Wśród sępów. Powieści z Dzikiego Zachodu - Karol May - ebook

Wśród sępów. Powieści z Dzikiego Zachodu ebook

Karol May

0,0

Opis

Zapraszamy na niezwykłą podróż po Dzikim Zachodzie, zawartą w jednym obszernym tomie autorstwa Karola Maya. Znajdziesz tu sześć pasjonujących powieści, w tym "Old Shatterhand," "Sępy Skalne," "Skarb w Srebrnym Jeziorze," "Król Naftowy," "Czarny Mustang," i "Sapho & Carpio." To opowieści o nieustraszonych bohaterach i bezlitosnych poszukiwaczach skarbów, którzy ścigają się po malowniczych Górach Skalistych i bezludnych pustkowiach. Poznaj życie Dzikiego Zachodu, towarzysząc Old Shatterhandowi i innym odważnym postaciom, w ich niezwykłych przygodach. Poznaj legendarnego wodza Indian, Winnetou, i przekonaj się ponownie, jak potężna może być prawdziwa przyjaźń w obliczu największych wyzwań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 2461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

Wśród sępów

 

POWIEŚCI Z DZIKIEGO ZACHODU

 

 

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Thomas Hill (1829–1908), Odpoczynek nad strumieniem (1866),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Resting_By_A_Stream.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst według edycji z lat 1910-1935 r.

 Zachowano oryginalną pisownię

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-514-2 

 

 

 

OLD SHATTERHAND

Niedaleko na zachód od miejsca, gdzie stykają się granice trzech północnoamerykańskich stanów Dakota, Nebraska i Wyoming, jechali któregoś dnia dwaj jeźdźcy, których wygląd w każdym innym zakątku świata budziłby niezawodnie sensację.

Postacie różniły się znacznie. Figura jednego, wybujała ponad dwa metry, była przeraźliwie wychudzona, natomiast drugi był znacznie niższy, ale zato tak gruby, że kształtem niewiele się różnił od kuli.

Mimo to, oblicza obu myśliwych wypadały mniej więcej na jednym poziomie. Fakt ten, napozór niepojęty, tłumaczy się tem, że mały dosiadał wysokiego, silnego kłusaka, wysoki zaś siedział na mule niskim, wątłym napozór. Stąd też rzemienie, które małemu grubasowi zastępowały strzemiona, nie sięgały nawet do brzucha rumaka, podczas gdy długi obywał się bez strzemion, albowiem nogi jego wisiały tak nisko, że mogły dosięgnąć ziemi, choć jeździec nie schodził z siodła.

Właściwie o siodłach w istotnem tego słowa znaczeniu mowy być nie może. Wrzekome siodło małego składało się poprostu ze skóry upolowanego niedźwiedzia, z którego nie zdarto sierści; chudy zaś podłożył starą derę santillo, tak zatłuszczoną i podartą, że w istocie siedział wprost na grzbiecie swego rumaka.

Także ubiory obu miały wielce ciekawy wygląd. Długi nosił spodnie skórzane, uszyte zapewne na miarę o wiele korpulentniejszego mężczyzny, więc nie dziw, że za szerokie. Od zimna i gorąca naprzemian, od suszy i deszczów zbiegły się i zmarszczyły, wskutek czego dolne końce ledwo sięgały kolan. Poza tem miały ten niezwykle tłusty połysk, który świadczył, że właściciel używał ich jako chustki do nosa i serwetki do ust i zwykł wycierać o nie ręce z wszystkiego, czego nie chciał mieć na rękach.

Bose nogi tkwiły w niedającem się opisać obuwiu. Wyglądało tak, jakgdyby nosił je już Matuzalem i jakgdyby każdy z następnych posiadaczy wydzierał po kawałku skóry. Niepodobna było powiedzieć, czy cholewy widziały kiedykolwiek coś w rodzaju pasty lub wosku, ile że błyszczały wszystkiemi kolorami tęczy.

Chudy korpus jeźdźca okrywała skórzana koszula myśliwska, nie znająca ani guzika, ani haftki i, co za tem idzie, odsłaniająca bronzową pierś. Rękawy okrywały zaledwie łokcie, obnażając żylaste i kościste ręce. Bawełniana chusta fantazyjnie okręcała wydłużoną szyję. Sam właściciel nie mógłby już chyba określić, czy miała ongi kolor biały czy czarny, zielony czy też żółty, czerwony czy niebieski.

Ale najbardziej okazały i pyszny był kapelusz, sterczący na wysokiej, śpiczastej głowie. Niegdyś był szary i nosił miano cylindra. Być może, przed niepamiętnemi czasy, wieńczył czcigodną głowę jakiegoś lorda angielskiego, atoli następnie staczał się coraz bardziej po drabinie społecznej, by wreszcie osiąść na głowie myśliwego prerji. Ten miał odmienny gust, aniżeli ów lord Old England. Uważając rondo za zbyteczne, poprostu zdarł je, a pozostawił tylko zprzodu rąbek, gwoli wygodnemu zdejmowaniu w ukłonie. Poza tem, mniemając, że głowa westmana wymaga stałego dopływu powietrza, nożem dokonał mnogich cięć na wierzchu, jako też po bokach tak, że we wnętrzu nakrycia wyznaczały sobie spotkania wschodni wiatr z zachodnim, północny – z południowym.

Gruby powróz, kilkakrotnie przewinięty, służył za pas. Za tym pasem sterczały dwa rewolwery i nóż, poza tem wisiała ładownica, pęcherz do tabaki, odpowiednio zszyta skóra kocia do przechowywania mąki, krzesiwo oraz inne jeszcze przedmioty, których przeznaczenie było tajemnicą dla niepowołanych. Na piersiach spoczywała fajka, zawieszona na rzemieniu, – ale co za fajka! Była arcydziełem własnych rąk myśliwego, który zdążył ją już odgryźć aż do samej główki, wskutek czego składała się jedynie z tej części i z wydrążonego kawałka bzowego drzewa. Posiadacz bowiem i autor owej lulki, jako namiętny palacz, zwykł żuć samą fajkę, skoro zabrakło tytoniu.

Należy jednak, ku jego pochwale, dodać, że strój nie ograniczał się na obuwiu, spodniach, koszuli i kapeluszu. O, nie! Nosił poza tem coś, na co stać nie każdego człowieka, mianowicie – płaszcz gumowy, i to iście amerykański, a więc z gatunku tych, które po pierwszym deszczu kurczą się do połowy swoich pierwotnych rozmiarów. Przeto – nie mogąc go włożyć na siebie – wielce malowniczo, niczem burkę huzarską, zarzucił na ramiona zapomocą sznura. Nadto poprzez lewe ramię i prawe biodro przepasywał się lariatem, czyli lassem. Wpoprzek długich, jak wieczność, nóg zawieszona na przodzie strzelba była w rodzaju owych rifles, z których doświadczony myśliwy nigdy nie chybia.

Z wejrzenia niepodobna było określić wieku tego człowieka. Szczupła twarz była poprzecinana niezliczoną ilością zmarszczek i fałd, a jednak wyraz ogólny miał w sobie coś prawie młodzieńczego. Każda zmarszczka uśmiechała się filuternie. Twarz gentlemana była starannie ogolona, nie bacząc na dzikie ustronie, w jakiem się znajdował. Trzeba wiedzieć, że jest to punktem honoru wielu, bardzo wielu westmanów. Wielkie, koloru nieba, szeroko otwarte oczy miały ostre spojrzenie mieszkańców wybrzeży morskich i rozległych równin, lecz malowało się w nich także coś, czego nie wahałbym się nazwać dziecięcą szczerością.

Muł, jak już napomknąłem, wątły był tylko napozór. Nosił swego ciężkiego, kościstego pana nader lekko, a czasem nawet pozwalał sobie na krótkotrwały strajk, prędko zażegnywany mocnym uściskiem długich nóg jeźdźca. Muły takie są bardzo poszukiwane ze względu na ich pewny krok, ale także znane z niesfornych narowów.

Co się tyczy drugiego jeźdźca, to przedewszystkiem zwracało uwagę futro, noszone przez niego w upał. Wprawdzie, kiedy chwilami jakiś żywszy ruch odsłaniał podbicie, okazywało się, że to zewszechmiar czcigodne futro było dotknięte nieuleczalnem wyłysieniem. Miejscami tylko sterczał rzadki, mały kosmyk, jak na nieskończonej pustyni tam i owdzie spotyka się skąpą oazę. Nawet kołnierz i wyłogi były tak przerzedzone, że pozostały z nich nagie, ogołocone plastry. Z pod futra wyglądały z lewej i z prawej strony olbrzymie buty z wyłogami. Na głowie nosił zbyt szeroki kapelusz panama, tak obszerny, że aby patrzeć, musiał zbić go nisko na kark. Rękawy były takie długie, że niepodobna było dojrzeć rąk. W ten oto sposób jedynie twarz jeźdźca była widoczna; juści była to twarz, godna wszechstronnego obejrzenia.

Była również gładko wygolona; ani śladu zarostu. Czerwone policzki świeciły tak pełne, iż nosek napróżno usiłował podkreślić swoje między niemi stanowisko. To samo da się powiedzieć o małych, ciemnych oczkach, schowanych między brwiami a policzkami, a rzucających dookoła siebie dobrodusznie chytre spojrzenia. Naogół czytało się wyraźnie na tem obliczu: – Obejrzyj-no mnie! Jestem małym, przepysznym drabem i łatwo ze mną dojść do zgody, ale musisz być odważny i rozsądny, inaczej nie licz na mnie.–

Teraz oto nadbiega wicher i otwiera naoścież futro małego. Dzięki temu możemy stwierdzić, że pod futrem nosi spodnie z niebieskiej wełny i taką samą bluzę. Za skórzanym pasem, prócz rzeczy, które wyliczyliśmy u długiego jeźdźca, tkwi jeszcze indjański tomahawk. Do siodła przytroczone jest lasso, jak również krótka dubeltówka systemu Kentucky, która w niejednej już walce brała udział.

Co zacz za jedni? Otóż mały nazywa się Jakób Pfefferkorn, a długi Dawid Kroners. Gdybyście wymienili te oba nazwiska jakiemukolwiek westmanowi, squatterowi, czy trapperowi, to, potrząsając głową, powiedziałby, że nigdy w życiu o takich dwóch myśliwych nie słyszał. A wszakże byłoby to niezgodne z prawdą, albowiem obaj są wielce znanymi scoutami; przy niejednem ognisku od wielu lat opowiadano sobie o ich czynach. Nie było wprost zakątka od New Yorku do Frisco i od Jezior Północnych do meksykańskich zatok, gdzieby nie dotarła chwała obu znakomitych myśliwców. To prawda, że nazwiska Jakóba Pfefferkorna i Dawida Kronersa były znane jedynie najbliższym. W prerjach, w lasach odwiecznych, a zwłaszcza wśród czerwonoskórych nie pytają o metrykę, lub świadectwo chrztu; tu każdy otrzymuje nazwisko, odpowiadające jego przeżyciom i właściwościom, przydomek, który wkrótce ruguje nazwisko rodowe.

Kroners był stuprocentowym Yankee i nosił nazwę Długiego Davy. Pfefferkorn pochodził z Niemiec, na imię mu było Jakób, ale zgodnie z korpulencją został przezwany Grubym Jemmy. Jemmy po angielsku Kuba.

