Wojownicy o szklanych oczach - A. Rostkowska - ebook

Wojownicy o szklanych oczach ebook

A. Rostkowska

4,3

Opis

– Naprawdę napiszesz, dlaczego popieramy Erdoğana? W Europie publikujecie tylko głosy szkalujące naszego prezydenta. To będzie twoja ostatnia książka – ostrzega Recep Tayyip. Zbieżność imion z prezydentem nie jest przypadkowa, nadali mu je rodzice, by pamiętał, kogo ma popierać. Po drugiej stronie tureckiej barykady stoi Cem. Za demonstrowanie w obronie parku oskarżono go o próbę obalenia rządu. Mówi, że po Turcji niesie się wiatr, który jeszcze zawieje rządzącym w twarz. On i jemu podobni czekają na ten dzień z utęsknieniem.

Agnieszka Rostkowska, korespondentka polskich mediów w Turcji, rusza w drogę, by opisać zmiany zachodzące nad Bosforem. Portretuje mieszkańców Nowej Turcji, zarówno tych, którzy oddychają w niej pełną piersią, jak i tych, którzy duszą się od gazu łzawiącego. Wyjaśnia, co kryje się za spektakularną przebudową Stambułu, i docieka, dlaczego na południowy wschód kraju wciąż powracają czołgi. Tak powstał uniwersalny reportaż o tym, że nadzieja i wolność nigdy nie giną – tylko zmieniają miejsce zamieszkania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (47 ocen)
25
13
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magko24

Nie oderwiesz się od lektury

świetny reportaż
00

Popularność




 

 

 

 

 

Mit

 

 

 

 

 

 

 

„Czy wyjdzie mi na spotkanie z oddali, czy też nagle wyrośnie przede mną w całej swej wielkości? Czy będzie budził przerażenie? W jaki sposób przeprowadzi mnie na drugą stronę? Wykreśli moje imię z księgi, w której zapisywał wszystkie moje uczynki? Okryje potężnymi czarnymi skrzydłami?” – zastanawiał się Ahmet Alkılıç, czekając na Azraela, anioła śmierci. Jedno wiedział na pewno. Jeśli zobaczy światło, nie pójdzie w jego stronę. Zamierzał negocjować.

„Powiem mu: Nie! Trzydzieści dwa lata to jeszcze nie czas. Żona, trójka dzieci, najmłodsza córka nie ma nawet trzech miesięcy. I tyle obowiązków! Choć część z nich muszę najpierw podomykać, jakoś to zorganizować” – przygotowywał się Ahmet.

Ale Azrael nie przychodził. Wkoło była tylko ciemność, a w niej głosy, krzyki, strzały. Ahmet zorientował się, że nadal wszystko słyszy. Czyli chyba wciąż żyje!

Z kakofonii na pierwszy plan wybijało się charczenie silnika. Gdzieś go wiozą. Chaos powoli cichnie. Odgłos płytkich, świszczących oddechów. I kroków, spiesznych, a zarazem spowolnionych jakimś ciężarem. Najwyraźniej ktoś, z wielkim trudem, go niesie.

– Lekarza, szybko! – Znajomy głos odbija się trwogą od ścian korytarza. Czyżby szpital? Tak!

Westchnienie doktora: – Jego stan jest bardzo poważny.

A potem już tylko cisza.

 

W ten piątkowy wieczór 15 lipca 2016 roku Elvan Alkılıç, żona Ahmeta, była z dziećmi w domu, gdy w Stambule coś zaczęło się dziać. Skoro zamykają Most Bosforski, łączący europejską i azjatycką część miasta, to może zamach terrorystyczny – przypuszczała. Na wszelki wypadek zadzwoniła do męża. – Wyjdź już z tej pracy, coś jest nie tak na mieście, lepiej, żebyś był z nami.

Kiedy Ahmet dojechał do domu, sąsiedzi tłoczyli się wokół telewizora wiszącego przy recepcji ich zamkniętego osiedla, bez słowa wpatrując się w pobladłą twarz premiera Binaliego Yıldırıma. Ahmet nie musiał słuchać jego przemówienia. Przecież wszystko było już jasne. Na ulicach żołnierze i czołgi – to musi być zamach stanu. Znowu! Wojskowi przeprowadzili w Turcji już trzy pucze – w 1960, 1971, 1980, a w 1997 roku byli o krok od kolejnego. Za każdym razem wierzyli, że wypełniają podstawowy obowiązek tureckiej armii, jakim jest stanie na straży demokracji i świeckości państwa.

Ahmet czuł jednak, że tym razem ci ludzie w mundurach nie są prawdziwymi żołnierzami. To zdrajcy, którzy przeniknęli do armii i latami czekali, aż będą mogli zaatakować i przejąć władzę. Jeśli im się powiedzie, to koniec. 15 lipca 2016 roku przejdzie do historii jako kres jego ojczyzny. Całe ciało wypełnił mu ogień, a w głowie pulsowała jedna myśl: „Nie pozwolę im na to”.

Te same gniewne płomienie zawładnęły myślami Elvan. Gdy Ahmet wbiegł do mieszkania, jej wzrok w ułamku sekundy powiedział mu: „Ja też im na to nie pozwolę”.

Włączyli telewizor. Hande Fırat, prezenterka CNN Türk, trzymała w dłoni smartfona. Z jego ekranu prezydent Recep Tayyip Erdoğan na żywo wzywał rodaków do wyjścia na ulice.

Później przyszło kolejne wezwanie. Znane od wieków, śpiewne, przejmujące do głębi. Spłynęło z góry, z minaretów. W całym kraju z meczetów popłynęła sela, wezwanie na nabożeństwo pogrzebowe, które ma też drugie znaczenie – mobilizuje do walki, wzywa na świętą wojnę.

Apel prezydenta oraz sela tylko utwierdziły Ahmeta i Elvan w decyzji, która już w nich zapadła.

– Tak bardzo chciałam iść! Ale jak bronić ojczyzny z trójką małych dzieci? Uzgodniliśmy: ja z nimi zostaję, a Ahmet idzie. – Elvan poprawia zawiązaną w turban chustę, chyba tylko po to, by zrobić coś z dłońmi. – Poszedł z naszym bliskim przyjacielem w stronę mostu już zablokowanego przez czołgi. W tamtej okolicy znajdował się także dom prezydenta Erdoğana, więc to był naturalny kierunek, który wszyscy obierali. Trzeba było powstrzymać żołnierzy na moście i ochronić dom prezydenta, nawet jeśli jego samego w nim nie było. Zamach stanu przerwał mu wakacje w nadmorskim kurorcie Marmaris.

Byli już całkiem blisko mostu, gdy Ahmet nagle dojrzał swojego ojca. Nie wiedział, że on też tu jest. Ruszył w jego stronę, gdy ktoś chwycił go za rękaw: „Nie idźcie dalej, zabiją was”. Ahmet szarpnął ręką i po kilku chwilach zrównał się z ojcem. Wtedy usłyszeli strzały. Momentalnie rzucili się do biegu. Nie uciekali. Biegli w kierunku, z którego strzelali.

Ludzie jak w amoku wbiegali na most. Niektórzy równie szybko wracali. Nieruchomi, oszołomieni, zakrwawieni, taszczeni na plecach albo przewożeni na motocyklach i skuterach. Filmowani i fotografowani przez przerażonych świadków, niemal natychmiast pojawili się w mediach społecznościowych.

