Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Rozwiedziony Wiktor Białkowski powraca do rodzinnej miejscowości, by wyremontować dom, w którym dorastał. W młodym mężczyźnie odżywają traumatyczne wspomnienia z dnia, kiedy to jako dwunastolatek odnalazł w parku obok szkolnego boiska zmasakrowane zwłoki swojego najlepszego przyjaciela. Sprawcy wstrząsającej zbrodni nigdy nie schwytano.
Trzydziestoparolatek stara się nacieszyć towarzystwem ośmioletniego synka, Franka, który na co dzień mieszka z matką w Krakowie. Ojciec z synem nadrabiają stracony czas, jednak sielanka wakacyjnego wyjazdu kończy się, kiedy chłopiec znika, a Wiktor zostaje wciągnięty w psychologiczną grę inicjowaną przez pozbawionego skrupułów psychopatę. Na domiar złego na miejsce przyjeżdża była żona Wiktora wraz ze swoim nowym partnerem, który zarzuca ojcu dziecka, że to on uprowadził syna.
Czy morderca sprzed lat powrócił? A może Wiktor rzeczywiście wszystko ukartował? Co jeśli porwanie Franka jest jedynie wstępem do prawdziwego koszmaru?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Wszystko to co fajne zakazane jest”
Prefect.
Copyright © by Szymon Mandrak, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Barbara Wiśniewska
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcia na okładce: Adobe Firefly
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-797-1
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
2002
1
2
3
4
5
6
7
2023
8
9
10
11
12
13
2002
14
15
16
17
18
19
2023
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
2002
36
37
38
39
40
2023
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
2002
1
Zasada była jedna, zawsze ta sama: GRUBY NA BRAMKĘ. Tamtego popołudnia Marek, znany w szkole po prostu jako Gruby, nie przyszedł jednak na boisko, bo od kilku dni zmagał się z silnym przeziębieniem.
– Grubego nie będzie? – spytał Marcin, który na boisku czekał na resztę kumpli już od ponad kwadransa.
– Wczoraj rozmawiałem z jego mamą, mówiła, że ciągle jest chory – wyjaśnił Robert, opierając rower o drewnianą ławkę. – Mikołaj gadał z Wiktorem, podobno ma przyjść.
– Z którym Wiktorem?
– Z Białkowskim. Tym z B.
– Że co? – Na twarzy Marcina pojawiło się zdziwienie. – Przecież on nie potrafi grać!
– I co z tego? – Mikołaj wzruszył ramionami. – Potrzebujemy kogoś na bramkę, Wiktor mówił, że chętnie postoi.
– Równie dobrze mogłeś przyprowadzić swoją babcię.
– Przymknij się, kretynie. – Na słowa dwunastolatka pozostała dwójka zarechotała.
Była połowa sierpnia 2002 roku.
Choć do końca wakacji pozostało zaledwie kilkanaście dni, to i tak wszystkim dopisywał znakomity humor. Żaden z dzieciaków, zbierających się na betonowym boisku obok podstawówki, nie przypuszczał, że za niecałą godzinę rozpęta się silna burza, tak samo jak nikt nie był świadomy zbliżającej się tragedii.
– Myślicie, że będzie padać?
– Nad górami trochę się chmurzy, ale według mnie to się rozejdzie.
– Marcin, dawaj na bramkę, postrzelam ci karniaki na rozgrzewkę – rzucił Robert, do którego prawie nikt nie zwracał się po imieniu.
Mówili na niego Snajper, gdyż potrafił strzelać bramki z naprawdę trudnych pozycji. Rzucanie do kosza też szło mu wybornie, choć – jeśli chodzi o sport – koszykówka zajmowała w jego życiu drugie miejsce. Zdecydowanie bardziej wolał piłkę nożną i marzył, by pewnego dnia grać na wielkich stadionach – może nawet w narodowej reprezentacji.
– Mikołaj! – zawołał brata Snajper. – Wyjdź na drogę i zobacz, gdzie reszta chłopaków, bo mieliśmy zaczynać dziesięć minut temu!
– Robi się, szefie! – Chłopiec ruszył biegiem w stronę furtki, będącej częścią wysokiego płotu, odgradzającego szkolne boisko od ulicy.
Nie zdążył dobiec do chodnika, kiedy na horyzoncie pojawił się jego najlepszy kumpel, Wiktor, mknący w kierunku przyjaciela na swoim starym rowerze.
– Długo cię nie było.
– Wiem, musiałem jeszcze pomóc mamie z zakupami. – Wiktor zsiadł z roweru zdyszany i podał Mikołajowi rękę na powitanie.
– Chłopaków też jeszcze wszystkich nie ma, z tego co widzę.
– Właśnie się zastanawiamy, czy w ogóle przyjdą.
– Myślisz, że zdążymy zagrać przed deszczem? Bo jak jeszcze byłem w domu, słyszałem, że grzmi.
– Wiktor, widziałeś gdzieś pozostałych?! – zawołał Snajper, który właśnie ustawił sobie piłkę na białej linii do karnych.
– Nie widziałem! A kto w ogóle jeszcze ma przyjść?
– Bartek, Kamil, Damian i Eryk – odpowiedział Miki.
– Widzę ich! Jadą z dołu!
2
Po kilkunastu minutach gra toczyła się już w najlepsze. Mikołaj, Snajper, Marcin i Wiktor grali w jednej drużynie, drugą zaś tworzyli Kamil, Bartek, Eryk i Damian, którzy przegrywali chwilowo 1:3.
– Gramy do siedmiu bramek, a potem robimy zmiany w zespołach! – zarządził Snajper, który strzelił właśnie kolejnego gola i wracał truchtem na swoją połowę.
– Nie wiem, czy zdążymy, bo zaraz będzie padać!
Chociaż nad szkolnym boiskiem niebo wciąż pozostawało bezchmurne, od zachodu nieubłaganie nadciągały ciemne, burzowe chmury, zwiastujące rychłą ulewę. Powietrze ciągle było gorące, choć coraz częściej zrywał silny, chłodny wiatr, przynosząc ulgę paczce spoconych dwunastolatków, biegających za piłką po rozgrzanym betonie.
Wiktor nie należał do dobrych graczy. Był dość wysokim, szczupłym dzieciakiem o krótkich, ciemnych włosach, który mimo wszystko wolał przyjść na boisko i postać na bramce, niż cały dzień nudzić się w domu. Mimo że się koncentrował, by jakoś przechwycić lecącą w światło bramki piłkę, ta prawie za każdym razem wpadała w siatkę – zwłaszcza, kiedy atakującym był Damian, dysponujący naprawdę silnym kopnięciem.
Dlatego Wiktor postanowił zmienić taktykę i po prostu zaczął wykopywać każdą piłkę, która zbliżała się do bramki – nie martwiąc się, że posyła ją na aut. Pomysł chłopca okazał się strzałem w dziesiątkę, gdyż od dłuższego czasu przeciwna drużyna nie strzeliła ani jednego gola, przegrywając tym samym 3:6.
– Tak trzymaj, Wiktor! – Mikołaj podbiegł z entuzjazmem do kumpla, by przybić z nim piątkę. – Jeszcze jedna bramka i wygrywamy!
