Wojna jest kobietą 2 - Monika Fibic - ebook + książka

Wojna jest kobietą 2 ebook

Fibic Monika

0,0
29,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy skończyłam pisać „Wojna jest kobietą” czułam jakiś dziwny niedosyt, jakbym przerwała swoją pracę w połowie. Nie wyobrażałam sobie nie spotkać się już z ani jedną przedwojenną, pełną ciepła kobietą. Gdzieś z tyłu głowy towarzyszyła mi nieustannie myśl, że im więcej ich odwiedzę, tym więcej wojennych historii ocalę od zapomnienia. Dlatego znowu ruszyłam w Polskę. Dlatego odwiedziłam kolejnych czterdzieści pięć kobiet. Dlatego powstała ta książka.

Spróbuj wejść do ich świata, by poczuć choć namiastkę tego, co przeżyły; by sobie wyobrazić tamtą wojenną rzeczywistość.
Z wdzięczności. Ja spróbowałam.

Będzie mi ich brakowało – tych spotkań, tych rozmów, a przede wszystkim moich bohaterek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 335

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Autor: Monika Fibic

Projekt okładki: Żaneta Konsek

Redakcja: Monika Fibic

Skład i łamanie: Irena Rymaszewska

Wydawca: ATISW - Twórcza Przystań

ul. Kilińskiego 37a

44-200 Rybnik

Druk: Infopakt s.j.Dariusz Stańczyk, Maciej Padewski 44-251 Rybnik ul. Sygnały 62

ISBN 978-83-965707-3-4

Kwestie formalno-prawne dotyczące prawa wykorzystania wizerunku i danych osobowych bohaterek niniejszej książki zostały dopełnione. Wszelkie zgody tudzież autoryzacje wywiadów zostały podpisane przez nie same lub przez członka rodziny i znajdują się w posiadaniu autorki.

https://www.facebook.com/monikafibicautor

© Copyright by Monika Fibic 2022

Dedykuję tę książkę wszystkim moim bohaterkom. Zarówno tej książki, jak i pierwszej jej części. Szczególnie tym, których już nie ma wśród nas, a które będą odtąd żyć na kartach moich książek, otulać nas swoim ciepłem i opowiadać swoje historie…

„Czyż to może zrozumieć ten, kto tam nie był i nie przeżył tego wszystkiego? Jak to opowiedzieć? Z jaką twarzą? A to trzeba opowiedzieć, przekazać. Gdzieś w świecie powinien przetrwać nasz krzyk.. Nasz płacz…”

(Tamara Stiepanowna w rozmowie ze Swietłaną Aleksijewicz).

Takiej wojny nie znałam. I nawet nie podejrzewałam jej istnienia. Bo nawet nigdy się nie zastanawiałam nad tym wymiarem wojny, tym kobiecym. Bo mówi się, że wojna to nie miejsce dla kobiety, a to ona jest kobietą właśnie.

Na Ziemi stoczono tysiące już wojen – większych i mniejszych (niedawno wyczytałam, że doliczono się ich około trzech tysięcy), ale wojna jak była największą tajemnicą ludzkości, tak nią pozostała. Nic się nie zmieniło. Przy mojej pracy starałam się i nadal staram zmniejszyć tę naszą wielką historię do wymiarów człowieka, żeby coś zrozumieć. Tylko, że na obszarze ludzkiej duszy wszystko staje się jeszcze bardziej zagmatwane, mniej zrozumiałe, bo tu nie ma przewidywalności, jak nas uczyła podręcznikowa historia: przyczyna – wydarzenie – skutek. Nie da się pojąć historii siedząc naprzeciw człowieka, który tę historię tworzy i jest jej częścią. Bo przed sobą mam żywe łzy, żywe uczucia. Ogromnie ubolewam nad tym, że nie można przelać na papier tych wszystkich emocji, które towarzyszą opowieściom wysłuchanym przeze mnie podczas podróży po Polsce. Nie ma takich słów, które by to oddały. Słowo pisane jest o wiele uboższe od słowa mówionego, bo jest wyzute z emocji i uczuć. Dyktafon nagrywa intonowane słowa, pauzy, płacz i zakłopotanie, ale nie można ich stamtąd „wyciągnąć” i zwyczajnie „włożyć” w historię pisaną. Tkwią w niebycie pomiędzy nagraniem a plikiem tekstowym. Bo kiedy człowiek mówi, dzieje się coś większego niż tekst, który zostanie potem na papierze. Żałuję też, że nie można „nagrać” oczu, rąk, bo one tak bardzo dopełniają wypowiadane słowa…

Każda wojna, a szczególnie II wojna światowa, przyniosła kobietom wiele cierpień i o tym należy przede wszystkim pamiętać. Były one matkami, siostrami i córkami walczących. Wojna przecież nie dotyczy tylko żołnierzy, ale wszystkich ludzi, którzy stanęli na jej drodze. To nie jest wyłączna domena mężczyzn, bo wszelkie konflikty zbrojne zawsze w jakiś sposób dotykają kobiet. I to nie tylko dlatego, że są one przypadkowymi ofiarami jak inni cywile; nierzadko są pozbawiane godności, człowieczeństwa i życia. Od wieków przedstawicielki słabej płci traktowano jako wojenne zdobycze – gwałcono, brano w niewolę czy sprzedawano na targach niewolników. W każdym konflikcie bezpośrednio i pośrednio kobiety spotykają się z przemocą fizyczną i psychiczną; muszą też zmagać się z tak głęboką traumą, jaką jest śmierć potomstwa. Bywało, że kobiety traciły na wojnie męża lub synów, a to oznaczało dla nich utratę ekonomicznego wsparcia. Odtąd musiały radzić sobie same, by zadbać o dom i dzieci. Kiedy mężowie, synowie, ojcowie czy bracia ruszali na wojnę, to na barkach kobiet odtąd spoczywał trud utrzymania rodziny i zapewnienia bezpieczeństwa dzieciom. Siłaczki, nieme bohaterki. Pomijane i zapominane, kiedy mowa o jakiejkolwiek wojnie. Na próżno szukać losów kobiet i ich roli podczas okupacji w podręcznikach, książkach czy wywodach historyków, bo stamtąd znamy wojnę tylko od tej męskiej strony. Zawsze piszą mężczyźni o mężczyznach. Jakie więc mamy o wojnie wyobrażenie? „Męskie”. Dlaczego nigdy nie zapytano kobiet jak przeżyły czas okupacji? Jak wojna wpłynęła na ich losy i przez jakie piekło musiały przejść? One też mają swoje historie. Kiedy zaczynałam moją podróż po Polsce, zanim zaczęłam odwiedzać Domy Pomocy Społecznej, Domy Opieki czy prywatne domy moich rozmówczyń, wiedziałam już, że ukazanie wojny oczami kobiet pokaże nam ją z zupełnie innej strony. Z kobiecego punktu widzenia. Bo kiedy mówią kobiety, nie ma albo prawie nie ma tego, o czym czytamy i słuchamy – jak ludzie po bohatersku walczyli, jak ginęli albo zwyciężali, jaki mieli sprzęt i jakich generałów. Kobiety opowiadają inaczej i o czym innym. Bo mają inną wrażliwość, inną emocjonalność, bo widzą rzeczy, których mężczyźni nie dostrzegają, bo przeżywały co innego. „Kobieca” wojna ma swoje własne barwy, zapachy i przestrzeń uczuć. Nie ma tam bohaterów i walk, są za to zwykli ludzie, którzy chcą jeść, kochać i doczekać końca wojny. Nade wszystko mają emocje i uczucia, a o nich nie przeczytamy w żadnym podręczniku szkolnym do historii. Poprzez osobiste doświadczenia moich bohaterek można jak na dłoni dostrzec przede wszystkim ludzki charakter tej wojny. Bo wchodzi się w sam środek wojennej rzeczywistości i duszy kolejnych bohaterek. Zauważyć można niebywałą determinację kobiet i dziewcząt, ich spryt oraz odwagę. Bo my, kobiety mamy w sobie tę siłę i coś, co nie pozwala nam się poddać. Nigdy.