– Dzwonię do męża. Nie odbiera. – Dłonie Elvan zwalniają swoją gestykulację, zwalnia i oddech, jakby była pod wodą. – Dzwonię więc do teścia. Zanim się odezwał, już do niego krzyczę: „Wracajcie, strzelają! Strzelają bez zawahania!”. Teść na to: „Dziecko, połóż się, zobaczymy się jutro”. Rozłączył się. Położyłam się, ale nie spałam. Telewizor chodził do rana. Już świtało, gdy zamglonym wzrokiem zerknęłam na ekran. Na ekranie czołg, a na czołgu te same spodnie, ta sama koszula, ten sam wzrost i rosła postawa, stoi z piersią dumnie wypiętą, ręce w geście zwycięstwa, mój Ahmet!

Elvan chwyciła za komórkę i natychmiast zrobiła zdjęcie. Kiedy dzisiaj na nie patrzy, nie chce wierzyć, że mogła wziąć tego człowieka za swojego męża. – W ogóle niepodobny! Myślę, że to był znak od Boga, by mnie uspokoić, nie dopuścić do mnie prawdy, że Ahmet zapadł się już w ciszę.

 

Cisza wciąż dzwoniła Ahmetowi w uszach, kiedy ten z trudem otwierał oczy. Biała pościel i szpitalne łóżko były nieostre, tak samo jak wisząca nad nim twarz jego wuja.

– Zwyciężyliśmy? – zapytał Ahmet.

– Tak, zwyciężyliśmy. – Wuj kiwnął głową. Pucz stłumiono jeszcze tej samej nocy.

Ahmet zaniósł się płaczem. Przez następne pięć miesięcy nie wypowiedział ani słowa.

 

Czekali z telefonem do Elvan, aż skończy się operacja. Trwała pięć godzin. Teść zadzwonił do niej następnego dnia. Powiedział, że Ahmet został postrzelony. Kula tylko musnęła ucho – nie umiał zdobyć się na prawdę – wszystko dobrze, jest w szpitalu. Może do niego pojechać.

W szpitalu zebrała się już niemal cała rodzina. – Tylko nie płacz jak go zobaczysz – przestrzegli ją. Kiedy weszła do sali, spał. Cały podłączony do aparatury. Podeszła do łóżka. Obudził się, spojrzał na nią, złapał za rękę i kurczowo trzymając, zaczął szlochać. Chciał zapytać nasılsın?, jak się masz?, ale pytanie zamierało na szeroko otwartych ustach. Z całej siły wypychał je dalej przeponą, ale na zewnątrz wydostawały się tylko niewidzialne bańki. Pękając, uwalniały przerażający dźwięk: ke, ke, ke.

– W tym momencie wszystko się dla mnie skończyło. Patrzę na ojca, patrzę po twarzach rodziny. Ich oczy z napięciem utkwione we mnie. Wdech, wydech, zebrałam się w sobie i ruszyłam wprost do pokoju lekarzy. Doktor tłumaczył, że to efekt uboczny znieczulenia, narkozy. A ja do niego: „Cztery razy byłam w narkozie, w znieczuleniu urodziłam trójkę dzieci. Powiedzcie mi prawdę!”.

Doktor opuścił z rezygnacją ręce. Przyznał, że to skutek wstrząsu mózgu i że Ahmet będzie wracał do siebie bardzo powoli. O ile w ogóle wróci. Wtedy Elvan zemdlała.

To był jedyny moment, kiedy słabość wzięła nad nią górę. Potem świdrujący ją wzrok rodziny czuła jeszcze silniej. Ciągle dzwonili do niej przypomnieć, że przecież mają dzieci, że to o nich trzeba teraz myśleć, o nie zadbać. Przez następne miesiące Elvan nie pozwoliła sobie nawet na płacz.

 

Z ośmiu dni na intensywnej terapii Ahmet pamięta tylko przebłyski. Głównie jak podają mu leki, po których wszystko rozpływa się i niknie. A potem wypis ze szpitala.

Jego świat przypominał puzzle, których nie sposób było do siebie dopasować. Pamiętał twarze, wiedział, że znajome, ale do kogo należą, z jakimi łączą się imionami – tego już nie. Gdzie mieszka? Ile ma dzieci? Znaki zapytania mnożyły się i rosły, boleśnie wypełniały i rozsadzały głowę. Słowa nie dawały się wypowiedzieć, wyrazy nie pozwalały zapisać ani odczytać.

Zaczęły do niego wracać po pięciu miesiącach. Wypowiadał je z trudem, pojedyncze i inne, niż mu się wydawało. Myślał, że mówi „telewizor”, a mówił „szafa”. Rodzina nie mogła go zrozumieć. Więc on w kółko „szafa, szafa, szafa”, coraz bardziej zły, że on im powtarza, a oni nic.

– Lekarze mówią o cudzie, nie mam prawa normalnie funkcjonować. – Ahmet uśmiecha się, kiedy rozmawiamy dwa i pół roku później. Postawny, wysoki mężczyzna, siedząc obok żony, opowiada mi, co wydarzyło się w noc puczu. – Bóg zabrał ode mnie cały strach. Wbiegałem na most pewny, że nie dosięgnie mnie żadna kula. A nawet jeśli dosięgnie, to i tak nic mi nie zrobi. Aż tu nagle świst i podmuch, przeszywający, zimny. Pocisk przemknął tuż przy uchu. Zaczęła się seria. Instynktownie padliśmy na ziemię. Kiedy ustała, zerwaliśmy się i znów biegiem w stronę czołgów. – Ahmet delikatnie przeczesuje palcami długie na kilka centymetrów gęste włosy. Zapuścił, by nie było widać wyrwy w czaszce. – Kiedy od żołnierzy dzieliło nas nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów, znów zaczęli strzelać. Ponownie rzuciliśmy się na ziemię, ale było za późno. Trafili mnie w głowę. Pocisk odłupał kawałek czaszki, po lewej stronie. Sekundę później kolejna kula przeszyła ramię. A potem nastała ciemność.

Przyjaciel Ahmeta dźwignął go na plecy i usiłował stamtąd wydostać, przerzucić choć o jeden krąg wyżej w tym piekle. Z pomocą przyszedł nieznany kierowca, wziął ich na swój motor.

– Odszukałem go, gdy już doszedłem do siebie, półtora roku później. Z nagrań z miejskiego monitoringu spisałem numery rejestracyjne motoru, po nich sprawdziłem imię i nazwisko właściciela, wyszukałem, gdzie pracuje, i poszedłem do niego do pracy. Młody chłopak, na co dzień rozwoził po mieście kebaby. Też miał na imię Ahmet. Powiedział: „Gdybym tylko mógł zrobić więcej”. Niczego nie chciał w zamian. Tej nocy zawiózł tak do szpitala wiele osób – mówi Ahmet.

Właśnie dlatego Ahmet ciągle odtwarza tę noc w swojej pamięci, jakby mu się zapętliła. – Obcy sobie ludzie biegli na most ramię w ramię, wzajemnie się obejmując, poklepując, wspierając. A potem pomagali sobie z narażeniem życia, żołnierze strzelali do tych, co ratowali rannych. Wszyscy znów byliśmy braćmi. Znów czuliśmy, co znaczy być Turkiem. I co znaczy wspólnie walczyć o coś najdroższego. 15 lipca przypomniał nam, kim naprawdę jesteśmy.