Wiktor kopnął do Mikołaja, Mikołaj chciał podać bratu, jednak Snajper za późno się zerwał, a podanie przejął Damian, który strzelił w kierunku bramki, z wymalowaną na twarzy pewnością, że tym uderzeniem zdobędzie kolejny punkt. Pomylił się, gdyż Wiktor idealnie przewidział kierunek strzału i nim piłka zdążyła przekroczyć linię bramki, chłopiec wykopał ją wysoko w powietrze.
– Kurwa, bez przesady – wycedził Snajper, patrząc, jak biała piłka przelatuje przez ogrodzenie i znika za wysokimi tujami posesji pani Jasińskiej. – Brawo, Wiktor, lecisz po nią do tego ogrodu!
Chłopiec westchnął.
– Ale tam jest pies – powiedział.
– I niby co mnie to obchodzi? – Snajper podszedł do swojego plecaka, który leżał na ławce, i wyciągnął sobie butelkę z napojem. – To moja piłka i chcę ją widzieć tu zaraz z powrotem.
Wiktor nic nie odpowiedział, tylko odwrócił się i ruszył niechętnie w kierunku otwartej furtki boiska.
Od zawsze bał się psów – zwłaszcza tych dużych, bezpańskich, które czasami biegały po ulicy w poszukiwaniu jedzenia. Wiedział, że pani Jasińska – emerytowana nauczycielka przyrody – trzyma w domu dużego owczarka niemieckiego, który większą cześć dnia spędza na zewnątrz. Chłopiec nie zamierzał ryzykować i kiedy znalazł się na chodniku, ruszył prosto w stronę furtki, by przez domofon poprosić o pozwolenie na wejście do ogrodu.
– Nie przechodzisz przez płot? – spytał po dłuższej chwili Miki, podchodząc do przyjaciela, wciskającego dzwonek przy furtce.
– Zwariowałeś? Nie chcę zostać pożarty przez tego psa. – Obaj zachichotali.
– Przecież widzisz, że w ogrodzie go nie ma. Na pewno siedzi zamknięty w domu.
– A co, jak akurat go wypuści, gdy przejdę przez płot?
– Skoro już tyle dzwonisz i ci nie otwiera, to znaczy, że pewnie jej nie ma.
Wiktor spojrzał na Mikołaja z nadzieją, że może to on sam przeskoczy przez drewniane ogrodzenie i przyniesie piłkę. Był niższy i znacznie sprawniejszy od Wiktora, a co za tym idzie – przechodzenie przez płoty nigdy nie sprawiało mu problemu.
– Nie patrz tak na mnie, to ty wykopałeś piłkę, więc to ty musisz po nią iść.
Wiktor wiedział, że Miki ma rację. Ten kto wykopie piłkę za płot, ten sam musi po nią zaiwaniać – to była druga, święta zasada, której nigdy nie należało łamać.
– Miko?
– No?
– Tylko mnie obserwuj i jak zobaczysz gdzieś psa, od razu krzycz.
– Jasne, stary, ale nie bój się, przecież widzisz, że w ogrodzie go nie ma.
Wiktor pokiwał głową, po czym zabrał się za przechodzenie przez płot. Udało mu się, choć był świadomy, że przyjaciel zrobiłby to dużo szybciej.
– Ej, co z tą piłką?! – Usłyszeli wołanie Snajpera, dochodzące od strony boiska.
– Zaraz będzie, przecież nie mam skrzydeł! – Wiktor wziął głęboki wdech, a następnie ruszył biegiem w kierunku piłki, leżącej przy krzakach agrestu, po drugiej stronie posesji.
Czuł się jak komandos z amerykańskiego filmu, który musi przedrzeć się przez obcy, niebezpieczny teren i odzyskać coś, co należy do niego. To była zwykła sprawa, jednak dla dwunastolatka, mieszkającego w małej miejscowości, zadanie to stanowiło przygodę. Właściwie każdy dzień wakacji – zwłaszcza w tamtych czasach – był nową, niezwykłą przygodą, którą dzieliło się z przyjaciółmi.
– Mam ją! – krzyknął, kiedy dotarł do piłki i chwycił ją w ręce.
Wziął zamach i przerzucił piłkę nad tujami, by chwilę później usłyszeć miarowy odgłos jej podskoków na betonie boiska. Odwrócił się i kiedy biegł z powrotem w kierunku płotu, usłyszał szczekanie psa pani Jasińskiej, które dochodziło z jej domu. Dotarł do płotu i dopiero kiedy postawił prawą stopę na przęśle, poczuł ulgę, bo wiedział już, że nawet gdyby teraz owczarek został wypuszczony, nie zdążyłby dobiec do intruza.
– Ała, kurwa mać – wycedził, kiedy zeskakując, poczuł silny ból w lewej kostce.
– Co jest?
– Skręciłem kostkę. Ała, niech to szlag!
– Dasz radę iść?
Wiktorowi z trudem udało zrobić się jeden krok, następnie kolejny i kolejny…
– Rozchodzę to jakoś.
– Ale grać już raczej nie będziesz…
– Dam radę, stary. Przecież i tak stoję na bramce. Mikołaj?
– No?
Obaj przystanęli.
– Wydaje mi się, że twój brat chyba mnie nie lubi.
– Robert? Niby czemu miałby cię nie lubić?
– Nie wiem, może dlatego, że nie umiem grać w nogę.
– Nie no, nie przejmuj się, on taki po prostu jest. W domu też mnie nieraz wkurza, przecież nie każdy musi być sportowcem. – Miki uśmiechnął się do kumpla, a następnie machnął ręką, by szli dalej.
Kiedy wrócili do reszty chłopaków, Wiktor nie odczuwał już tak silnego bólu w kostce jak jeszcze przed chwilą, jednak nie zanosiło się na długą grę, bo gdzieś w oddali rozległ się grzmot, a na boisko zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.
3
Pomimo załamania pogody grali jednak dalej. Stwierdzili, że nie będą dokonywać żadnych zmian w drużynach, bo szkoda na to czasu. Wiktor, mimo bólu w kostce, bronił ofiarnie każdy strzał – podczas jednej z obron Snajper nawet mu zaklaskał, co stanowiło dla chłopca nie lada wyróżnienie. Chciałby grać tak jak on. Albo jak Mikołaj. Stanie na bramce było fajne, ale bieganie po boisku i strzelanie goli, musiało być czymś dużo lepszym. Czymś podnoszącym poczucie własnej wartości, którego Wiktorowi tak często brakowało.
W pewnym momencie Snajper ostro sfaulował Damiana – na nieszczęście swojej drużyny zrobił to w polu karnym.
– No, to mamy karnego! – Damian raz dwa podniósł się z betonu, po czym ustawił piłkę na białej linii, kilka metrów przed bramką.
– Wiktor, złaź z bramki, ja się tym zajmę. – Snajper podszedł do Wiktora i dał mu znak ręką, by się przesunął.
– Ale czemu ty masz bronić? Poradzę sobie.