A zatem byli obaj znani jako Davy i Jemmy i trudno było znaleźć na West człowieka, któryby nie mógł opowiedzieć tej lub owej dykteryjki o czynach bohaterskich obu jegomości. Uchodzili za nierozłącznych towarzyszy. Przynajmniej nikt nie przypominał sobie, aby widział ich kiedykolwiek zosobna. Kiedy Gruby podchodził do obcego ogniska, odrazu oczami szukano Długiego, a skoro Davy wchodził do store, sklepu, aby nabyć prochu i tabaki, wnet pytano, czego pragnie dla Jemmy.

Nierozłączne też były rumaki oba jeźdźców. Wielki kłusak mimo największego pragnienia nie piłby z żadnego strumyka ani rzeki, gdyby wraz z nim nie nachylił się nad wodą pysk muła, ten zaś nie skubałby nawet najrozkoszniejszej trawy, gdyby tamten nie fyrknął lekko, jakby szepcząc: – Zeszli z nas i smażą krzyżówkę bawolą, a więc i my możemy sobie podjeść, gdyż przed późnym wieczorem zapewne się stąd nie ruszą!–

Nigdy żadnemu z tych zwierząt nie wpadło na myśl opuszczać towarzysza w biedzie. Ich panowie wzajemnie ocalili sobie życie wiele, wiele razy. Bez namysłu jeden rzucał się za drugiego w największy wir niebezpieczeństw. Tak samo wierzchowce nieraz sobie pomagały, kiedy trzeba było wyciągnąć kamrata z opresji, lub obronić silnemi, ostremi kopytami wobec wroga. Ta czwórka ludzi i zwierząt tworzyła solidarny zespół, zawsze występujący razem.

Obecnie oto pędzą w kierunku północnym. Rano koń i muł piły wodę i skubały tłustą trawę dosyta, obaj zaś jeźdźcy również się napili i spożyli udziec jeleni, którego resztę dźwigał kłusak. A zatem nie można powiedzieć, aby głód im doskwierał.

Tymczasem słońce dosięgło zenitu, poczem powoli zaczęło się zniżać. Było wprawdzie nader gorąco, ale dął oświeżający wietrzyk. Przetykany mirjadami kwiatów kobierzec traw nie miał jeszcze bronzowego, spalonego odcienia jesieni; cieszył oko świeżą zielonością. Rozsypane po rozległej, dalekiej równinie góry skaliste, kształtu olbrzymich stożków, oświetlone skośnemi promieniami słońca, na zachodnich stronach błyszczały gorącą wspaniałością kolorów, które na wschodzie przechodziły w coraz ciemniejsze i głębsze tony.

– Jak daleko jeszcze pojedziemy dzisiaj? – zapytał Gruby po wielogodzinnem milczeniu.

– Tak daleko, jak codzień, – odparł Długi.

– Well! – roześmiał się Mały. – A zatem do miejsca obozowiska?

– Ay! – Master Davy zwykł zamiast yes używać starej formy ay. – O, tak! Zawsze był nader oryginalnym człowiekiem ten Długi Davy.

Znów upłynęła chwila. Jemmy obawiał się otrzymać ponownie taką samą odpowiedź. Oglądał kolegę zpodełba swojemi chytremi oczami i szukał okazji do zemsty. Wreszcie cisza zaczęła ciężyć Długiemu. Wskazał ręką w kierunku jazdy i zapytał:

– Czy znasz tę miejscowość?

– Jeszcze jak!

– No? Cóżto za miejscowość?

– Ameryka.

Długi z niezadowoleniem pociągnął nogę i kopnął wierzchowca. Poczem rzekł:

– Złośliwy drab!

– Kto?

– Ty!

– Ach! Ja? Jakto?

– Mściwy!

– Wcale nie. Skoro mi zadajesz głupie pytania, nie widzę powodu, dla którego miałbym ci dawać dowcipne odpowiedzi.

– Dowcipne? O biada! Ty i dowcip! Tyle w tobie mięsa, że niema miejsca na dowcip.

– Oho! Czy zapomniałeś, co przebyłem tam, na starym lądzie?

– Ay! Jedną klasę gimnazjum? Tak, wiem o tem. Nie mógłbym zapomnieć, gdyż przypominasz mi trzydzieści razy na dzień.

Gruby uderzył się w piersi.

– Bo muszę – rzekł. – Właściwie mówiąc, powinienem powtarzać czterdzieści czy pięćdziesiąt razy dziennie, albowiem jestem człowiekiem, którego nie potrafisz nawet godnie uszanować. A poza tem przebyłem nie jedną, ale pełne trzy klasy!

– Na resztę nie starczyło oleju w głowie...

– Cicho bądź! Nie starczyło pieniędzy, rozumu było aż nadto. Zresztą, wiem o co ci chodzi. Nie zapomnę tak łatwo tej miejscowości. Wszak tam, po tamtej stronie wyżyn, poznaliśmy się po raz pierwszy.

– Ay! To był paskudny dzień. Wystrzeliłem cały proch, a tymczasem ścigali mnie Siouxowie. Nie mogłem dalej umykać, powalili mnie. Atoli wieczorem tyś przybył z wyręką.

– Tak, bydlaki rozpalili ognisko, które można było zobaczyć aż hen, z Kanady. Nie dziw, że zobaczyłem i podkradłem się pokryjomu. Ujrzałem pięciu Siouxów nad spętanym białym. A jakże, ja nie wystrzeliłem uprzednio całego prochu. Dwóch runęło, a trzech drapnęło, nie wiedzieli wszak, że mają tylko jednego, jedynego przeciwnika. Dzięki temu odzyskałeś wolność.

– Odzyskałem wprawdzie wolność, ale byłem zły na ciebie, jak sto djabłów!

– Zato, że zraniłem, a nie zakatrupiłem obu Indsmanów, – tak. Ale Indsman jest także człowiekiem i nigdy mi w głowie nie postało zabijać kogoś, kiedy nie jestem do tego bezwzględnie zmuszony. Jestem Europejczykiem, a nie kanibalem.

– A takim to ja niby jestem, co?

– Hm! – mruknął Gruby. – Teraz się zmieniłeś, ale dawniej, jak wielu tobie podobnych, byłeś zdania, że należy co rychlej wytępić wszystkich czerwonoskórych. Musiałem cię nawrócić na swoje poglądy.

– Tak, wy, Europejczycy, jesteście osobliwymi ludźmi. Łagodni, miękcy, jak mało, a jednak w potrzebie nie ustępujący innym dzielnym ludziom. Chcielibyście dotykać wszystkiego przez jedwabne rękawiczki, a mimo to umiecie uderzać kolbą, kiedy się wam wreszcie zdaje, że należy się bronić. Wszyscyście tacy, nie wyłączając ciebie.

– Cieszę się wielce, że tak jest, a nie inaczej. Ale spójrzno, tam, zdaje się, widzę ślady w trawie!

Osadził konia na miejscu i wskazał w kierunku skały, u której stóp biegła po trawie długa, ciemna linja.

Davy także osadził konia, oczy przysłonił ręką i badał wskazane miejsce, potem zaś odezwał się:

– Będziesz mnie mógł zmusić do zżarcia centnara mięsa bawolego, jeśli to nie jest ślad.

– Ja to samo sądzę. Czy zechcemy dokładniej zbadać, Davy?

– Zechcemy? Jakże można mówić o chęci, kiedy jest mus?! W tej starej prerji nie można lekkomyślnie wymijać żadnego śladu. Trzeba zawsze wiedzieć, kogo się ma przed i za sobą, bo może się łatwo zdarzyć, że ktoś, kto położy się żywy, rano wstanie martwy. A zatem naprzód!

Dojechali do skały i zatrzymali się, badając ślad oczami znawców. Jemmy zeskoczył z konia i ukląkł na trawie. Jego stary kłusak, jakgdyby obdarzony ludzkim rozumem, położył pysk na trawie i cicho parsknął. Muł podszedł również, machał ogonem, strzygł uszami i zdawał się badać trop.

– No? – zapytał Davy, któremu czas się dłużył. – Czy to aż tak ważne?

– Tak. Tędy jechał Indjanin.

– Tak mniemasz? To byłoby dziwne. Wszak nie jest to teren myśliwski żadnego indjańskiego szczepu. Z czego wnosisz, że to Indjanin?

– Ze śladów kopyt poznaję tresurę indjańską.

– Wszelako mógł indjańskiego konia dosiadać biały.

– To samo i ja pojmuję, ale... ale...

Potrząsnął głową, szedł przez parę chwil za śladem i zawołał:

– Chodź za mną! Rumak był niepodkuty i nader znużony, a jednak musiał pędzić w galopie. A zatem jeździec bardzo się śpieszył.

W tej chwili Davy zszedł z muła. Rezultat badań kolegi był bardzo poważny i skłaniał go do podjęcia badań na własną rękę. Szedł za towarzyszem, obydwa zaś zwierzęta stąpały za nimi, jakgdyby to się samo przez się rozumiało. Zrównawszy się z Jemmy, Davy ruszył wzdłuż tropu.

– Ty, – rzekł po chwili – zwierzę istotnie było zmachane, gdyż bardzo często się potykało. Nader ważne powody musiały skłaniać jeźdźca do wypędzania tchu z biednego konia. Więc albo uciekał przed pościgiem, albo musiał co rychło stanąć u celu.

– To ostatnie jest słuszne.

– Jakto?

– Od jak dawna datuje się trop?

– Od dwóch godzin niespełna.

– Podzielam twoje zdanie. Nie widać śladu prześladowców. Aliści, kto ma przewagę dwóch godzin, czy musi na śmierć zajeżdżać rumaka? Poza tem jest tu tyle rozrzuconych skał, że nietrudno wyprowadzić prześladowców na manowce, zakreślając niepostrzeżenie łuk, lub jadąc w kółko. Czy nie tak?

– Tak. Nam naprzykład wystarczą dwie minuty fory, aby odesłać prześladowców do domu z długiemi nosami a sztywnemi rękami. Godzę się z tobą. Ten jegomość musiał za wszelką cenę dotrzeć szybko do celu. Ale gdzie należy go szukać?

– W każdym razie niedaleko stąd.

Długi ze zdziwieniem spojrzał na Grubego.

– Dzisiaj jesteś naprawdę wszechwiedzącym! – rzekł.

– Aby to odgadnąć, nie trzeba być wszechwiedzącym. Wystarczy troszkę się namyślić.

– Tak! Ale ja myślę i nadaremnie.

– Nie dziw.

– Jakto?

– Jesteś za długi. Zanim namysł dojdzie od tropu do głowy, mogą upłynąć lata. – Powiadam, że cel tej jazdy nie jest zbyt odległy, w przeciwnym bowiem razie jeździec oszczędzałby konia.

– Tak! Słyszę uzasadnienie, lecz nie mogę pojąć.

– No, zmiarkujno sobie: gdyby ten człowiek miał do odbycia jeszcze dzień jazdy, musiałby bezwzględnie dać kilkugodzinne wytchnienie swemu koniowi, a następnie dopiero okupiłby zwłokę. Natomiast jeśli cel był bliski, to jeździec mógł ufać, że, mimo zmęczenia, koń jego dobiegnie jeszcze w ciągu dnia dzisiejszego.

– Posłuchaj, mój stary Jemmy, to, co mówisz, brzmi nader prawdopodobnie. Po raz drugi przyznaję ci słuszność.

– Ta pochwała jest zbyteczna. Kto włóczył się przez lat trzydzieści po sawanach, ten mógł wpaść także raz jeden na mądrą myśl. Nasz jeździec jest niewątpliwie gońcem. Czas naglił. Miał nader ważną misję. Indsman tutaj, na ustroniu, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa gońcem między Indsmanami i dlatego utrzymuję, że wpobliżu są także inni czerwoni.

Długi Davy gwizdnął cicho i potoczył wzrokiem dokoła.