Po wysłuchaniu historii kilkudziesięciu kobiet pojęłam wojnę na nowo. Bo wyobraziłam ją sobie. Bo w mojej głowie zaczęły się przewijać obrazy, a ja zastanawiałam się jakby to było, gdybym to ja znalazła się w samym środku tamtych wydarzeń. Dla mnie wojna nabrała kształtów, kolorów i rozmiarów. Dotknęłam jej.

Kiedy skończyłam pisać pierwszą część „Wojna jest kobietą”, jeszcze przed jej wydaniem, poczułam niedosyt, niepełność i jakąś taką niekompletność mojej pracy. Jakbym ją przerwała w połowie. Postanowiłam więc zbierać dalej te kobiece historie wojenne, bo przecież… tyle ich jeszcze jest do ocalenia. W pierwszej części zawartych jest trzydzieści dziewięć historii, choć przyznam szczerze, że nie była to liczba zamierzona. Początkowo miałam tych reportaży czterdzieści, jednak ostatecznie jedna z pań nie zdecydowała się opublikować swoich przeżyć. Mój syn trafnie wtedy zauważył, że trzydzieści dziewięć to symboliczna liczba, gdyż można ją uznać za datę wybuchu II wojny światowej. I jak tu nie wierzyć, że wszystko dzieje się po coś? Idąc tym tropem postanowiłam w drugiej części zawrzeć czterdzieści pięć historii. Wtedy moja praca dopełni się, a symboliczne cyfry zamkną się w datach początku i końca II wojny światowej.

Wiele z usłyszanych przeze mnie historii zostało opowiedzianych po raz pierwszy. Wiem to, ponieważ nieraz słyszałam słowa – „jeszcze nigdy tego nikomu nie mówiłam.” Odnoszę nieodparte wrażenie, że rozmowa ze mną była dla wielu moich bohaterek swoistą formą samooczyszczenia, wypuszczenia z siebie długo wstrzymywanego powietrza.

***

W pierwszej części mojej pracy o losach kobiet podczas II wojny światowej poruszyłam we wstępie kilka kwestii, które często się przewijały w opowieściach. Były to przede wszystkim: edukacja, głód, przymusowa praca i przesiedlenia z Kresów Wschodnich. Nie będę więc tutaj poruszać ich po raz kolejny, co nie oznacza, że ich tutaj nie ma. Chciałabym jednak, w sposób należyty dla ich powagi, dotknąć dwóch bardzo trudnych zagadnień: ogromnej skali przemocy seksualnej wobec kobiet w tamtym okresie oraz działalności Ukraińskiej Powstańczej Armii, zwanej także jako banderowcy.

Zacznę od tego drugiego. Zaznaczę jednak, że nie chciałabym tutaj wchodzić w dyskusję historyczną i zbyt głęboko rozstrzygać o skali i powodach barbarzyństwa Ukraińskiej Powstańczej Armii, gdyż nie czuję się w tym temacie wystarczająco kompetentna. Uważam jednak, że powinnam przybliżyć choć trochę ten temat, gdyż dotknął on bezpośrednio lub pośrednio kilkanaście moich bohaterek, a jest to nadal historia zbyt mało poznana.

Członkowie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów pod wodzą Stepana Bandery utworzyli w 1942 roku Ukraińską Armię Powstańczą, potocznie zwaną banderowcami. Na Ukrainie po dziś dzień nazywa się ich banderami, a ich program polityczny od początku deklarował walkę o niepodległe państwo na wszystkich terenach ukraińskich. W związku z tym żądano od Polaków rezygnacji z Ukrainy Zachodniej. Tym samym – nie życzono ich tam sobie. Oliwy do ognia dolewała niemiecka Abwehra obiecując Ukraińcom wolną Ukrainę, a tym samym rękami Ukraińców realizując swoją politykę. Zbrodnia oddziałów UPA wspieranych przez miejscową ludność ukraińską z lat 1942–1945, dokonana na Wołyniu i Podolu pochłonęła, jak szacunkowo podaje IPN, około stu tysięcy Polaków. Tymczasem strona ukraińska szacuje swoje straty na około dwadzieścia tysięcy ofiar, przy czym część z nich zginęła z rąk UPA za pomoc udzielaną Polakom lub odmowę przyłączenia się do sprawców rzezi. Otumanione krążącą po wioskach propagandą Bandery niedouczone i ciemne masy wołyńskich oraz podolskich chłopów rzuciły się jak obłąkane zwierzęta na wyimaginowanego wroga. Mordowano z najwyższym okrucieństwem i w najbardziej brutalny sposób. Dzisiejsi ukraińscy nacjonaliści jednak jak ognia unikają tematu rzezi wołyńskiej. Jak jeden mąż wolą patrzeć w przyszłość. Wnuki i prawnuki tamtych chłopów to zupełnie inni ludzie. Inteligentni, samo-myślący i nie pozbawieni informacji ze świata. Czas upływa, rzeka płynie dalej, a woda w niej już nie ta sama.

Nie wiedzieć dlaczego nikt Ukrainy nigdy za te zbrodnie nie rozliczył ani nie potępił. Rozliczano i karano tylko Niemców w licznych procesach, które rozpoczęły się już po zakończeniu wojny. Mówiło się tylko o winie Niemców i tego uczono mnie na lekcjach historii. O zbrodniach Ukraińców na Polakach nie mówiło się wcale albo prawie wcale, a są one przerażające. Być może większości Polakom oczy na tę tragedię otworzył dopiero film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego z 2016 roku. Do kart II wojny światowej ciągle dopisywane są nowe rozdziały, na jaw wychodzą nowe fakty i dowody. Jedno jest pewne - całkowitej prawdy nie poznamy nigdy.

