Wiosenna noc. Zamek z lodu - Tarjei Vesaas - ebook

Wiosenna noc. Zamek z lodu ebook

Vesaas Tarjei

4,3

Opis

Arcydzieła norweskiej klasyki w nowym tłumaczeniu.

Czternastoletni Hallstein wraz z siostrą zostają sami w domu. Kiedy do ich drzwi puka rodzina szukająca noclegu, rodzeństwo nie spodziewa się, że będzie to dla nich noc, gdy zmierzą się z doświadczeniem śmierci i narodzin. Noc, w trakcie której nikt nie pójdzie spać.

Jedenastoletnia Siss poznaje nieśmiałą Unn. Dziewczynka próbuje zaprzyjaźnić się z nową koleżanką, lecz ich relację gwałtownie przerywa zniknięcie Unn. Radość Siss zostaje zburzona przez ból wywołany stratą, zwłaszcza że wszystkie ślady prowadzą do tajemniczego lodowego zamku.

W swoich mistrzowskich powieściach – Wiosennej nocy i Zamku z lodu – Vesaas umieszcza nastoletnich bohaterów w onirycznych światach, tworząc zapadające w pamięć portrety psychologiczne oraz uniwersalne opowieści o dorastaniu i magicznej sile natury.

Tarjei Vesaas to czarodziej słowa z Północy – pisze z wysublimowaną delikatnością, ale jego twórczość ma niezwykłą siłę przekazu. „Wiosenna noc” i „Zamek z lodu” to opowieści wybitne i ponadczasowe.

Joanna Bator

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ss77ar75

Nie oderwiesz się od lektury

mistrzostwo
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Vår­natt
© Gyl­den­dal Norsk For­lag AS 1954. All ri­ghts re­se­rved. Pu­bli­shed by the Agre­ement with Gyl­den­dal Agency, Nor­way­and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land
Ty­tuł ory­gi­nału: Is-slot­tet
© Gyl­den­dal Norsk For­lag AS 1963. All ri­ghts re­se­rved. Pu­bli­shed by the Agre­ement with Gyl­den­dal Agency, Nor­way­and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land
Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­ria Go­łę­biew­ska-Bi­jak, 2023
This trans­la­tion has been pu­bli­shed with the fi­nan­cial sup­port of NORLA
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Kry­styna Pod­haj­ska
Ko­rekta • Sa­bina Szczer­buk • Mag­da­lena Owcza­rzak
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt gra­ficzny lay­outu se­rii i okładki • Ula Pą­gow­ska
Gra­fika na okładce • © Evge­niya Khu­dy­akova| Shut­ter­stock
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67616-40-9
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

W SE­RII DZIEŁ PI­SA­RZY SKAN­DY­NAW­SKICHUKA­ZAŁY SIĘ DO­TYCH­CZAS:

Tommi KIN­NU­NEN, Po­wie­działa, że nie ża­łuje,prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, An­ne­liese PITZ, Czło­wiek, który ko­chał Sy­be­rię,prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Helga FLA­TLAND, Ostatni raz,prze­ło­żyła Ka­ro­lina Droz­dow­ska

Ka­rin SMIR­NOFF, Po­je­cha­łam do brata na po­łu­dnie,prze­ło­żyła Agata Te­pe­rek

NinaWÄHÄ,Te­sta­ment,prze­ło­żyła Ju­styna Cze­chow­ska

Kjell WESTÖ,Niebo w ko­lo­rze siarki,prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tu­by­le­wicz

Roy JACOB­SEN, Tylko matka,prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Knut HAM­SUN, Sza­rady,prze­ło­żyła Ma­ria Go­łę­biew­ska-Bi­jak

Laura LIN­D­STEDT, One­iron,prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, Oczy z Ri­gela,prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Stig DAGER­MAN, Po­pa­rzone dziecko,prze­ło­żyła Ju­styna Cze­chow­ska

Au­ður Ava ÓLA­FS­DÓT­TIR, Bli­zna,prze­ło­żył Ja­cek Go­dek

Jo­nas T. BENGTS­SON, Ży­cie Sus,prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Roy JACOB­SEN, Białe mo­rze,prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Ka­ren BLI­XEN, Po­że­gna­nie z Afryką,prze­ło­żyli Jó­zef Gie­buł­to­wicz i Ja­dwiga Piąt­kow­ska

Carl Frode TIL­LER, Po­czątki,prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tun­kiel

Helga FLA­TLAND, Współ­cze­sna ro­dzina,prze­ło­żyła Ka­ro­lina Droz­dow­ska

Roy JACOB­SEN, Nie­wi­dzialni,prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

1

Cały dom wy­da­wał się inny, bo i oj­ciec, i matka tym ra­zem wy­je­chali. Wy­ru­szyli w drogę dziś rano, za­brali ze sobą cię­żar swo­jej obec­no­ści. Do­brze ich było mieć, lecz mimo wszystko: ode­tchnęło się z ulgą i zo­stało sa­memu. Tak my­ślał czter­na­sto­la­tek Hal­l­stein, wcho­dząc do środka. Na­zy­wał to sa­mot­no­ścią – obec­no­ści sio­stry Sis­sel sie­dzą­cej w tym mo­men­cie w po­koju nie trak­to­wał jako cię­żaru, wprost prze­ciw­nie.

A te­raz mógł ro­bić, co ze­chce.

Po­zwolę so­bie na to.

Sta­nął w sieni, by wy­krzy­czeć, aż się za­trzę­sie stary żółty dom:

Ile jest tego, czego czło­wiek nie wie!

I za­raz po­tem:

Choć wiem wię­cej, niż się ko­muś zdaje!

Tak po­winno się za­wo­łać, gdy się robi, co się ze­chce. Ale nic z tego nie wy­szło, nie wy­do­był głosu. Mimo że miał pełną swo­bodę, by krzyk­nąć na całe gar­dło, aż Sis­sel usły­szy. Przez chwilę dał temu swo­jemu nie­memu wo­ła­niu dzia­łać na sie­bie i całe oto­cze­nie. W grun­cie rze­czy były to słowa, od któ­rych ciarki cho­dzą po ple­cach.