– Fatalnie, w najwyższym stopniu fatalnie! – mruknął. – Ten drab przybywa od Indjan i mknie do Indjan, A zatem znaleźliśmy się pomiędzy nimi, nie wiedząc, gdzie sterczą. Łatwo możemy się natknąć na hordę i zanieść na jarmark nasze skalpy.

– Należy się tego obawiać. Musimy jechać tropem.

– Słusznie. W takim wypadku my wiemy, że oni są przed nami, ale oni nie wiedzą o nas a zatem mamy nad nimi przewagę. Ale jestem ciekaw, z jakiego to szczepu Indjanin?

– Ja także. Niesposób odgadnąć. Tam na górze w połnocnym Montana mieszkają Czarne Stopy, Piganowie oraz Indjanie Krwi. Lecz ci nie schodzą do nizin. Nad Missouri obozują Riccarees, którzy tak samo nic tu nie mogą szukać. Siouxowie? Hm! Czy słyszałeś, aby ostatnio wykopali topór wojenny?

– Nie.

– Nie będziemy chwilowo w głowę zachodzić, ale musimy być ostrożni. Znajdujemy się w miejscowości dobrze nam znanej i, jeśli nie popełnimy głupstw, nic nam złego stać się nie może. Chodź!

Dosiedli wierzchowców i pojechali tropem, nie spuszczając zeń oka, ale jednocześnie oglądając się na wszystkie strony, aby zawczasu dojrzeć ewentualne niebezpieczeństwo.

Upłynęła może godzina i słońce schyliło się jeszcze niżej. Wiatr wzmagał się, a skwar dnia chłódł coraz bardziej. Niebawem spostrzegli, że Indjanin jechał stępa. Na nierównem miejscu koń jego potknął się i runął na kolana. Jemmy zeskoczył na ziemię i jął badać miejsce.

– Tak, to Indsman, – oznajmił ostatecznie. – Zeskoczył na ziemię. Mokasyny miał ozdobione szczeciną jeża morskiego. Tu oto leży odłamana igła. A tu... ach, ten drab musiał być jeszcze nader młody.

– A to czemu? – zapytał Długi, który został na mule.

– To miejsce jest piaszczyste, wskutek czego stopa jego zostawiła dokładny odcisk. Jeśli nie mam przyjąć, że to była squaw...

– Bzdury pleciesz! Kobieta samaby się tu nie zapuściła.

– W takim razie jest to młokos, prawdopodobnie najwyżej osiemnastoletni wyrostek.

– Tak, tak! To brzmi groźnie. U niektórych plemion właśnie tacy młokosi są wywiadowcami. Musimy się mieć na baczności.

Ruszyli dalej. Dotychczas jechali po kwietnej prerji, teraz jednak gdzie niegdzie ukazywały się krzewy, z początku pojedyńcze, a następnie już w grupach. Zdala wznosiły się drzewa.

Przybyli na miejsce, gdzie, jak poznać było, jeździec na czas krótki zeskoczył z siodła, aby dać wypoczynek zwierzęciu, następnie poszedł pieszo naprzód, prowadząc zwierzę za uzdę.

Coraz częstsze krzewiny nie pozwalały ogarniać okiem całej okolicy, wobec czego trzeba było podwoić czujność. Davy jechał naprzedzie, a Jemmy za nim. Naraz rzekł Grubas:

– Ty, Długi, to był kary rumak.

– Tak? A skąd wiesz?

– Tu na krzewie wisi włos, wydarty z ogona.

– Ay! A więc wiemy coś jeszcze, jednakże nie mówmy tak głośno! Łatwo możemy się natknąć na ludzi, których zobaczymy niewcześniej, aż umrzemy od ich kul.

– Nie lękam się tego. Mogę polegać na moim rumaku. Parsknie, skoro zwącha wroga. A zatem spokojnie naprzód!

Długi Davy ruszył naprzód, aby się po chwili zatrzymać.

– Do wszystkich djabłów! – krzyknął. – Coś się tutaj zdarzyło!

Grubas rozpędził konia i po kilku krokach znalazł się poza krzewinami. Przed nimi wznosiła się jedna z owych stożkowatych skał, których tutaj było mnóstwo. Ślad zmierzał aż do tej skały i wił się tuż koło niej, poczem naraz odbiegał na prawo pod ostrym kątem. Obaj myśliwi spostrzegli to odrazu, ale zobaczyli coś nadto: mianowicie z drugiej strony skały wybiegły odmienne ślady, które następnie się zeszły z tropem Indjanina.

– Co o tem myślisz? – zapytał Długi.

– Że za tą skałą obozowali jacyś ludzie, którzy, ujrzawszy Indjanina, zaczęli go ścigać.

– Słusznie. Być może, są już zpowrotem.

– Albo może część tych ludzi została za skałą. Zatrzymaj się w zagajniku! Wsunę nos do tego kąta.

– Nie wsuwaj go przypadkiem do naładowanej flinty, która pragnie wystrzelić!

– Ani myślę, gdyż twój nosal bardziejby się do tego nadawał.

Zeskoczył z konia i oddał Długiemu cugle kłusaka, poczem co sił pomknął ku skale.

– Szczwany lis! – wykrzyknął zadowolony Davy. – Podkradanie się wymagałoby za wiele czasu. Trudno wprost uwierzyć, aby ten grubasek potrafił tak sadzić!

Przybywszy do skały, Mały powoli i ostrożnie posuwał się naprzód i znikł za wysuniętym kantem. Ale wkrótce znów się ukazał i mrugnął na Długiego, ramieniem opisując łuk w powietrzu. Davy zrozumiał, że nie powinien jechać wprost ku skale, podążył więc drogą okrężną przez zagajnik, aż natrafił na ślady, które poprowadziły go do Jemmy'ego.

– Co powiesz? – zapytał Mały, wskazując przed siebie.

Niedawno był tu rozbity obóz. Na ziemi leżało jeszcze kilka żelaznych garnków, wiele motyk i łopat, młynek do kawy, moździerz, rozmaite małe i większe paczki – nie widać było jednak śladu ogniska.

– No – odparł zagadnięty, potrząsając głową, – ci, którzy się tutaj zagospodarowali tak wygodnie, są zapewne wielce nieroztropnymi ludźmi, albo też nie mają zielonego pojęcia o dzikim Zachodzie. Widać ślady piętnastu koni, ale żaden nie był przynukany. Jak się wydaje, niektóre były juczne. Te także pojechały. Ale dokąd? Zupełnie niezdarne gospodarstwo! Należałoby tych gospodarzy porządnie obić.

– Tak, zasłużyli na to. Z takim zasobem doświadczenia puszczać się na Daleki Zachód! Wprawdzie nie każdy mógł być w gimnazjum...

– Jak ty – wtrącił Długi.

– Jak, jak ja. Ale trochę dowcipu i namysłu każdy powinien posiadać. Nic nie podejrzewający Indjanin zbliżył się do skały, lecz, zobaczywszy ich, uznał za stosowne wyminąć, i wskutek tego cała czereda puściła się za nim w pościg.

– Czy aby obejdą się z nim wrogo?

– Naturalnie, wszak inaczejby go nie ścigali. Dla nas może to mieć przykre następstwa. Czerwonoskórzy nie bardzo się kłopocą, czy zemsta ich trafia winnego, czy niewinnego.

– Musimy więc co rychlej doścignąć ich i zapobiec nieszczęściu.

– Tak. Niedługo będziemy musieli pędzić, gdyż niedaleko ujechał Indjanin na swoim wyczerpanym koniu.

Ponownie dosiedli wierzchowców i galopem pomknęli śladem, pomnożonym wielu odciskami kopyt, wybiegającemi na prawo i lewo, a pochodzącemi od jucznych koni. Po krótkiej chwili Jemmy osadził swego bieguna. Usłyszał jakieś głosy i zaszył się w zagajnik, w czem naśladował go Davy, Obaj wytężyli słuch. Słyszeli rozgwar wielu głosów.

– To oni – oświadczył Mały. – Głosy się nie zbliżają, a zatem oddział jeszcze nie wraca. Czy podkradniemy się, Davy?

– A jakże. Przynukamy konie.

– Nie, to nas może zdradzić. Musimy je tak przywiązać, aby nie mogły ruszyć się z miejsca.

Przynukać jest to wyrażenie trapperskie i oznacza związanie koniowi przednich nóg, aby mógł stawiać tylko drobne kroczki. Czyni się to w miejscach bezpiecznych, w przeciwnym razie przywiązuje się konie do drzew lub kołków, specjalnie wbijanych w ziemię. Myśliwi zazwyczaj mają przy sobie w tym celu śpiczaste kołki.

A więc obaj nierozłączni przywiązali swoje zwierzęta do krzewów i skradali się w kierunku, skąd dobiegały głosy. Niebawem dotarli do rzeczki, a raczej strumyka, teraz bardzo płytkiego, aczkolwiek wysokie brzegi świadczyły, że na wiosnę skupiał się tutaj ogrom wody. Strumyk zakreślał łuk. Wewnątrz łuku stało i siedziało dziewięciu dziko wyglądających ludzi. Pośrodku leżał młody Indjanin, o tak spętanych kończynach, że nie mógł się poruszyć. Po drugiej stronie strumyka nad wysokim brzegiem, leżał rumak czerwonego, drżąc i dysząc ciężko. Konie prześladowców stały wpobliżu panów.

Ci panowie nie sprawiali dobrego wrażenia. Prawdziwy westman z pierwszego rzutu oka mógł się domyślić, że ma przed sobą szajkę z gatunku tych, z którymi na West rozprawia się sędzia Lynch.

Jemmy i Davy przykucnęli za krzewiną i przyglądali się całej scenie. Mężczyźni rozmawiali pocichu. Zapewne naradzali się nad losem jeńca.

– Jak ci się podobają? – zapytał szeptem Grubas.

– Tak samo, jak tobie, to znaczy, że wcale nie.

– Mordy do policzkowania! Żal mi tego biednego czerwonego chłopca. Do jakiego zaliczyłbyś go plemienia?

– Nie zdaję sobie z tego dokładnie sprawy. Nie jest wymalowany, nie ma też żadnych innych oznak. Pewną jest rzeczą, że nie jechał ścieżką wojenną. Czy weźmiemy go w opiekę?

– Rozumie się, gdyż nie sądzę, aby dał jakiś powód tym ludziom do wrogich wystąpień. Chodź, zamienimy z nimi kilka słów!

– A jeśli nas nie usłuchają?

– W takim razie mamy do wyboru albo użyć siły, albo chytrością zmusić ich do posłuszeństwa. Nie lękam się tych drabów, lecz czasem trafia nawet kula tchórzliwego łotra. Nie damy po sobie poznać, że przyjechaliśmy na koniach; poza tem nadejdziemy z przeciwległej strony rzeczki, aby nie zmiarkowali, żeśmy odwiedzili ich obóz...

_________

Obaj myśliwi wzięli do rąk strzelby i podkradli się drogą okrężną do strumyka. Zestąpili do wody, przeszli w bród i wspięli się na przeciwległe wybrzeże. Teraz znów zakreślili łuk i dotarli do strumyka w miejscu, gdzie się naprzeciw znajdowali nieznajomi. Ujrzawszy ich, jęli udawać, że się zdumieli obecnością ludzi.

– Halloo! – zawołał gruby Jemmy. – Cóżto takiego? Sądziłem, żeśmy tu sami na tej błogosławionej prerji, a oto natrafiamy na cały meeting. Mam nadzieję, że wolno nam będzie wziąć w nim udział.