Spodziewałam się podobnych zdań. Tyle że napompowanych, pełnych patosu, może nawet propagandy. Ale wszystkie zdania Ahmeta są lekkie, harmonijne, a on i Elvan cali są spokojem. Spokojne są ich głosy, gesty, tempo, w jakim mówią. Spokojne jest nawet ich mieszkanie, urządzone w bieli i delikatnych beżach, pełne kwiatów i jakiegoś nieuchwytnego poczucia czystości i przestrzeni. Rzadko widzi się w ludziach taki spokój, co otula, niesie ukojenie, chroni.

Ahmet żałuje tylko jednego. Że tej nocy nie wziął ze sobą Elvan i Ömera, najstarszego, wówczas ośmioletniego syna, by mogli poczuć to, co on. Za te uczucia warto było oddać cały rok życia, który zabrała mu walka o powrót do zdrowia. Jeszcze niezakończona, bo Ahmet nadal zmaga się z silnymi bólami. Im dłużej rozmawiamy, tym częściej wypuszcza z siebie ten ból ciężkim, przytłumionym wydechem. Po naszej rozmowie jednak nie odpocznie. Zaraz jedzie do pracy.

– To ta praca nie pozwoliła, by nić łącząca mnie z życiem pękła – tłumaczy. – Jestem architektem, nadzoruję wiele budów w Stambule. Prezydent Erdoğan ciągle powtarza: musimy ciężej i więcej pracować dla naszego kraju. Powiedział to też w jednym z przemówień po zamachu stanu. Te słowa nadały mojej pracy jeszcze głębszego sensu. Wiem, że to, co robię, przekłada się na rozwój Turcji. Puczyści chcieli nas zatopić, to niech teraz patrzą, jak wypływamy na szerokie wody.

 

Tego, który posłał mu kule, Ahmet nie próbował odnaleźć. Konkretnego nazwiska nie sposób dociec. Zresztą i tak liczy się tylko jedno nazwisko: Gülen. Władze Turcji uznają, że to on stoi za próbą zamachu stanu.

Postać Fetullaha Gülena mogłaby zrodzić się w umyśle pisarza bądź reżysera owładniętego manią spiskowej teorii dziejów. Ale że rzeczywistość jest ciekawsza niż fikcja, to zrodziła go turecka ziemia. To religijny myśliciel, który swoje wpływy zaczął budować jako imam. Posługę wykorzystał, by pozyskać zwolenników. Oni utworzyli wokół niego enigmatyczny ruch, znany jako Hizmet, po turecku – służba, albo Cemaat, wspólnota. Kluczową rolę odegrali w nim anatolijscy przedsiębiorcy, finansując zakładane przez Gülena na całym świecie fundacje i centra kultury, a w Turcji również media, instytucje finansowe oraz szkoły i uniwersytety. Te ostatnie znane były z wysokiego poziomu nauczania, dzięki czemu ich absolwenci dochodzili do najwyższych stanowisk, między innymi w armii, policji i wymiarze sprawiedliwości. W ten sposób utworzyli państwo w państwie. Byli nieuchwytni – członkostwo w ruchu jest nieformalne – a zarazem nietykalni. „Każdy, kto odważy się ich dotknąć, spłonie” – pisał dziennikarz śledczy Ahmet Şık.

Sam Gülen w 1999 roku wyjechał do USA. Oficjalnie na leczenie, ale powszechnie uważa się, że spodziewał się oskarżenia o prowadzenie działalności wymierzonej w świecki ustrój państwa. Tuż po jego wyjeździe turecka telewizja wyemitowała nagrania, na których apeluje on do swoich zwolenników, by czekali z przejęciem władzy w Turcji na odpowiednie warunki, a do tego czasu poruszali się w arteriach systemu niezauważeni. Gülen oświadczył, że taśmy zostały zmontowane. Niedługo później z niczego już nie musiał się tłumaczyć. W Turcji pojawiła się nowa partia, AKP[1], a Erdoğana z Gülenem połączył sojusz, oparty na religijnym światopoglądzie i dążeniu do osłabienia wpływów tureckiej armii. Jeszcze zanim cel ten osiągnięto, w 2008 roku Gülen został oczyszczony z zarzutów. Do kraju jednak nie wrócił. Z czasem górę wzięły różnice i niechęć do dzielenia się władzą. Sojusz przerodził się w wojnę. Wbrew temu, co pisał Şık, Erdoğan nie spłonął. A Gülen obserwuje upadek swojego imperium.

Już następnego dnia po puczu rozpoczęto czystki – w armii, wymiarze sprawiedliwości, szkolnictwie, mediach. Ich celem byli spiskowcy i ich sprzymierzeńcy, ale sieć zarzucano coraz szerzej i głębiej. W jej drobne oczka łapali się przede wszystkim biurokraci związani z ruchem Gülena, a potem Kurdowie, lewicowcy i inni przeciwnicy głowy państwa. Stąd też szybko pojawiły się sugestie, że rzekoma próba zamachu stanu została ukartowana przez samego prezydenta. Oscar za reżyserię i rolę pierwszoplanową – żartowali Turcy na ulicach. Jednak kiedy Erdoğan cztery dni później wprowadził stan wyjątkowy, mało komu było już do śmiechu. Przedłużany co trzy miesiące na kolejny okres stan wyjątkowy obowiązywał dwa lata. Zmienił oblicze Turcji tak gruntownie, że w dniu jego zniesienia krytycy prezydenta jedynie wzdychali z rezygnacją. Kończy się tymczasowy stan wyjątkowy, zaczyna permanentny – mówili.

 

W życiu Ahmeta zmiany ograniczyły się do kilku drobnych niespodzianek. Gdy przyszło do płacenia czesnego za szkołę dzieciaków – chodzą do prywatnej – okazało się, że już zapłacone, wszelkie opłaty uiściło państwo. Przysłano im też bezpłatne karty na komunikację miejską, a Ahmetowi również kartę kombatanta. Jakie daje korzyści? Ahmet odpowiada dopiero po dłuższym namyśle, nieco bezradnie. Na pewno zwalnia z podatków i przyznaje prawo do bezpłatnych badań w szpitalu. Ale tak dokładnie to nie wie. Mają dobrą sytuację finansową, więc z niej nie korzystają.

Niespodzianką był też powrót pytań. Na szczęście tym razem Ahmet zna odpowiedzi. – Bolało? Bardzo? Jak bardzo? O to najczęściej pytają w podstawówkach – śmieje się. – W liceach bardziej interesują ich emocje, dylematy i wartości, takie jak wspólnota. Nie ma miesiąca, żebym nie jechał do jakiejś szkoły, ciągle mnie zapraszają. Lubię te rozmowy. Dużo w nich głębi.

W oficjalnych, państwowych obchodach rocznicy zamachu stanu udziału nie bierze. Nie udziela też wywiadów do rocznicowych wydań gazet. – Nie tak powinno się o tym mówić – kwituje, jakby jakiekolwiek wyjaśnienie było zbędne.