Pa­no­wał pra­wie upał. Przy­szła fala go­rąca i trwała już cztery dni. W su­mie za­le­d­wie wio­sna, ale późna, u progu lata – to­też no­cami było tu ja­sno. Po skwar­nym dniu wła­śnie zmierz­chało. Hal­l­stein miał na so­bie je­dy­nie sprane szorty i zno­szone płó­cienne buty. Jego kroki w sieni nie ro­biły ha­łasu. Za­mie­rzał wejść do Sis­sel, która słu­chała kon­certu ży­czeń – przez pół­otwarte drzwi sły­szał pa­pla­ninę w ra­diu.

Hal­l­stein zo­stał w sieni. Chyba Sis­sel nie była tak cał­kiem sama, jak za­kła­dał: od­wie­dził ją Tore. Miesz­kał nie­da­leko i przy­cze­pił się do Sis­sel, nic no­wego. Znowu przy­szedł, oboje sie­dzieli przed od­bior­ni­kiem ple­cami do drzwi, więc nie wi­dzieli Hal­l­ste­ina. Tore był wy­soki, miał twarz nieco wy­chu­dzoną od na­uki i osiem­na­ście lat. Wła­śnie wró­cił do domu na wa­ka­cje. Sis­sel też miała osiem­na­ście lat, a na so­bie – jak brat – szorty. Wy­cią­gnęła przed sie­bie opa­lone nogi i pół­le­żąc le­ni­wie w fo­telu, zda­wała się mó­wić: Taka jest Sis­sel.

Hal­l­stein to wi­dział.

Na co zwra­cała uwagę? Nie na To­rego. Jemu wolno tu było tylko sie­dzieć. Sis­sel je­dy­nie spra­wiała wra­że­nie roz­le­ni­wio­nej, ale chyba ra­czej na­słu­chi­wała kro­ków. Hal­l­stein miał pew­ność, że ona wciąż na­słu­chuje kro­ków. Chodź, chodź, wejdź do sieni! – ta­kie spra­wiała wra­że­nie.

Kroki Hal­l­ste­ina stały się bez­gło­śne. Za­trzy­mał się. Gdyby wszedł, Tore za­wsty­dziłby się i był nie­za­do­wo­lony – zresztą Hal­l­stein ra­czej nie miał ochoty wcho­dzić, kiedy był tam Tore. Może i Sis­sel by­łaby nie­za­do­wo­lona? Z nią ni­gdy nic nie wia­domo. Pójdę so­bie, po­my­ślał. Ale nie po­szedł.

Zie­lone oko od­bior­nika mi­go­tało ku niemu zimno, od­le­gle i obco. Jak zo­rza po­larna. Cza­ro­dziej­sko, choć to w grun­cie rze­czy była tylko bez­wolna ma­szy­ne­ria. Z gło­śnika do­cho­dziły wszel­kiego ro­dzaju ży­cze­nia lu­dzi.

Poza tym pa­no­wała tu ci­sza. Sis­sel i Tore nie roz­ma­wiali. Na ze­wnątrz także ani wia­tru, ani in­nego dźwięku. Je­dy­nie dom miał w so­bie ukryty po­szum opusz­cze­nia przez uciąż­li­wych do­ro­słych.

Te­raz im to wy­krzy­czę: Wiem dużo wię­cej, niż ko­muś przy­cho­dzi do głowy! To nimi nie­źle wstrzą­śnie.

Nie ru­szył się.

Mogę też wyjść i wró­cić do swo­ich spraw. Na swój dzię­gie­lowy stok. Mogę wyjść, za­stu­kać w ścianę i po­ga­dać z Gu­drun.

Nic z tego nie zro­bił. Oparł się tylko o schody w sieni, cze­ka­jąc nie wia­domo na co, i za­glą­dał do tych dwojga przy ra­diu. Tore mu­siał przyjść dość nie­dawno, bo spy­tał obo­jęt­nie:

– Dużo ład­nych pio­se­nek w kon­cer­cie?

– Uhm – od­po­wie­działa Sis­sel, nie zmie­nia­jąc po­zy­cji.

– E tam, lu­dzie cią­gle so­bie ży­czą tego sa­mego.

– Pew­nie dla­tego tylu słu­cha – skwi­to­wała Sis­sel.

Chyba my­śleli w tym mo­men­cie o czymś in­nym. Tore za­py­tał, nie spusz­cza­jąc z niej oczu:

– Nie zimno tak sie­dzieć?

– Tak są­dzisz?

– Nic nie są­dzę, ale mi się po­doba.

– Do­bra, do­bra, bądź ci­cho – od­parła, ma­cha­jąc nogą. – Bo chyba przy­sze­dłeś słu­chać kon­certu?

– Tak – po­wie­dział Tore.

Hal­l­stein oszu­ki­wał sam sie­bie, że naj­chęt­niej by się te­raz wy­mknął. Nie chciał tak stać i ich pod­glą­dać. Jed­nak gdyby się po­ru­szył, za­uwa­ży­liby to i rów­no­cze­śnie się zo­rien­to­wali, że pod­słu­chi­wał. Więc le­piej da­lej po­stoję, stwier­dził i pil­no­wał ich z lek­kim bó­lem, bo ko­chał Sis­sel.

Kon­cert na­dal mru­czał w tle.

Sis­sel ode­zwała się znowu:

– Przy­suń fo­tel, bę­dziesz le­piej sły­szał.

– Tylko dzieci w to wie­rzą – za­czął Tore, lecz przy­su­nął fo­tel bli­ziutko Sis­sel. Hal­l­ste­inowi rzu­ciło się w oczy, jak szybko to zro­bił. Rów­no­cze­śnie w ra­diu nadali ży­cze­nie od dziecka. Sis­sel po­wie­działa ner­wowo:

– Po­słu­chaj.

– Czego?

– Tego dziecka. To jego ży­cze­nie. Te­raz sie­dzi z głową w gło­śniku.

Sami sie­dzieli przed od­bior­ni­kiem jak dzieci. Nie­dawno przy­su­wali się po­dob­nie do ra­dia w cza­sie pro­gramu dla dzieci. Za­częli się w to ba­wić. Hal­l­stein do­strzegł, że ich to wcią­gnęło.

– W ten spo­sób – rzu­ciło jedno.

– Tak, w ten – pa­dło nie­wy­raźne po­twier­dze­nie.