Ci, którzy leżeli na trawie, zerwali się na równe nogi i pospołu z innymi wrazili spojrzenie w obu przybyłych. W pierwszej chwili zdawało się, że nie byli zbudowani tą niespodziewaną wizytą, aliści, obejrzawszy postacie i ubiór obu myśliwych, wybuchnęli grzmiącym śmiechem.

– Thunder-storm! – odezwał się jeden z nich, który dźwigał na sobie cały magazyn broni. – Cóżto takiego? Czy urządzacie podczas pełnego lata zapusty i maskaradowe zabawy?

– Ay! – potwierdził Długi. – Brakuje nam jeszcze kilku błaznów, dlatego przychodzimy do was.

– W takim razie przyszliście pod zły adres.

– Nie sądzę!

Mówiąc to, jednym krokiem swych długich nóg przeprawił się przez wodę, drugim wspiął na brzeg i stanął wobec swego rozmówcy. Grubas w dwóch susach stanął przy nim i rzekł:

– Tak, to my. Good day, messurs! Czy nie macie przypadkiem dobrego trunku?

– Oto woda! – brzmiała odpowiedź nieznajomego, który wskazywał na strumyk.

– Fie! Czy mniema pan, że zechcę zmoczyć się wewnątrz? Ani się śni wnukowi mego dziadka. Jeżeli nic lepszego nie macie, to możecie spokojnie wracać do domu, gdyż tak piękne ustronie nie jest odpowiedniem dla was miejscem!

– Pan zaś uważa prerję za szynk?

– No tak! Pieczenie latają koło nosa. Trzeba je tylko kłaść na ogień.

– Panu, zdaje się, bardzo to dogadza!

– Myślę! – roześmiał się Jemmy, gładząc się po brzuchu.

– A czego pan ma zbyt wiele, tego zdaje się brak pańskiemu towarzyszowi.

– Ponieważ dostaje tylko połowę wiktu. Mogę chyba nie dorzucać, że na tem nie traci jego uroda, gdyż zabrałem go ze sobą jako straszydło, aby odganiać od siebie niedźwiedzie i Indsmanów. Ale za pańskiem pozwoleniem, master... co pana właściwie sprowadziło ku tej pięknej wodzie?

– Nic nas nie sprowadziło. Samiśmy znaleźli drogę.

Towarzysze roześmieli się z tej odpowiedzi, którą uważali za nader dowcipną. Atoli gruby Jemmy rzekł całkiem poważnie:

– Tak? Istotnie? Tegobym po panu nie przypuścił, gdyż twarz pańska nie wskazuje zgoła, abyś mógł bez pomocy znaleźć drogę.

– A pańskie oblicze stwierdza, że nie zobaczyłbyś drogi nawet, gdyby ci nos do niej przytknięto. Jak dawno właściwie opuścił pan szkołę?

– Nie byłem jeszcze w szkole, gdyż nie osiągnąłem wymaganej miary, ale spodziewam się od pana nauczyć tyle, że przynajmniej będę mógł powtórzyć tabliczkę mnożenia Zachodu. Czy chce sir być moim nauczycielem?

– Nie mam czasu. Wogóle mam ważniejsze kłopoty na głowie, niż wpędzenie ludziom rozumu.

– Tak! Cóżto za kłopoty?

Obejrzał się i, udając, że dopiero teraz ujrzał Indjanina, zawołał:

– Behold! Jeniec czerwonoskóry!

Cofnął się jakgdyby przerażony. Mężczyźni roześmieli się, ten zaś, który dotychczas rozmawiał i który był zapewne przywódcą, rzekł:

– Nie wpadaj w omdlenie, sir! Kto jeszcze nigdy w życiu nie widział takiego draba, tego może łatwo ogarnąć niebezpieczny strach. Tylko z biegiem czasu można się oswoić z takim widokiem. Zakładam się, że nie spotkał pan jeszcze w życiu Indsmana?

– Widziałem już niektórych oswojonych, ale ten oto wydaje mi się dzikim.

– Tak, nie zbliżaj się doń aby za bardzo!

– Czy to takie straszne? Wszakże spętany...

Chciał się zbliżyć do jeńca, ale herszt zastąpił drogę:

– Wara od niego! On pana niech nie obchodzi! Poza tem muszę wreszcie zapytać, kim jesteś i czego chcesz.

– Możecie się bezzwłocznie dowiedzieć. Mój przyjaciel nazywa się Kroners, a ja Pfefferkorn. My...

– Pfefferkorn? Czy to nie jest nazwisko szwabskie?

– Za pozwoleniem pańskiem, owszem.

– A niech was licho! Nie znoszę ludzi z waszej zgrai!

– To jest rzecz pańskiego gustu, który nic dobrego nie zakosztował. A co do zgrai, to proszę, nie mierz mnie według swej własnej miarki!

Powiedział to tonem innym zgoła, niż dotychczas. Nieznajomy najeżył brwi i zapytał groźnie:

– Co pan przez to rozumiał?

– Prawdę. Nic ponadto.

– Za kogo nas pan poczytuje? Wyciągnij nóż!

Sam chwycił za nóż, który tkwił za pasem. Jemmy machnął pogardliwie ręką i odparł:

– Pozostaw w spokoju swój knife, master! Nie przerazisz nas. Obszedł się pan ze mną po grubjańsku, nie powinieneś się zatem spodziewać, że cię opryskam wodą kolońską. Nic na to nie podołam, że się panu nie podobam, i ani myślę dla pańskich kaprysów ubierać się na tem odludziu we frak i rękawiczki. Tu nie stanowi strój, ale człowiek. Odpowiedziałem na pańskie pytanie, a teraz zkolei chcę wiedzieć, kim wy jesteście.

Nieznajomi byli zdumieni pełnym godności tonem Małego. Wprawdzie niektórzy chwycili za noże, ale mężna postawa grubaska stropiła ich całkiem. Przywódca odpowiedział:

– Nazywam się Brake, to wystarczy. Nazwisk ośmiu pozostałych i tak nie zdołacie zapamiętać.

– Zapamiętać – owszem, ale skoro pan sądzi, że mogę ich nie znać, ma pan słuszność. Dość mi pańskiego nazwiska, bo kto spojrzy na pana, zmiejsca się domyśla, jakiego ducha dziećmi są pozostali.

– Człowieku! Czy to obelga? – krzyknął Brake. – Czy chce pan, abyśmy chwycili za broń?

– Nie radzę! Mamy dwadzieścia cztery strzały rewolwerowe i dostaniecie co najmniej połowę, zanim zdążycie skierować w nas swoje pałąki. Uważacie nas za nowicjuszów, ale mylicie się bardzo. Jeśli chcecie próbować – owszem, nie mamy nic przeciwko temu!

Z błyskawiczną szybkością wyciągnął oba swoje rewolwery, a i Długi Davy nie pozwolił się ubiec. Skoro Brake sięgnął po swoją strzelbę, leżącą na ziemi, Jemmy ostrzegł:

– Zostaw flintę na miejscu! Jeśli jej dotkniesz, zwąchasz się z moją kulą. Tak brzmi prawo prerji. Kto pierwszy spuści kurek, ten ma prawo, ten rozkazuje!

Nieznajomi byli tak nieroztropni, że, widząc zbliżających się obcych, nie podnieśli broni. Teraz nie ważyli się jej dotknąć.

– 'sdeath! – zaklął Brake. – Następujecie na nas tak, jakgdybyście chcieli nas wszystkich połknąć!

– Ani nam to w głowie nie postało. Jesteście za mało dla nas apetyczni. Chcemy się tylko dowiedzieć, co wam wyrządził ten Indjanin.

– Czy to was obchodzi?

– Owszem. Jeśliście go schwytali bez powodu, ściągacie niebezpieczeństwo zemsty na każdego niewinnego białego. A więc, dlaczegoście go schwytali?

– Ponieważ tak się nam podobało. Jest to czerwony hultaj. Dostateczny powód.

– Ta odpowiedź wystarczy nam. Wiemy teraz, że ten człowiek nie dał powodu do wrogiego wystąpienia. Zresztą, zapytam też jego.

– Zapytać? Jego? – roześmiał się szyderczo Brake i cała kompanja wtórowała śmiechem. – Nie rozumie ani słowa po angielsku i mimo dotkliwej chłosty nie odpowiedział nawet zgłoską.

– Chłostaliście go! – zawołał Jemmy. – Czyście oszaleli? Chłostać Indjanina! Czy wiecie, że jest to obelga, którą można zmyć tylko krwią?

– Chcielibyśmy zobaczyć, kiedy utoczy nam krwi. Jestem ciekaw, jak się do tego weźmie.

– Pokaże wam, skoro będzie wolny,

– Nigdy już nie będzie wolny.

– Czy zamierzacie go zabić?

– Co z nim zrobimy, niech pana o to głowa nie boli, zrozumiano! Należy tępić czerwonoskórych, gdziekolwiek się ich spotyka. Oto nasza odpowiedź. Jeśli zaś chcecie, zanim ulotnicie się stąd, rozmawiać z tym drabem – i owszem, nic nie mam przeciwko temu. Nie zrozumie was, wy zaś nie wyglądacie mi wcale na profesorów indiańskiego języka. Jestem bardzo ciekaw tej rozmowy.

Jemmy wzruszył wzgardliwie plecami i zwrócił się do Indjanina.

Chłopak leżał z półotwartemi oczami. Nie zdradzał ani spojrzeniem, ani miną, że przysłuchuje się rozmowie, że ją rozumie. Był bardzo młody. Miał, być może, jak określił grubas, lat osiemnaście. Nosił ciemne, proste włosy, nader długie. Nie zdobiła go odznaka plemienna. Twarz nie była pomalowana, a przedział na głowie nie był pokryty ochrą, ani cynobrem. Nosił koszulę myśliwską z miękkiej skóry i legginy ze skóry jeleniej z frendzlami w szwach. Pośród tych frendzli nie widać było włosu ludzkiego – znak oczywisty, że młodzieniec nie zabił jeszcze człowieka. Ozdobne mokasyny upiększył szczeciną morskiego jeża, jak to słusznie przypuszczał Jemmy. Na drugim brzegu, gdzie koń Indjanina stał już nad rzeką i chciwie pił wodę, leżał długi nóż myśliwski, a u siodła wisiał obciągnięty skórą grzechotnika kołczan i łuk, sporządzony z rogów górskich owiec, który zapewne wart był dwóch, czy trzech mustangów. To skromne uzbrojenie dowodziło pokojowych zamiarów Indjanina.

Oblicze jeńca było kamienną maską. Indjanin jest zbyt dumny, aby wobec obcych, a tem bardziej wobec wrogów wyjawiać swoje uczucia. Rysy jeńca cechowała młodzieńcza miękkość. Wprawdzie występowały nieco naprzód jego policzkowe kości, ale to nie zakłócało proporcyj. Skoro Jemmy podszedł, Indjanin po raz pierwszy otworzył całkowicie oczy. Były czarne, błyszczały jak węgle. Spojrzały przyjaźnie na myśliwego.

– Mój młody brat rozumie język białych twarzy? – zapytał Jemmy po angielsku.

– Tak – odparł zapytany. – Skąd wie o tem mój starszy biały brat?

– Poznałem z twojego spojrzenia, że zrozumiałeś naszą rozmowę.

– Słyszałem, żeś przyjacielem czerwonych. Jestem twoim bratem.

– Mój młody brat zechce powiedzieć, czy posiada imię?

Podobne pytanie, wystosowane do starszego wiekiem Indjanina, jest ciężką obelgą, albowiem Indjanin, nie posiadający imienia, nie wyróżnił się jeszcze żadnym czynem i nie zalicza do wojowników. Atoli Jemmy mógł sobie pozwolić na to zapytanie ze względu na wiek jeńca, który jednakże odparł:

– Czy mój dobry brat mniema, że jestem gnuśny?