 

*

 

„To był największy atak na Turcję od czasów pierwszej wojny światowej” – pisze na pierwszej stronie prorządowy dziennik „Yeni Şafak”. Sprzedawca w kiosku przewraca oczami. To jego jedyna odpowiedź na pytanie klienta, czy na pewno wziął ze stojaka tylko jedną sztukę. Wydanie jest tak opasłe, że zajmuje całą przegródkę, w której zazwyczaj mieszczą się wszystkie sprzedawane w ciągu całego dnia egzemplarze. Same dodatki zajmują sto dwadzieścia stron. Co roku 15 lipca tak wygląda wiele gazet.

„Sabri Gündüz ucałował swoje śpiące w kołysce dziecko i wybiegł bronić ojczyzny. Zdrajcy otworzyli do niego ogień. Trafili w nogę, w tętnicę. W karetce ratownicy zrobili mu opaskę uciskową z tureckiej flagi. »Tylko ta flaga trzymała mnie przy życiu« – wspomina Gündüz. W szpitalu spędził pięć miesięcy. Przeszedł czterdzieści sześć operacji. Ale nogi nie dało się uratować. »Trudno, żebym był smutny z takiego powodu. Bez nogi da się żyć, bez ojczyzny nie«” – to jedna z historii, którą można przeczytać w „Yeni Şafak”.

To przed nimi broni się Ahmet, nie chcąc zostać zredukowanym do jednego akapitu. Oprócz wspomnień bohaterów podobnych do Gündüza, gazety publikują przebieg zdarzeń minuta po minucie, sylwetki ofiar, zestawienia ich ostatnich słów, portrety zdrajców, analizy – skandalicznie nierzetelnych! – relacji zachodnich mediów.

Rocznicę zamachu stanu – albo precyzyjniej: rocznicę jego udaremnienia – uczyniono świętem państwowym, Dniem Demokracji i Jedności Narodowej. Pucz to legenda, na której buduje się zbiorową tożsamość Nowej Turcji. Cokolwiek ten termin oznacza, bo tego nie są pewni nawet Turcy. Odkąd w sierpniu 2014 roku Erdoğan ogłosił definitywne zwycięstwo Nowej Turcji, przemawiając po wygranych wyborach prezydenckich z balkonu siedziby swojej partii w Ankarze, wszyscy spierają się o to, czym jest.

„250 osób zostało męczennikami za demokrację” – bilans tej jednej nocy wyklejono w wielkim formacie na murze przed stambulskim hotelem Hilton. Po angielsku, bo zatrzymują się w nim głównie obcokrajowcy. Liczba ofiar w rzeczywistości była większa. Ginęli nie tylko cywile. Życie straciło także kilkudziesięciu spiskowców, wśród nich kilku młodych kadetów. Rząd nie podaje ani ich liczby, ani nazwisk, by nie zostali w jakikolwiek sposób upamiętnieni. Pochowano ich na nieoznakowanym „cmentarzu dla zdrajców”, który powstał na obrzeżach Stambułu.

Dalej na murze wywieszono zdjęcia zniszczeń dokonanych przez samoloty puczystów – obrócone w ruinę siedziby sił specjalnych, komendy policji i ośrodka agencji satelitarnej, dymiący pałac prezydencki, wyłomy w murach parlamentu. Pokazano też reakcję Turków na pucz, tłumy dzierżące tureckie flagi. „Zjednoczyło się 80 milionów serc” – napisano. To tyle, ile jest mieszkańców Turcji. Nie szkodzi, że w trakcie oraz bezpośrednio po puczu większość obywateli została w domach. Tak ma to zostać zapamiętane.

Pamięć przechowywana jest też w gablotach. W Ankarze za szybami pozamykano leje po bombach. Wyrwa w asfalcie przed pałacem prezydenckim urosła dzięki temu do rangi eksponatu, otoczonego dodatkowo barierką. – Zdrajcy, zdrajcy, zdrajcy – słucham, jak powtarzają przed nią kilkuletnie dzieci, zupełnie jakby recytowały wyliczankę. W stambulskiej dzielnicy Eyüp gigantyczną gablotę wystawiono wprost na chodniku. W środku zmiażdżony samochód. Jeden z tych, po których 15 lipca przejechał czołg. Zaś w muzeum wybudowanym przy wjeździe na Most Bosforski, po puczu przemianowanym na Most Męczenników, zwiedzający zobaczą telefon prezenterki CNN Türk, z ekranu którego Erdoğan wzywał Turków do wyjścia na ulice, oraz zakrwawione komórki tych, którzy wtedy wyszli i już nie wrócili.

Na Taksimie, centralnym placu Stambułu, 15 lipca obchody trwają cały dzień. Ci, którzy biorą w nich udział, przychodzą należycie przygotowani.

Staruszek ma na plecach pelerynę z tureckiej flagi. Z tureckich flag ma też spódnicę. Wsparty o kulach, cierpliwie czeka na swoją kolej. Jest następny, ale trochę to potrwa, zanim czterdziestoletni Yusuf skończy swój wpis. Kaligrafuje literkę po literce, powoli zapisując nimi całą stronę. Kolejka za nim rośnie, ale nikt się nie niecierpliwi. Wpis do księgi pamiątkowej trzeba przecież złożyć z należytą starannością. Księga umieszczona została na specjalnym podwyższeniu. Za nią, na wielkim billboardzie, widnieją nazwiska poległych za ojczyznę.

– Jestem z Niğde. – Yusuf z dumą przedstawia mi się miejscem urodzenia. Dopiero później podaje imię i wyjaśnia, że od ponad dwudziestu lat mieszka w Stambule. – Niğde to teraz niezwykle ważne dla naszego kraju miejsce – dodaje podniośle.

To jasne. Przecież stamtąd pochodzi Ömer Halisdemir.

Wysoki i dobrze zbudowany, jak na podoficera przystało, Halisdemir do zdjęć pozował najczęściej w bordowym wojskowym berecie. Czasem uśmiechnięty, częściej poważny – wtedy jego twarz nabierała surowego, stanowczego wyrazu. W tureckiej armii służył siedemnaście lat, ostatnio w elitarnym oddziale tureckich sił specjalnych w Ankarze. Tym, którego siedzibę chcieli zająć puczyści.

Halisdemir otrzymał rozkaz ich zatrzymania. Trzykrotnie postrzelił jednego z dowódców spiskowców, generała Semiha Terziego. Śmiertelnie, przez co zamachowcom posypała się struktura dowodzenia. W ten sposób w wieku czterdziestu trzech lat został narodowym bohaterem. Od puczystów dostał za to dwanaście kul w plecy. Zabiła go dopiero trzynasta. Ale odbierając mu życie, jednocześnie dała mu nieśmiertelność.

W rocznicę zamachu stanu Halisdemir wita przybyłych na Taksim. Wyprostowany, w mundurze i z karabinem, pozwala się otaczać i dotykać. Z jego woskową figurą naturalnych rozmiarów zdjęcie chce mieć każdy, ledwo można się dopchać. Niektórzy oprócz zdjęcia zabiorą też do domu jedną z jego podobizn. W ozdobnej ramie, w formie breloczka, talerza bądź magnesu na lodówkę. Na straganych rozstawianych na Taksimie z okazji dorocznego święta dzielnicy, Festiwalu Beyoğlu, jest ich pełno, dorzucono je do oferty pamiątek. Oprócz portretów najlepiej schodzą czołgi. Wytapiane z czerwonego szkła jako wisiorki, a nawet jako całe zestawy z ołowiu, w których żołnierzyków zastąpiono cywilami.

