matek. Nie wiedziałam nawet, w jaki sposób działało ciało mojej własnej Matki. Jak miałabym wobec tego rozumieć, co skrywało się w zakamarkach jej serca?

Wychodziło na to, że wiedziałam mniej niż udomowione psy. One wiedziały, że ludzie to ich właściciele, i darzyły ich za to miłością. Ja z kolei nie miałam pojęcia, jaką rolę odgrywałam w tym sztucznym świecie, w którym przyszło mi żyć.

*

Wczoraj pokłóciłam się z Saskią. Nie pamiętam o co. Nawet gdybym pamiętała powód, pewnie okazałby się zupełnie bezsensowny. Być może moje lalki powiedziały coś niemiłego Mamarolli, a może to ja nieopatrznie chlapnęłam coś obrazoburczego na temat matek albo Rollekaktlingu.

Zanim dotarła do mnie powaga tego przewinienia, Saskia wściekle cisnęła we mnie piórnikiem. To zachowanie najwyraźniej uruchomiło system kontrolujący w niej agresję. Dziewczynka wrzasnęła i wbiła sobie paznokcie w ciało. Przerażona, porwałam stojący na jednej z półek syrop o smaku bananowym. Wlałam go jej do ust. Ledwie Saskia otarła łzy, zebrała swoje lalki i poszła do domu. Na ekranie wiszącego na ścianie telewizora wciąż leciał film z Rin Tin Tinem.

Spodziewałam się, że Matka zmyje mi za to głowę. Wprawdzie Matki nigdy nas nie karały, ale i tak, ilekroć popełniliśmy jakiś dziecinny błąd, czekaliśmy na jakąś burę. Zabawna sprawa. W sumie co by się stało, gdyby nas skarciły? Wyroślibyśmy na lepszych dorosłych?

Mam obecnie sześć lat i to się nigdy nie zmieni. Mój wiek ma się nijak do przeżytego czasu.

Saskia jeszcze tego nie rozumie. Traktuje mnie jak swoją rówieśniczkę, nic więcej. Dla niej dorośli to Matki, a my pozostajemy dziećmi. Trzydzieści cztery lata, które mam na karku, nic dla niej nie znaczą.

*

Kiedy się okazało, że Matka znowu nie będzie mnie karać, zaczęłam szykować się do ucieczki. Do plecaka włożyłam słoik dżemu i dziesięć puszek z innym jedzeniem, pomiędzy nimi upchnęłam bieliznę i odzież wierzchnią, po czym wszystko to ukryłam pod łóżkiem. Podczas gdy Matka szykowała kolację, zaczęłam wiązać ze sobą chusteczki, tworząc z nich dwa sznury. W międzyczasie obmyślałam plan ucieczki, próbując nie zaprzątać sobie głowy wątpliwościami co do prawdziwej natury tunelu ani tym, czy Matka cokolwiek podejrzewała.

Gdy zapadła noc i Matka zamknęła za sobą drzwi mojego pokoju, odsunęłam łóżko i oświetliłam latarką wnętrze odsłoniętego w ten sposób tunelu. Jak zwykle zaciskał się i rozszerzał, a jego wnętrze zdawało się wyłożone miękkim aksamitem.

Kiedy tunel zaczął się po raz kolejny powoli otwierać, przywiązałam jeden koniec liny do nogi łóżka, a drugi do plecaka.

Gdy przejście dostatecznie się rozszerzyło, wrzuciłam do środka plecak. Drugą liną przewiązałam się w pasie i powoli weszłam do tunelu.

Pierwsze pięć metrów było dość strome, ale poradziłam sobie z tym dystansem mimo słabych mięśni. Dalej tunel się wypłaszczał, więc mogłam się w nim bez problemu czołgać. Gdy dotarłam do końca liny, odwiązałam plecak, zarzuciłam go na plecy i kontynuowałam czołganie.

Pokonałam w ten sposób sto metrów, może mniej. Zawsze miałam tendencję do przeszacowywania dystansów i ciężarów. Wszystko przez książki. Naczytałam się w nich o dorosłych protagonistach, przez co czasami zapominałam, jak mała byłam jak na trzydziestoczterolatkę.

Tunel początkowo łagodnie się załamywał, ale im dalej się czołgałam, tym ostrzej zakręcał. Czasami nie wiedziałam wręcz, czy czołgam się po podłodze, ścianie czy suficie. Siła ciążenia zdawała się zmieniać z każdym zakrętem.

Na samym końcu tunel zakręcał w górę i rozszerzał się niczym trąbka. Nie miałam jednak pewności, czy faktycznie prowadził w górę. Mgła uniemożliwiała mi dojrzenie szczegółów, ale miałam wrażenie, że w oddalonym o jakieś dziesięć metrów ode mnie wylocie nie widać nieba, a zieleń trawy.