W obliczu tego, co się wydarzyło po napadzie Rosji na Ukrainę 24 lutego 2022 roku i pomocy, jaką Polacy zaoferowali Ukraińcom, trochę „niewygodna” jest prawda o Wołyniu i Podolu, szczególnie dla strony Ukraińskiej. Ale czy powinniśmy się mścić za to, czego dokonywali ich dziadkowie i pradziadkowie? Pomagajmy Ukraińcom, bo to są ludzie, ale nie zapominajmy o historii. Trzeba o niej pamiętać, bo taka właśnie jest i inna nie będzie, nie zmienimy jej. Nie wybielajmy jej jednak, nie pomijajmy i nie wymazujmy.

W czerwcu 2022 roku Straż Graniczna podała, że od początku wojny granicę polsko-ukraińską przekroczono ponad cztery miliony razy. Polacy masowo ruszyli na granicę już w pierwszych dniach wojny, by pomóc potrzebującym. Te obrazki zostaną z nami na zawsze: ukraińskie kobiety, dzieci i seniorzy witani w Polsce z otwartymi ramionami, rzesze wolontariuszy z gorącymi napojami i jedzeniem, pierwsza pomoc medyczna i – co być może najważniejsze – tysiące ludzi, którzy bezinteresownie przyjmowali naszych wschodnich sąsiadów pod swój dach. Obecność tak znacznej liczby Ukraińców w Polsce większości Polaków jednak nie martwi. Według badań przeprowadzonych w czerwcu 2022 roku przez pracownię Kantar ponad 76% naszych obywateli nie obawia się, że z powodu napływu uchodźców wojennych możemy stracić pracę czy pieniądze. W ogromnej większości nie obawiamy się również, że przyjęcie uchodźców może zagrażać polskiej tradycji, kulturze czy religii. Podobny odsetek nie uważa, by pomoc naszym wschodnim sąsiadom w jakikolwiek sposób mogła zagrozić naszemu bezpieczeństwu i nie obawia się rosyjskiego odwetu za tę pomoc. Zdaniem dr. Tomasza Słupika, politologa z Uniwersytetu Śląskiego, pękł mit o ksenofobii Polaków. „Nie dostrzegaliśmy tej zmiany, choć przez lata żyliśmy z emigrantami z Ukrainy. Było to jednak życie osobne, nie wchodziliśmy sobie w drogę. Wojna błyskawicznie przewartościowała te postawy.” Dr Słupik zauważa jednak, że przypuszczalnie na emigrantów z Bliskiego Wschodu Polacy nie byliby już tak otwarci. Istnieje w przestrzeni publicznej twierdzenie, że Polacy chętnie pomagają imigrantom pod warunkiem, że są biali i ochrzczeni. Byłabym jednak ostrożna w wydawaniu takich osądów co do naszej tolerancji, ponieważ nikt nie przeprowadził jeszcze takich badań.

Ukraińcy, jak każdy naród, chce żyć w pokoju i w spokoju. Oni nie chcą odżegnywać się od przeszłości, choć wolą tematu ludobójstwa na terenie Wołynia i Małopolski Wschodniej nie poruszać. To bardzo trudne, zarówno dla nas, jak i dla nich. Historii nie zmienimy. Ważnym jest jak teraz będziemy się do siebie odnosić i jakie człowieczeństwo wobec siebie okażemy. Dr Leon Popek - historyk, pracownik IPN oraz opiekun polskich miejsc pamięci na Wołyniu powiedział w lipcu 2022 roku takie słowa: „Ukraińcy mówią - ‚Chcemy Polakom podziękować.’ To jest zupełnie nowa jakość relacji polsko-ukraińskiej. Oni sami z siebie wraz ze mną porządkowali polskie cmentarze na Wołyniu. Jeden z młodych Ukraińców powiedział do mnie: ‚Ja dopiero teraz rozumiem Wołyń i dopiero teraz rozumiem wasz ból.’ My musimy zmierzyć się z tą trudną prawdą na linii Ukraińcy-Polacy. Nikt za nas tego nie zrobi. (…) Ukraińcy są dość biedni, jeśli chodzi o bohaterów narodowych. Ich fundament, na którym mogą budować świadomość narodową jest UPA, a przywódcy tej organizacji są dla nich bohaterami.”

Dlatego nie kto inny, jak Stepan Bandera stał się symbolem ukraińskiego nacjonalizmu, choć – jak twierdzi teoretyk Olek Bahan – nie miał on tak silnego wpływu na ruch Ukraińskiej Powstańczej Armii, jaki mu się przypisuje. Został jednak bohaterem, szczególnie ważnym dla tych Ukraińców, którzy teraz bronią kraju przed Rosją. Antyrosyjski banderyzm w najbardziej radykalnej bojowej wersji w jaskrawy sposób widoczny jest teraz na polu walki.

***

Prawie każda kobieta, z którą rozmawiałam mówi o gwałtach, których dokonywali rosyjscy żołnierze po wkroczeniu Armii Czerwonej na tereny okupowanej Polski i dalej w marszu na Berlin. Niektóre z nich doświadczyły gwałtu osobiście, innym udało się uciec lub schować przed oprawcami, a jeszcze inne widziały lub słyszały o nich. Jednak o fakcie ich powszechności świadczy to, że ten temat przewija się bardzo często w moich rozmowach z nimi. To, że taka formy przemocy miała miejsce nie dziwi chyba nikogo. Myślę jednak, że mało kto zdaje sobie sprawę ze skali tego zjawiska. Pewnym jest, że gwałt wciąż pozostaje najbardziej przemilczaną zbrodnią wojenną. Jak „usprawiedliwiał” gwałty radziecki dyktator Józef Stalin, gdy fala tych zbrodni tudzież grabieży zalewała tereny zajmowane przez Armię Czerwoną w 1945 roku?: „Czy nie można zrozumieć żołnierza, który po przejściu tysięcy kilometrów przez krew i ogień zabawi się z kobietą albo zabierze jakiś drobiazg?”Niestety na takie, a nie inne zachowanie radzieckich żołnierzy istniało przyzwolenie dowódców wszystkich szczebli, z najwyższym włącznie. Wielu rosyjskich historyków nawet dziś bagatelizuje owo barbarzyństwo i nazywa gwałty „aktami niemoralności, które przydarzały się podczas II wojny światowej incydentalnie”. Przyjrzyjmy się tej „incydentalności”…

Jak świat światem przemoc seksualna była wykorzystywana w konfliktach zbrojnych, stając się nie tylko wojenną patologią, ale też osobliwą wojenną bronią. Dopiero traktat rzymski Międzynarodowego Trybunału Karnego, który wszedł w życie 1 lipca 2002 roku, zakwalifikował gwałt, podobnie jak każdą inną formę przemocy seksualnej o porównywalnym ciężarze gatunkowym, do zbrodni przeciwko ludzkości.