Pośrodku wystawa obrazów. Halisdemir kubistyczny, Halisdemir realistyczny, Halisdemir symboliczny, przeciwstawiany karykaturze Fetullaha Gülena z wampirzymi kłami. Obok jeszcze wystawa zdjęć – tu ranni, tam wybuch radości z pokonania puczystów. Tłem są tureckie flagi – na minaretach budowanego przy Taksimie meczetu, fasadach budynków, przystankach, sklepowych witrynach, a nawet kasownikach i bramkach do środków komunikacji, tego dnia bezpłatnej.

W Stambule pasażerowie ochoczo z niej korzystają, choć widać, że cierpią katusze. Trzydzieści pięć stopni i wysoka wilgotność powietrza, ciało całe mokre, nawet klimatyzacja niewiele daje, na każdym przystanku przez drzwi wlewa się fala lepkiego gorąca. Całe szczęście, że pod wieczór robi się chłodniej. Główne świętowanie zacznie się o godzinie dwudziestej pierwszej na Moście Bosforskim, teraz już Męczenników. Tym samym, na którym Ahmet minął się z Azraelem.

Przez Üsküdar, dzielnicę po azjatyckiej stronie, skąd najbliżej do mostu, ciągną już tłumy. Rodziny z dziećmi, grupki przyjaciół, pary. Niosą flagi, podobizny Erdoğana, wznoszą okrzyki: O sultan! O sultan! To znaczy: On jest sułtanem. Określenie, po które zazwyczaj sięgają krytycy prezydenta, tym razem jest wyrazem poparcia i dumy. Jeszcze głośniej wybrzmiewa Ya Allah, bismillah, Allahu akbar, Bóg jest wielki. Słowa te wykrzykuje grupa młodych mężczyzn, maszerując szybkim krokiem w zwartym szyku. Chwilę później intonuje je grupka rozbawionych dziewczyn w chustach. Wielki Bóg co rusz powraca i niesie się po świeckiej Turcji.

Na rozstawionej na moście scenie rozpoczęło się już wyczytywanie imion ofiar tragicznej nocy. Ich podobizny wyświetlane są na ekranach. Po każdym z nich zgromadzeni odpowiadają: Burada!, Obecny! Tłum gęstnieje, prze do przodu, byle bliżej sceny, skąd zaraz będzie przemawiał Erdoğan. Ścisk taki, że trudno złapać oddech. Jakieś dziecko dostało histerii, podawane jest nad głowami w kierunku wozu strażackiego. Ktoś wzywa doktora.

Erdoğan już przemawia. O narodzie, który obronił Turcję, o zdrajcach, którzy zostaną ukarani. Zbici w masę ludzie powoli, uparcie przesuwają się do przodu, niemal miażdżąc sobie wzajemnie żebra. Ale takiej nocy nie czuje się bólu.

Dobiega północ, lecz emocje jeszcze nie opadły. Jeden z mężczyzn, cały owinięty w ogromną flagę, wraca do domu na dachu pędzącego dolmuşa, tutejszego minibusa, rodzaju dzielonej taksówki. Trzyma ręce w górze i krzyczy jak dziecko na górskiej kolejce. Inni nie spieszą się z powrotem. Całe rodziny gramolą się na wystawione specjalnie na okazję rocznicy opancerzone wozy wojskowe, by zrobić sobie na nich zdjęcie. Kupują T-shirty i opaski na głowę z półksiężycem i gwiazdą, po zakończeniu uroczystości mocno przecenione. Niektórzy rozsiadają się na trawnikach, by dojeść zapewnione przez władze kanapki. Ktoś rozłożył gazetę jak piknikowy koc. W świetle latarni tabloidowy nagłówek zdradza treść artykułu: historie rodzin, które nazwały swoich synów na cześć Ömera Halisdemira.

Chyba będzie trzeba pojechać do Niğde, memleketuHalisdemira. Słowo toma znacznie głębszy sens niż tylko miejsce urodzenia. Poznając kogoś, w jednym z pierwszych zdań, pyta się właśnie o memleket, małą ojczyznę o szczególnym znaczeniu. Gdzie indziej dowiem się więcej o największym bohaterze Nowej Turcji?

 

*

 

Zanim zostało rozsławione przez Halisdemira, Niğde znane było głównie z przeraźliwie słodkiej truskawkowej oranżady Niğde Gazozu. Stutysięczne miasto w prowincji o tej samej nazwie to już Anatolia, jednak nie ta z folderów biur podróży. To Anatolia konserwatywna, zdystansowana i zachowawcza. Gdzie przestrzeń jest złudna, wszystko ma swój porządek, a kobieta określone w nim miejsce.

– Jak ma na imię? Skąd przyjechała? – Mężczyzna pyta nie mnie, ale swoją żonę, mimo że ta widzi mnie po raz pierwszy w życiu. Nawet na mnie nie patrzy. Czeka, aż jego żona powtórzy i skieruje do mnie jego pytania, zupełnie jakbym ich nie słyszała. W ten sposób wymieniamy kilka zdań, dla zabicia czasu, bo ekspedientka biura jednego z lokalnych przewoźników w Niğde musi się zastanowić, co ze mną zrobić. Chcę kupić bilet na autobus do Ankary, ale na interesujący mnie termin zostały tylko pojedyncze miejsca, wszystkie obok mężczyzn. A w tej części Turcji kobieta obok mężczyzny usiąść nie może. – Co dopiero sama podróżować, rodzina by nie pozwoliła – wzdycha sprzedawczyni. Ja mogę sama podróżować, ale pracować nie jest mi tu łatwo. Ludzie nie nawiązują kontaktu wzrokowego, odpowiadają półsłówkami, trzymają dystans, który w innych częściach Turcji wydaje się nienaturalny.

Kiedy pytam o Halisdemira, jedynie zdawkowo potwierdzają, że jest stąd. – Męczennik, zginął za ojczyznę. – Ta najbardziej rozbudowana wypowiedź, jaką udaje mi się uzyskać, pada z ust właścicielki sklepu z drobiazgami. Wśród nich ani jednego z Halisdemirem, za to mnóstwo z Erdoğanem, od portfeli po notesy.

W rozsławionym Halisdemirem mieście ani śladu Halisdemira.

Nawet na placu przed urzędem miasta, gdzie jeszcze do niedawna stał jego pomnik. W urzędzie wyjaśniają zdawkowo: to z powodu przebudowy placu. Gdzie teraz jest? Wróci? – dopytuję. Nie wiadomo. Na stronach lokalnej prasy znajduję informację, że pomnikowy mąż stanu był ponoć niepodobny do samego siebie, więc rzeźbę usunięto.

Yusuf, który wpisując się do księgi pamiątkowej, opowiadał mi, jak to Niğde oddaje cześć swojemu bohaterowi, chyba dawno nie był w swoim memlekecie. Może powinnam wyjechać z miasta i udać się do rodzinnej miejscowości Halisdemira? To w końcu tylko kilkanaście kilometrów.

Jadę do Bor.

– Tak, tak on jest z Bor – potwierdzają pasażerowie dolmuşa. Koniec tematu, nie sposób pociągnąć ich za język. Radzą, by zamiast jechać do Bor, wysiąść sześć kilometrów wcześniej i obejrzeć rzymskie akwedukty.

Za oknem miga mi uniwersytet imienia Halisdemira, z jego wielką podobizną. Biorę to za dobrą monetę.