– W życiu nie obronisz karnego. Odsuń się, mówię, ja się tym zajmę!
– Robert, daj mu bronić – zaprotestował Mikołaj.
– Bo co?! To ja tu jestem kapitanem i ja decyduję, kto będzie bronił, a poza tym on sobie nie poradzi.
– Skąd to możesz wiedzieć?! – oburzył się Wiktor, który był teraz naprawdę zezłoszczony na Snajpera i gdyby nie fakt, że chłopak był od niego większy i silniejszy, walnąłby go w brzuch, a może nawet kopnął w kostkę.
– Nie potrafisz grać, baranie, więc złaź z bramki!
– Może i nie jestem dobry w polu, ale potrafię bronić!
– Robert, weź daj mu bronić! On od początku stał na bramce, więc to nie fair! – Mikołaj zbliżył się do brata. – Poza tym to przez ciebie ten karny, bo to ty sfaulowałeś, więc daj mu szansę obronić!
Snajper ustąpił. Być może nie chciał kłócić się z Mikołajem, a może zrozumiał, że faktycznie powinien dać możliwość wykazania się Wiktorowi.
– No dobra – odparł – ale jeśli on nie obroni, to będzie twoja wina, rozumiesz, Miko?
Mikołaj nic nie odpowiedział, jedynie wymienił z Wiktorem przyjazne spojrzenie.
– Dasz radę, stary! – zawołał po chwili, kiedy przyjaciel stanął w bramce w rozkroku, skupiony na piłce ustawionej na białej linii do karnych.
Damian wziął rozbieg. Głęboko odetchnął i spojrzał Wiktorowi w oczy.
W spojrzeniu chłopca widniał spokój – mnóstwo spokoju. Pewność, że trafi. Pokona kumpla z równoległej klasy i wyśle piłkę prosto w siatkę. Ruszył do przodu i kopnął. Piłka wystartowała w kierunku prawej części bramki, lecąc zaledwie kilka centymetrów nad ziemią. Być może to kwestia świetnego refleksu albo po prostu sporego szczęścia – tak czy inaczej Wiktor zdążył wziąć nogą zamach i z dużą siłą trafić w lecącą z impetem futbolówkę, nie dopuściwszy, by przeleciała przez linię bramki.
– Ło, kuźwa!
– Ja nie mogę!
– Ale przywalił!
Okrzyki zachwytu pozostałych były uzasadnione – wszak piłka wzbiła się wysoko i niczym wystrzelona z ogromnej procy pokonała w powietrzu całe boisko, przeleciała nad wysokim ogrodzeniem, po czym zniknęła za drzewami pobliskiego parku, który znajdował się zaraz za rzeką.
– Super, udało ci się – rzekł bez większego entuzjazmu Snajper. – Ale chyba wiesz, że teraz musisz po nią lecieć?
Z twarzy Wiktora momentalnie zniknął uśmiech. Aby dotrzeć do mostka, prowadzącego do parku, należało wyjść na ulicę i obejść budynek podstawówki, co dla kogoś z bolącą kostką było nie lada wyczynem – nie mówiąc już o poszukiwaniach tej pieprzonej piłki między drzewami albo w korycie rzeki.
– Chyba kończymy na dzisiaj, bo zaczyna naprawdę mocno padać – stwierdził Marcin, po czym ruszył w stronę ławki, by założyć bluzę.
– Słyszysz, Wiktor? Biegnij szybko po moją piłkę, bo nie chcę tu moknąć w nieskończoność.
– Ja po nią pójdę – powiedział Mikołaj, któremu mokre od deszczu długie blond włosy opadały na oczy.
– Dlaczego ty masz iść? – Snajper zaskoczony uniósł brwi i spojrzał na brata. – To on wykopał piłkę, więc to on po nią leci, może nauczy się, żeby następnym razem nie kopać tak mocno.
– Ale jego boli kostka, rozumiesz?!
– Miko, nie musisz, ja pójdę po nią sam…
– Zanim ją odnajdziesz z tą nogą, minie kupa czasu. Przejdę przez ogrodzenie, żeby nie biec naokoło i zaraz będę tu z piłką z powrotem.
Właśnie w tym momencie rozległ się trzask pioruna – głośny, jakby gdzieś w pobliżu eksplodowała bomba atomowa. Ziemia zadrżała, a Mikołaj aż pochylił głowę i zakrył uszy rękami.
– Ale się wystraszył! – Roześmiał się Marcin, do którego szybko dołączyli pozostali.
– Nienawidzę burzy – odparł Miki, uśmiechając się do reszty, po czym ruszył biegiem w stronę wysokiego ogrodzenia.
Metalowa siatka była śliska od deszczu, mimo to sprawnie ją pokonał i po chwili znalazł się po drugiej stronie.
– Miko?! – zawołał Wiktor, który, utykając, zbliżył się do wysokiego płotu.
– No? – Mikołaj przeczesał dłonią mokre włosy, lecące mu na twarz i spojrzał na kumpla po drugiej stronie.
– Dzięki, że to dla mnie robisz.
– Nie ma sprawy, stary. – Dwunastolatek odwzajemnił uśmiech.
Wiktor miał zapamiętać to spojrzenie już na zawsze. Spojrzenie przyjaciela, z którym zawsze najlepiej się dogadywał i na którego zawsze mógł liczyć.
– Zaraz wracam. – Mikołaj odwrócił się i pobiegł na mostek prowadzący do parku, znikając tym samym Wiktorowi z oczu.
– Ej, kurwa, patrzcie, pali się! – Wiktor usłyszał za plecami krzyk Snajpera.
Odwrócił się i ujrzał wysokie języki ognia, a także słup ciemnego dymu. Musiało palić się coś na polach za drogą.
– Ej, Białkowski, dawaj, lecimy zobaczyć! – Marcin razem z pozostałymi pędzili już w kierunku szosy.
Fajnie jest mieć przyjaciół, pomyślał Wiktor, który szybko zapomniał o Mikołaju i słysząc syrenę w pobliskiej remizie, pobiegł za resztą tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to boląca kostka.
4
Droga do miejsca, z którego przez kolejne kilkanaście minut oglądali akcję gaśniczą, zajęła im jakieś trzy minuty. Przebiegli przez ulicę, następnie pokonali poboczem dystans kilkudziesięciu metrów, by dostać się na wąską, kamienistą dróżkę prowadzącą w pola. Jakieś sto metrów dalej przystanęli na porośniętym wysoką trawą pagórku, z którego mieli doskonały widok na trawiony ogniem stary, drewniany budynek, który stał nieco dalej, na totalnym bezludziu.
– Ło, ja pierdzielę – mruknął Snajper – to się nazywa ognisko!
– Tam mogą być ludzie, głupku!
– Tam nikt nie mieszka – odparł Wiktor, który dopiero teraz dokuśtykał do reszty. – Wiem, bo czasem chodzę tędy z mamą i z psem na spacery. Kiedyś mieszkała tam jakaś starsza pani, ale już umarła.
– Ciekawe, skąd ten ogień.
– Piorun musiał uderzyć. Wtedy kiedy byliśmy na boisku i usłyszeliśmy ten huk, pamiętacie?