W oswobadzanej Polsce cierpiały Polki. Na Węgrzech – Węgierki. W lutym 1945 r. mały mieszkaniec wyzwolonego Budapesztu zapisał w pamiętniku, że miejscowe kobiety „chowają się, ale są gwałcone”. O opamiętanie Armii Czerwonej błagał jej dowódców nawet szef węgierskich komunistów Mátyás Rákosi. Co szczególnie zdumiewające - Sowieci gwałcili także Ukrainki, Białorusinki czy Rosjanki, które uwalniali z niemieckich obozów i innych miejsc pracy przymusowej na terenie Rzeszy. Zgodnie z paranoicznym poglądem Stalina każdy obywatel radziecki, który dał się wziąć do niewoli, automatycznie był podejrzewany o zdradę ojczyzny – a zatem kobiety wywiezione na roboty traktowano równie podle jak niemieckie kolaborantki. Pisarz Wasilij Grossman zapamiętał „strach i przerażenie” w oczach Rosjanek, które dopiero co wyzwolono z niemieckiej niewoli. „To nie jest wyzwolenie” – mówiła jedna z nich - „Czekałam na Armię Czerwoną tyle dni i nocy. A teraz nasi żołnierze traktują nas gorzej niż Niemcy”.

W Berlinie zgwałcono Żydówki, które uciekły z niemieckiego więzienia. Ten sam los spotkał również żony i córki niemieckich komunistów, którzy po upadku Rzeszy dosłownie „wyszli z podziemia” i zaproponowali, że kobiety będą prać i gotować dla Armii Czerwonej. W szpitalu położniczym i sierocińcu Haus Dahlem gwałcono zakonnice, dziewczęta, staruszki, kobiety w zaawansowanej ciąży i połogu. Czerwonoarmiści zawsze mieli jedną odpowiedź: Frau ist Frau (kobieta to kobieta).

Maltretowane kobiety błagały czerwonoarmistów, by je zastrzelili. Odpowiadali im z oburzeniem: „Radziecki żołnierz nie robi takich rzeczy”. Świętowane hucznie przez Rosjan 9 maja wyzwolenie oznaczało dla milionów kobiet z terenów dzisiejszej Polski, Niemiec czy Węgier czas niewyobrażalnej traumy. „Przed każdą Niemką stała grupa śmiejących się mężczyzn ze spuszczonymi spodniami. Te już zakrwawione i nieprzytomne odciągano na bok. Rozlegały się salwy śmiechu, ryki, szyderstwa, wrzaski i jęki” – to relacja porucznika Leonida Rabiczewa ze stycznia 1945 roku, z okolic Królewca, dzisiejszego Kaliningradu.

Trzy miesiące później nad okrążonym Berlinem Sowieci zrzucali ulotki kierowane do kobiet: „Nie macie się czego obawiać. Nikt nie naruszy waszej godności”. Gdy sołdaci weszli do stolicy Rzeszy, krzyki bezradnych kobiet słyszano na ulicach każdej nocy – i w trakcie walk, i już po kapitulacji. Potem dwa berlińskie szpitale próbowały ustalić liczbę dokonanych w mieście gwałtów. Gdy zliczono tylko ofiary, którym trzeba było udzielić pomocy medycznej, wyszło ponad sto tysięcy. Mniej więcej co dziesiąta ofiara gwałtu zginęła – albo śmiercią samobójczą, albo z rąk sprawców po fakcie. Nie inaczej było w Prusach Wschodnich, na Mazurach, na Pomorzu i Śląsku. Gwałt, najczęściej zbiorowy, był nie odstępstwem, lecz normą. Kiedy tylko Sowieci zbliżyli się do ówczesnego terytorium Rzeszy, ich propaganda wojenna zaczęła przypominać zbrodnie dokonane przez hitlerowców na terenie ZSRR. „Nie ma nic takiego, za co Niemcy nie ponosiliby winy” – pisały frontowe gazety. „Zabijaj Niemców – o to modli się twoja matka, do tego wzywa cię rosyjska ziemia”. A prości żołnierze pisali w listach do domów: „Niemki muszą teraz zobaczyć okropności wojny”. Często gwałty zaliczano po prostu do aktów przemocy wobec ludności cywilnej, usprawiedliwianej od razu zemstą i odwetem.

Całe Prusy Wschodnie były świadkiem dantejskich scen. Gdy niemiecki opór ustawał i front się cofał, wkroczyła Armia Czerwona ukazując bestialstwo swojej natury. Cywile przestawali słyszeć strzały, ale odtąd słyszeli podniesione krzyki po rosyjsku i walenie w drzwi. Sołdaci w pierwszej kolejności kradli zegarki i biżuterię. Potem patrzyli na kobiety i mówili: „Krasawica, dawaj!” Gdy kobieta stawiała opór albo bliscy stawali w jej obronie – żołnierze bili albo strzelali. Zresztą uległość nie dawała bynajmniej gwarancji przeżycia.

Przemoc seksualna stała się doświadczeniem powszechnym, dotykała nawet dziewczynki i staruszki. Pewien rolnik płakał na progu domu: „Słyszycie? Dopadli moją 13-letnią córkę. Już piąty raz dzisiaj”. Sowiecka piechota morska rzucała się na ofiary jak stado. Upijali się do nieprzytomności, podpalali domy, dokonywali grabieży i nie szczędzili miejscowej ludności. Podobno niemieccy dowódcy sądzili, że pijaństwo obniży zdolność bojową czerwonoarmistów i wycofując się zostawiali zapasy alkoholu na trasie przemarszu wojsk radzieckich. Praktyka pokazała jednak, że alkohol wyłącznie dodawał im odwagi przy zbiorowym gwałceniu. Czasem byli zbyt pijani, by zabrać się do rzeczy i kończyło się to dla kobiet bardziej tragicznie niż sam gwałt, bo sołdaci okaleczali je butelkami. NKWD donosiło Kremlowi o narastającej fali samobójstw wśród cywilów na zagarniętych terenach – zwłaszcza wśród kobiet. Wieszały się na drzewach i strychach, podcinały żyły w nadgarstkach sobie i swoim dzieciom, próbowały się topić z całymi rodzinami. Mieszkanki pewnego miasteczka w Prusach próbowały grupowego samobójstwa po tym, jak zostały zbiorowo zgwałcone na oczach własnych dzieci. Inne błagały, by Sowieci je zastrzelili. Usłyszały, że „radzieccy żołnierze nie zabijają kobiet – tak robią tylko Niemcy”.