– Nie, ale jesteś jeszcze bardzo młody  – Biali nauczyli czerwonych młodo umierać. Niech mój brat otworzy mi koszulę i przekona się, że posiadam imię.

Jemmy nachylił się nad Indjaninem i odchylił koszulę. Wyciągnął trzy czerwone zabarwione piórka wojennego orła.

– Czy podobna? – krzyknął. – Wszak nie możesz być wodzem!

– Nie – uśmiechnął się młodzieniec. – Wolno mi nosić pióra mah-sisz, ponieważ nazywam się Wohkadeh.

Oba te słowa należą do narzecza Mandanów. Pierwsze oznacza wojennego orła, drugie jest nazwą skóry białego bawołu. Ponieważ zwierzęta owe należą do rzadkości, przeto upolowanie takiego bawołu u wielu plemion znaczy więcej, niż zabicie licznych wrogów, i nawet uprawnia do noszenia piór wojennego orła, mah-sisz. Młody Indjanin ubił białego bawołu i otrzymał imię Wohkadeh.

W tem jeszcze nie było nic zadziwiającego. Jemmy i Davy zdumieli się dlatego, że słowa te należały do narzecza mandańskiego. Wszak Mandanowie uchodzą za wymarłych. Przeto Mały zapytał:

– Do jakiego plemienia należy mój czerwony brat?

– Jestem Numangkake, a zarazem Dakota.

Mandanowie sami siebie nazywali Numangkake, a Dakota jest zbiorową nazwą wszystkich plemion Siouxów.

– A zatem zostałeś wychowany przez Dakota?

– Mój biały brat mówi słusznie. Bratem mojej matki był wielki wódz Mah-to-toh-pah. Imię jego wskazuje, że zabił cztery niedźwiedzie. Przyszli biali mężowie i przynieśli ospę. Moje całe plemię wymarło, prócz nielicznych, którzy, pragnąc towarzyszyć swoim braciom do Wiecznych Ostępów, rozjuszyli Siouxów i zostali przez nich zabici. Mój ojciec, mężny Wah-kih, został tylko ranny. Zmuszono go, aby stał się przybranym synem Siouxów. Wskutek tego jestem Dakota, lecz serce moje pamięta przodków, których Wielki Duch zawezwał do siebie.

– Siouxowie przebywają obecnie po tamtej stronie gór. Czemu więc przybyłeś tutaj?

– Nie wyruszyłem z owych gór, o których myśli mój brat, ale z wysokich gór zachodnich, z ważnem poselstwem do pewnego białego brata.

– Czy mieszka gdzieś tutaj wpobliżu?

– Tak. A skąd wie o tem mój biały brat?

– Szedłem za twoim tropem i poznałem, że pędziłeś co koń wyskoczy, jak ktoś, kto zbliża się do celu.

– Słusznie. Byłbym już teraz na miejscu. Lecz ci biali rzucili się za mną w pościg. Mój koń, wyczerpany, nie mógł przeskoczyć przez wodę. Runął na brzegu, przygniatając swoim ciężarem Wohkadeh, który zemdlał. Skoro się ocknął, był już spętany rzemieniami. – I dodał w języku Siouxów: – To są tchórze. Dziewięciu mężczyzn pęta nieprzytomnego chłopca! Gdybym mógł z nimi walczyć, miałbym ich skalpy.

– Bili cię nawet?

– Nie mów o tem, gdyż słowa te pachną krwią! Mój biały brat uwolni mnie z pęt, a wówczas Wohkadeh obejdzie się z nimi jak mężczyzna.

Mówił to z taką pewnością, że gruby Jemmy zapytał z uśmiechem:

– Czyż nie słyszałeś, że nie mogę im rozkazywać?

– O, mój biały brat nie lęka się nawet setki podobnych ludzi! Każdy z nich jest wakon kaneh, starą kobietą.

– Tak mniemasz? Skąd możesz wiedzieć, że się ich nie lękam?

– Wohkadeh ma oczy otwarte. Słyszałem często rozmaite opowieści o dwóch znakomitych białych wojownikach, zwanych Davy-honskeh i Jemmy-petahtszeh. Poznałem was z powierzchowności i mowy.

Biały myśliwy chciał odpowiedzieć, ale wyprzedził go Brake:

– Stój, człowieku! Takeśmy się nie umawiali! Pozwoliłem rozmawiać z drabem, ale tylko po angielsku. Waszej niezrozumiałej mowy nie mogę ścierpieć. Kto wie, czy nie knujecie przeciwko nam jakiegoś planu. Zresztą, wystarczy, żeśmy się dowiedzieli, iż ten czerwony djabeł włada angielskim. Nie potrzebujemy was więcej i możecie wziąć nogi za pas i odejść, skąd przyszliście. A jeśli ociągać się będziecie, to ja wam przyprawię nogi!

Spojrzenie Jemmy'ego strzeliło ku Davy'emu, ten zaś mrugnął okiem tak, aby nikt nie zauważył, prócz Grubasa. Długi zwrócił uwagę swego towarzysza na boczny zagajnik. Jemmy skierował spojrzenie w tym kierunku i zobaczył lufy dwóch dubeltówek, wystające z za gałęzi, tuż nad ziemią. A zatem leżeli tam dwaj jacyś ludzie. Ale jacy? Przyjaciele czy wrogowie? Beztroska Davy'ego uspokoiła go. Odpowiedział Brake'owi:

– Chciałbym ujrzeć nogi, które pan nam przyprawi. Nie mam bynajmniej takiego powodu do szybkiej ucieczki, jak panowie.

– Jak my? Przed kim mamy uciec?

– Przed tym, czyją własnością wczoraj jeszcze były te oba rumaki. Zrozumiano?

Mówiąc to, wskazał na dwa białe wałachy, które stały obok siebie.

– Co? – zawołał Brake. – Za kogo nas pan uważa? Jesteśmy rzetelnymi poszukiwaczami złota. Dążymy do Idaho, gdzie odkryto nowe kopalnie kruszcu.

– A ponieważ brakowało wam do tej podróży koni, przemieniliście się w rzetelnych horse-pilfers – koniokradów. Nas nie oszukacie!

– Człowieku, jeszcze słowo, a strzelę! Kupiliśmy i zapłacili za te wszystkie konie.

– Gdzież-to, mój uczciwy master Brake?

– W Omaha.

– Tak. A tam nabyliście również zapas czerni do podków? Czemu oba gniadosze są tak świeże, jakgdyby dopiero co wyszły ze stajni? Czemu mają czernione podkowy, podczas gdy pozostałe konie są zmęczone i chodzą w zaniedbanych pantoflach? Powiadam wam, oba rumaki jeszcze wczoraj miały innych panów, a kradzież koni tu na Zachodzie jest karana stryczkiem.

– Kłamco! Oszczerco! – ryczał Brake, nachylając się po broń.

– Nie, on ma słuszność! – rozległ się głos z zagajnika. – Jesteście koniokradami i zostaniecie ukarani. Zastrzelimy ich, Marcinie!

– Nie strzelać! – zawołał Długi Davy. – Bijcie kolbami! Niewarci waszych kul.

Mówiąc to, uderzył kolbą Brake'a, który natychmiast przykrył się nogami, straciwszy przytomność. Z zagajnika wyskoczyły dwie postacie: dziarski chłopak i mężczyzna. Z podniesionemi kolbami rzucili się na wrzekomych prospektorów.

Jemmy nachylił się i dwoma cięciami uwolnił Wohkadeh. Indjanin zerwał się na równe nogi, skoczył na jednego z wrogów, ujął za kark, powalił i cisnął na drugi brzeg, gdzie leżał jego nóż. Niktby się po nim nie spodziewał takiej siły. Skoczyć za swoją ofiarą, schwycić nóż prawą ręką, klęknąć na wrogu i uchwycić lewą ręką za czub – to było dziełem jednej chwili.

– Help – help – for – God's sake – help! – ryczał przerażony biały.

Wohkadeh podniósł nóż do śmiertelnego ciosu. Jego błyszczące oko spoczęło na wykrzywionej przerażeniem twarzy wroga – i ręka z nożem zwisła.

– Czy lękasz się? – zapytał.

– Tak. O przebaczenia, o łaski!

– Powiedz, że jesteś psem!

– Chętnie, bardzo chętnie! Jestem psem!

– Żyj więc we własnej hańbie. Indjanin umiera odważnie i bez skargi, ty natomiast błagasz o zlitowanie. Wohkadeh nie może nosić skalpu psa. Biłeś mnie, zato należy mi się skóra twej czaszki, wszelako parszywy pies nie może obrazić czerwonego. Uciekaj! – Wohkadeh brzydzi się tobą!

Kopnął go nogą. Niebawem biały znikł z oczu. Wszystko to odbyło się szybciej, niż można opowiedzieć. Brake leżał na ziemi, trzej inni przy nim. Pozostali czem prędzej umknęli, nie zabierając nawet ze sobą broni. Konie pobiegły za nimi. Oba gniadosze stały spokojnie i ocierały plecy o białych, którzy znienacka wyszli z zagajnika. – Chłopiec – Marcin – mógł mieć niewiele ponad lat szesnaście, ale był nad wiek rozwinięty. Jasny odcień twarzy, blond włosy, szaro-niebieskie oczy świadczyły o germańskiem pochodzeniu. Głowę miał nieokrytą. Był ubrany w płótno błękitne. Za pasem sterczał nóż, którego rękojeść była wyszukanem dziełem sztuki indjańskiej, dubeltówka zaś, którą trzymał w ręku, wydawała się dlań zbyt ciężką. Policzki zabarwiły się wskutek walki rumieńcem, ale on sam pozostał tak spokojny, jakgdyby nic niezwykłego się nie zdarzyło. Można było sądzić, że tego rodzaju sceny są dlań rzeczą powszednią.

Szczególnym wyglądem był obdarzony jego towarzysz, mały, wątły człowiek, o twarzy, pozbawionej zarostu. Nosił indjańskie obuwie i spodnie skórzane, a do tego ciemnobłękitny frak o bufiastych rękawach, o błyszczących mosiężnych guzikach. Ten przyodziewek pochodził zapewne z czasów praprzodków. Wówczas to wyrabiano takie sukno, które miało starczyć na wieki.. Wprawdzie frak był wypłowiały i atramentem zabarwiony na szwach, ale nie widać było ani jednej dziurki. Takie stare szatki spotyka się na far West dosyć często.

Na głowie nosił kolosalny czarny kapelusz, zwany „Amazonką,“ ozdobiony wielkiem żółtem fałszywem piórem strusiem. Przed laty należał ten pyszny kapelusz do jakiejś lady ze Wschodu, przypadek filuterny zapędził go na Daleki Zachód. Ponieważ niezwykle obszerne kresy chroniły przed deszczem i spiekotą, przeto obecny posiadacz nie zawahał się go umieścić na głowie. Broń nieznajomego składała się ze strzelby i noża. Nie nosił nawet pasa, co świadczyło, że nie wybrał się na dalekie łowy.

Chodził po tem bezkrwawem pobojowisku i przyglądał się kilku przedmiotom, pozostawionym przez wrogów, ogarniętych paniką. Utykał przytem na lewą nogę – Wohkadeh pierwszy zwrócił na to uwagę. Podszedł doń, położył rękę na ramieniu i zapytał:

– Czy mój starszy brat jest myśliwym, którego biali nazywają Hobble-Frankiem?

