Wspomnienia żuławskie - Stanisława Dolecka,Andrzej Dolecki - ebook

Wspomnienia żuławskie ebook

Stanisława Dolecka, Andrzej Dolecki

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

ISBN 83-7002-260-X

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Nowy Pruszcz Gdański

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 145

Rok wydania: 1989

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

WSPOMNIENIA ŻUŁAWSKIE

 

Książkę wydano na zlecenie

Elbląskiego Towarzystwa Kulturalnego

 

Stanisława i Andrzej

Doleccy

 

WSPOMNIENIA ŻUŁAWSKIE

 

POJEZIERZE

OLSZTYN

 

Okładkę i strony tytułowe projektowała

Barbara Lis-Romańczuk

 

Redaktor

Krystyna Kruczyk

 

Redaktor techniczny

Urszula Idźkowska

 

Korekta

Małgorzata Hołubowska

 

ISBN 83-7002-260-X

© Copyright by Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1989

WSTĘP

 

Działalność wydawnicza Elbląskiego Towarzystwa Kulturalnego wzbogaciła się o kolejną pozycję związaną z regionem. Tematykę tej książki określa tytuł — „Wspomnienia żuławskie”, chociaż pierwsza część dotyczy wydarzeń z lat wojny i okupacji, które dzieją się głównie na ówczesnych terenach wschodnich II Rzeczypospolitej. Jest to książka napisana przez ludzi prostych, bardziej z wewnętrznej potrzeby niż w wyraźnie określonym celu historycznym.

Stanisława i Andrzej Doleccy są dziś starszymi ludźmi, rolnikami z Piotrkowa koło Nowego Dworu Gdańskiego, a więc z Żuław. Do ujęcia pióra zachęciły ich konkursy literackie Elbląskiego Towarzystwa Kulturalnego. W okresie okupacji hitlerowskiej działali bardzo aktywnie, po wojnie na ziemi żuławskiej również, stąd dążenie do przekazania gorzkiej prawdy, często swoiście interpretowanej, oraz zdarzeń być może sprzecznych ze sobą w czasie i miejscu. Z tych powodów wynikła konieczność przeprowadzenia konfrontacji szeregu opisywanych zjawisk zawartych we wspomnieniach i porównania ich z przekazem ustnym, niejako uzupełniającym. Przy tym należy wziąć pod uwagę, że jest to dokument bardzo osobisty, nie podejmujący tematyki tzw. wielkiej polityki, chociaż autorzy zostali w nią uwikłani zarówno z racji czynnej postawy w walce z hitlerowskim okupantem jak i później, kiedy po znalezieniu swojego nowego miejsca na ziemi organizowali pionierskie życie w stolicy Żuław — Nowym Dworze Gdańskim.

Andrzej Dolecki był przed 1939 rokiem plutonowym w 84 pp w Pińsku i w czasie pełnienia służby zaprzyjaźnił się z porucznikiem Franciszkiem Zajączkowskim. Za obietnicę późniejszej stałej pracy w tartaku podjął się pracy społecznej w ruchu młodzieżowym i sporcie. Obietnicy nie spełniono, więc „zbuntował się”, jak to określił w bezpośredniej rozmowie, powierzony jego opiece sprzęt złożył w miejscowej szkole i zaczął działać wśród robotników rolnych oraz w ZMW „Wici” w rejonie Hajnówki. Jest to okres funkcjonowania obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej. Obóz ten został założony na mocy dekretu (Prezydenta RP z 17 czerwca 1934 r. w celu izolowania osób, których działalność stanowiła naruszenie bezpieczeństwa, spokoju lub porządku publicznego. Decyzję podejmowały władze administracyjne bez stosowania procedury prawnej). I tam dostał się Dolecki. Już w obozie znaleziono u niego wizytówkę por. Fr. Zajączkowskiego, kawalera Krzyża Virtuti Militari i Krzyża Walecznych, który w tym czasie służył w DOK w Brześciu nad Bugiem. Sprawdzono, co Dolecki miał z nim wspólnego i po dwóch tygodniach został zwolniony. Wkrótce zaczął pracować, a 13 maja 1939 r. ożenił się i zamieszkał wraz z żoną u rodziców.