Wreszcie, wytężając wzrok, zdołałam ocenić, że widziana przeze mnie zieleń była gęsto splecioną siatką. Przypomniała mi się przeczytana jakiś czas temu bajka o Jasiu i magicznej fasoli. Grube jak mój palec pędy zdawały się służyć jako środek transportu dla bliżej niezidentyfikowanych istot. Wyciągnęłam rękę i spróbowałam dotknąć siatki. Okazała się porośnięta podobnym włosiem co wnętrze tunelu – miękkim, ale wytrzymałym. Dotykając siatki, czułam się zaskakująco lekko. Najwyraźniej znalazłam się w obszarze, w którym siły przyciągania pomiędzy moją a drugą stroną się równoważyły. Mocniej złapałam siatkę i podciągnęłam się bliżej, by móc przecisnąć głowę przez jej oczka. Ledwie to zrobiłam, za włosy szarpnęła mnie lekka siła grawitacji.

Świat po drugiej stronie okazał się pełen nieznanych mi zielonych istot. Niektóre przemieszczały się szybko, inne stały jak słupy. Ich ciała miały przeróżne kształty, od takich zbliżonych do rozgwiazdy po zupełnie obłe, ale z tej wysokości dostrzegałam w nich pewną harmonię.

Zakręciło mi się w głowie. Początkowo uznałam, że to objaw lęku wysokości, ale nie. Tamten świat był zbyt absurdalny dla moich oczu i poczucia równowagi. Zdałam sobie sprawę, że nie podlegał on prawom perspektywy, a niektóre zielone istoty były tak naprawdę wyciętymi w zielonej przestrzeni dziurami.

Patrzyłam na to przez jakieś dziesięć minut. Siatka wydawała się solidna. Zielone istoty także zdawały się nie stanowić zagrożenia. Może korzystając z przestrzeni pozbawionej grawitacji, udałoby mi się odpowiednio obrócić i zejść na ziemię. Tylko czy tam ziemia naprawdę była na dole? Jak miałabym zejść? I co zrobić później?

Odwróciłam się i zaczęłam czołgać z powrotem do domu.

*

Mama nic nie powiedziała o mojej wczorajszej eskapadzie, mimo że celowo zostawiłam łóżko w pozycji odsłaniającej dziurę, a na podłodze rozłożyłam plecak i splecione z chusteczek liny. Kiedy wróciłam do pokoju po śniadaniu, panował w nim nieskazitelny porządek, a mama uśmiechała się do mnie jak zwykle.

Gdy bawiłam się klockami, znów przyszła do mnie Saskia. W swoich dziecięcych rączkach ściskała nieduże pudełko niezdarnie obwiązane wstążką. Ledwie weszła do mojego pokoju, wyciągnęła je w moją stronę. Otworzyłam je. W środku znajdował się malutki, ręcznie dziergany, albo przynajmniej sprawiający takie wrażenie, sweter dla lalki.

Prezent musiał być pomysłem Saskii. Matki nigdy nie zmuszały nas do podejmowania jakichkolwiek decyzji natury moralnej. Musiałyśmy tylko przestrzegać wpojonych nam podstaw dobrego wychowania, a te nie obejmowały tego typu podarków. Czyżby Saskia dorastała? Być może. Ale to nie miało znaczenia.

Jak na starszą osobę przystało, przyjęłam prezent i objęłam dziewczynkę, żeby dać jej jasno do zrozumienia, że nie żywię wobec niej urazy po tym, co zaszło. Ledwie otoczyłam ją ramionami, Saskia zaczęła płakać. Cofnęłam się zaskoczona i spojrzałam jej w twarz. Ujrzałam na niej strach oraz złość, a także przytłaczającą wszystko inne samotność. Ze względu na to nietypowe połączenie emocji, dziewczynka przez krótką chwilę wyglądała na starszą niż sześć lat. Nagle zaciekawiło mnie, w jakim tak naprawdę jest wieku. Oczywiście zakładałam, że sześciu lat, ale nie miałam na to żadnych dowodów. Poza tym, że zachowywała się jak sześciolatka. Tak jak ja.

– Pobawimy się Mamarolli? – pytam nieśmiało.

Saskia kiwa głową. Podczas gdy ona niezręcznie ubiera Mamarolli w nowe ubrania, ja układam na kocu moje lalki i obmyślam kolejną przygodę – rozgrywającą się w tajemniczym świecie, w którym Miś Jasnowidz i Szalony Królik za pośrednictwem kocykowej bazy mogą udać się w dowolne miejsce.

[3]Tangpa – akcesorium wykonane z żelaza, cyny lub porcelany, wypełniane gorącą wodą, służące do ogrzewania ciała.

Pentagon

1

Zwłoki to nic więcej niż gnijąca sterta białka. Widząc je dostatecznie często, każdy może się do nich przyzwyczaić. Gdy wykonujesz pracę taką jak my, nie drży ci nawet powieka, bez względu na to, w jakim są stanie. Widziałeś zwłoki mężczyzny zgniecionego przez prasę? Ja widziałem. To było moje ostatnie morderstwo. Zbierając z urządzenia zmiażdżone fragmenty i przeglądając kieszenie trupa, przeżuwałem kanapkę z ogórkiem. Nie chciałbym zostać źle zrozumiany: nie chwalę się tym wyczynem. Raczej próbuję wyjaśnić, z jaką obojętnością podchodzę do pracy.