Na tylnych szybach niektórych z tutejszych samochodów dostrzegam naklejki z charakterystycznym portretem i komentarzem Minnettarız, Jesteśmy twoimi dłużnikami. Więcej, auta jeżdżą ulicą nazwaną jego imieniem! Ale znowu nikt nic nie mówi.

Jadę więc do Çukurkuyu, wioski, w której się urodził.

Jest wtorek, jeden z dwóch dni tygodnia, kiedy mieszkańcy okolicznych wsi przyjeżdżają do Bor na targ. Trafiam na właściwy dolmuş. W środku luźna atmosfera, same kobiety, śmieją się i trajkoczą z silnym anatolijskim akcentem. Zagadują same, jednym słowem: Halisdemir?

Wreszcie!

Zaczynają opowiadać. Jak to na jego grób z całego kraju przyjeżdżają szkolne wycieczki, jaka to radość, że ich wioska teraz taka rozsławiona! Ale na słowo „bohater” reagują stanowczo. – Turcja bohatera ma tylko jednego – mówią.

– To dzięki niemu nasz kraj jest nowoczesny.

– Demokratyczny.

– Wolny.

– Świecki.

– Dzięki niemu nasze córki chodzą do szkół.

– A my możemy głosować.

– Dziedziczyć majątek.

– Nawet rozwieść się możemy.

– I rządzić krajem też! – Na przemian a to kładą dłonie na sercu, a to wskazują na wetknięte za deskę rozdzielczą zdjęcie.

Spogląda z niego Mustafa Kemal. Oficer tureckiej armii, który przepędził z kraju obce siły, pozbawił władzy sułtana i w miejsce imperium osmańskiego utworzył w 1923 roku postępowe państwo, Republikę Turecką, a sam objął funkcję jej prezydenta. Nazwano go za to Atatürkiem, Ojcem Turków, i obdarzono miłością, której wyrazy wciąż spotyka się na każdym kroku. Tam, gdzie Turcy, tam i Atatürk. Od drogich restauracji po przyparkingowe stróżówki, na fotografiach, kalendarzach, ilustracjach. Nadzoruje, naucza, składa i przyjmuje wizyty, tańczy, wypoczywa na plaży, buja się na huśtawce. Jego pozłacana twarz bacznie obserwuje znad tablic uczniów w salach szkół i uniwersytetów. W księgarniach oferuje swój Nutuk, słynną trzydziestosześciogodzinną mowę o początkach państwa. A 10 listopada żegna się – w rocznicę śmierci, punktualnie o godzinie 9.05 Turcy przystają, zatrzymują samochody. Na symboliczną minutę, przy wyjących syrenach, kraj nieruchomieje.

Ale początki nie były łatwe. Rewolucyjne reformy Atatürka, które wdrażał od pierwszych dni swoich rządów, dla obywateli oznaczały głęboki wstrząs. Który właściwie mamy rok? Jak się teraz nazywam? Jak to zapisać? Jak to powiedzieć? – pytali zdezorientowani. Wprowadzenie kalendarza gregoriańskiego, nazwisk, zastąpienie alfabetu arabskiego łacińskim, gruntowne oczyszczenie języka z perskich i arabskich naleciałości, rozdział religii od państwa, nowe kodeksy – cywilny, karny i handlowy, wielka akcja alfabetyzacji i edukacji, którą objęto także dziewczynki, przyznanie kobietom praw oraz ich odgórna emancypacja – to wszystko miało uczynić z Turcji zachodnie państwo, a z Turków Europejczyków. W ekspresowym tempie: na skuteczne przeprowadzenie samej tylko reformy alfabetu przewidziano trzy miesiące, w czasie gdy dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Turcji było analfabetami. Krytyki i sprzeciwu nie tolerowano. Tych, którzy buntowali się przeciwko nakazowi noszenia kapelusza, symbolowi nowoczesnego życia, pakowano do więzień. Niektórych wieszano. Dziś mało kto pamięta o ciemnych stronach rewolucji, została tylko wdzięczność.

– A teraz co, wymazujemy Atatürka i wracamy na wschód? Krok po kroku w stronę państwa religijnego? Po naszym trupie! – pomstują kobiety z dolmuşa.

Wielu Turków podobnie wojowniczy ton przybrało już 2002 roku, kiedy to władzę przejęła konserwatywna AKP. Lament nad końcem świeckiej Turcji okazał się zbyteczny. Zamiast wieszczonej islamizacji partia Erdoğana przystąpiła do całkiem sprawnych negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską.

Dziś Turcy zachodzą w głowę, czy była to jedynie zasłona dymna, zręczny zabieg, mający dać Erdoğanowi czas na osłabienie armii, wówczas wciąż zdolnej odsunąć od władzy każdego podejrzewanego o islamistyczne zapędy. Z biegiem lat potęgę armii złamano. Pomogły sfingowane procesy, w których setki wojskowych trafiły do więzień.

A potem pojawiły się zbiegi okoliczności. Po umocnieniu władzy w przemówieniach rządzących coraz mniej było Unii Europejskiej, coraz więcej Wschodu. Po dekadzie rządów Erdoğan otwarcie przyznał, że jego celem jest „wychowanie pokolenia religijnej młodzieży”.

Moje towarzyszki podróży w przypadki nie wierzą: – Z premedytacją cofają reformy Atatürka! – Krytyka Nowej Turcji kłębi się w dolmuşu jak złowroga chmura gradowa, grzmi i ciska pioruny. A przecież miało być o blaskach Nowej Turcji, heroizmie, życiu w glorii i chwale.

Wykolejona opowieść nie wraca na początkowy tor nawet wtedy, gdy przy głównej drodze, na billboardzie pojawia się podobizna w bordowym berecie. Spuszcza oczy, jakby słyszał pomstowania dobiegające z dolmuşa. „Witajcie w memlekecie Halisdemira, Çukurkuyu 3 km” – informuje drogowskaz.

Rozpolitykowany raban cichnie w pół zdania. Szelest siat z zakupami, szybkie, uśmiechnięte „do widzenia” i każda oddala się w swoją stronę. Ze mną zostaje tylko kilkunastoletnia dziewczynka, sąsiadka rodziny Halisdemira. Ma mnie zaprowadzić do ich domu.

Çukurkuyu wygląda jak pogrążone w głębokim śnie. Na ulicach nikogo, życie szczelnie zamknięte za niskimi kamiennymi murkami, którymi ogrodzono skromne gospodarstwa. I tylko psy na odgłos kroków mało nie pozrywają się z łańcuchów. Ale wokół domostwa rodziny Halisdemira cisza, bramy zatrzaśnięte na cztery spusty.

– A nie mówiłam? Rzadko tu bywają. Wyprowadzili się, całkiem niedawno, po śmierci matki Ömera. Niektórzy mówią, że do Niğde, niektórzy, że do Ankary. Nikt tak naprawdę nie wie – mówi dziewczynka. Prowadzi mnie jeszcze kilkadziesiąt metrów, choć obie wiemy, że niepotrzebnie, mogłabym iść za drogowskazami, nie sposób nie trafić.

Grób Halisdemira niewiele różni się od innych. Biały marmur, róże, tabliczka z napisem Şehit, męczennik, i kilkoma szczegółami dotyczącymi służby, barierki i powiewające nad nimi flagi. Kilka osób modli się w ciszy.