Wybuchła II wojna światowa i Dolecki znalazł się w 35 pp w Brześciu. Setkom zebranych rezerwistów nie dano jednak ani broni, ani — początkowo — mundurów. Przeżył gorycz klęski, bombardowania, paniczne ucieczki ludności cywilnej, walki z dywersantami. Właśnie w Brześciu, po doprowadzeniu ponad dwustuosobowej grupy rezerwistów do koszar 35 pp, otrzymał stopień sierżanta. W kilkanaście dni później, już podczas odwrotu, likwiduje grupę dywersantów i od znajdującego się w pobliżu oficera otrzymuje obietnicę awansu do stopnia starszego sierżanta i odznaczenia Krzyżem Walecznych. Wówczas jednak była to tylko obietnica.

Po zakończeniu działań wojennych Doleccy przyjechali do Warszawy, do brata Stanisławy. Andrzej Dolecki zaczął pracować w fabryce przemysłu drzewnego na Powązkach i tu został wciągnięty do działalności konspiracyjnej przez bratanka, Jana Próchniaka. Z kolei Stanisława Dolecka została kurierką tej samej organizacji — Związku Walki Zbrojnej. W Warszawie przebywają do września 1941 r. I wtedy, między lipcem a wrześniem, Doleccy widzą na ulicach Warszawy prowadzonych jeńców radzieckich. Prowadzono ich z transparentem: „My chcieliśmy iść na Berlin”. Autor wstępu również to widział. Tymczasem w Warszawie zaczynało być gorąco, wygodniej było działać w rodzinnych stronach. W końcu września 1941 r. Dolecki wraz z żoną przekroczyli granicę i wrócili w znane okolice. Zostali poinformowani, co należy tam czynić przez Rusiniaka, kierownika produkcji z fabryki, w której Dolecki pracował w Warszawie, należącego do ZWZ.

Sytuacja na dawnych terenach wschodnich Rzeczypospolitej była bardzo skomplikowana. Część ich weszła w skład Prus Wschodnich. W tych rejonach Białorusi pozostały nieliczne grupki Polaków. Doleckiemu udało się utworzyć oddział partyzancki, a sam przyjął pseudonim „Brzoza”. Stanisława Dolecka była jak gdyby matką chrzestną oddziału i łączniczką. Walczył w rejonie Wysokie Litewskie, Nurzec. Oddział „Brzozy” liczył trzydziestu ośmiu partyzantów, wzywanych do udziału w bezpośrednich akcjach przeciwko Niemcom, chociaż do konspiracji należało ponad sto osób, naturalnie w rejonie działań tej grupy. Jest to już okres przekształcenia się Związku Walki Zbrojnej w Armię Krajową. Oddział „Brzozy”, działający w specyficznym rejonie, współpracuje z partyzantką radziecką, a Dolecki do dziś pamięta nazwiska poszczególnych dowódców z lat 1942—1944: Bondarenkow, Pietrow, Kuligów. W 1944 r. dowódca zgrupowania partyzanckiego mjr „Grzmot” oraz mjr „Gajowy” powierzyli Doleckiemu szefostwo służby kwatermistrzowskiej i nadali stopień starszego sierżanta. W tym samym roku, po nieudanej akcji na pomoc powstańczej Warszawie, oddział „Brzozy” wyodrębnił się. Część partyzantów została wkrótce zatrzymana przez oddziały radzieckie, część odeszła. Dolecki usiłuje utworzyć inny oddział, co w zasadzie mu się udaje i chce nadal walczyć z Niemcami, ale dochodzi do konfliktu z dowództwem AK na tamtym terenie. Mówiąc, że obowiązuje go złożona przysięga wojskowa, a za ewentualną współpracę z komunistami grozi kula w łeb, chciano go zmusić do walki z władzą ludową. W takiej sytuacji część żołnierzy z oddziału „Brzozy” wstąpiła do wojska polskiego, część przeszła do działalności podziemnej i podjęła walkę z nową władzą. Dla samego „Brzozy” sytuacja była o tyle niekorzystna, że jedna z licznych na tamtym terenie band rabunkowych działała pod jego pseudonimem. Nastąpiły też zmiany graniczne. Brześć i rodzinne strony Doleckich zostały po stronie radzieckiej. Powojenny rozgardiasz i swoista „wędrówka ludów” sprzyjała przeniesieniu się na zachód. Po wielu kłopotach w 1945 r. Doleccy są już w Nowym Dworze Gdańskim, a w dwa lata później obejmują gospodarstwo w Piotrkowie. Lecz i w tamtym okresie los ich nie był nigdy pewny: ktoś groził represjami, szantażował, i ta sytuacja narzuciła autorom spojrzenie na rzeczywistość z kilku perspektyw.