Spo­tkali się lekko i nie­zręcz­nie mło­dzień­czo gład­kimi czo­łami tuż przy od­bior­niku i na oczach Hal­l­ste­ina. On zaś pa­trzył i czuł, że ten wi­dok jest chyba godny uwagi i do­bry. To spo­tka­nie gład­kich czół i ta ci­sza. Tylko dziw­nie się je ogląda. I jakby mam­ro­ta­nie w du­szy:

Co z tego bę­dzie?

Bo to po­czą­tek.

To gład­kie czoło...

Puls mu przy­spie­szył. Tamci dwoje w fo­te­lach mil­czeli czoło w czoło. Z ra­dia pły­nęła pio­senka na ży­cze­nie dziecka jak pro­ste, czy­ste dzwo­neczki – i do­bie­gła końca.

Po­tem do­bie­gło końca także tamto dru­gie.

– Sis­sel...? – Tore wy­po­wie­dział jej imię z py­ta­niem w gło­sie.

Wy­pro­sto­wała się. Hal­l­stein był go­tów do ucieczki, ale sio­stra nie po­ru­szyła się, więc się uspo­koił, po­chło­nięty tą grą, która, jak wy­czu­wał, za ja­kiś czas rów­nie do­brze sta­nie się jego wła­sną.

Tore za­py­tał ci­cho:

– O co cho­dzi, Sis­sel?

– Nic nie mó­wi­łam – od­parła in­nym to­nem niż po­przed­nio.

Coś się tro­chę po­psuło. Co to mo­gło być? Hal­l­stein nie poj­mo­wał co. Wi­dział, że Tore kła­dzie rękę na Sis­sel. Na gładką, cie­płą skórę. Po­my­ślał w du­chu: gdy­bym to ja zro­bił, po­ło­żył­bym rękę tak lekko jak liść, kiedy spada. Tore za­pewne tak nie zro­bił. W każ­dym ra­zie Sis­sel po­wie­działa:

– Zo­staw.

Tore nie cof­nął ręki tak, jakby się spa­rzył, jed­nak ją cof­nął. Co ta­kiego się na wszyst­kie świę­to­ści po­psuło? I to bez przy­czyny?

– Sis­sel?

– Słu­chaj kon­certu.

– Nie przy­sze­dłem tu dla kon­certu!

– Może i nie, ale skoro już tu wsze­dłeś, po­wi­nie­neś chyba słu­chać.

Wy­da­wało się, że Tore miał prawo się roz­gnie­wać, bo po­wie­dział ostro:

– Więc po co przy­sła­łaś mi tę kartkę? A może i z tego się wy­co­fu­jesz?

Po­trzą­snęła głową.

– Nie chcę być dla cie­bie za­bawką – po­wie­dział groź­nie Tore.

Hal­l­stein po­czuł żar pod sto­pami. Wci­snął się głę­biej w kąt sieni.

– Du­reń – skwi­to­wała Sis­sel.

– Tak mó­wisz?

– Tak, bo gdzieś to prze­czy­ta­łeś, tak się mówi w książ­kach.

– Tak twier­dzisz. Opa­nuj się, Sis­sel. Mam w kie­szeni kartkę od cie­bie – rzu­cił w kie­runku jej wa­bią­cego karku.

– Opa­no­wuję się ze wszyst­kich sił – od­po­wie­działa Sis­sel.

Tore za­drżał tak, że Hal­l­stein to zo­ba­czył. Ręka To­rego opa­dła na nowo.

– Zo­staw, po­wie­dzia­łam!

– Dla­czego? – Głos To­rego po­gru­biał.

– Jesz­cze py­tasz dla­czego?

– Mogę też so­bie pójść – po­wie­dział Tore. – Ale mógł­bym ci naj­pierw spoj­rzeć w twarz?

– Nie za­mie­rza­łeś wyjść?

Tore miał te­raz oka­zję się roz­zło­ścić, jak tego po­trze­bo­wał. Miał też więc prawo szarp­nąć ją za na­gie ra­miona i od­wró­cić ku so­bie.

– Za­cho­wuj się jak czło­wiek!

– Sam się tak za­cho­wuj!

Hal­l­ste­inowi się wy­da­wało, że oni na­prawdę się szar­pią. Nie­mniej przy tej szar­pa­ni­nie wy­glą­dali na szczę­śli­wych. Mię­śnie się na­pi­nały i za­okrą­glały. Mięk­kie łuki i skręty. Wza­jemne przy­cią­ga­nie. Dla Hal­l­ste­ina był to dziwny, nieco cza­ro­dziej­ski wi­dok. Znowu za­po­mniał, że nie ma prawa tu być. Wi­dzieć ich... Ra­dio grało i wtrą­ciło się ele­gancką arią. Po­tem ich usta się spo­tkały, prze­lot­nie.

– Sis­sel.

– Tak?

Tore wy­ją­kał:

– Nie, nic ta­kiego. Ko­cham cię, Sis­sel.

Wzdry­gnęła się. Hal­l­stein też się wzdry­gnął w głębi cie­nia.

– Nie! – rzu­ciła, nie do To­rego, lecz po pro­stu przed sie­bie. – Nie! – po­wtó­rzyła. – Nie mo­żesz. Nie po­wi­nie­neś.

– Czego nie mogę?! – za­wo­łał ob­ru­szony Tore.

– Nie umiem tego po­wie­dzieć. Nie wiem...

– Wi­dzę, że nie znam się na dziew­czy­nach – rzu­cił zgryź­li­wie Tore.

Sis­sel od­parła szybko:

– My­śla­łeś, że się znasz?

– Tak czy owak, pro­si­łaś, że­bym przy­szedł.

– O, wcale nie. Po pro­stu od­czy­ta­łeś to tak, jak na siłę chcia­łeś od­czy­tać – od­pa­ro­wała Sis­sel.

Hal­l­stein pa­trzył na nią z boku. Wi­dział, jak mó­wiąc to, wy­dyma usta. Tore był te­raz na­prawdę zły. Za­py­tał:

– Uwa­żasz, że so­bie nie ra­dzę?

– Nie ra­dzisz z czym?

– Pew­nie z dziew­czy­nami.