Idziemy jeszcze rzucić okiem na centrum kultury i park imienia Halisdemira. Są na uboczu, podobnie jak ściana pamiątkowa z portretem bohatera i jego krótkim życiorysem. Zadbane, lśniące nowością, puściusieńkie. Wkoło ani żywej duszy, żadnych historii, żadnych bohaterskich opowieści.

– Jak obchodzicie tu piętnasty lipca? – pytam dziewczynkę.

– Dzień jak co dzień. Pierwszej rocznicy przyjechali co prawda jacyś oficjele, ale pompy nie było, nawet pomnika na placu nie postawiono – mówi.

A jednak z daleka dostrzegam popiersie, po jego obu stronach wysokie maszty z tureckimi flagami. Podchodzę. Na cokole tablica z cytatem, który w Turcji zna każde dziecko. Ne mutlu Türküm diyene. Jak dobrze móc powiedzieć – jestem Turkiem. To Atatürk. Stoi w sąsiedztwie meczetu i herbaciarni, przy placu, wokół którego toczy się senne życie Çukurkuyu. Podniszczone popiersie w samym sercu wioski, spokojne jak ona sama. Niczym kropka kończąca opowieść o bohaterze, chociaż nie tym, o którym spodziewałam się słuchać.

 

 

 

[1] Partia Sprawiedliwości i Rozwoju, Adalet ve Kalkınma Partisi.

 

 

 

 

Bunt

 

 

 

 

 

 

 

– W Turcji powiał piękny, ożywczy wiatr. Najpierw w Stambule, a potem powędrował po całym kraju. – Cem Yakışkan, już siwiuteńki, nosi w sobie ciepło typowe dla poety. Wierszy jednak nie pisze. Jest byłym liderem ultrasów Beşiktaşu, jednej z tureckich drużyn piłkarskich. Zrzeszeni w założonej przez niego nieformalnej grupie Çarşı, już kilka razy pobili rekord świata w głośności stadionowego dopingu, wydając z gardeł ponad sto czterdzieści decybeli. To tyle, co startujący odrzutowiec. – Ten wiatr pachniał romantyzmem, braterstwem. Ludzie wzajemnie się przepraszali, gdy uciekając, jeden drugiego potrącił, podawali sobie ręce, podnosili. A my stworzyliśmy wspólny front z kibicami innych klubów, z którymi kiedyś spotykaliśmy się na ustawkach. – W głosie Cema jest ta sama tęsknota, z którą Ahmet opowiadał o 15 lipca 2016 roku. Tyle że Cem wspomina wydarzenia o ponad trzy lata wcześniejsze. Według prokuratury próbował wtedy obalić rząd.

 

Zaczęło się niewinnie. Od parku, który miał paść ofiarą przebudowy placu Taksim.

Władze decydują, że w miejscu parku wybudują replikę osmańskich koszar wojskowych z dziewiętnastego wieku. Koszary mają powrócić przystosowane do nowych czasów, jako centrum handlowe. Stambulczycy nie przyjmują tego dobrze. Galerii handlowych mają aż nadto, a usytuowany na przylegającym do Taksimu łagodnym wzniesieniu park Gezi to jedyna wysepka zieleni w okolicy.

Buldożery wjeżdżają do parku 27 maja 2013 roku, po jedenastej wieczorem. Na drodze staje im grupa aktywistów. Blokują wjazd i zostają w parku na noc. Buldożery wracają następnego dnia, wraz z policjantami. Zamierzają załatwić sprawę szybko. Działaczy w parku przybyło, więc nie ma na co czekać. Jeden z policjantów, w rynsztunku jak na starcie z terrorystami, przyjmuje pozycję bojową. Na ugiętych nogach odpala gaz łzawiący, wprost w twarz młodej kobiety w czerwonej sukience. Nie zdążyła się nawet zasłonić, stoi na trawie z opuszczonymi rękoma. Odwraca głowę, zaciska piekące oczy, jakby jeszcze nie docierało do niej, co się wydarzyło. Tak to wygląda na zdjęciu, które momentalnie rozchodzi się po sieci. Fotografia działa jak zapalnik. W akcie solidarności do parku zjeżdża się tłum.

Przyjeżdża i Cem. Kibice Beşiktaşu słyną ze swojego zaangażowania politycznego. Kiedy tylko uznają coś za dyskryminację bądź niesprawiedliwość, przygotowują specjalne zaśpiewki i transparenty. Zabójstwo dziennikarza Hranta Dinka, rasistowskie wyzwiska wobec kameruńskiego piłkarza Samuela Eto’o czy budowa elektrowni atomowych na północy Turcji – wszystko, na co nie wyrażają zgody, trafia na trybuny, wysprejowane na prześcieradłach. Jeśli te hasła znajdą się na zdjęciach Reutersa lub innej światowej agencji, docierają w ten sposób do milionów ludzi. Çarşı wystąpili nawet w obronie Plutona, kiedy odebrano mu status planety. Jak mogliby nie bronić parku w sąsiedztwie ich dzielnicy?

Następnego dnia głos zabiera Erdoğan. „Róbcie, co chcecie, my decyzję już podjęliśmy” – zwraca się do protestujących, przemawiając w czasie ceremonii mocowania kamienia węgielnego pod konstruowany w Stambule trzeci już most na Bosforze. Okoliczności znamienne, bo i ten most stawiany jest arbitralnie, mimo protestów przeciwko wycince połaci lasów pod jego budowę. Jego słowa rozpalają pokłady od dawna narastającej frustracji i gniewu na premiera, który nie tylko nie słucha obywateli, ale coraz częściej wydaje im instrukcje, jak mają żyć. Mówi, ile mają mieć dzieci (minimum troje, najlepiej pięcioro), kiedy mogą pić alkohol (jeśli w ogóle, to nie między dziesiątą wieczorem a szóstą rano) i jak spędzać czas wolny (napędzając gospodarkę zakupami w centrach handlowych). A tych, którzy mają inne zdanie, traktuje tak, jak kobietę w czerwonej sukience. Wielu Turków w jej zdjęciu zobaczyło metaforę swojego własnego życia.

Między drzewami wyrasta namiotowe miasteczko. Policjanci znowu wchodzą, tym razem o piątej rano, kiedy okupujący działacze jeszcze śpią. Rozpoczynają brutalną interwencję, usuwają i palą namioty. Od ognia zajmuje się cała Turcja. Ulice miast zapełniają się protestującymi. Skandują: Her yer Taksim, her yer direniş – Taksim jest wszędzie, opór jest wszędzie. Już nie chodzi tylko o park. Światowe media umieszczają Turcję na swoich czołówkach. W tureckich cenzura, CNN Türk emituje dokument o pingwinach.

Ze sklepów znikają cytryny i mleko. Pomagają na oczy, choć to nie oczy cierpią najbardziej w kontakcie z gazem łzawiącym. Najpierw czuje się potworne drapanie w gardle. Szybko przybiera na sile i uniemożliwia zaczerpnięcie oddechu. Człowiek dławi się i kaszle, rzuca się jak wyrzucona na brzeg ryba, ciało naśladuje jej spazmy, czasem traci przytomność. Turcy szybko uczą się reakcji swoich ciał, bo kraj dosłownie niknie w chmurach gazu. Do tego TOM-y, czyli armatki wodne. Strumień może odrzucić człowieka na kilka metrów, a dodawane do wody chemikalia sprawiają, że piecze na skórze jak kwas. I najgorsze – gumowe kule. Jeśli trafią w oko, można stracić wzrok. A w czasie Gezi kule trafiają również i w oczy.