W latach 1945—1947 byłem niejednokrotnie w okolicach Nowego Dworu Gdańskiego i w samym mieście. Żuławy znajdowały się pod wodą, zalane przez wycofujące się oddziały hitlerowskie. W wielu miejscach wysadzano w powietrze wały przeciwpowodziowe, jednocześnie demontując setki stacji pomp i topiąc ich części w różnych oddalonych o kilka kilometrów miejscach. Dla wyjaśnienia sytuacji dodam, że w samym tylko byłym powiecie elbląskim, obejmującym część Żuław, znalazło się pod wodą osiemnaście tysięcy hektarów żyznej ziemi. Doskonale pamiętam, jak po zejściu wody nawet dwa ciężkie konie z dostaw UNR-y z trudem ciągnęły pług jednoskibowy. Była to straszliwie ciężka praca. W 1947 r., kiedy na trasie Nowy Dwór Gdański — Stegna przeciągano linię telefoniczną, trudno było kopać doły pod słupy. Sam Nowy Dwór Gdański był miasteczkiem, w którym dopiero zaczynano czynić jakie takie porządki. Wieluróżnych „aktywistów” okazało się zwyczajnymi szabrownikami i złodziejami, którzy po wzbogaceniu się szybko opuszczali te tereny. Byli też ludzie skompromitowani współpracą z hitlerowskim okupantem. Długo trwało wyłuskiwanie ich, oczyszczanie aparatu państwowego z ludzi o wątpliwej przeszłości. Znałem niektórych spośród nich, nie wiedząc kim byli w przeszłości, i potwierdzam prawdziwość relacji Doleckich.

Szukając swego miejsca na ziemi, zawsze osaczeni, wreszcie je znaleźli, by w wiele lat później, już u schyłku życia przystąpić do spisywania wspomnień, nie uładzonych pięknym stylem, wielkimi słowami czy deklaratywnym komentarzem.

„Wspomnienia Żuławskie” czyta się jak powieść sensacyjną. Doleccy kreślą rozmaite obrazy, często gorzkie i wstrząsające, jak chociażby proniemieckie orientacje polityczne wśród ludności ziem zabużańskich, stosunek reakcji do rodzin współpracujących z nową władzą państwową, postawy dwulicowych i żądnych korzyści niektórych funkcjonariuszy MO i wielu innych. Opisując codzienne życie Nowego Dworu Gdańskiego przedstawiają barwnie masę ludzką złożoną z kilku narodowości: Polaków, resztek ludności niemieckiej, żołnierzy radzieckich. Na kartkach pamiętnika przewijają się ludzie różnego autoramentu: urzędnicy o zaściankowej mentalności, dorobkiewicze, szabrownicy, oprychy i spekulanci, osoby o podejrzanej przeszłości politycznej nie tylko z racji współpracy z okupantem, o czym wspominałem. Ich działalność, podobnie jak postępowanie przedstawicieli prawa, autorzy starają się traktować obiektywnie. Tu i ówdzie padają nazwiska znane, zasługujące na szacunek, zapisane w historii. Sprawia to, że cały przekaz staje się bogaty, wielowymiarowy i daleki od uproszczeń.

Trzeba przy tym dodać, że umiejętność realistycznej obserwacji objawia się niekiedy w pamiętniku Doleckich efektami humorystycznymi. I takich weselszych obrazków z życia sobiepańskiej „Republiki Żuławskiej” — tak żartobliwie nazywają autorzy ówczesny Nowy Dwór Gdański z przyległymi, często zatopionymi terenami — nie brak w pamiętniku.