Mały jegomość, nieco zaskoczony, kiwnął głową i potwierdził po angielsku. Wówczas Indjanin wskazał na chłopca i zapytał:

– A ten jest Marcin Baumann, syn słynnego Matopoki?

Mato-poka w żargonie narzecza Siouxów i Utahów oznacza myśliwego polującego na niedźwiedzie.

– Tak – odparł zapytany.

– A więc to was szukam.

– Nas? Czy może chcesz co kupić? Mamy store i handlujemy wszystkiem, czego potrzebuje myśliwy.

– Nie. Przybywam do was z poselstwem.

– Od kogo?

Indjanin obejrzał się dokoła badawczo, poczem odparł:

– Tu nie jest miejsce odpowiednie. Wszak wasz wigwam znajduje się wpobliżu nad rzeką?

– Możemy tam być za godzinę.

– A więc jedźmy! Skoro usiądziemy u waszego ogniska, powiem, co mam powiedzieć. Chodźmy!

Przeskoczył przez wodę, przeprawił swego konia, dosyć już wypoczętego i jako tako gotowego do drogi, dosiadł i pojechał, nie oglądając się nawet, czy pozostali mu towarzyszą.

– Ten się szybko decyduje! – orzekł Hobble-Frank.

– Czyż ma wyciąć perorę dłuższą i cieńszą, niż ja? – roześmiał się Długi Davy. – Taki czerwonoskóry wie dobrze, co czyni. Radzę wam jechać za nim w te pędy.

– A wy? Co wy będziecie robić?

– Jedziemy z wami. Skoro wasz pałac znajduje się tak blisko, byłoby z waszej strony nikczemną niegrzecznością nie zaprosić nas na łyk i na dwa kąski. Ponieważ posiadacie kram, więc damy wam utargować kilka dolarów.

– Tak. A więc macie przy sobie kilka dolarów? – zapytał mały tonem, który świadczył, że nie uważa bynajmniej obu myśliwych za miljonerów.

– Nad tem będzie się pan zastanawiał, kiedy zechcę coś kupić. Zrozumiano?

– Hm, tak, oczywiście. Ale jeśli stąd odejdziemy, to co się stanie z owymi łotrami, którzy nam skradli konie. Czy przynajmniej ich przywódcy Brake'owi nie zostawimy upominku jakiegoś, aby mu przypominał nas powszeczasy?

– Nie. Pozwól im uciekać, człowieku. Są to tchórzliwe złodziejaszki, które drapną przed nożem. Żaden to honor dla was zajmować się dłużej taką kanalją. Wszak odzyskaliście wierzchowce. Na tem koniec i basta!

– Mógł pan Brake'a lepiej zażyć, waląc kułakiem. Łajdak stracił tylko przytomność.

– Oszczędzałem go umyślnie. Nie jest to rzeczą przyjemną zakatrupić człowieka, którego można w inny sposób unieszkodliwić.

– No, ma pan słuszność. A zatem chodźmy do waszych koni!

– Jakto? Wiecie, gdzie są nasze konie?

– Oczywiście. Musielibyśmy być nader kiepskimi westmanami, gdybyśmy porządnie nie zbadali miejscowości, zanim wam się ukazaliśmy.

Dosiadł jednego z odzyskanych rumaków. Jego młody towarzysz skoczył na drugiego. Obaj skierowali się ku miejscu w krzewinie, gdzie Jemmy i Davy zaszyli swoje wierzchowce. Niebawem pojechali wszyscy wślad za Indjaninem, który wyprzedzał ich wciąż, jakgdyby dokładnie znał drogę do celu.

Hobble-Frank jechał obok grubego Jemmy, w którym sobie, jak widać, upodobał.

– Czy chciałby mi pan powiedzieć, master, czego szukacie w tych stronach? – zagadnął grubasa.

– Chcieliśmy udać się w góry Montana, gdzie łowy lepsze, niż po tej stronie. Tam spotyka się jeszcze rozumnych westmanów i myśliwych, którzy polują dla polowania. Tu zaś poprostu ubija się zwierzynę. Odświętne strzelby srożą się pośród biednych bawołów, które ubija się tysiącami tylko z tego powodu, że ich skóry lepiej się nadają do rzemieni, niż zwykła skóra bydlęca. To grzech i hańba! Nie?

– Święte słowa, master. Dawniej było inaczej. Wówczas było: mąż przeciwko mężowi, to znaczy, że myśliwy stawiał mężnie czoło bestji, aby, narażając życie, zdobyć mięso, którego potrzebował. Teraz zaś polowanie jest zwyczajnem, mociumdzieju, morderstwem z zasadzki, a myśliwi starej daty i próby wymierają powoli. Ludzi waszego pokroju jest coraz mniej. Wprawdzie wiele pieniędzy wam nie skredytuję, ale zawszećto, trzeba przyznać, wasze nazwiska brzmią dobrze.

– Czy zna pan nasze nazwiska?

– Sądzę.

– Skąd?

– Wohkadeh wymienił je, kiedy wraz z Marcinem leżałem w krzakach i podsłuchiwałem. Właściwie mówiąc, nie ma pan postaci odpowiedniej dla westmana. Takie biodra bardziej przystoją młynarzowi, lub piekarzowi niemieckiemu, lecz...

– Co? – wtrącił grubas szybko. – Mówi pan o Niemczech? Czy zna pan ten kraj?

– No, czy znam? Jestem Niemcem z krwi kości!

– A ja z duszy i ciała!

– Czy to prawda? – zapytał Frank, osadzając konia na miejscu. – No, mogłem sobie odrazu pomyśleć. Niema na świecie Yankee pańskiego obwodu. Cieszę się po królewsku ze spotkania ziomka. Podaj mi rękę, człowieku! Witam pana serdecznie!

Uścisnęli sobie ręce aż do bólu. Grubas rzekł:

– Rozpędż-no pan swego konia. Przecież nie możemy tutaj zostać. Jak dawno przebywa pan w Stanach Zjednoczonych?

– Przeszło dziesięć lat.

– Zapewne zapomniał pan niemieckiego języka?

Obaj rozmawiali dotychczas po angielsku. Frank podniósł się w siodle i odparł urażonym głosem po niemiecku:

– Ja? Zapomniałem swej mowy? Akurat trafił pan w sedno! Juścić jestem Niemcem, i Niemcem pozostanę. Czy wie pan, gdzie swego czasu stała moja kołyska?

– Nie. Nie byłem przy tem obecny.

– A jakże! Musi pan z mojej wymowy wnioskować, że wywodzę się z kraju, gdzie rozmawia się najczystszą niemczyzną.

– Tak? Cóżto za miejscowość?

– Dyć to Saksonja. Rozumie pan? Rozmawiałem już z niejednym Niemcem, ale nigdy go tak dobrze nie rozumiałem, ino jak pochodził z Saksonji. Saksonja to serce Niemiec. Drezno jest klasyczne, Elba jest klasyczna, Lipsk jest klasyczny i Saska Szwajcarja tak samo. Najpiękniejszą i najczystszą niemczyznę słyszy się jednak na terenie między Pirną a Miśnią, i właśnie między temi dwoma miasteczkami ujrzałem po raz pierwszy światło świata. A potem, później, zacząłem w tej samej miejscowości moją indywidualną kolej życia. Byłem zasię pomocnikiem leśniczego w Moritzburgu, który jest znamienitem królewskiem miastem myśliwskiem z bardzo słynną galerją obrazów i wielką sadzawką na karpie. Moim najlepszym druhem był tameczny nauczyciel, z którym co wieczór rżnąłem w sześćdziesiąt sześć, a potem gwarzyłem o wszelakich sztukach i naukach. Tam-ci przyswoiłem wielce osobliwe ogólne wykształcenie. A może pan wątpi? Stroisz pan taką zakazaną minę!

– Nie mogę się o to kłócić, aczkolwiek niegdyś byłem gimnazistą i deklinowałem nawet mensa.

Mały człowieczek obrzucił go drwiącem spojrzeniem i rzekł:

– Deklinował pan mensa? Zapewne się pan przemówił?

– Nie.

– No, to nietęgo było z pańskiem gimnazjum! Nie mówi się deklinowałem, tylko deklamowałem, a także nie mensa, tylko pensa. Deklamował pan swoje pensa, być może Przekleństwo śpiewaka Hufelanda, lub Wolnego Strzelca pani Marji Tkacz. Ale z tego powodu nie będziemy się kłócić. Każdy się uczył, jak mógł, – nie więcej – i skoro widzę Niemca, cieszę się bardzo, nawet jeśli nie jest tak rozsądnym chłopcem, a nawet jeśli nie jest Sasem. A zatem jak się mamy? Czy będziemy dobrymi przyjaciółmi?

– Rozumie się – roześmiał się Grubas. – Zawsze słyszałem, że Sasi są nader miłymi ludźmi. Ale czemu opuścił pan swoją ojczyznę?

– Właśnie z powodu sztuki i nauki.

– Jakto?

– To się odbyło zwyczajnie i w sposób następujący. Rozmawialiśmy o polityce i historji świata wieczorem w gospodzie. Było nas trzech: ja, nocny stróż i służący. Nauczyciel siedział przy drugim stole wraz ze znakomitymi obywatelami. Będąc zawsze nader przystępnym człowiekiem, przysiadłem się do maluczkich, których bardzo tem uszczęśliwiłem. Przy historji świata napomknęli o starym papie Wranglu i o tem, że zwykł używać czasownika „nasamprzód“ ni w pięć ni w dziewięć. Przy tej okazji obaj hultaje zaczęli się ze mną sprzeczać co do prawdziwej wymowy tego słowa. Każdy miał inne zapatrywania. Gadałem, że mówi się najsamprzód, służący, że najprzód, stróż nocny zaś, że na wyprzodki. Wpadałem w gniew coraz zawziętszy, ale jako wykształcony urzędnik i objektywny obywatel państwa uważałem, że muszę zapanować nad swojem samoprzezwyciężeniem, i zwróciłem się do swego przyjaciela, nauczyciela. Naturalnie, że ja miałem rację, ale on musiał być w złym nastroju, albo chciał okazać swoją edukację, dość, że krótko i węzłowato powiedział, że żaden z nas nie ma racji. Twierdził, że mówi się nasamprzód. Nie chcę nikomu kaleczyć jego dialektu, ale znaj mores dla mego, zwłaszcza że jest słuszny! Ale tego nie rozumiał stróż nocny. Twierdził, że nie mówię dobrze, – wobec czego postąpiłem tak, jakby postąpił na mojem miejscu każdy rzetelny koneser języka. Rzuciłem mu w głowę, mociumdzieju, swoją obrażoną godność, a wraz z nią kufel piwa. Teraz znowu rozegrały się różne sceny bez kulisów i skończyło się na tem, że zostałem postawiony w stan oskarżenia z powodu zakłócenia publicznego niepokoju i obrażenia premedytacji ciała. Miałem być ukarany i dymisjonowany. Mogłem się pogodzić jeszcze z ukaraniem i dymisją, ale że traciłem miejsce, tego już było za wiele. Tego nie mogłem obwinąć w bawełnę! Skoro odbyłem karę i otrzymałam dymisję, podniosłem się i odszedłem precz. A ponieważ wyszystko co robię, robię już porządnie, więc wyruszyłem wprost do Ameryki. Juścić, mociumdzieju, tylko stary Wrangel winien jest, że pan mnie tu spotkał!

– Jestem Wranglowi za to bardzo wdzięczny, gdyż podoba mi się pan, jak się patrzy, – zapewnił Grubas, kiwając przyjaźnie głową.