– Ale jak to jest, że mimo deszczu, tak bardzo się pali…
– Budynek jest z drewna, więc wiadomo, że będzie się palił jak zapałka. Poza tym teraz nie pada zbyt mocno.
Po chwili żwirową drogą poniżej przejechały dwa wozy strażackie z pobliskiej remizy, a za jakiś czas do akcji dołączyło jeszcze kilka jednostek z sąsiednich miejscowości. Nim zaczęli gasić, rudera była już w znacznej mierze spalona, a kiedy uderzyli w ogień wodą pod wysokim ciśnieniem, konstrukcja dachu zapadła się, co wyzwoliło jeszcze większe kłęby dymu.
– Dobra, chłopaki, wracamy, bo zaczyna wiać w naszą stronę i zaraz się podusimy – stwierdził Robert, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku ulicy.
– Ale możemy tu wrócić wieczorem i zobaczyć, czy coś zostało z tego domu.
– Wrócimy na bank, można by spróbować tam nawet podejść i pooglądać zgliszcza z bliska.
Kiedy po kilku minutach znów znaleźli się na boisku, deszcz ponownie przybrał na sile.
– Chłopaki, ja spadam – powiedział Damian, chwytając swój wysłużony rower.
– Ja tak samo.
– Ej, a co z Mikołajem? – Wiktor rozejrzał się wokół. – Przecież minęło tyle czasu, że powinien już dawno wrócić z tą piłką.
– Może po prostu poszedł do domu.
– Nie widzisz, że został jego rower? Bez niego raczej by się nie ruszył.
– Mikołaj?! – krzyknął Snajper w kierunku parku. – Cholera, gdzie go znowu wcięło?
– Pewnie nie potrafi znaleźć piłki – powiedział cicho Wiktor.
– Gdybyś jej tam nie wykopał, teraz nie byłoby problemu.
– Boże, Snajper, możesz już przestać?! Od rana ciągle się mnie o coś czepiasz!
– Chłopaki, ja spadam, do następnego razu. – Marcin podał kumplom rękę, po czym przemoczony do suchej nitki podążył w kierunku drogi.
– Idzie ktoś do parku zobaczyć, czy Mikołaj dalej szuka piłki?
– Ty idź, Snajper – powiedział Eryk. – Miko, to w końcu twój brat.
– Ja pójdę – zgłosił się Wiktor.
5
Mimo że burza już się oddaliła, wciąż padał silny deszcz. Dla Wiktora – który niezbyt szybko, utykając na lewą nogę, zmierzał ścieżką w kierunku mostka – nie miało to jednak żadnego znaczenia. Chłopiec i tak był już całkowicie przemoczony – zupełnie jakby wskoczył do basenu – i pewne było, że gdy tylko wróci do domu, będzie musiał zmienić nie tylko spodnie i koszulkę, ale również majtki i skarpetki – krótko mówiąc, wszystko, co ma na sobie.
Kiedy obszedł budynek szkoły i znalazł się przy ogrodzeniu, zauważył, że ani Snajpera, ani Eryka już nie ma na boisku. Ich rowery wciąż stały jednak oparte o ławkę, co oznaczało, że chłopaki najprawdopodobniej pobiegli za Wiktorem i za moment powinni wyłonić się zza budynku podstawówki. Kiedy Wiktor postawił nogę na drewnianym mostku, usłyszał za sobą głosy kumpli z równoległej klasy. Znajdowali się jakieś kilkanaście metrów za nim, co było równoznaczne z tym, że za moment do niego dołączą. Wiktor ruszył naprzód – szedł powoli, bo stary, chwiejny mostek nieznacznie chybotał się na boki. Drewniane poręcze wyglądały na mocno przegniłe – poleganie na nich stanowiłoby spore ryzyko.
– Miko, jesteś tu?! – zawołał, będąc mniej więcej w połowie drogi na drugą stronę.
Brak odpowiedzi nie oznaczał, że Mikołaja nie było w pobliżu; – po ubiegłotygodniowych ulewach utrzymywał się wysoki poziom wody w rzece, a co za tym idzie, huk pobliskiej kaskady mógł skutecznie zagłuszyć nawet bardzo głośny krzyk.
– Wiktor?!
Nastolatek przystanął i kiedy się odwrócił, ujrzał Snajpera i Eryka, którzy stali na początku mostka i wychylając się przez poręcz, patrzyli na coś na dole.
– Co jest?!
– Piłka! – zawołał Snajper, wskazując ręką w stronę koryta rzeki.
Wiktor chwycił oburącz drewnianą barierkę i również wychylił się, jednak niczego nie zobaczył.
– Niby gdzie?!
– No tam, w krzakach! – Snajper wskazał w kierunku gęstych zarośli, które porastały skarpę oraz brzeg rwącej rzeki.
Wiktor przybliżył się nieco do chłopaków i dopiero teraz dostrzegł białą, brudną piłkę, która leżała jakieś dwadzieścia metrów od mostka.
– No dobra, widzę ją – odparł do pozostałych, czując gdzieś w środku nieprzyjemny skurcz.
Spojrzał na Roberta i Eryka. Na ich twarzach również malowało się zaniepokojenie. Coś było nie tak.
– Miki?! – krzyknął Snajper w kierunku zarośli. – Mikołaj?!
– Czemu nie odpowiada?
– Może rzeczywiście poszedł do domu, bo nie znalazł tej piłki – stwierdził Wiktor.
– Nie zostawiłby przecież roweru!
– Zamiast gadać, może po prostu to sprawdzimy. – Snajper puścił drewnianą poręcz i ruszył mostkiem w kierunku parku.
Z całej ich trójki wyglądał na najbardziej wystraszonego. W końcu Mikołaj był jego młodszym bratem. Bratem, którego kochał nad życie.
– A jeżeli wpadł do wody i utonął? – mruknął do Eryka Wiktor, ale tak, by Snajper go nie usłyszał.
– Nie mów tak nawet. Przecież tam nie jest aż tak głęboko, na pewno byśmy go zobaczyli.
– Prąd mógł go porwać, geniuszu.
Kiedy pokonali mostek i znaleźli się na skraju parku, zaczęli się rozglądać, jednak po Mikołaju nie było śladu.
– Mikołaj! – wrzeszczał Snajper, kręcąc się w kółko, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, w którą stronę powinien podążyć.
Park nie był zbyt duży.
Właściwie słowa „park” używało się wśród miejscowych tylko umownie – tak naprawdę był to mały lasek, mający około dwustu metrów szerokości i pół kilometra długości, graniczący z jednej strony z rzeką, a z drugiej z rzadko uczęszczaną ulicą. Przez środek przebiegała wąska, kamienista ścieżka, ciągnąca się wśród zieleni gęsto rosnących drzew aż do szosy.
– Chyba go tu nie ma. Może powinniśmy…
– Kurwa, to chyba jego bluza! – Snajper błyskawicznie znalazł się na szczycie skarpy i podniósł z ziemi ciemną bluzę swojego brata. – Dlaczego ona leżała w tym błocie?! Mikołaj nigdy nie zostawiłby jej w błocie! – Zachowanie Snajpera nosiło coraz wyraźniejsze znamiona paniki.