I wreszcie bardzo ważna cecha, która ma także wpływ na ocenę tej pracy: mimo niewątpliwych zasług kombatanckich i pionierskich, mimo tragicznej sytuacji osobistej, niebezpieczeństw i doznanych krzywd moralnych, Doleccy nie ustawiają się w pozycji bohaterskiej, tym bardziej osób zgorzkniałych, pokrzywdzonych przez los. Co więcej — przyznają się nawet do słabości, dzięki którym można było przeżyć tamte trudne lata. Nad niepowodzeniami, a nawet tragediami, przechodzą do porządku dziennego, bo wszystkie ich poczynania wyznaczała niezłomna wola przetrwania i przysłowiowy chłopski upór.

Jeszcze kilka słów o autorach. Doleccy nadal mieszkają w Piotrkowie, a gospodarstwo przekazali synowi, również Andrzejowi, który gospodarzy na dwunastu hektarach. Córka Barbara wyszła za mąż. Cała rodzina mieszka obok siebie. Andrzejowi Doleckiemu przyznano rentę inwalidzką. W 1982 r. otrzymał on Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, a w 1984 r. medal za kampanię wrześniową w 1939 r.

Są to ludzie sterani życiem, schorowani. Rozmawiać z nimi coraz trudniej, obrazy utrwalone w pamięci i w spisanej relacji zanikają.

Obecna książka, wydana sumptem ETK obok wydanego w 1980 r. zbioru wspomnień kilku autorów pt. „Zielone wspominając lata”, stanowi drugą publikację o ludziach tej ziemi, o pionierach ziemi elbląskiej. Dopiero teraz, spóźnieni o wiele bardziej niż inne ośrodki, ocalamy od zapomnienia ich życie, walkę i upartą pracę.

 

Jerzy Jan Kolendo

Z WARSZAWY ZA BUG

 

Zaczęło się od tego, że w drugim dniu wojny Niemców z Rosjanami spotkaliśmy na Kercelaku szmuglerów zza Buga. Mieli atrakcyjne towary, które szły jak woda. Nie było mowy, żeby od nich się czegoś dowiedzieć, ale podpatrzyliśmy, że biorą towar z powrotem. Znaczyło to, że można przejść za Bug. Należało jednak przeprowadzić wywiad, rozejrzeć się i zbadać sytuację, czy można wracać do domu. Mietek Ceglarz i Tolek Sekura pochodzili z tamtych stron, jak wielu innych, których losy wojny rzuciły do okupowanej Warszawy na przełomie lat 1939—1940. Mietek ożenił się w Warszawie, Tolek był kawalerem, a my z Andrzejem założyliśmy rodzinę w 1939 roku. Teraz mieliśmy już syna Ryśka, który liczył niecały roczek. Na wzór tamtych szmuglerów, żeby opłaciła się podróż, postanowiliśmy przywieźć zamienny towar. Ryzyko nie wchodziło w rachubę. Byliśmy zaangażowani w ruchu oporu, działaliśmy w Związku Walki Zbrojnej, posiadaliśmy krótką, zdobyczną broń. Za ostatnie pieniądze nakupiliśmy na straganach atrakcyjnej galanterii i innych chodliwych za Bugiem towarów. Uzbierało się tego cały przepaścisty szmuglerski plecak. Tolek, niewydarzona łajza życiowa, półinteligent, przedwojenny łamistrajk, synek pracownika umysłowego w państwowym tartaku w Nurcu, nic nie miał i gdyby go chłopcy nie odnaleźli, nie zaopiekowali się nim, zostałby konfidentem Niemców albo zjadłyby go żywcem wszy. Służył więc jako bagażowy, szedł do rodziców i już miał nie wracać do Warszawy.

Zosia mieszkała na Gibalskiego, my na Okopowej, róg Dzielnej na Kurzej Stopce, gdzie grasował element marginesowy: kurwy, złodzieje i nożownicy. Nasze mieszkanie, lokal handlowy z wejściem od chodnika, położone było przy samiutkiej bramie do getta. Przez duże okna i półszklane drzwi widziało się wachę — dwóch żandarmów, dwóch granatowych i do pomocy dwóch żydowskich policjantów. Jeśli istnieje piekło, to było ono właśnie tam, ale to osobny rozdział.