– Tak? Czy to prawda? Mo, ja także odczułem odrazu dla pana rodzaj sekretnej przychylności, i to nie bez powodu. Po pierwsze nie jest pan żadnym draniem, po drugie i ja nim nie jestem, i tak oto możemy po trzecie być zupełnie dobrymi przyjaciółmi. Pomogliśmy już sobie raz jeden, a więc gotowy związek, który nas złączy. Zechce pan łaskawie zwrócić uwagę, że stale wyrażam się górnolotnie, i z tego możesz wnieść, że nie okażę się niegodnym pańskich przyjaznych uczuć. Sas jest zawsze nobliwy i gdyby mnie dzisiaj jeszcze zechciał oskalpować Indjanin, powiedziałbym tylko: – Proszę, niech się pan łaskawie nie fatyguje. Oto ma pan fryzurę mego skalpu.

Jemmy wtrącił ze śmiechem:

– Gdyby czerwonoskóry chciał być równie grzeczny, to musiałby panu zostawić skórę na czaszce. Ale, aby nie zapomnieć, czy pański towarzysz jest istotnie synem słynnego tępiciela niedźwiedzi, Baumanna?

– Tak. Baumann jest moim wspólnikiem, a syn jego, Marcin, nazywa mnie wujem, mimo że byłem jedynakiem u swoich rodziców i mimo że nigdy nie byłem żonaty. Spotkaliśmy się w St. Louis za owych czasów, kiedy gorączka złota ściągnęła poszukiwaczy drogocennego kruszcu na czarne wzgórza. Uciułaliśmy sumkę i postanowili założyć sklep. To było intratniejsze, niż kopanie złota. Interes się powiódł. Ja przejąłem sklep, Baumann zaś szedł na łowy, aby zdobyć coś dla gęby. Ale później okazało się, ża tutaj niema żadnego złota. Diggerowie opuścili te strony i oto zostaliśmy sami z zapasami, których nie sprzedaliśmy, ponieważ nie dostalibyśmy za nie złamanego szeląga. Tylko od czasu do czasu kupowali cośniecoś myśliwi, którzy przypadkowo natrafili na nasz sklep. Ostatni interes ubiliśmy przed dwoma tygodniami. Odwiedziło nas małe towarzystwo, które namawiało mego wspólnika, aby ich zaprowadził do Yellowstone, gdzie podobno znaleziono diamenty, Byli to bowiem szlifierzy. Baumann i owszem, zgodził się, wytargował sobie tęgie honorarjum, sprzedał znaczną ilość amunicji oraz innych rzeczy – i poszli. Teraz więc zostałem sam z jego synem i starym negrem, którego zabraliśmy z St. Louis, – sam jeden w strażnicy.

– Yellowstone-river jest nader niebezpieczną miejscowością.

– Już nie teraz.

– Mniema pan? Tak, od czasu jak zostały odkryte tamtejsze cuda, kongres Stanów Zjednoczonych wysłał mnóstwo mierniczych ekspedycyj – przeznaczono tę miejscowość na Park Narodowy. Ale Indjanie kpią sobie z tego. Na tych obszarach harcują teraz Indjanie Węże.

– Zakopali topór wojenny.

– Słyszałem, że niedawno odkopali go ponownie. Pańskiemu przyjacielowi na pewno grozi niebezpieczeństwo. Dodajmy do tego gońca, który do pana przybył. Nie oczekuję nic dobrego,

– Ten Indjanin jest Siouxem.

– Ale ociągał się ze zdaniem swojego poselstwa. To nie jest dobry znak. Radosną wiadomość udziela się odrazu. Zresztą powiedział, że przybywa z Yellowstone.

– A więc szybko doń pośpieszę!

Spiął konia, aby doścignąć Wohkadeha, ten zaś, skoro tylko to zauważył, ściągnął wodze i puścił konia w cwał. Hobble-Frank, nie chcąc puścić się w wyścig, musiał zrezygnować z natychmiastowej rozmowy z posłem.

Tymczasem syn pogromcy niedźwiedzi zbliżył się do Długiego Davy, który chciał zasięgnąć wiadomości o jego ojcu. Otrzymał je, ale dosyć skąpo. Chłopak był powściągliwy w mowie.

Wreszcie strumień skręcił za wyżynę, na której zobaczyli strażnicę. Położenie nadawało jej charakter fortecy, w której wyśmienicie można było się bronić przed napadem wrogów.

Wyżyna spadała tak stromo z trzech stron, że niepodobna było się wspiąć na nią. Czwarte zbocze opatrzono podwójnem ogrodzeniem. Na dole rozciągały się pola maisu – kukurydzy i tytoniu. Wpobliżu skubały trawę dwa konie. Marcin wskazał na wierzchowce i rzekł:

– Stąd skradli nam te łotry konie pod naszą nieobecność. Ale gdzie mógł się podziać Bob, nasz murzyn?

Wsadził dwa palce do ust i gwizdnął przeraźliwie. Czarna głowa ukazała się w polu. Z poza szerokich warg wyglądały dwa rzędy zębów, któremi mógłby się chełpić każdy jaguar. Następnie ukazała się cała herkulesowa postać murzyna. Trzymał ciężką, krzepką maczugę. Rzekł ze śmiechem:

– Bob się schować i uważać. Kiedy łobuzy przyjść i chcieć ukraść jeszcze dwa konie, wówczas ich tą grubą palą po głowie bić.

Kołysał maczugą lekko, jakgdyby to była trzcinka.

Indjanin nie zwracał nań uwagi. Wyminął murzyna, wjechał po dostępnej skarpie, zeskoczył z grzbietu końskiego i skoczył przez ogrodzenie.

– Co za grubjanin być ten redman – złościł się murzyn. – Przejechać koło masser Bob i nie powiedzieć: – Good day! – Skoczyć przez płot i nie czekać, aż massa Marcin mu pozwolić wejść. Masser Bob zrobić go uprzejmy!

Poczciwy murzyn sam sobie nadawał tytuł masser Bob, czyli master lub pan Robert. Był wolnym człowiekiem i czuł się bardzo dotknięty obcesowem obejściem Indjanina.

– Nie obrażaj go! – ostrzegł Marcin. – To nasz przyjaciel.

– To inna być rzecz. Jeśli redman być przyjaciel massy, to być także przyjaciel masser Boba. Massa mieć znów konie? Zabić łobuzy?

– Nie. Zwiali. Otwórz furtkę!

Bob wspiął się na górę długiemi krokami i lekko trącił obie połowy ciężkich wrót, jakgdyby były z papieru. Poczem jeźdźcy wjechali do strażnicy. – –

_________

Pośrodku placu stał czworokątny budynek, sklecony z pieńków drewnianych. Drzwi były otwarte. Kiedy biali weszli, zobaczyli Indjanina siedzącego już pośrodku izby, stanowiącej wnętrze strażnicy. Nie kłopotał się o konia, który wszedł wraz z innymi za ogrodzenie.

Teraz dopiero Marcin i Hobble-Frank powitali z całą serdecznością gości. W głębi znajdował się sklep ze znacznie stopniałemi zapasami. Stołami były deski, ułożone na kozłach. Krzesła również sklecono z desek od skrzyń. W kącie leżało posłanie, tak bogate, że można było zazdrościć ich właścicielom. Składało się bowiem z wielkiej ilości skór straszliwych szarych niedźwiedzi, najniebezpieczniejszych drapieżników Ameryki. Skoro taki grizzly podnosi się na tylne łapy, o dwie stopy przewyższa wysokiego mężczyznę. U Indjan zabicie takiego niedźwiedzia uchodzi za największy czyn bohaterski, a nawet lepiej uzbrojony biały woli raczej zejść z drogi bestji, niż bez potrzeby wdawać się z nią w harce.

Rozmaita broń, trofea wojenne i myśliwskie wisiały na ścianach, wpobliżu zaś kominka radowały oczy olbrzymie połcie wędzonego mięsa, przytwierdzone do kołków.

Dzień kłonił się ku zachodowi, a ponieważ światło wieczorne z trudem przebijało się przez małe – nie okna zresztą, tylko otwory w murze, – strzelnice, opatrzone okiennicami, przeto w izbie było prawie zupełnie ciemno.

– Masser Bob zapalić – oznajmił murzyn.

Przytaszczył suche drzewo i zapomocą punksu zakrzesał ognia na kominku. Lont takiego krzesiwa stanowi suche, łatwo palne próchno, które się wydobywa ze starych przegniłych drzew.

Płomień oświetlił jarko kolosalną postać murzyna. Nosił obszerny strój z najprostszego kaliko. Głowy nie okrywał. Był bowiem dosyć próżny i nie chciał uchodzić za czystej krwi Afrykańczyka. Niestety jednak, głowę jego obrastał gęsty las krótkich, wijących się loków, a ponieważ ta wełna właśnie najbardziej zdradzała jego pochodzenie, więc nie szczędził wielkiego trudu, aby dowieść, że to nie żadna wełna, ale najzwyklejsze włosy. Wysmarował więc głowę łojem jelenim i splótł chaos krótkiej krnąbrnej wełny w niezliczone cieniutkie warkoczyki, które sterczały we wszystkich kierunkach, niczem igły jeża. Światło ogniska podkreślało cudaczność tej fryzury.

Dotychczas mówiono mało. Teraz jednak rzekł Hobble-Frank po angielsku do Indianina:

– Mój brat czerwony gości w naszym domu. Niech będzie serdecznie pozdrowiony i niech wyłoży nam swoje poselstwo.

Czerwony obejrzał się badawczo dokoła i odpowiedział:

– Jakże może mówić Wohkadeh, skoro nie poczuł jeszcze dymu pokoju?

Na to Marcin, syn pogromcy niedźwiedzi, zdjął ze ściany Indjański kalumet i nabił tabaką. Podczas gdy wszyscy przysiedli się do czerwonego, zapalił tytoń, pociągnął z fajki sześć razy, puszczając dym ku górze, nadół i na cztery strony świata, i rzekł:

– Wohkadeh jest naszym przyjacielem, a my jesteśmy jego braćmi. Niech wypali z nami fajkę pokoju, a potem niech wywiąże się z poselstwa.

Następnie wręczył fajkę Indianinowi, który podniósł się i, pociągnąwszy również sześć razy, odpowiedział:

– Wohkadeh nie widział jeszcze tych białych i tego czarnego. Wysłano go do nich, oni zaś uwolnili Wohkadeha z niewoli. Ich wrogowie są także jego wrogami, jego zaś przyjaciele będą również ich przyjaciółmi. Howgh!

Howgh oznacza u Intijan to samo, co: tak, pewnie. Używa się dla potwierdzenia lub podkreślenia, zwłaszcza w pauzach lub w końcu przemowy.

Puścił fajkę w obieg. Podczas gdy kalumet przechodził od jednego do drugiego, czerwonoskóry usiadł zpowrotem i czekał, aż Bob, jako ostatni, potwierdzi braterstwo dymem tytoniu. Zachowywał sią jak stary doświadczony wódz, a także Marcin, który był jeszcze napoły chłopcem, okazywał powagę, która świadczyła, że podczas nieobecności ojca uważa siebie za właściwego gospodarza domu.

Skoro więc Bob odłożył kalumet, Wohkadeh zaczął:

– Czy moi biali bracia znają białą twarz, którą Siouxowie nazywają Nou-pay-klama?

– Masz na myśli Old Shatterhanda? – odezwał się Długi Davy. – Nie widziałem go jeszcze na oczy, ale wszak każdy słyszał o nim dosyć. Cóż się więc z nim stało?