– Snajper, spokojnie, może… może… – Eryk chciał jakoś uspokoić kumpla, ale nie miał pojęcia, co powiedzieć. Sam miał złe przeczucia, bo coś ewidentnie było nie tak.
– Ej, popatrzcie, tam coś leży – odezwał się Wiktor i wskazał ręką w kierunku zarośli przy brzegu rzeki.
– To wygląda jak…
– But! To but Mikołaja! – Snajper, nie zważając na nic, puścił się biegiem w dół skarpy. W połowie potknął się o wystający z ziemi korzeń, w skutek czego wyrżnął jak długi.
– Snajper! Nic ci nie jest?!
Wiktor i Eryk ześliznęli się na tyłkach w dół po zboczu i po kilku sekundach znaleźli się już przy przyjacielu, który na skutek upadku wciąż był lekko zamroczony. Z rozcięcia na jego policzku sączyła się krew – podobnie jak z obtarć na łokciach.
– Wszystko gra – wycedził po chwili, z trudem klękając.
Spojrzeli w lewo. Jakieś piętnaście metrów od nich w krzakach leżała piłka, którą jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej grali na szkolnym boisku, natomiast nieco bliżej sterczał ubrudzony błotem czerwony adidas – identyczny, jak te, które tego dnia miał na nogach Mikołaj.
– Mikołaj?! – Snajper wstał, wspierając się o pień rosnącego nad brzegiem rzeki drzewa, po czym zbliżył się do leżącego w błocie sportowego buta. Znów zaczął się rozglądać, jednak po Mikim nie było śladu. – Co się mogło stać?! – spytał przez ściśnięte strachem gardło, podnosząc buta brata i przyglądając mu się, zupełnie jakby liczył, że znajdzie wymalowaną na nim odpowiedź. Po policzkach spływały mu łzy, jedna za drugą. – Mikołaj, gdzie jesteś?! Odezwij się, błagam!
– Chłopaki, tu chyba jest krew. – Eryk nachylił się nad kamykami kawałek dalej.
Snajper przyłożył drżące dłonie do ust i po prostu zaczął głośno szlochać. Eryk także był bliski płaczu. Wiktor zdawał sobie sprawę, że muszą jak najszybciej powiadomić kogoś z dorosłych.
Odwrócił głowę od chłopaków i kiedy spojrzał w stronę mostka, coś przykuło jego uwagę. Z początku zobaczył jedynie jakąś jasną plamę, chyba materiał, leżący częściowo w wodzie, a częściowo na brzegu. Ruszył w tamtym kierunku, czując, że nogi uginają się pod nim, jakby były zrobione z plasteliny. Było mu zimno – nie tylko z powodu dość mocnego wiatru i faktu, że zdążył przemoknąć do suchej nitki, ale przede wszystkim ze strachu. Lodowaty dreszcz przerażenia przenikał jego ciało raz po raz, powodując coraz to silniejsze drżenie rąk.
– Gdzie on jest, musimy wezwać pomoc… – Dobiegał go z tyłu płaczliwy głos Snajpera.
Nie odwracał się jednak, a szedł na miękkich nogach w kierunku upiornego półmroku, jaki panował pod mostkiem. Kiedy nachylił się nad materiałem, który dostrzegł chwilę wcześniej, tylko upewnił się, że to koszulka. Porwana koszulka jego najlepszego przyjaciela. Na suchej jej części – tej leżącej na kamykach – widniały ciemnoczerwone plamy. Wiktor był pewny, że to krew. To musiała być krew.
Podniósł głowę i zesztywniał. Most podtrzymywały dwa drewniane słupy – jeden po lewej, drugi po prawej stronie rzeki. Do słupa, przed którym stał dwunastolatek, coś było przytwierdzone. W półmroku nie widział zbyt dokładnie. Chłopiec zgłupiał, bo to coś wyglądało jak posąg. Przypominało mu kamienną figurę ukrzyżowanego Jezusa w kościele. Automatycznie zrobił kilka kroków do przodu i kiedy znalazł się pod mostkiem, wiedział już, że to nie rzeźba. Zatrzymał się, bo teraz dostrzegł wszystkie szczegóły.
Głośno zajęczał i wybiegł spod mostka, by kilka metrów dalej wyrzygać śniadanie.
6
Po tym jak zwymiotował, nadal klęczał na kamykach, zwrócony tyłem do kładki, czując narastającą słabość, aż musiał podeprzeć się obiema rękami o ziemię. Mimo szumu wody oraz huku kaskady słyszał bardzo wyraźnie wrzask Snajpera. Nie odwracał się w jego stronę – po prostu klęczał, wbijając palce w mokre kamienie i słysząc ten nieludzki skowyt.
Snajper padł na kolana przed zmasakrowanym ciałem brata i po prostu wył. Chwycił się rękami za głowę i wpatrując się szeroko otwartymi oczami w Mikołaja, wydzierał się tak głośno, że było go słychać w promieniu kilkuset metrów. W pewnym momencie poderwał się na nogi, doskoczył do brata i zaczął nim potrząsać, na co Eryk zdołał jedynie cicho wyszeptać:
– Snajper, nie rób tego… on… on nie żyje…
Nie trzeba było sprawdzać pulsu czy oddechu, by wiedzieć, że Mikołaj jest martwy. Wystarczyło tylko na niego spojrzeć, na zwisające z drewnianego słupa skatowane ciało. Mimo to Snajper szarpał bratem, wykrzykując zachrypniętym głosem jego imię. W końcu poddał się i zrezygnowany upadł na ziemię. Leżał na brzuchu z rękami przyciśniętymi do głowy i rzęził niczym zarzynane zwierzę.
– Eryk – wychrypiał Wiktor, który jakoś zdołał się podnieść i stał teraz za plecami kumpla, równie przerażonego jak on sam. – Eryk, co teraz będzie?
Przyjaciel odwrócił się do niego i dostrzegł, że twarz Wiktora jest blada jak płótno. Przypuszczał, że sam wygląda podobnie.
– Musimy szybko wezwać pomoc.
– A co z nim będzie? – Wiktor spojrzał na opanowanego histerią Snajpera.
– Zostań tu – zarządził – ja zaraz wrócę, ty zostań i miej na niego oko.
Kiedy chłopiec się oddalił, Wiktor usiadł, opierając się plecami o skarpę, i po prostu zaczął płakać. Podziwiał Eryka, że w tej sytuacji potrafił zachować zimną krew i podjął jakiekolwiek działania, bo on sam nie był w stanie nic zrobić. Wciąż było mu niedobrze i cały czas miał wrażenie, że zaraz zasłabnie.
Po chwili nakrył głowę rękami i rozryczał się na dobre, wiedząc, że właśnie coś się skończyło. Dzieciństwo i beztroska, złudna świadomość, że świat to bezpieczne i przyjazne miejsce, pełne wspaniałych przygód i mnóstwa radości – to wszystko posypało się niczym domek z kart. Runęło jak dach tego płonącego domu, kiedy strażacy zaczęli go gasić wodą pod wysokim ciśnieniem.