Mężczyźni pojechali, a myśmy czekały już dwa dni po umówionym terminie. Mogło być różnie. Trafili na kontrabandę podczas przejścia przez Bug. Tolek stracił wartościowy plecak i zaraz wstąpił do pomocniczej policji niemieckiej z zemsty, że jego rodzice zostali wywiezieni w głąb Rosji. Postanowił ścigać jeńców wojennych i zaginionych żołnierzy radzieckich, Żydów oraz takich, co należeli do ruchu oporu, późniejszej partyzantki. Chłopcy mieli przy sobie broń, chcieli go zlikwidować, tropili dwa dni, nie udało się. Przywieźli tyle atrakcyjnego towaru, że można było dostać zawrotu głowy.

Podczas pobytu w okupowanej Warszawie Andrzej pracował w Zakładach Drzewnych na Powązkach, ja początkowo szmuglowałam i pełniłam funkcję kurierki ZWZ na trasie Warszawa — Dęblin — Puławy. Drogę tę odbywałam statkiem po Wiśle. Po spieniężeniu towaru nakupiliśmy nowego, w tym wózek — przedmiot moich marzeń. Kto widział, żeby żona robotnika miała wózek dziecięcy, co prawda nie nowy, ale prawie nowy? Takich tobołów na plecy, około sześćdziesięciu kilogramów każdy, było osiem razem z wózkiem. Doliniarze z Kurzej Stopki, patrioci z krwi i kości, życie oddaliby za człowieka. Trudnili się przemytem do getta, ja zaś byłam łączniczką; współpracowaliśmy. Zobowiązali się odwieźć nas na dworzec ręcznymi wózkami gratisowo.

Palił się nam grunt pod nogami. Otrzymaliśmy polecenie z Organizacji, że musimy zniknąć z tego terenu. A było to tak:

W przeddzień inwazji na Związek Radziecki zjawiła się w Warszawie masa wojska niemieckiego różnych formacji. Okopowa stała się ważną arterią komunikacyjną pomiędzy dworcem a Fortem Bema, z przelotem przez getto. Pewnego razu dorożkarz wiózł z dworca do Fortu Bema kompletnie pijanego Niemca, feldfebla w czarnym uniformie z emblematami trupiej główki. Został do tego zmuszony i przejął od pijanego całe oporządzenie żołnierskie. Niemiec, o budowie istnego goliata, spity jak bydlę, zwracał szczególną uwagę. W tym czasie na ulicy panował duży ruch, w bramie getta „korek”, sprawdzanie dokumentów. Wojskowych pojazdów to nie dotyczyło, ale kierowcy sami się zatrzymywali w celu zasięgnięcia informacji. Byli to między innymi lotnicy, oficerowie, łącznicy. Nie było mowy, żeby dorożkarz bez przepustki przejechał ulice getta. Niemcy zdjęli pijanego żołnierza z dorożki z zamiarem podrzucenia go okazją, wojskowym pojazdem. Na razie nikt go nie chciał zabrać. Posadzili go więc pod ścianą na chodniku, w pobliżu moich drzwi, żeby sobie pospał. Dorożkarz, który upomniał się o zapłatę za kurs, został pobity i szybko odjechał. Goliat sprawiał odrażające wrażenie. Jedna rzecz przykuwała uwagę: jego nowoczesna broń. Jeszcze takiej nie widziałam. Wielostrzałowy karabin z przyrządem optycznym i dużego kalibru pistolet, wszystko to miał pod ręką koło siebie wraz z innym oporządzeniem. Na wszelki wypadek, a ludzi tam było pełno, trzymano się od tej „zarazy” z daleka. Żandarmi mieli pełne ręce roboty i nikt na niego nie zwracał uwagi. Zdarzył się i taki wypadek, że został zatrzymany lotnik, który jechał w stronę getta. Chcieli mu podrzucić pijanego. Lotnik pokazał jednak jakieś papiery, puścił serię z automatu po bruku i odjechał. Nie mogłam oderwać wzroku od tego karabinu, który był w zasięgu mojej ręki, podobnie jak pistolet w kaburze za pasem. Roje much obsiadły Niemca, bo był zarzygany; niemiłosiernie lał się z nieba żar. Powzięłam decyzję. Wyprowadziłam wózek z małym. W pobliżu był przystanek tramwajowy. Rozkład jazdy w kierunku Powązek, gdzie pracował Andrzej, znałam na pamięć. Przygotowałam sobie firankę i wskazując na roje much zwróciłam się do żandarma z pytaniem, czy pozwoli się nakryć. Pozwolił, a nawet poklepał mnie, że „gut matka”. Wykalkulowałam sobie zmianę wachy przy bramie za kilka minut. Zmieniali się co dwie godziny, granatowi co osiem godzin. Uwinęłam się składnie i już karabin leżał na dnie wózka. Rysio bawił się znakomicie. Uśmiechnięta i zadowolona, że spełniłam dwa dobre uczynki, udałam się w kierunku Powązek. W zakładzie byłam znana, gdyż pod pretekstem kochającej żony dwa razy dziennie jeździłam do Andrzeja z posiłkami, ze śniadaniem i obiadem. Przy pomocy Andrzeja wynosiłam około trzydziestu kilogramów smolnych deseczek. Andrzej przeprowadzał mnie przez portiernię, gdzie był nadgorliwy „dojcz” i wszystkich rewidował, mnie jakoś nie. Uśmiechałam się do niego, „robiłam oko” i byłam fajna. Usłużnych nie brakowało, pomagali wnosić i wynosić wózek z całą zawartością. To nas trzymało przy życiu, bo Andrzej jako majster zarabiał złotówkę na godzinę, a kilogram razowca kosztował na Kercelaku osiem złotych. Zarobek za drewno w pęczkach na rozpałkę wynosił do stu złotych dziennie.