– Mimo że jest białym, lubi czerwonych. Jest najsłynniejszym scoutem. Jego kula nigdy nie chybia, pięścią zaś nieuzbrojoną powala każdego wroga. Dlatego nazywają go Old Shatterhand – Druzgocąca Ręka. Oszczędza krwi i życia swoich wrogów: rani ich, aby unieszkodliwić, i zabija jedynie, kiedy w grę wchodzi jego własne życie. Przed wielu zimami został napadnięty przez Siouxów-Ogallalla hen nad Yellowstone. Stał wówczas na skale, niedostępny dla ich wystrzałów. Wystąpił naprzód i umówił się, że będzie walczył bez broni z trzema uzbrojonymi w tomahawki wrogami. Wszystkich trzech powalił pięścią, między innymi Szi-tsza-pahtah, najsilniejszego męża plemienia. Rozległo się wycie w górach i lamenty w wigwamach Ogallalla. Nie ucichło jeszcze dotychczas – ponawia się w rocznicę śmierci trzech wojowników. Teraz upłynął shakoh, to jest 7 lat, i najmężniejsi wojownicy plemienia wyruszyli do Yellowstone, aby nad grobem poległych śpiewać pieśni śmierci. Każdy biały, którego spotkają, jest zgubiony; przywiązuje się go do pala męczeńskiego nad grobem zabitych przez Old Shatterhanda i musi umrzeć w powolnych męczarniach, aby dusza jego usługiwała w Wiecznych Ostępach duszom zabitych. – Po krótkiej pauzie dodał powoli stłumionym głosem: – Pogromca niedźwiedzi i jego przyjaciele zostali zaskoczeni podczas snu i schwytani w niewolę.

Marcin zerwał się z miejsca i krzyknął:

– Bob, natychmiast osiodłaj konie! Frank, zapakuj czem prędzej amunicję i żywność, a ja tymczasem naoliwię broń i naostrzę noże. Najpóźniej za godzinę ruszamy ku Yellowstoneriver.

– Rozumie się! – zawołał Frank, powstając szybko. – Do wszystkich djabłów, czerwoni grubo mi zato zapłacą!

Murzyn wzniósł do góry maczugę i rzekł:

– Masser Bob pójść z wami. Masser Bob zabić wszystkie czerwone psy Ogallalla!

W tej chwili Indjanin podniósł rękę i rzekł:

– Czy moi biali bracia są komarami, które wściekle latają, kiedy ich podrażniono? Czy też są mężami, którzy wiedzą, że spokojna narada musi poprzedzać czyny? Wohkadeh jeszcze nie skończył.

– Mój ojciec jest w niebezpieczeństwie, to mi wystarcza! – oburzył się młodzian.

Wówczas odezwał się gruby Jemmy:

– Uspokój się, mój młody przyjacielu! Pośpiech ma swoje granice. Pozwól przedtem wypowiedzieć się Wohkadehowi, poczem zaczniemy działać.

– Działać? Wy z nami?

– To się samo przez się rozumie. Wypaliliśmy kalumet, jesteśmy zatem braćmi i przyjaciółmi. Długi Davy i Gruby Jemmy nigdy jeszcze nie wydali na sztych człowieka, który wzywa pomocy. Czy pojedziemy obaj w góry Montana, aby tam polować na bawoły, czy też ukroimy sobie przedtem wycieczkę ku Yellowstone, aby zatańczyć walca z Sioux-Ogallallami, – to nam nie sprawia różnicy! Ale wszystko musi się odbyć we właściwym porządku, inaczej nie przynosi to chluby tak starym myśliwym, jak my. Siadajże pan zpowrotem i zachowaj spokój, jak przystoi!

– Słusznie – potwierdził mały Sas. – Wzburzenie w żadnym razie nie prowadzi do celu. Musimy działać z namysłem.

Skoro ci trzej usiedli, Indjanin podjął:

– Wohkadeh został wychowany przez Siouxów-Ponca, którzy są przyjaciółmi białych. Później zmuszono go, aby został Ogallalla, ale czekał tylko na sposobność, aby opuścić to plemię. Teraz musiał wraz z wojownikami ruszyć ku Yellowstone. Był obecny przy tem, jak w nocy napadnięto na pogromcę niedźwiedzi i jego towarzyszy. Ogallalla musieli zachować wszelką ostrożność, gdyż tam w górach mieszkają ich zajadli wrogowie, Szoszoni. Wysłano Wohkadeha na przeszpiegi do wigwamów Szoszonów, lecz on pojechał co koń wyskoczy na Wschód do siedziby pogromcy niedźwiedzi, aby zawiadomić o wypadku syna jego i przyjaciela.

– Dzielny postępek, nigdy ci tego nie zapomnę! – zawołał Marcin. – Ale czy mój ojciec wie o tem?

– Wohkadeh powiedział mu to i kazał sobie opisać drogę. Mówił z pogromcą niedźwiedzi pokryjomu tak, że żaden Ogallalla nie mógł tego zauważyć.

– Ale domyślą się, skoro do nich nie wrócisz.

– Nie. Uwierzą, że Szoszoni zabili Wohkadeha.

– Czy mój ojciec udzielił ci jakich wskazówek dla nas?

– Nie. Wohkadeh miał tylko powiedzieć, że schwytano go do niewoli wraz z towarzyszami. Wówczas mój młody brat sam będzie wiedział, co czynić.

– Naturalnie, że wiem. Wyruszę, – i to natychmiast – aby go uwolnić!

Usiłował ponownie się zerwać, lecz Jemmy uchwycił Marcina za ramię i zatrzymał:

– Stop, my boy! Nie dowiedzieliśmy się wszystkiego. – Wohkadeh może nam powiedzieć, na jakiem miejscu pogromca niedźwiedzi został schwytany?

Indjanin odpowiedział:

– Woda, którą biali nazywają rzeką Pulver, składa się z czterech ramion. Napad zdarzył się na zachodnim.

– Dobrze. Będzie to więc z tamtej strony Camp Mac Kinney i na południe od Ranch Murphy. Ta miejscowość nie jest mi obca. A w jakim kierunku udali się Ogallalla?

– W góry zwane przez białych Grubym Rogiem.

– A zatem w Big-Horn. A potem?

– Wyminęli głowę Złego Ducha...

– Ah, Devils Head!

– ...i dotarli do wody, która tam ma źródło a spływa do rzeki Grubego Rogu. Tutaj usłyszeliśmy o wrogich Szoszonach, wysłano więc Wohkadeha na zwiady. Nie wie zatem, dokąd następnie pojechali Ogallalla.

– Posiadamy oczy i wytropimy ślady wrogów. Kiedy zdarzył się napad?

– Przed czterema dniami.

– O biada! Kiedy odbędzie się wielka stypa?

– W dzień pełni księżyca. W tym samym dniu polegli trzej wojownicy.

Jemmy obliczył w myślach i rzekł:

– W takim razie mamy dość czasu, aby doścignąć czerwonych. Mamy dni dwanaście do pełni księżyca. Ale, ilu jest tych Ogallalla?

– Kiedy ich opuszczałem, liczyli pięćkroć po dziesięć i do tego sześciu.

– A więc pięćdziesięciu sześciu wojowników. Iluż wzięli jeńców?

– Wraz z pogromcą niedźwiedzi – sześciu.

– A więc wiemy dosyć i możemy gotować się do wymarszu. Marcinie Baumann, co pan zamierza czynić?

Młodzieniec stanął, wzniósł prawicę i odpowiedział:

– Ślubuję ratować ojca lub pomścić jego śmierć, nawet gdybym sam jeden miał ścigać Siouxów i walczyć z nimi. Umrę raczej, a nie złamię przysięgi.

– Nie, sam nie wyruszysz! – rzekł mały Hobble-Frank. – Rozumie się, że pojadę z tobą i nie opuszczę w żadnym wypadku.

– I masser Bob też pójść, – oświadczył negr – aby uwolnić stary massa Baumann i na śmierć okładać Siouxów-Ogallalla. Wszyscy oni musieć pójść do piekieł! – ścisnął pięść i głośno zgrzytnął zębami.

– A ja także pojadę – powiedział Gruby Jemmy. – Z radością wydrę czerwonym jeńców. A ty, Davy?

– Nie pleć bzdur! – odpowiedział spokojnie Długi. – Czy mniemasz, że ja tutaj zostanę i będę łatał obuwie, lub mełł kawę, podczas gdy wy będziecie gonili za znakomitą przygodą?

– Dobrze, stary szopie, bądź zadowolony, pojedziesz z nami. Ale co zrobi nasz czerwony brat Wohkadeh?

Indjanin odpowiedział:

– Wohkadeh jest Mandana, lub, co najwyżej, przybranym Ponca-Siouxem, nigdy zaś Ogallalla. Skoro mu jego biali bracia dadzą strzelbę z prochem i ołowiem, dotrzyma im towarzystwa i umrze, lub pokona wrogów. Howgh!

– Odważny chłop! – orzekł mały Sas. – Dostaniesz strzelbę i wszystko, czego pragniesz, nawet wypoczętego konia, gdyż mamy cztery wierzchowce, a zatem o jednego za wiele. Twój gniadosz jest zmęczony i może biec za nami, dopóki nie odpocznie. Ale kiedy wyruszamy, panowie?

– Naturalnie natychmiast! – odpowiedział Marcin.

– Stanowczo nie powinniśmy się guzdrać, – potwierdził Grubas – ale nie radzę także pędzić na łeb i na szyję. Droga wypadnie przez miejscowości, pozbawione wody i zwierzyny, musimy przeto zaopatrzyć się w żywność. A nie wiemy nadto, czy dziewięciu owych kłusowników, którym dziś odklepaliśmy pacierze, nie knuje przeciwko nam czegoś złego. Musimy się bezwzględnie przekonać, czy opuścili, lub czy opuszczą tę miejscowość. A następnie jak się rzecz ma z tym domem? Czy zostawimy go bez opieki?

– Tak – odpowiedział Marcin.

– Łatwo może się zdarzyć, że po powrocie zastaniecie popioły, lub próżną izbę.

– Drugiemu możemy zaradzić.

Młodzian wziął motykę i podważył czworokąt na glinianej podłodze. – Były tu zamaskowane drzwi, prowadzące do obszernej piwnicy, gdzie można było schować wszystko, czegoby się nie zabrało na wyprawę. Po ponownem zaklejeniu gliną, żaden niepowołany nigdyby się nie domyślił istnienia tego schowku. A nawet gdyby podpalano budynek, należało się spodziewać, że gliniana podłoga uchroni schowane rzeczy przed niszczycielskim żywiołem.

Mężczyźni jęli znosić do zagłębienia całą zawartość izby, z wyjątkiem oczywiście tego, co zamierzali zabrać na drogę. Schowano więc także skóry niedźwiedzie. Była między niemi jedna, szczególnie piękna i wielka. Kiedy Jemmy oglądał skórę z podziwem, Marcin wyrwał mu ją z ręki i rzucił do zagłębienia.

– Precz z tem! – rzekł. – Nie mogę patrzeć na to futro, nie uprzytamniając sobie najokropniejszych godzin swego życia.

– Brzmi to tak, jakgdybyś miał za sobą bardzo długie życie, lub cały szereg najokropniejszych przeżyć, mój chłopcze.

– Być może istotnie przeżyłem więcej, niż niejeden stary trapper.

– Oho, co za fanfaronada!

Oczy Marcina spojrzały gniewnie na grubasa, poczem zapytał:

– Mniema pan zapewne, że syn pogromcy niedźwiedzi nie ma sposobności do przeżyć? Zapewniam pana, że już jako sześcioletni smyk mocowałem się z drabem, który żył w futrze przez pana podziwianem.

– Sześcioletni bęben z