– Och nie, ależ skąd! – rzu­ciła Sis­sel. – Ni­gdy mi to nie przy­szło do głowy. No skąd, ty?! – po­wtó­rzyła.

Tore wy­glą­dał na prze­ra­żo­nego. Wpa­trzył się w te wy­dęte, draż­niące usta Sis­sel i wy­krzyk­nął:

– Co się z tobą dzieje?!

Od­po­wie­dzi nie do­stał, więc gwał­tow­nym ru­chem od­wró­cił się do drzwi. Hal­l­stein za­uwa­żył to w porę i wy­biegł bez­gło­śnie na dwór w tych swo­ich płó­cien­nych bu­tach. W biegu usły­szał, jak Sis­sel woła z po­koju:

– Pa­mię­taj, żeby trza­snąć drzwiami, Tore!

– Z tym so­bie po­ra­dzę. Chęt­nie, je­śli chcesz.

Trza­śnię­cie drzwiami za­brzmiało jak strzał – da­leko za Hal­l­ste­inem, który zdą­żył się ukryć za krza­kami w po­bliżu ganku. Przez ga­łę­zie mi­gnął mu Tore scho­dzący szybko po zbo­czu ku szo­sie.

2

Gdy tylko Tore znik­nął, na po­dwórku po­ka­zał się Hal­l­stein. Jed­nak nie ru­szył do Sis­sel. Był pod­mi­no­wany, w gar­dle mu za­schło i czuł w nim pa­lący ból. Sis­sel pew­nie sie­dzi tam w domu i jest jej przy­kro. Nie miał siły do niej iść.

Sta­rym zwy­cza­jem przy­sta­nął przy żół­tej ścia­nie domu. Spoj­rzał w górę – czy może Gu­drun z jego bajki jesz­cze raz się po­każe.

Dom stał sa­mot­nie po­wy­żej drogi. Pól upraw­nych tu nie było, je­dy­nie bu­dy­nek z ogro­dem oto­czony nie­wiel­kim tra­wia­stym zbo­czem. Z tyłu te­ren lekko opa­dał w stronę za­gaj­nika – to­też dom był ład­nie po­ło­żony na szczy­cie. Do­okoła rósł przy­ja­zny las li­ścia­sty. Wi­dok stąd roz­cią­gał się na po­bli­ską do­linkę i na prze­ciw­le­głe zbo­cze. To ostat­nie za­bu­do­wa­nia przy dro­dze, która da­lej pro­wa­dziła przez roz­le­gły pu­sty pła­sko­wyż – lub pierw­sze dla tych, któ­rzy przy­by­wali z tam­tej strony. Nie­mniej do lu­dzi nie było da­leko: za­raz za za­gaj­ni­kiem znaj­do­wała się duża wieś.

Ścianę po­ma­lo­wano kie­dyś, dawno temu, na żółto, lecz farba tu i tam się złusz­czyła, a po­nie­waż ma­lo­wa­nia nie po­no­wiono, gdzie­nie­gdzie po­ja­wił się sre­brzy­sty na­lot. Hal­l­stein pod­szedł bli­żej i za­pu­kał zgię­tym pal­cem w ścianę.

Wie­dział, że to z wy­my­śloną Gu­drun jest śmieszne, i za nic nie zro­biłby tego przy świad­kach – ale za­pu­kał po­woli w ścianę i spoj­rzał w górę na otwarte okienko stry­chu, mó­wiąc w du­chu:

Je­steś tam, Gu­drun?

Udało się, od­po­wiedź na­pły­nęła gdzieś z wy­soka i brzmiała szcze­gól­nie zde­cy­do­wa­nie:

Ja­sne...

Wyj­rzyj, bo nie będę wie­dział, czy je­steś taka jak daw­niej, Gu­drun.

I pro­szę, w okienku po­ja­wiła się zna­joma grzywka. Pod nią błysz­czały oczy.

Wej­dziesz na górę i po­wiesz mi do­bra­noc?

Słusz­nie i ład­nie z jej strony – i tak, jak ocze­ki­wał. Szkoda, że nie dało się tego wziąć do­słow­nie. To było po pro­stu coś do­brego, co ist­niało w ustach Gu­drun. Przez cały czas trzy­mała czoło z grzywką i oczy nad pa­ra­pe­tem i nie przy­po­mi­nała żad­nej in­nej dziew­czynki, którą znał. Tak do­kład­nie śle­dziła wszystko, co do­ty­czyło jego, Hal­l­ste­ina: to, co go ra­do­wało, i to, co go zło­ściło. Choćby te­raz. Wy­star­czyło, że po­wie­dział: Tore...

A na gó­rze roz­legł się krótki, zimny śmiech – i to było do­bre.

Ty lu­bisz To­rego? – za­py­tał już pew­nie.

Nie, no Tore...! – od­parła.

Ty też ani tro­chę nie lu­bisz To­rego? – Po­czuł, że mu ulżyło.

On to ta­kie nic – pa­dła od­po­wiedź z okienka. – My­ślę, że to tylko taki na­dęty gów­niarz.

Hal­l­ste­inowi co­raz bar­dziej po­pra­wiał się hu­mor. Ale prze­cież można się było roz­pra­wić z To­rem jesz­cze grun­tow­niej:

A wiesz, Gu­drun, co mu się do­stało?

Nie, co?

Zie­lone ra­diowe oko na karku!... Ale nic nim nie wi­dzi.

Gu­drun śmiała się tak, że pra­wie nie mo­gła prze­stać, i mru­żyła oczy, aż zo­stały z nich tylko wą­ski szparki – do­kład­nie tak jak u Sis­sel, kiedy ta się śmiała.

Po­tem się wy­co­fała. Przez ja­kiś czas już nie była po­trzebna.

3

Hal­l­stein się uspo­koił. Przez chwilę wę­szył w po­wie­trzu. Pach­niało desz­czem. Jesz­cze nie spadł, lecz wcze­śniej tego dnia prze­szło kilka cie­płych ulew z grzmo­tami – choć nie przy­nio­sły od­świe­że­nia. Naj­wy­raź­niej miało spaść go wię­cej.

Chmury wi­siały ni­sko, było bez­wietrz­nie i na­dal go­rąco. Wciąż le­piej nie mieć na so­bie za wiele ubra­nia.