Tym razem jechałam z ważną misją, choć nie pierwszą. Zaraz na podwórzu fabrycznym natknęłam się na Jurka Rusiniaka, kierownika produkcji, dowódcę naszego konspiracyjnego oddziału ZWZ. Podchorąży lotnik, chrzestny ojciec Ryśka, był chłopakiem jak marzenie. Na jego widok dostawałam zawrotu głowy. Zawsze ubierałam się elegancko, gustownie, do figury.

— Cóż za miłe, niespodziewane spotkanie! — zawołał Jurek.

Po dokonaniu grzecznościowych powitań odchyliłam pledzik i pokazałam mu, z czym przyjechałam. Zrobił taką minę, jakby mu się syn urodził; niedawno się ożenił. Później porwał mnie w ramiona i całował jak wariat. Musiałam natychmiast wracać, myślałam, że może uda mi się podwędzić jeszcze pistolet. Ale nic z tego. Niemiec znajdował się w tym samym miejscu i w tej samej pozycji, lecz już nie miał przy sobie niczego. Był ogołocony doszczętnie i śmierdział kałem na odległość. Dopiero pod wieczór został zabrany przez jednostkę, która go poszukiwała. Dochodzenia żadnego nie było.

W parę dni później ten sam goliat przyjechał tramwajem z Fortu Bema w asyście kilku oficerów, też czarnych, by z podobnego pistoletu popisywać się celnością strzałów do żywych celów. Były to godziny pofajrantowe, Andrzej przebywał w domu. Miejscem popisu była brama getta, a żywe cele to Żydzi w getcie. W tym miejscu zawsze kłębili się kolorowo ubrani ludzie. Chodziło o to, że Niemiec miał strzelać do wskazanego przez oficera pojedyńczego celu, nie w tłum. Mogła to być najwyżej para trzymająca się za ręce. Ukryci za bramą strzelający byli niewidoczni i przez szpary doskonale wszystko widzieli jak w strzelnicy. Nie wzbraniali cywilnej ludności patrzeć na to. Mierzono czas, na przykład dwadzieścia minut, i liczono, ile zastrzelili ludzi. Wybierali cel i wskazywali pałeczkami. Padał strzał i padał człowiek, nikt nie wiedział, za co. Co za dramat, co za rozpacz! Jeszcze nie zdarzało się, by bez powodu na ulicy zastrzelono człowieka, jeszcze był rok 1941. Pierwszego dnia esesman zastrzelił osiem osób. Już nasza placówka o tym wiedziała. Żydzi też. Nazajutrz punktualnie o tej samej godzinie znów przyjechali i znów zaczęło się polowanie na ludzi. Ludzie byli ostrzeżeni i plac opustoszał, ale nieopatrznie ktoś się nawinął, zbagatelizował sprawę, padł rażony kulą wyborowego snajpera.

— Co za precyzja, co za oko, wprost nie do wiary! — chwalili zadowoleni oficerowie. Goliat cieszył się dużym uznaniem, miał między innymi Krzyż Żelazny.