– Ja dostałem w ramię. Szybko się zagoiło. Ale żołądek już nie – mówi Cem. – Na pojemnikach z gazem powinno być wypisane, co zawiera, ale nie było. Bywało, że całymi godzinami nie mogłem otworzyć oczu, a żołądek zmieniał mi się wtedy w ogień, biegnący zgagą przez cały przełyk. Do dziś się odzywa.

Z kasków policji w Ankarze znikają numery. Funkcjonariusze mogą jeszcze sprawniej tłumić demonstracje, nie będzie jak ustalić ich tożsamości, pociągnąć do odpowiedzialności. Mimo ryzyka Turcy protestów nie przerywają. Demonstrują dzień w dzień, od rana do nocy, a po zmierzchu walą w gary i patelnie, na zmianę gasząc i zapalając przy tym światła w mieszkaniach. Zbuntowane bloki wygrywają wściekłą symfonię.

Z samego parku Gezi policja robi odwrót. Pomiędzy namiotami wyrastają biblioteki, bezgotówkowe sklepy, punkty pierwszej pomocy, powstają miejsca na koncerty, a na Taksimie staje nawet fortepian. – Inna galaktyka, w której robotnik na co dzień stojący przy taśmie produkcyjnej siedzi teraz w jednym namiocie z biznesmenem. Szok! – wspomina Cem. Nie tylko on był oszołomiony rozwojem wydarzeń.

Tureckie społeczeństwo od dekad jest podzielone. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych rozłamało się na lewicę i prawicę, w dziewięćdziesiątych spolaryzowało za sprawą kurdyjską, a od kiedy władzę przejęła AKP, coraz silniej dzieli się na islamistów i sekularystów. W czasie Gezi nakładające się i przecinające wzajemnie linie podziałów nagle się spłyciły, przygasły, straciły swą moc. Ramię w ramię protestowali ludzie o skrajnie odmiennych poglądach, z różnych grup społecznych, pokoleń, środowisk. Łączył ich sprzeciw wobec autorytaryzmu, dzieliło wszystko inne. To dlatego Gezi nie przekuło się potem w żadną partię. Ale, jak się okaże, pozostawiło po sobie coś znacznie trwalszego.

Przez dwa tygodnie park wypełniony był kolorowym tłumem çapulcu, szabrowników. Mianem tym określił protestujących sam prezydent Erdoğan, a ci określenie to przejęli. Przejmowali tak wszystko, co było w nich wymierzone. Wypisywali na transparentach, że gaz upiększa skórę, malowali pingwiny, czytali policjantom poezję. – Policja używała wobec nas nieproporcjonalnej siły, więc my odpowiadaliśmy nieproporcjonalnym poczuciem humoru – mówi Cem. Humor stał się wizytówką Çarşı. Ogłaszali w mediach społecznościowych, że przejęli policyjny helikopter i szukają pilota, albo że przydałby się operator buldożera. Choć z tym buldożerem to akurat nie żart, maszynę przejęli naprawdę. Jeden z kibiców użył go, by odciągnąć policję i dać im czas na zbudowanie barykad. Bo poza barwną parkową galaktyką, wokół rozgrywały się sceny jak z frontu. Latające płyty chodnikowe, płonące barykady, rzucane w policjantów kamienie i fajerwerki. Cem mówi wprost: szli tam, by walczyć.

On i jego przyjaciele już jako nastolatkowie z zamieszkami byli za pan brat. Cem miał trzynaście lat, kiedy stracił matkę i zaczął unikać domu. Z ojcem było mu nie po drodze. Na dodatek rodzina nalegała, by ojciec ożenił się ponownie, ten nie bardzo chciał, a Cem nie chciał tego wszystkiego oglądać. Coraz więcej czasu spędzał z kolegami z ulicy. Z czasem przestał już nawet wracać do domu, pomieszkiwał po pustostanach. We wszystkim wspierali go Optik, Dewe, Çene i Tarkan. Od lat tworzyli zgraną paczkę. Z nimi chodził na mecze. W tym czasie w Stambule był tylko jeden stadion, w dzielnicy Beşiktaş. – Tu wszyscy żyli futbolem. My też. Żaden z nas nie miał w domu telewizora, a bilety na mecze wtedy jeszcze kosztowały grosze. Mój ojciec był bardzo przeciwny tej naszej pasji, ojciec Optika również. Bali się, że wylądujemy na posterunku lub zarobimy kosę pod żebro. W latach siedemdziesiątych, żeby dostać bilet na zadaszone trybuny, trzeba było ustawiać się w kolejce do kas na dzień wcześniej i to grubo przed świtem. Tak się zorganizowaliśmy, że przez pięć lat na żyletę wchodzili tylko kibicie Beşiktaşu, wykupowaliśmy wszystkie bilety! Wynikało z tego trochę kłopotów. – Cem przebiera z uciechą palcami po stole. Żeby się przed tymi kłopotami bronić, postanowili się zrzeszyć. I tak powstało Çarsı. Nazwę wzięli od okolicy w centrum Beşiktaş, gdzie cała paczka mieszkała. W logo wpisali anarchistyczne „A”.

Gezi musiało przypomnieć Cemowi czasy młodości.

To w Beşiktaş, niedaleko pałacu Dolmabahçe, dochodzi do tak poważnych starć pomiędzy policją a protestującymi, że demonstrujący muszą zorganizować w pobliskim meczecie szpital polowy. Cem nosi do niego rannych. Tylko tych najciężej, wprowadzili selekcję. – Pamiętam tę dziewczynę, jakbym ją widział dziś. Nie miała oka i połowy twarzy. Tak się kończy wystrzelenie gazu łzawiącego z bliskiej odległości. – Cem przestaje przebierać palcami.

O ich szpitalu polowym było głośno w całym kraju. Erdoğan oskarżył protestujących, że wchodząc do meczetu, nie zdjęli butów i pili alkohol, zbezcześcili świątynię. Oni zarzuty te odpierali z całą mocą. Oświadczenie w tej sprawie wydał nawet muezin meczetu, który tej nocy sam pomagał opatrywać rannych. Zaprzeczył twierdzeniom ówczesnego premiera, podkreślając, że wszystko odbyło się z zachowaniem szacunku należnego świątyni.

– Ten muezin oraz imam meczetu udali się potem w podróż, która trwa do dziś. Najpierw przeniesiono ich bodajże na obrzeża Stambułu, a potem już z miejsca na miejsce, nikt nawet nie wie, gdzie teraz są. – Palce Cema nadal pozostają nieruchome.

W czasie protestów zginęły dwadzieścia dwie osoby. Od gumowych kul, spadających z wysokości pojemników po gazie łzawiącym, zawałów serca. Życie stracił także jeden z policjantów, Mustafa Sarı, który w pogoni za protestującymi spadł z mostu w Adanie. Łącznie w czasie protestów rannych zostało około ośmiu tysięcy osób.

Demonstracje stłumiono. 16 czerwca policja odbiła park Gezi.

 

Dwa dni później śniadanie przerwał Cemowi łomot do drzwi.