Jak kobiety próbowały unikać tragicznego losu i jak sobie z nim radziły? Na wsiach i w miastach w Prusach Wschodnich, na Pomorzu i na Śląsku kobiety uciekały do lasów. Wcierały w twarze popiół, okrywały się chustkami i ubierały jak najgrubiej, aby ukryć figurę. To rzadko pomagało, bo szybko się okazało, że Sowieci w zbyt szczupłych kobietach nie gustują. Zasłaniały się dziećmi na rękach – na ogół nieskutecznie. W Berlinie mieszkańcy zbierali się grupowo w piwnicach, myśląc, że kobietom zapewni to bezpieczeństwo. Ale żołnierze wdzierali się do piwnic i zabierali kobiety siłą. Wieczory i noce stały pod znakiem takich „polowań”. Sołdaci świecili latarkami w twarze i w ten sposób wybierali swoje ofiary. Gwałcili na schodach, w piwnicach, w zrujnowanych mieszkaniach. Matki na oczach dzieci, córki na oczach rodziców. Kobiety próbowały barykadować się w mieszkaniach. Rodzice próbowali ukrywać córki w schowkach, magazynach i na strychach. W jednym z bunkrów urządzono „lazaret” dla kobiet chorych na tyfus – w rzeczywistości zdrowe i młode dziewczęta, które się tam ukrywały, malowały sobie czerwone plamy na ciele, by odstraszyć żołnierzy. Po wodę do studni wysyłano starsze kobiety i to raczej rankiem, bo wtedy czerwonoarmiści jeszcze spali upojeni alkoholem.

Mężczyźni byli bezradni wobec samych gwałtów – mogli stawić opór uzbrojonej dziczy i zginąć albo bezradnie zaciskać pięści. Pewna kobieta uległa dwóm pijanym oficerom, bo grozili, że zastrzelą ją i męża – po wszystkim to ona musiała się opiekować mężem, który „płakał jak dziecko”. Jedno ze świadectw z Berlina mówi o trzynastolatku, który rzucił się z pięściami na Rosjanina gwałcącego jego matkę na jego oczach. Został zastrzelony.

Gwałt stał się przeżyciem powszechnym i codziennym. Kobiety, pogodzone z losem, nierzadko poszukiwały jednego „gwałciciela opiekuna”. Obecność jakiegoś Wani czy Pieti, który wracał wieczorem ze służby, paradoksalnie chroniła przed gwałtem zbiorowym. Najbardziej poszukiwanym lekiem stała się penicylina. Jedną z najbardziej poszukiwanych usług – aborcja. Wiele kobiet porzucało dzieci z gwałtu w powojennym chaosie – wiedziały, że mąż czy narzeczony nigdy takiego dziecka nie zaakceptuje. Mężczyźni, którzy wracali po wojnie do domów, reagowali na wszystko osłupieniem i niedowierzaniem. Zabraniali rozmów o gwałtach. Wielu odchodziło niemal tak szybko, jak się pojawili. Trauma masowych gwałtów na wiele lat stała się na terenach zajętych przez rosyjską armię tematem tabu.

Oficerowie Armii Czerwonej na ogół nie przeszkadzali własnym żołnierzom w masowych gwałtach. Rozpasanie było tak powszechne, że wielu oficerów – ze strachu przed kulą w plecy – wolało wraz z własnymi pijanymi żołnierzami wziąć udział w zbiorowym gwałcie niż stanąć między nimi a maltretowaną kobietą. Nieliczni mieli tę odwagę i słono za nią płacili. Przyszły pisarz Lew Kopielew (wtedy – oficer) próbował w Prusach Wschodnich bronić kobiet przed gwałtami. Aresztowano go za „propagandę burżuazyjnego humanizmu i okazywanie wrogowi współczucia”. Wylądował za drutami Gułagu. Gdy kobiety próbowały się skarżyć oficerom, reakcją była obojętność albo rozbawienie. W Berlinie usłyszały od jednego z dowódców: „nasi żołnierze nie robią wam krzywdy, są zdrowi i silni”. Karano żołnierzy dopiero wtedy, gdy w wyniku gwałtu złapali chorobę weneryczną – a zarażali się od kobiet, które wcześniej zostały zarażone przez innych. Lawinowy wzrost takich zachorowań w 1945 roku radziecka propaganda tłumaczyła tym, że Niemcy wszystkimi sposobami próbowali wyłączyć z walki jak największą liczbę radzieckich żołnierzy, a więc pozostawiali na jej drodze wiele kobiet chorych wenerycznie.

Dopiero trzy miesiące po kapitulacji Berlina radziecki dowódca Gieorgij Żukow zaczął wydawać rozkazy zaprzestania rabunków, rozbojów i przemocy fizycznej. Dowódcy zaczęli karać żołnierzy za „samowolne oddalenia”. W całej radzieckiej strefie okupacyjnej gwałty – choć już z mniejszą częstotliwością – powtarzały się mniej więcej do roku 1947-48. Wtedy władze radzieckie wreszcie zaczęły zamykać swoich żołnierzy w koszarach i jednostkach, a także skuteczniej egzekwować dyscyplinę.

Oczywiście dla Kremla nie było tematu. Tłumaczono, że oskarżanie rosyjskich żołnierzy o gwałty i to na taką skalę to skandaliczna kampania, która jest ukierunkowana na niszczenie reputacji Armii Czerwonej. Taka propaganda, zatajanie prawdy i masowe samooszukiwanie kombatantów szły ramię w ramię przez dekady. Radzieccy żołnierze, z którymi po wielu latach na ten temat rozmawiano, wzruszali tylko ramionami. Jedni mówili, że słyszeli o jakichś gwałtach, ale ich nie widzieli. Inni mówili, że „takie są koleje wojny”. Pewien oficer z niejaką dumą wspominał: „Kobiety na nasz widok same podnosiły spódnice i kładły się do łóżek, a potem urodziły dwa miliony naszych dzieci”. Inny potwierdził, że owszem, gwałcono też staruszki, ale „ku ich zaskoczeniu, jeśli nie zadowoleniu”.

Zaskoczeniem dla mnie było słyszeć od jednej z bohaterek pierwszej części mojej książki, że zgwałcił ją niemiecki SS-man. Zatem tych okrucieństw doświadczały kobiety nie tylko ze strony rosyjskich żołnierzy, ale również naszego zachodniego okupanta. Z pewnością skala w przypadku niemieckiego oprawcy była nieporównywalnie mniejsza. Należy zdać sobie jednak sprawę z tego, że gros przestępstw seksualnych, jakie miały miejsce podczas II wojny światowej została przez kobiety przemilczana. Zapewne nie chciały o tym mówić z wielu powodów, każda miała swój. Moja bohaterka sama przyznała, że nigdy jeszcze nikomu o tym nie opowiedziała. Nigdy też nie wyszła za mąż… Nie będę zdradzać jej personaliów, gdyż moja rozmówczyni ostatecznie wykreśliła ten fragment ze swojej opowieści. Twierdziła, że to zbyt osobiste. Zachowując jednak całkowitą anonimowość tej kobiety pozwolę sobie na przytoczenie jej historii:

„Pewnego wieczora poszłam z koleżanką na wieś posłuchać jak młodzież gra na instrumentach. Niestety po drodze złapali nas Niemcy, którzy jechali bryczką. Wsadzili nas na tę bryczkę i zawieźli do jakichś gospodarzy, którzy trzymali sztamę z Niemcami. Tam ubaw na całego, jedzenie i alkohol na stole. Oni nas tam poili wódką, ale ja starałam się nie pić, bo zdawałam sobie sprawę, że jak mnie upiją, to po mnie. Trochę znałam język niemiecki, bo uczyłam się go w szkole i w pewnym momencie powiedziałam, że muszę wyjść na stronę. Wyszłam, a Szwab za mną. Już mnie nie puścił. Wyprowadził mnie za to gospodarstwo na drogę, zaprowadził do stodoły i zgwałcił. Mówię to zupełnie otwarcie i nigdy tego nikomu nie powiedziałam. Nawet mama o tym nie wiedziała. On mnie potem szarmancko odprowadził do domu, a mama jak mnie z nim zobaczyła w drzwiach, to zgłupiała. Było już dobrze po północy. Kiedy poszedł, mama zapytała – ‘Zrobił ci coś?’ Zaprzeczyłam. ‘Przysięgnij’. Przysięgłam... Bo się wstydziłam. Bo się bałam. Bo byłam szesnastoletnim dzieckiem, które w tamtych czasach nic jeszcze o takich sprawach nie wiedziało. No i nie chciałam martwić mamy.”

Z pewnością nigdy nie uda się ustalić ile kobiet padło ofiarą gwałtów podczas pochodu Armii Czerwonej na zachód w 1945 roku i późniejszej okupacji Niemiec. Podawana przez zachodnich historyków liczba dwa miliony nie wydaje się przesadzona.

***

Wojna to teatr, a ludzie są tylko bez własnej woli, na siłę wplątanymi w to przedstawienie aktorami. Każdy ma jakąś rolę. Te kobiety, z którymi miałam zaszczyt rozmawiać nie wybierały sobie w jakich czasach będą żyć. To los rzucił je w pierwszą połowę dwudziestego wieku. Kiedy słuchamy i czytamy o wojennych okrucieństwach myślimy sobie – jak ludzie w ogóle wytrzymywali to wszystko? Gdzie jest granica wytrzymałości ludzkiego organizmu? Jest on zadziwiająco odporny, wręcz spiżowy – zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Człowiek potrafi więcej znieść niż może sobie wyobrazić. Tylko przychodzi później taki czas, kiedy musi tę traumę przetrawić i zmierzyć się z nią. Ludzie podczas wojny wytrzymywali wiele, ale nierzadko po niej tracili rozum. Chorowali psychicznie i fizycznie dopiero później - gdy kurz po wojnie już opadł. Bo historia siedzi w człowieku.

„Nie można mieć jednego serca do nienawiści, a drugiego – do miłości. Człowiek ma jedno, więc na wojnie ciągle myślałam o tym, jak to serce ocalić. (…) Po wojnie długo bałam się nieba, bałam się nawet podnieść głowę do nieba. Bałam się zobaczyć zaoraną ziemię. A tu już po niej spokojnie chodziły gawrony. Ptaki szybko zapomniały o wojnie…”

Tamara Stiepanowna („Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” S. Aleksijewicz))

***

Rozmowy ze Ślązaczkami posługującymi się gwarą zostały przeze mnie zapisane w ich języku. Nie wyobrażałam sobie, by tego nie zrobić - z racji mojego śląskiego pochodzenia oraz miłości do gwary. Zdaję sobie jednak sprawę, iż dla wielu czytelników przeczytanie tudzież zrozumienie tekstu gwarowego może nastręczać szereg trudności. Dlatego też tuż pod każdym testem gwarowym zamieszczam jego tłumaczenie na język polski w całości.

Tak, jak w pierwszej części książki „Wojna jest kobietą”, tak i tutaj historie poszczególnych kobiet umieszczam w porządku alfabetycznym, według nazwisk lub samych imion bohaterek. Niektóre panie, chcąc zachować anonimowość, prosiły o niepodawanie nazwiska. Czynię to oczywiście na ich prośbę i życzenie. Zachowuję porządek alfabetyczny, aby żadnej mojej bohaterki nie wyróżniać, nie stawiać jako pierwszej, bo każda z tych historii jest dla mnie tak samo ważna i wartościowa. Tak, jak kobiety, które mi je opowiedziały.

KOCHANE I DROGIE PANIE!

To był dla mnie ogromny zaszczyt móc Was poznać, spędzić z Wami czas i wysłuchać Waszych opowieści.

Dziękuję z całego serca

Antonina

Urodziła się 8 marca 1922 roku w Jarząbkach (gmina Gnojno, woj. świętokrzyskie)Lata wojny spędziła na Pomorzu (Szprudowo k/Gniewu)Wiek w chwili wywiadu: 100 latRozmawiamy w Domu Pomocy Społecznej w Malborku

Urodziłam się na Kielecczyźnie. Było nas w domu sześcioro rodzeństwa – trzech braci i trzy siostry, z których ja byłam najmłodsza. Moi rodzice mieli kawałek pola, na którym uprawiali zboże i warzywa na własne potrzeby. Chowali też krowy, konie, gęsi… Podczas wojny musieli oddawać Niemcom mleko, a czy zboże – to tego nie wiem. Ukończyłam naukę w szkole powszechnej. Kiedy skończyłam siedemnaście lat – wiosną 1939 roku - wyjechałam z naszej wsi na Pomorze szukać lepszego życia dla siebie. Człowiek chciał żyć, coś zarobić, więc wraz z innymi dziewczynami, które już tam kiedyś były, przyjęłam się do pracy w pewnym dużym majątku. Znajdował się on pod Tczewem, we wsi Szprudowo, pięć kilometrów od Gniewu. Tam były tak ogromne majątki, że niektóre nawet po pięćset hektarów miały. Pracowałam w polu. Dziś większość prac rolnych wykonują maszyny, a kiedyś to była wszystko praca ręczna. Dlatego też chmara ludzi te pola obrabiała. Miałam tam kwaterę wraz z innymi dziewczynami, a gotowałyśmy sobie same. Za pracę dostawało się deputat i parę groszy. Tych pieniędzy naprawdę było niewiele – ot, tyle, żeby przeżyć. Choć kupić coś, to i tak było ciężko, bo Polakom na ogół nie sprzedawano. Czasem brałam coś z tego mojego deputatu i szłam na wieś z ludźmi się wymienić na inne towary, na przykład na coś do ubrania. Z odzieżą było ciężko, nic człowiek przecież nie miał, tyle co na sobie, a kupić też nie szło. To, w czym się chodziło nie było wieczne i czasem już bardzo schodzone. Na Pomorzu zostałam na sześć następnych lat, bo tam zastała mnie wojna. Pamiętam ten dzień. Byliśmy wtedy na polu i zobaczyliśmy na niebie samoloty. Tylko, że my jakoś specjalnie się nimi nie przejęliśmy. Ot – samoloty. Popatrzyliśmy i pracowaliśmy dalej. A samoloty przeleciały i poleciały dalej. Wcześniej coś tam słyszeliśmy, że wojna może wybuchnąć, ale to nie były jakieś mocne przekazy. Jednak zaczęła się ta wojna na całego i trzeba było jakoś do niej przywyknąć. Majątek, w którym pracowałam znajdował się przy głównej szosie na Gdańsk, więc całe kolumny niemieckich samochodów przejeżdżały przez Szprudowo. Jednak muszę przyznać, że bardzo spokojnie tam było, bo samoloty nas nie bombardowały, a Niemcy nam nic nie robili. Zatrzymywali się czasem, porozmawiali, ale krzywdy żadnej nie wyrządzili. Przez sześć kolejnych lat nie byłam w moim rodzinnym domu, bo po pierwsze pociągi nie jeździły, więc nie było jak, a po drugie właściciel majątku, w którym pracowałam odradzał mi podróż w kieleckie, bo mówił, że straszna wojna tam jest.