Aku­rat taki wie­czór, by pójść na dzię­gie­lowy stok, przy­pa­try­wać się i wą­chać.

Jego wła­sny stok.

Od razu ru­szył w drogę. Jak zresztą cał­kiem czę­sto. Wiele ze swo­ich naj­lep­szych chwil spę­dził wła­śnie tam da­leko.

Na dole przy szo­sie spo­tkał To­rego, który wi­docz­nie zro­bił so­bie po­stój. Czyżby za­my­ślał wró­cić na górę do Sis­sel?

Hal­l­stein za­trzy­mał się nie­chęt­nie, nieco spe­szony, bo dla niego było to tak ży­wio­łowe i na­tu­ralne, gdy przed chwilą wy­kpi­wał To­rego, przy­da­jąc mu na karku zie­lone ra­diowe oko.

– Co tu ro­bisz? – za­py­tał Tore, któ­remu nie przy­szło na myśl, że w jego ustach brzmi to tro­chę dziw­nie.

– Miesz­kam – od­parł Hal­l­stein, jakby się zwra­cał do ob­cego. – Coś się dzieje z Sis­sel? – ce­lowo za­py­tał To­rego, pa­trząc mu pro­sto w oczy.

Tore wy­glą­dał na za­że­no­wa­nego i gniew­nego.

– Sis­sel so­bie po­ra­dzi – po­wie­dział krótko. – Nie mu­sisz się w to mie­szać.

– Więc dla­czego nie wra­casz do domu?

– Nie wci­naj się, po­wie­dzia­łem. Po co tak ła­zisz i na­pa­dasz lu­dzi jak plaga?

Hal­l­stein do­brze wie­dział, jaki ma po temu po­wód, lecz nie dało się go ująć w słowa.

– Zejdź ze mną na Mo­kry Stok – ode­zwał się znie­nacka.

– Po co?

– No... tam jest dużo cie­ka­wych rze­czy.

– My­ślę, że nie dla mnie.

Na­dęty gów­niarz, po­wie­działa Gu­drun. Czy nie pa­so­wało?!

– Nie to nie, jak chcesz... Ale Sis­sel wcale nie jest w to­bie za­ko­chana, nie myśl so­bie! – za­wo­łał Hal­l­stein z od­wagą, ja­kiej w grun­cie rze­czy nie czuł. To było po pro­stu coś, czym na­le­żało ci­snąć w To­rego.

Też się za­wsty­dził, bo Tore od­po­wie­dział nie­ocze­ki­wa­nie po­waż­nie:

– Chyba jed­nak jest.

– Tylko dla­tego, że ona...! – za­czął Hal­l­stein, lecz prze­rwał. Nie mógł po­wie­dzieć, że stał tam i ich pod­glą­dał. Od­wró­cił się i po­szedł. Może Tore bę­dzie się tu krę­cił po krza­kach? Niech mu tam.

Wie­czór ro­bił się co­raz póź­niej­szy, świad­czyły o tym drobne i ra­czej nie­zau­wa­żalne oznaki. Na gra­nicy wio­sny i lata. To miała być cie­pła noc bez ciem­no­ści.

Mo­kry Stok, tak na­zy­wało się to miej­sce.

Hal­l­stein za­trzy­mał się w po­ło­wie.

Po tej stro­miź­nie cie­kła w ukry­ciu woda. Czarna zie­mia utrzy­my­wała wil­goć, nie­które ga­tunki ro­ślin ro­sły na niej jak sza­lone. Ich nie­opa­no­wana plen­ność spra­wiała, że pach­niało tu od­mien­nie niż na in­nych zbo­czach. Trawa i drzewa li­ścia­ste, w tra­wie pełno od­pry­sków ka­mieni po za­po­mnia­nych nie­wiel­kich la­wi­nach. Na sa­mej gó­rze znaj­do­wał się zwie­trzały na­wis skalny. Na tra­wia­stych prze­świ­tach wzno­siły się ogromne dzię­gle – i to one naj­prę­dzej skła­niały Hal­l­ste­ina do prze­by­wa­nia tu­taj tak czę­sto w dzie­cię­cych la­tach. Co go łą­czyło z dzię­gie­lo­wym sto­kiem, nie po­tra­fiłby po­wie­dzieć, po pro­stu uwa­żał te ro­śliny za wspa­niałe, bo jak obce rzu­cają się w oczy ku­li­stymi bal­da­chami na­stro­szo­nych kwia­tów.

Pły­ną­cej wody nie dało się do­strzec, choć ka­mie­nie pra­wie za­wsze były mo­kre. Wil­goć cią­gnęła, ciur­ka­jąc, pro­sto z ziemi i cie­nia.

No i był tu wąż.

Od wielu lat nikt tego węża nie wi­dział. Nie­mniej kie­dyś ktoś go zo­ba­czył i nie za­bił. Te­raz to wąż naj­bar­dziej tu przy­cią­gał i stra­szył. Z każ­dym ro­kiem do­ra­sta­nia Hal­l­stein krą­żył wo­kół tego z wciąż no­wymi po­my­słami.

Gdy się tu przy­cho­dziło, za­wsze miało się w my­ślach węża. O czym­kol­wiek by się poza tym my­ślało, pod spodem ma­ja­czyło coś mrocz­nego i lo­do­wa­tego. Tu­tej­sze mo­kre, czarne ka­mie­nie były ta­kie, bo li­zał je wąż – mo­gło ko­muś przyjść do głowy. Wąż le­żał tu w nocy i je li­zał.

Może się ni­gdy wię­cej nie po­każe, bę­dzie po pro­stu tkwił w jed­nej z wielu ist­nie­ją­cych tu kry­jó­wek i roz­glą­dał się wo­kół przez mi­kro­sko­pijne dziurki.

Do­brze by było prze­stać o nim my­śleć.

Jed­nak Hal­l­stein wła­śnie po­my­ślał:

Je­śli wąż zo­ba­czy mnie teraz...

To co? Nic nie ro­bił. Stał bez ru­chu. Je­śli się po­ru­szał, to ci­cho i ostroż­nie. I znowu sta­wał. Miał gołe kostki i łydki.

Je­śli wąż mnie zo­ba­czy?

Wąż pa­trzy i wi­dzi.