Ogarnął go mrok, który czai się poza kolorową, radosną bańką, zwaną szczęśliwym dzieciństwem.
7
Wszystko, co działo się w następnych godzinach, było dla Wiktora jak koszmarny sen.
Na miejscu zbrodni zjawiło się mnóstwo policjantów – kolumna samochodów policyjnych ciągnęła się wzdłuż pobocza drogi. Teren parku wraz z korytem rzeki w pobliżu mostka odgradzały policyjne taśmy, których nikt, prócz funkcjonariuszy, nie miał prawa przekraczać. Przy ciele Mikołaja pracowała w skupieniu kilkunastoosobowa grupa kryminalistyków w białych kombinezonach, starająca się zabezpieczyć każdy, nawet najmniejszy ujawniony ślad. Technicy przeczesywali także teren całego parku, a mundurowi rozmawiali z mieszkańcami okolicznych domostw, licząc, że znajdzie się ktoś, kto cokolwiek widział. Niestety – był środek tygodnia, godziny wczesno popołudniowe, więc większość ludzi pracowała albo po prostu wyjechała na wakacje.
Późnym popołudniem Wiktor wraz z matką pojawili się na komendzie w mieście, gdzie w obecności psychologa policjant siedzący przy biurku zadawał chłopcu pytania. Wiktor odpowiadał spokojnie, choć ciągle pozostawał w szoku. Powiedział, że Mikołaj był jego najlepszym przyjacielem i że zamiast niego poszedł szukać piłki. Na pytanie komisarza, czy widział kogoś podejrzanego w okolicy boiska, z początku odpowiedział, że nie, jednak po chwili coś sobie przypomniał.
– Kiedy graliśmy, ja stałem na bramce i w pewnym momencie chyba kogoś tam zobaczyłem – powiedział, podczas gdy funkcjonariusz zapisywał jego wcześniejsze zeznanie.
– Tam, to znaczy?
– Za ogrodzeniem, na tej ścieżce, która prowadzi na mostek.
– Ale jak wyglądał ten ktoś? Potrafiłbyś go opisać?
Wiktor pokręcił głową.
– Nie, nie widziałem jego twarzy, bo tam rośnie takie niskie drzewo i gałęzie mi go zasłaniały.
– Rozumiem. – Funkcjonariusz lekko się uśmiechnął, zupełnie jakby chciał w ten sposób uspokoić nieco dwunastolatka. – A jesteś w stanie powiedzieć chociaż, czy tym kimś był mężczyzna, czy kobieta?
– Chyba mężczyzna – odrzekł niepewnie. – Ale nie wiem, bo widziałem tylko nogi. Miał długie spodnie. To w sumie też mogła być kobieta…
– Dobrze, to ostatnie pytanie w tym temacie. Czy ten ktoś, kogo widziałeś, stał w miejscu, tak jak powiedziałeś wcześniej, czy mógł tamtędy po prostu przechodzić?
Wiktor milczał przez chwilę w skupieniu.
– Nie wiem, naprawdę.
– Synu, skup się, to bardzo ważne, o co pyta pan policjant – poprosiła matka chłopca, która siedziała obok syna i marzyła, by to całe przesłuchanie już się skończyło i by mogła wrócić do domu i spokojnie się napić.
Odkąd jej mąż wyprowadził się z domu i zamieszkał z młodszą kobietą, którą poznał na imprezie z okazji jubileuszu założenia firmy, w której pracował, matka Wiktora coraz częściej nadużywała alkoholu.
– Proszę go nie poganiać, Wiktor musi się po prostu zastanowić. – Młoda psycholog, siedząca na fotelu obok komisarza, uśmiechnęła się ciepło.
– Ja widziałem go tylko przez chwilę… po prostu byłem skupiony na grze. Na pewno w tamtym momencie stał w miejscu, ale jak długo, tego nie wiem. Kiedy wróciliśmy na boisko i poszliśmy szukać Mikołaja, w parku nikogo nie było.
Po policzkach Wiktora znów zaczęły spływać łzy.
Chłopiec starał się jednak opanować emocje i kiedy przetarł rękawem bluzy załzawione oczy, odpowiedział dzielnie na jeszcze kilka dodatkowych pytań zadanych przez policjanta.
Wieczorem, gdy słońce już zaszło, Wiktor kopał w ogrodzie piłkę, która odbijała się od nieotynkowanej ściany małego domku, w którym mieszkał wraz z matką. Starał się czymś zająć, ale to było niemożliwe. Cały czas myślał o Mikołaju i zastanawiał się, czy gdyby nie ten pieprzony pożar, gdyby wtedy nie oddalili się z boiska na dobre dwadzieścia minut, to czy jego najlepszy kumpel nadal by żył. Przecież usłyszeliby wówczas jego krzyk. Zdążyliby zareagować.
– Wiktor?!
Chłopiec odwrócił się i zobaczył za ogrodzeniem Eryka, który stał przy siatce, z rękami w kieszeniach dresowych spodni. Mimo że mieszkali obok siebie, nie gadali ze sobą zbyt często. Eryk zawsze wydawał się Wiktorowi kimś zarozumiałym, bo był szkolnym prymusem i zwykle dostawał na koniec roku nagrodę za najwyższą średnią. Tamtego dnia przekonał się jednak, że Eryk wcale nie jest zarozumiały – był może po prostu trochę nieśmiały, wycofany, ale w porządku.
– Trzymasz się jakoś? – spytał Wiktor, podchodząc do płotu.
– Powiedzmy…. Dziwię ci się, że chce ci się w ogóle kopać w piłkę.
– Musiałem się czymś zająć. Ale nie mogę się pozbierać.
– Też cię dziś przepytywali na policji? Ja z tatą wróciłem stamtąd przed chwilą.
– Ja z mamą wróciłem jakieś dwie godziny temu.
Eryk ściągnął z nosa zaparowane okulary i wytarł szkła o koszulkę. Był niebieskookim blondynem, znacznie niższym od Wiktora.
– Nie wiesz, co ze Snajperem? – spytał Wiktor.
– Podobno było u nich pogotowie, bo jego mama dostała ataku jakiejś histerii.
Wiktor spuścił głowę. Stali chwilę w milczeniu. Gdzieś daleko rozległo się szczekanie psa. Poza tym panowała absolutna cisza.
– Idę już do domu – rzekł Eryk. – Możemy jutro pogadać, jak będziesz chciał.
– Jasne. To na razie.
Obaj odwrócili się, świadomi, że nie ma sensu dalej ciągnąć rozmowy, która z wiadomych względów w ogóle się nie kleiła.
– Eryk?! – zawołał Wiktor, zanim kumpel zdążył zniknąć za wysokimi tujami rosnącymi tuż przy ogrodzeniu.
– No?
Znów spojrzeli na siebie przez siatkę.
– Myślisz, że gdybym to ja pobiegł po tę piłkę… – Głos chłopca wyraźnie zadrżał. – Myślisz, że to przytrafiłoby się mnie?
Eryk przez krótki moment patrzył na Wiktora, nic nie mówiąc.