Był taki czas, że zbliżał się do nas front i zrobiło się niebezpiecznie. Wtedy ten nasz Pan (właściciel majątku) zebrał nas wszystkich, dał nam wozy i wyjechaliśmy do innego Bauera. Tam przez parę dni spaliśmy w stodołach, ale przynajmniej w bezpiecznym miejscu. Jak już się uspokoiło, to od razu wróciliśmy z powrotem.

Pewnego dnia poszłam do sklepu na wieś coś kupić. Obok była karczma i siedział tam ten mój Pan z Burgermeistrem. Burgermeister to był taki sołtys naszej wsi. On był oczywiście Niemcem, a ten mój Pan to był taki pół-Polak, pół-Niemiec. Siedzieli razem przy stoliku i popijali sobie. Kiedy weszłam powiedziałam „Guten Tag”, a ten Burgermeister wstał i na mnie krzyknął dlaczego ja nie mówię „Heil Hitler”?! Strasznie się zatrwożyłam, ale na szczęście zaraz podszedł mój Pan i mnie obronił. Powiedział mu, że mnie zna, bo pracuję u niego i że jestem Polką, w dodatku cywilem i nie muszę mówić „Heil Hitler”, że wystarczy „Guten Tag”. Jakoś go udobruchał i tamtem dał spokój. Gdyby nie mój Pan, to nie wiem jak by to się skończyło.

Kiedy wojna miała się ku końcowi i Niemcy już się wycofywali, to niejeden z nich powiedział: „Zobaczycie, jak przyjdą Rosjanie, to dopiero odczujecie co to wojna”. I tak było. Przyszedł front ruski. To było coś okropnego. Pijaki, na kobiety napadali, latali po domach i gwałcili na potęgę. Mnie się udało uniknąć gwałtu. Pamiętam, jak pewnego razu we dwie z koleżanką siedziałyśmy w takim małym pokoiku na rogu tego majątku i nagle przyszli Ruskie. Pijani na umór zaczęli się do nas dobierać. Nam się jakoś udało odeprzeć ich, wyswobodzić i uciec z tego pokoju. Chyba tylko dlatego, że oni byli wtedy zbyt pijani i miałyśmy nad nimi tę przewagę. W przeciwnym razie nie uszłybyśmy z tej sytuacji bez szwanku. Słyszało się ile kobiet zgwałcili. Tego po prostu pojąć nie można. Dużo kobiet było potem w ciąży po tych Ruskich. Kobiety po piwnicach się chowały, ale i tam je znaleźli. Mój przyszły mąż opowiadał mi, że jego dwie siostry rodzice schowali do takiej piwniczki pod podłogą. Klapa była w podłodze przykryta dywanem. Niestety i tam je znaleźli i zgwałcili. Najgorsze było to, że nic nie można było zrobić, tylko patrzeć na to okrucieństwo. Niemcy to była kultura, a na Ruskich to strach było nawet patrzeć. Zarośnięte, pijane, ordynarne chłopy. Niemcy jak przyszli, to umyli się, odpoczęli, porozmawiali z nami jak ludzie i pojechali dalej. Rosjanie to dzicz i hołota.

Włosy myło się mydłem, jak i całe ciało. Ubrania też się w tym mydle prało, ono było takie szare. O jakimś kremie nie było mowy, to tylko pomarzyć można było, ale jak skóra młoda, to jeszcze też tak tych kremów nie potrzebowała. Latem przed oparzeniami słonecznymi chroniliśmy się w ten sposób, że z patyków, tektury i chustki robiliśmy sobie takie małe „budy”, które się nakładało na głowę i opierało na ramionach. Dawało to cień na twarz, kark i szyję.

Podczas wojny poznałam swojego przyszłego męża, miał na imię Franciszek. On też mieszkał w tej wiosce Szprudowo i pracował w majątku, ale w innym. Później został przymusowo wcielony do niemieckiego wojska. Kiedy wojna się skończyła, wrócił z Anglii i odnalazł mnie. Wkrótce wzięliśmy ślub. Własnych dzieci nie mieliśmy, ale całe życie byliśmy rodzicami zastępczymi dla córki mojej siostry. Kiedy po wojnie przyjechałam w kieleckie odwiedzić rodziców, zastałam ich już nie takich młodych. Zdziwiłam się jak bardzo postarzeli się przez te sześć lat. Z pewnością ciężkie przeżycia wojenne sprawiały, że ludzie szybciej się starzeli, to nie mogło zostać bez śladu dla organizmu. Moja mama miała pod opieką dziecko - sierotkę po mojej siostrze i jej mężu, którzy oboje zginęli. Pewnego dnia Niemcy przyszli do nich i kazali im krowy prowadzić do pociągu. Kiedy dotarli na miejsce, kazali im wejść do wagonu razem z tymi zwierzętami i już nigdy nie wrócili. Pewnie zginęli, ale tak naprawdę nikt nie wie co się z nimi stało. Postanowiłam zabrać mamę i to dziecko do siebie na Pomorze. Tata został na gospodarce razem z moim bratem. Dziewczynka miała na imię Adela. Gdy miała dwadzieścia lat, zachorowała na chorobę psychiczną. Lekarz stwierdził schizofrenię i powiedział, że to choroba dziedziczna, więc przypuszczalnie odziedziczyła ją po ojcu, bo w naszej rodzinie nikt na nią nie chorował. Do końca życia choroba trzymała, a z biegiem lat postępowała i było tylko gorzej. Oj, przeżyłam swoje. Adela z czasem potrzebowała coraz większej opieki. Kiedy zmarł mój mąż, ja już nie dawałam rady, miałam już swoje lata i źle się czułam. Wtedy szpital skierował ją do takiego domu opieki jak ten, tylko jeszcze lepszego i dla osób z chorobami psychicznymi. Właściwie to mnie nawet nie pytali, bo widzieli, że już jestem stara i nie dam rady. Ten dom był obok Gdańska, dojeżdżałam tam do niej, dopóki mogłam. Adela zmarła dwa lata temu.