Cały las dzię­gli wy­ra­stał na skło­nie. Słońce oświe­tlało stok z boku, lecz się­ga­jące głę­boko w dół wie­czorne pro­mie­nie i wil­gotny grunt spra­wiały, że ro­śliny do­brze się tu czuły. Cho­ciaż lato było jesz­cze wcze­sne, dzię­gle za­częły przy­bie­rać strojne kształty, pełne sztyw­nego wdzięku w swej tęt­nią­cej ży­wot­no­ści. I wszyst­kie na­le­żały do Hal­l­ste­ina, bo sam strzą­sał na­siona, za­ko­py­wał je bu­tem i udep­ty­wał zie­mię. Dwa lata temu. Te ubie­gło­roczne miały w tym roku je­dy­nie kilka mocno roz­ga­łę­zio­nych li­ści.

Wąż za­legł i ob­ser­wo­wał wszystko, co wzra­stało i na po­wrót wię­dło. Mnie też wi­dział, z cza­sem nie­zli­czone razy. Ale co ja o nim wiem?

Mimo wszystko o czym to się też wie!, po­my­ślał jed­nak i po­zwo­lił, by przed oczami mi­gnęło mu to czy tamto. Z dru­giej strony cza­iło się kłu­cie w sercu: od tego wszyst­kiego, czego się nie wie, a czego dzia­ła­nie tylko się czuje.

Co to ta­kiego?

Nic.

Usiadł na ka­mie­niu. Mo­kry Stok z gę­stwiną traw po­grą­żył się tego po­chmur­nego wie­czoru w mar­twej ci­szy. Liczne zioła od­da­wały swój za­pach wie­czor­nemu po­wie­trzu i tym sa­mym ci­cho od­dy­chały.

Da­leko w dole od czasu do czasu prze­jeż­dżały drogą sa­mo­chody, tylko że ci, któ­rzy w nich byli, nie do­strze­gali Hal­l­ste­ina. Sie­dział wy­soko wśród za­ro­śli i drzew, dźwięk sil­ni­ków szybko za­ni­kał na za­krę­tach. Sa­mo­chody po­ru­szały się przez mo­rze woni i zda się, na­wet tego nie za­uwa­żały.

Czyżby wąż mi się przy­glą­dał?, po­my­ślał Hal­l­stein.

Dzia­łało, jakby mro­wiła skóra. Wy­daje mi się, że mnie ob­ser­wuje przez ma­leńką dziurkę. Tylko pa­trzy.

Za chwilę ode­zwał się do sie­bie:

To pew­nie dla­tego, że mi się przy­gląda.

Za­raz po­tem stwier­dził:

Ob­ser­wuje mnie...

Jak szybko to po­szło. Na­ro­sło do pew­no­ści. Wąż le­żał pod któ­rymś sze­ro­kim li­ściem. Jesz­cze za­nim ten ob­raz się ufor­mo­wał, za­częło się przy­cią­ga­nie.

Chcę stąd iść!

Nie to miał na my­śli, nie chciał od­cho­dzić, chciał czuć to przy­cią­ga­nie, co­raz bar­dziej pra­gnął po­czuć ten dziwny urok, który, jak mu się zda­wało, rzu­cał się na niego z kry­jówki pod li­śćmi.

Spró­buj wstać i od­wró­cić się ple­cami, po­wie­dział do sie­bie i się prze­mógł.

Czy on sam to wy­my­ślił? Już w to wąt­pił. Nic też na to nie wska­zy­wało – czuł się spę­tany i nie były to bo­le­sne pęta. Poza tym za­częło się tu ko­ły­sać i dzwo­nić. Bez­dź­więcz­nie. Mimo to były to dzwo­nie­nie i ko­ły­sa­nie, i za­cza­ro­wana pieśń. Na jego wła­snym stoku.

Zro­biło się jesz­cze dziw­niej. Hal­l­stein do­strzegł dzię­giel, który za­czął krę­cić się w kółko, aż roz­wi­chrzyły się bal­da­chy kwia­tów – i rap­tem zdo­był pew­ność, gdzie leży wąż. Tam w gó­rze. Wła­śnie tam. Nie spusz­czał oczu z tego miej­sca. Kilka kę­pek trawy. Tam w środku był wąż i tam na­le­żało pójść...

Hal­l­stein drżał i z ra­do­ści, i ze stra­chu. Uwię­ziony.

Wsta­waj! Te­raz!

Tak...

Pod­niósł się sztywno z ka­mie­nia. Sta­wiał krót­kie, chwiejne kroki. Uda­jesz!, sta­rał się so­bie wmó­wić. Nie, nie, nie udaję. Wpa­trzył się w kępkę trawy. To było prze­śliczne – bal­da­chy dzię­gli krę­ciły się jak koła, jak suk­nie w tańcu.

Pod­szedł bli­żej.

Te­raz moje oczy za­czy­nają pa­lić, wmó­wił so­bie.

W tej sa­mej chwili oczy za­pło­nęły. Za­pie­kły. A więc chyba sta­nie się to wkrótce. Oczy ro­biły się co­raz bar­dziej nie­ustę­pliwe, co­raz go­ręt­sze – jakby z ła­two­ścią po­tra­fiły znisz­czyć i po­chło­nąć to, na co pad­nie wzrok. Był tuż nad kępą trawy i jakby za­mie­rzał w nią wejść – ale nie, kępa pę­kła i się roz­pa­dła.

Ja­kiś ruch w tra­wie? Jak by chciał, żeby tak było. Miał wra­że­nie, że kilka źdźbeł się chwieje i znowu za­miera w bez­ru­chu. Wszystko znik­nęło. Bal­da­chy nie krę­ciły się w kółko. Nic nie śpie­wało ani się nie ko­ły­sało. Nic też nie było prze­śliczne. Po­czuł się wy­mę­czony i pu­sty. Spo­cił się, co spraw­dził, do­tknąw­szy twa­rzy.

Tup­nął nogą w zie­mię i tro­chę się za­to­czył. Nikt nie był tego świad­kiem. A cze­goś ta­kiego nie można ni­komu opo­wie­dzieć. Na­wet Sis­sel.

Nie, to wszystko, co ja...

O Sis­sel też, do­dał, chcąc skie­ro­wać my­śli na inny tor.