– Nie wiem, stary – odparł w końcu, wzruszając ramionami. – Ale nie myśl tak o tym, bo to nic nie zmieni.
„Nie myśl tak o tym, bo to nic nie zmieni”.
Wiktor zapamiętał te słowa na bardzo długo. To niby banalne stwierdzenie pomogło mu przebrnąć jakoś przez ten trudny okres. Eryk od tego dnia stał się nowym najlepszym kumplem Wiktora. Chociaż byli w tym samym wieku, Wiktor zaczął traktować Eryka trochę jak starszego brata, bo odczuwał bijącą od niego dojrzałość i taką… umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Obaj pochodzili z rozbitych domów, z tą różnicą, że Eryk mieszkał z ojcem. Matka zostawiła ich, gdy miał zaledwie pięć lat.
Noc, która nadeszła, była najdłuższą nocą w życiu Wiktora, gdyż chłopiec nie zmrużył oka nawet na minutę. Jego matka spała naprana przed telewizorem w pokoju gościnnym, natomiast on leżał w swoim łóżku i patrzył w księżyc za oknem, wciąż mając przed oczami Mikołaja. Jego uśmiechniętą twarz, którą widział chwilę przed tym, zanim przyjaciel pobiegł do parku po piłkę. „Nie ma sprawy, stary” – to były ostatnie słowa, jakie usłyszał z jego ust.
Nie ma sprawy, stary, zaraz za ciebie zginę.
Wiktor rozryczał się jak małe dziecko. Cały dzień znajdował się w szoku, który właśnie zaczynał ustępować. Dopiero teraz wszystko do niego dotarło. Dotarło do niego, że już nigdy nie zobaczy Mikołaja. Nie usłyszy jego głosu, nie poda mu ręki na przywitanie. Zamknął oczy, próbując zasnąć, ale szybko je otworzył, bo pod powiekami pojawił się ten potworny widok, który zapisał się w jego świadomości już na zawsze.
Widok zmasakrowanego ciała Mikołaja, które zostało przytwierdzone do drewnianego słupa skórzanym pasem. Pas niezwykle mocno opinał podbrzusze chłopca, którego nogi dotykały ziemi, natomiast ręce i tułów swobodnie zwisały. Na kostkach Mikołaja znajdowały się zsunięte spodenki i majtki. Drugi jego but, podobnie jak skarpetka z prawej nogi, leżały w błocie, kawałek dalej. Długie jasne włosy Mikołaja zasłaniały mu twarz, z której wciąż skapywały gęste krople krwi. Kończyny chłopca były spuchnięte i nabrzmiałe, a skóra na brzuchu i klatce piersiowej posiadała sporo nacięć i była po prostu… rozpruta. Niczym u pluszowego misia, który nie przetrwał ataku znudzonego psa. Kości żeber wystawały na zewnątrz, a na rękach i dłoniach Mikołaja widniały ślady ugryzień. Ugryzień zadanych przez człowieka.
Wiktor nie mógł pojąć, jak zdołał zapamiętać tak wiele szczegółów, zwłaszcza że widział ciało przyjaciela tylko przez krótką chwilę. A może część tego, co teraz sobie przypominał, była tylko projekcją wyobraźni?
Tak czy inaczej Mikołaj musiał bardzo cierpieć, zanim umarł. Potwór, który nie był psem czy wampirem, lecz człowiekiem, zmasakrował ciało chłopca w stopniu, który trudno sobie nawet wyobrazić.
Wiktor wstał z łóżka, by podejść do biurka po chusteczki i się wysmarkać. Spojrzał przez okno i dostrzegł, że u Eryka w pokoju wciąż pali się mała lampka. Pewnie on też nie może spać, pomyślał, wydmuchując nos, po czym wyrzucił chusteczkę do kosza. Kiedy wrócił do łóżka, przestał rozmyślać o widoku zmasakrowanego ciała, a zaczął zastanawiać się, gdzie teraz jest Mikołaj, o ile w ogóle gdzieś jest. Czy jeżeli patrzy na mnie z nieba, nie jest wściekły, że to przeze mnie musiał umrzeć? Ta myśl nie dawała Wiktorowi spokoju. Tak bardzo chciał teraz zasnąć, choć na chwilę stracić świadomość i kontakt z okropną rzeczywistością.
Usnął dopiero nad ranem, kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły przedzierać się do jego pokoju, jednak sen nie okazał się zbawienny – wręcz przeciwnie – zwiastował nawałnicę koszmarów, które miały nawiedzać dwunastolatka jeszcze przez bardzo długi czas.
2023
8
– Tato, nudzi mi się już strasznie – stwierdził Franek, który siedział na fotelu pasażera i bez większego zaangażowania przesuwał ścianki trzymanej w dłoniach kostki Rubika.
– Już prawie jesteśmy na miejscu – odparł Wiktor Białkowski, spoglądając na syna z lekkim uśmiechem.
– Pół godziny temu też tak mówiłeś. – Ośmiolatek odłożył kostkę na półkę przed sobą, po czym wbił wzrok w szybę i mijane za nią wysokie drzewa.
Był jeden z pierwszych dni lipca, początek wakacji, na które chłopiec czekał od kilku tygodni z olbrzymią niecierpliwością. W końcu mógł pobyć trochę z ojcem, spędzić całe dwa tygodnie tylko z nim. Franek często zastanawiał się, dlaczego rodzice nie mogą mieszkać ze sobą razem. Dlaczego mama żyje z Patrykiem, a z tatą rozmawia tylko czasami przez telefon? Dzieciak nie rozumiał tego, chciał by było inaczej, bo kochał Wiktora, tak samo jak kochał mamę, a Patryka wręcz nie znosił. Ten człowiek udawał tylko miłego, ale w rzeczywistości był kimś złym. Franek wiedział to – tak samo jak zdawał sobie sprawę, że mama wcale nie jest szczęśliwa.
– No i jesteśmy, mówiłem, że to już kawałek – oświadczył Wiktor, kiedy minęli zieloną tablicę z białą nazwą miejscowości: SOLNA.
Ciągle jechali jednak dość wąską, asfaltową drogą, po bokach otoczoną lasem. Wiktor miał po swojej stronie lekko uchylone okno – nie uruchamiał klimatyzacji, bo burza, która przed godziną przeszła nad okolicą, sprawiła, że powietrze było chłodne i rześkie.
– Solna jest duża? – spytał Franek, niecierpliwiąc się, aż wyjadą z lasu i będzie mógł oglądać za oknem coś innego niż setki drzew.
– Zobaczysz. Na pewno nie jest już taką dziurą, jak wtedy, gdy byłem w twoim wieku. – Obaj się zaśmiali.
– Mam nadzieję, że się nie wynudzę. Jest tu jakaś pizzeria? Albo McDonald’s?
– Lubisz pizzę? – spytał Wiktor, po czym pomyślał, że to smutne, pytać syna o rzeczy, o których powinien dobrze wiedzieć jako ojciec. Ale cóż, sytuacja była, jaka była.
– No, uwielbiam pizzę! – Franek uśmiechnął się tak szeroko, że Wiktor nie mógł nie odpowiedzieć równie szerokim uśmiechem.