Reszta mojego rodzeństwa przeżyła wojnę, ale jakimś chyba cudem. Tam, w kieleckim wojna nie oszczędzała ludności. Bardzo dużo ludzi zginęło. Wyprowadzali na pole i bili. Domów tam było bardzo dużo poniszczonych od bombardowań. Raz też przyszli Niemcy do moich rodziców i podobno chcieli ich zabić. Ale uratowało ich pewne zdjęcie, które im pokazali. Był na nim mój przyszły mąż Franciszek w mundurze Wehrmachtu. On kiedyś przesłał im to zdjęcie, jak był na wojnie i to ono ich uratowało.

Po wojnie przyjechaliśmy do Malborka, bo tutaj można było pracę dostać. Mąż się dostał do pracy na kolei i do końca życia tam pracował. Zamieszkaliśmy więc w tym Malborku – ja, mój mąż, mama i Adela. Zamek był w wielkiej ruinie, ale pięknie go odbudowali. Wszystko się jakoś przeżyło, a teraz to tylko wspominać można. Życie bywa różne, ale trzeba z uśmiechem przez to życie iść, bo tak jest człowiekowi łatwiej.

Tamara Barska

Urodziła się 20 lutego 1929 roku w mieście Odessa (teren obecnej Ukrainy)Lata wojny spędziła w OdessieWiek w chwili wywiadu: 93 lataSpotykamy się w Domu Pomocy Społecznej w Kielcach

II wojnę światową przeszłam sama z mamą, bo tatuś umarł w 1939 roku. Trudno powiedzieć czy zmarł śmiercią naturalną, czy może został otruty, bo zmarł nagle, a nam powiedziano, że na wrzody żołądka. Tymczasem nigdy wcześniej na żołądek się nie skarżył. Rodzeństwa nie miałam, choć moja mama urodziła wcześniej troje dzieci, ale one poumierały podczas rewolucji rosyjskiej w 1917 roku. Ja się urodziłam dopiero w dwudziestym dziewiątym roku, więc mamusia miała mnie w naprawdę późnym już wieku. Nie pamiętam daty jej urodzenia… Mama była Polką, urodzoną w Augustowie, a tatuś był Rosjaninem. Ojciec bardzo kochał mamę, bardzo! Mamusia była raczej kobietą mało zaradną życiowo, więc żyłyśmy bardzo skromnie i bardzo biednie. Jedzenie raz było, raz nie było. Trzeba było nakombinować się, żeby je zdobyć. Mieszkałyśmy w czteropiętrowej kamienicy.

Kiedy wojna się zaczęła, chodziłam do dwóch szkół: do szkoły ogólnokształcącej i do szkoły muzycznej - klasa skrzypiec. Później kształciłam się dalej muzycznie – w konserwatorium. Podczas wojny uczyliśmy się w prywatnych mieszkaniach, bo budynki szkolne były pozamykane. Zbieraliśmy się po kilka osób i mieliśmy różne przedmioty, na które przychodzili rożni nauczyciele, ale nie musieliśmy za to płacić. Wszystko było po rosyjsku i ukraińsku. Szkoła muzyczna nie była zamknięta podczas wojny, więc wszystkie zajęcia odbywały się normalnie, teoretyczne też. Ja nigdy z dziećmi nie wychodziłam na podwórko, bo zawsze miałam coś do nauki. Dużo też ćwiczyłam na skrzypcach. Muzyka i nauka to było wtedy całe moje życie!

Odessa to było piękne, portowe miasto ze wspaniałą architekturą. A jaka opera! Przecudowny budynek, pełen przepychu i bogatych zdobień! Podczas wojny w Odessie były straszne walki, ale na szczęście Niemcy ani inni nie zniszczyli opery, bo chyba uważali, że to jest naprawdę kultura przez duże K. Z Niemcami przyszli do Odessy Rumuni, bo to byli ich sprzymierzeńcy i sojusznicy. Jak Niemcy przeszli i skierowali się dalej, do Rosji – Rumunów u nas zostawili. Najwięcej właśnie pamiętam Rumunów w Odessie. Rumuni – wiadomo – to cygański naród, który za złoto wszystko by zrobił. Ale to byli dobrzy ludzie. I bardzo biedni. Dlatego może te wszystkie najważniejsze kulturalne i naukowe budynki nie zostały zniszczone podczas wojny w naszym mieście.

Na swojej skórze przeżyłam wojnę. Wojna była okropna. Siedziałam często w bunkrach i w tunelach... Odessa ma pod całym miastem sieć korytarzy, pozostałość po Tatarach. Kiedy były bombardowania, większość mieszkańców Odessy właśnie tam się chowała - w tych podziemnych tunelach. Jak tam się schodziło, do tych katakumb, to można było zobaczyć jak to jest porządnie zrobione i na jaką skalę – ściany solidne, z kamienia, cała sieć takich korytarzy, setki kilometrów. Obok naszej kamienicy był duży ogród i w tym ogrodzie zrobiono bunkry, gdzie też się chowałyśmy z mamą. Czasem bomby leciały takie, że od razu dom się zapalał. Kiedy był spokojny wieczór – wychodziłyśmy na zewnątrz i siadałyśmy na ławce pomiędzy drzewami.

Do Polski przyjechałam mając jakieś osiemnaście lat i zamieszkałyśmy z mamą w Gdańsku, gdzie mieszkała jej siostra. Wyszłam za mąż za Polaka i przeprowadziliśmy się do Kielc, a mama razem z nami. Ona tu zmarła i tu jest pochowana.

Ja niestety nigdy nie pracowałam jako skrzypaczka, tylko od razu po przyjeździe do Polski zatrudniłam się w fabryce zapałek. Robiłam i składałam pudełeczka na zapałki, ale takie jeszcze bez siarki. Siarka była piętro niżej i tam często ona wybuchała. Mama się o mnie zawsze martwiła, czy ja gdzieś za blisko tej siarki nie pracuję. Później, już w Kielcach, kiedy płynnie opanowałam język polski, dostałam pracę w biurze wojewódzkim Centrali Produktów Naftowych jako księgowa. Z cyferkami już potem żyłam całe życie. Mam jednego syna.

Ja się nigdy z polityką nie łączyłam. Nie byłam w Komsomole (Rosyjski Komunistyczny Związek Młodzieży). Wyszłam chyba na tym dobrze, bo byłam przez to zdrowsza, spokojniejsza i dożyłam już dziewięćdziesięciu trzech lat. Dzisiaj bardzo dużo kobiet jest w polityce, ale to dobrze i powinno ich tam być coraz więcej, na wysokich stanowiskach. Kobiety są delikatniejsze, chcą żyć i chcą dać dzieciom wszystko, co najlepsze oraz chronić je. To mężczyznom tylko wojny w głowie. Kobiety by wojny nie wymyśliły.

Genowefa Bekier

Urodziła się 28 października 1932 roku w Ławrowie (obwód wołyński, teren obecnej Ukrainy)Lata wojny spędziła w Ławrowie i ŁuckuWiek w chwili wywiadu: 90 latSpotykamy się w Domu Pomocy Społecznej w Malborku