W głębi do­liny pod zbo­czem ja­śniało od in­ten­syw­nie zie­lo­nej trawy. Piękna mała rów­nina usiana za­gaj­ni­kami brzo­zo­wymi i chru­śnia­kami. Tam w dole wy­le­gły wiel­kie czarne śli­maki, skoro tu pach­niało desz­czem.

W nie­ru­cho­mym jak ta­fla stawu po­wie­trzu za­no­siło się na deszcz. Tu wo­kół roz­pie­rał się dzię­giel. Co kryło się w kę­pach pod jego li­śćmi? Dziw­nie było tkwić w cen­trum tego.

Hal­l­stein wy­pu­ścił z ręki to, co w niej trzy­mał, za­giął palce za ple­cami i w swym baj­ko­wym świe­cie czy­nił drobne ta­jem­ni­cze znaki.

– Za dzię­giel, śli­maki i deszcz – rzu­cił bez­gło­śnie.

Mu­siał wra­cać do Sis­sel, która pła­kała w domu.

4

Za­nim tam jed­nak do­tarł, na nowo sta­nął twa­rzą w twarz z To­rem. Ten wy­szedł zza kępy drzew i spy­tał:

– Co tu ro­bisz?

To samo głu­pie py­ta­nie co po­przed­nio. Hal­l­stein nie zdo­był się na od­po­wiedź.

– Wra­casz do domu do Sis­sel? – do­rzu­cił Tore.

– Pew­nie tak. O co cho­dzi?

– Mo­żesz ją ode mnie po­zdro­wić.

Tego aku­rat Hal­l­stein się nie spo­dzie­wał, więc szybko ski­nął głową, że to zrobi. Po­tem się ze­zło­ścił.

– Bę­dziesz się tu dziś wie­czo­rem krę­cił po la­sku? – za­py­tał nie­przy­jaź­nie.

Tore tylko się ucie­szył i od­parł:

– Tak, może ja też.

– My­ślisz, że Sis­sel się to spodoba! – rzu­cił Hal­l­stein na chy­bił tra­fił.

– Spa­ce­ruję tu, jak sam chcę – po­wie­dział Tore. – Do­kład­nie tak, jak chcę, nie­za­leż­nie od cie­bie.

– Nie chcemy, że­byś się tu krę­cił! – za­wo­łał Hal­l­stein.

– Sis­sel chce – od­parł Tore, ki­wa­jąc głową w wy­jąt­kowo draż­niący spo­sób. – Po­zdrów ją i po­wiedz, że je­stem dziś wie­czór nie­da­leko, je­żeli chce się ze mną spo­tkać.

Po czym wszedł le­ni­wym kro­kiem mię­dzy drzewa.

Hal­l­stein po­wi­nien krzyk­nąć coś za nim, ale nic z tego nie wy­szło. Po­szedł do domu.

W sta­rym żół­tym domu ro­dzice miesz­kali od ślubu, to­też Sis­sel i Hal­l­stein się tu uro­dzili. Wszystko wo­kół Hal­l­ste­ina było tak zna­jome, że za­zwy­czaj tego nie wi­dział – tylko cza­sami jakby strze­lała bły­ska­wica, po­ka­zu­jąc, ja­kie to róż­no­rodne i wspa­niałe.

Oj­ciec uczył ma­te­ma­tyki w du­żej szkole w lud­nej wsi, stąd nie­wi­docz­nej. W tej sa­mej szkole, do któ­rej te­raz cho­dziła Sis­sel. Ten dość duży, lecz stary odra­pa­niec uda­jący dom odzie­dzi­czył oj­ciec, dla­tego tu za­miesz­kał, cho­ciaż dla niego ozna­czało to długą drogę do szkoły i pracy. Hal­l­stein wiele razy sły­szał, że ro­dzice roz­ma­wiają o prze­nie­sie­niu się w inne miej­sce, ale ni­gdy nie wy­szło z tego nic na se­rio. Dom nie zo­stał też prze­bu­do­wany, choć była i o tym mowa.

Te­raz od kilku dni trwały wa­ka­cje, ale matka i oj­ciec nie wy­je­chali na ża­den urlop – je­dy­nie do są­sied­niej wsi na po­grzeb oj­co­wego brata, który zmarł nie­spo­dzie­wa­nie i zbyt wcze­śnie. Za­mie­rzali wró­cić ju­tro po po­łu­dniu. Mimo to całą dobę z nad­dat­kiem miało się dla sie­bie i mo­gło się ro­bić, co się chciało. Krzy­czeć na ko­ry­ta­rzach – wie­dząc, że żadne oko star­szych nie śle­dzi.

U Sis­sel po praw­dzie nie pa­no­wała at­mos­fera święta. Kiedy po­ja­wił się Hal­l­stein, sie­działa w fo­telu przed ra­diem z twa­rzą wtu­loną w opar­cie i pod­ku­lo­nymi opa­lo­nymi no­gami. Pod­nio­sła wzrok i było tak, jak prze­czu­wał: pła­kała. Miała na so­bie to samo lek­kie ubra­nie co przed­tem.

Oczy­wi­ście, le­żała w fo­telu i pła­kała. Za­po­mniał o To­rem i o ca­łej spra­wie, py­ta­jąc ostroż­nie:

– Sis­sel?

Ze­rwała się.

– Znowu tu je­steś?!

Hal­l­stein się na­stro­szył.

– Jak to?

Sis­sel zro­biła brzydką minę i po­wie­działa:

– Pod­glą­dasz. Prze­cież cię wi­dzia­łam w sieni, jak wy­bie­ga­łeś. Pod­glą­dacz! Nie wstyd ci? Pod­glą­dasz, żeby mieć co po­wie­dzieć matce, kiedy wróci.

Hal­l­stein wy­ba­łu­szył oczy. Czego ona chce? Kłótni? Za­czer­wie­niła się, kiedy mó­wiła o opo­wia­da­niu matce. Do­brze wie­działa, że Hal­l­stein nie biega z do­no­sami. Prze­ra­ziło go, jaka może być Sis­sel. Przy­da­łoby się spu­ścić jej la­nie.

Ode­zwała się ci­cho:

– Mo­żesz wyjść, Hal­l­stein?

– Dla­czego?

Zo­stał.