– Ja nie przepadam, ale od czasu do czasu mogę zjeść. Jak zdążymy, to jeszcze dziś pójdziemy na pizzę, bo jest w Solnej jedna naprawdę znakomita pizzeria. A co do nudy, pamiętaj, że mamy tu trochę roboty, więc raczej wątpliwe, żebyś się nudził.
W końcu wyjechali z lasu i zaczęli mijać pierwsze budynki. Solna była dość dużą miejscowością, zamieszkiwaną przez około pięć tysięcy osób.
Kiedy jechali główną ulicą, Wiktor zastanawiał się, czy nie wstąpić na pobliską stację benzynową, jednak ponieważ kontrolka rezerwy się nie zaświeciła, uznał, że na tankowanie ma jeszcze czas. Ostatnio bywał w Solnej bardzo rzadko, więc wyraźnie zwolnił, tak by nie przeoczyć pizzerii, o której chwilę wcześniej mówił Frankowi. W końcu ujrzał przed sobą niewielki biały budynek z kolorowym szyldem PIZZERIA BOLOGNA.
– Trochę dziwne, że na parkingu nie ma żadnych samochodów – powiedział, skręcając na prostokątny, betonowy plac przed pizzerią. – Widzę, że na drzwiach wisi jakaś kartka.
– Mam iść przeczytać? – spytał Franek.
– Tak, idź sprawdź, czy w ogóle jest czynne, a ja tu poczekam.
– Okej.
Chłopiec wysiadł z samochodu i pognał w stronę schodów, które prowadziły do wejścia do knajpki. Przeczytał napis na kartce na drzwiach, po czym z wyraźnym grymasem niezadowolenia na twarzy wrócił z powrotem do wozu.
– I co? – spytał Wiktor.
– Nieczynne z powodu jakiejś głupiej awarii.
– No to mamy pecha. – Wiktor przekręcił kluczyk, ponownie uruchamiając silnik. – Zaraz zatrzymamy się w sklepie w centrum, bo i tak trzeba zrobić zakupy, więc będziemy mogli kupić jakieś zapiekanki do piekarnika, a na pizzę przyjdziemy innym razem. Słyszysz, Franko?
Wiktor spojrzał na syna, który siedział z założonymi rękami i ponurym wzrokiem patrzył gdzieś przed siebie.
– Ej, rozchmurz się – rzucił, czochrając chłopcu jego ciemne, kręcone włosy. – Przecież to nie moja wina, że pizzeria jest dziś nieczynna.
– Przecież wiem, tato, że to nie twoja wina. Ale już się nastawiłem, że zjem dziś pizzę.
– Kupimy jakieś dobre zapiekanki, obiecuję.
– Mama nie pozwala mi jeść takich rzeczy. Takich gotowych, zapakowanych ze sklepu.
– Ale mamy z nami nie ma, co nie? A to, co będziesz ze mną jadł, zostanie naszą tajemnicą, dobrze mówię, Franko?
Słowa Wiktora sprawiły, że chłopiec wyraźnie się rozchmurzył. Na jego twarzy znów zagościł uśmiech, a w oczach zapłonęła ta szczera, dziecięca radość.
Kiedy po chwili przejeżdżali obok szkoły podstawowej, a także boiska, za którym rozpoczynał się park, Franek znów skupił się na układaniu kostki Rubika, przesuwając sprawnie jej ścianki w drobnych, zwinnych rączkach.
– Tutaj chodziłem do szkoły.
– Hm? – Chłopiec spojrzał na ojca, oderwany od swojego zajęcia.
– Tutaj chodziłem do podstawówki. – Mężczyzna wskazał nowo wyremontowany budynek z przyległym do niego boiskiem, również po renowacji. Beton zastąpiony został kolorową gumową nawierzchnią. W oczy rzucały się także nowe bramki do gry w piłkę nożną oraz zamontowane cztery kosze, tworzące dwa małe boiska do gry w koszykówkę.
– Będziemy mogli przyjść tu i pokopać w piłkę? Bo zabrałem ją ze sobą.
– Na pewno znajdzie się czas – odparł Wiktor, po czym wyraźnie przyśpieszył, kiedy minęli teren szkoły.
Choć od tragicznych wydarzeń, które rozegrały się kiedyś w pobliskim parku, minęło ponad dwadzieścia lat, w umyśle mężczyzny te koszmarne obrazy wciąż pozostawały żywe. Wiktor wiedział, że boisko obok podstawówki, nieważne jak bardzo by się zmieniło, zawsze będzie przypominać mu o Mikołaju, który poniósł bezsensowną śmierć z ręki psychopaty, którego nigdy nie udało się schwytać.
Tamtego lata, w 2002 roku, miało miejsce więcej okropnych, tajemniczych zdarzeń, o których Wiktor bardzo chciał zapomnieć, jednak nie potrafił. Czasem zastanawiał się, czy te – z pozoru – niemające ze sobą nic wspólnego wydarzenia, miały jakiś związek ze śmiercią jego najlepszego przyjaciela.
Rok 2002 był dziwnym rokiem, wielu nazywało go potem „przeklętym okresem”. Tragedia goniła tragedię, zupełnie jakby na Solną ktoś rzucił urok.
Może zło, które ciągle krąży po świecie, właśnie tamtego roku postanowiło rozgościć się w tej małej, beskidzkiej wiosce? Zadomowiło się w niej niczym drapieżny ptak, który odnalazł porzucone gniazdo.
Kiedy Wiktor wraz z ośmioletnim synem przybyli do rodzinnej miejscowości mężczyzny, był już rok 2023, dwadzieścia jeden lat później. Jeżeli nawet sam diabeł wybrał sobie kiedyś tę miejscowość na letnią rezydencję, dziś nie było już po nim śladu. Okolica znów wyglądała na spokojną i przyjazną. Zapowiadały się cudownie spędzone dwa tygodnie.
Tak przynajmniej myślał wtedy Wiktor.
9
W niewielkim sklepie samoobsługowym w centrum Solnej było całkiem sporo ludzi, jak na późne popołudnie i to jeszcze w środku tygodnia. Franek krążył między regałami i raz po raz dorzucał coś do wózka pchanego przez Wiktora.
– Pamiętaj, że jak będziemy dochodzić do kasy, koniecznie musimy zabrać zgrzewkę wody – przypomniał mężczyzna, kiedy chłopiec zbliżał się akurat z opakowaniem płatków śniadaniowych.
– Ja wolę poszukać jeszcze coli.
– Coli? Z tego, co mówiła mi mama, nie wolno ci pić takich rzeczy.
– Przecież mówiłeś w aucie, że mamy z nami nie ma, więc jej zasady się teraz nie liczą, już zapomniałeś? – Franek uśmiechnął się rozbrajająco, na co Wiktor mógł jedynie głośno westchnąć.
– Na pewno nie powiedziałem, że wszystkie jej zasady przestały obowiązywać, ale jak już tak bardzo chcesz, to weź tę colę, w sumie ja też chętnie napiję się do zapiekanki. I poszukaj przy okazji ketchupu!