– Je­steś zła?

– By­łam zła, kiedy pod­glą­da­łeś, sam wiesz.

Za­czął się uśmie­chać, bo przy­po­mniał mu się Tore, który do­piero co tu sie­dział z zie­lo­nym cza­ro­dziej­skim okiem na karku.

Jed­nak Sis­sel do­brze wie­działa, jak go po­dejść. Już, już miał mu się wy­rwać zimny, nie­we­soły śmiech z To­rego, gdy ob­jęły go jej ra­miona. Spoj­rzał w oczy sio­stry i stra­cił wszelką ochotę na zro­bie­nie jej przy­kro­ści.

– Hal­l­stein...

Tak?

– Nie chcesz być dla mnie miły?

Nic nie po­wie­dział. Po pro­stu chciał.

Do­stał mu się skryty lekki uścisk. Skryty, cho­ciaż nie­po­trzeb­nie taki, byli prze­cież sami. W ten spo­sób jed­nak na­brał war­to­ści.

Gdyby tylko od­wa­żył się za­py­tać, dla­czego pła­kała w fo­telu.

– Tore wcale nie pła­kał – wy­rwało mu się w za­mian.

– Głu­pek – skwi­to­wała i kop­nęła nogę od stołu bu­tem z cien­kiego płótna.

Sam spo­strzegł, że za­cho­wał się wy­jąt­kowo głu­pio. Za­pę­dził się. Po­my­ślał o Gu­drun na gó­rze w okienku – tej, która za­wsze była w do­brym hu­mo­rze i któ­rej grzywka opa­dała na oczy. Tak to po­winno być.

Jesz­cze jedno kop­nię­cie w nogę od stołu.

– Sły­sza­łeś, Hal­l­stein?

– Tak, tak.

Za­mil­kli na­gle jak w próżni. Ale żad­nej ta­kiej próżni nie mo­gło być, więc Hal­l­stein po­wie­dział pierw­szą rzecz, jaka mu przy­szła do głowy:

– Chodź ze mną na dół na śli­maki! Dziś wie­czo­rem wyjdą na wierzch. Ni­gdy tu nie było ich tyle i tak du­żych jak w tym roku!

Mó­wił gło­śno, cho­ciaż stała tak bli­sko, pra­wie tuż przy nim.

Nie­mniej jego ma­newr oka­zał się słuszny. Sis­sel pod­chwy­ciła to jako wyj­ście:

– Mo­żemy...

Po­tem zaj­rzała mu w oczy.

– Ale co się wła­ści­wie dzieje, Hal­l­stein? Po­wiesz mi?

– Nie.

– Skoro nie, to zej­dziemy do tych two­ich śli­ma­ków.

Lek­kim kro­kiem i w ci­szy wy­szli z domu.

5

O czym my­ślisz? Hal­l­stein miał ochotę o to za­py­tać, kiedy w jed­nym ryt­mie scho­dzili ze zbo­cza. Nie zdo­był się na to. Pełno tu było me­lo­dii, barw i tę­sk­noty, sły­szało się je i nie­ja­sno wi­działo jak obiet­nice. Kie­dyś się to prze­żyje.

Szli lek­kim kro­kiem i w ci­szy, mil­czeli.

Zie­lony stok prze­cho­dził w jesz­cze bar­dziej zie­loną rów­ninkę po­mię­dzy brzo­zami. Stą­pali ci­cho, bo to, do czego szli, było piękne.

Ani po­wiewu. Hal­l­stein czuł peł­nię za­do­wo­le­nia, idąc w rów­nym ryt­mie z Sis­sel. Sis­sel, która była do­brym kum­plem.

– Ład­nie tak idziemy noga w nogę – ode­zwał się wresz­cie.

– Na­prawdę? – od­parła, po­grą­żona w my­ślach.

Gdy szła w szor­tach, jej nogi były dłuż­sze i ład­niej­sze niż Hal­l­ste­ina.

To tu ostat­nio wi­dzia­łem To­rego, miał na końcu ję­zyka. Może Tore wciąż był w po­bliżu? Po­wie­dział, że tu bę­dzie. Może tu­taj, za krza­kiem? Niech mu tam.

Hal­l­stein rzu­cił gło­śno przed sie­bie, bo nie dał rady się po­wstrzy­mać:

– Zie­lone ra­diowe oko na karku...

Sis­sel nie wy­pa­dła z rytmu, za­py­tała tylko:

– To ja­kiś twój wy­na­la­zek?

Za­śmiał się w du­chu.

– Po pro­stu zie­lone oko na karku.

Prych­nęła i wię­cej się nie do­py­ty­wała. Przy­wy­kła do roz­ma­itych po­dob­nych jego po­my­słów. Same bzdury.

Tak sta­nęli na in­ten­syw­nie zie­lo­nej rów­nince.

Było tu cie­pło i na wpół wil­gotno. Tuż po desz­czu i tuż przed desz­czem. Jak się na­le­żało do­my­ślać, śli­maki wy­szły na po­wierzch­nię.

Nie po­trze­bo­wali żad­nego szu­kać. W za­mian mu­sieli ostroż­nie sta­wiać kroki w mięk­kiej tra­wie, żeby nie uszko­dzić tego, co tam żyło. Jedno czy dru­gie dłuż­sze źdźbło wy­sta­wało znad dy­wanu trawy i mu­skało kostki i łydki.

– Patrz tam...

– Uhm.

Po­ło­żyli się na ziemi. Trawa w do­tyku była chłodna i miła. Przed nimi le­żało kilka ol­brzy­mich śli­ma­ków. Wy­po­czy­wały w spo­koju, roz­cią­gnięte na całą dłu­gość, czarne jak wę­giel. Wy­glą­dały na nie­żywe, ale czuło się, że ba­dają czło­wieka.

Sis­sel i Hal­l­stein nie ode­zwali się ani sło­wem. Tu dźwięki nie ist­niały – z wy­jąt­kiem le­ni­wego szumu aut gdzieś od drogi. Przy­po­mnie­nia, że zwy­kły świat nie znaj­duje się da­leko. Za to śli­maki le­żały lśniąco czarne na ja­sno­zie­lo­nym dy­wa­nie i po pro­stu były. Śli­maki Hal­l­ste­ina – kiedy miał cztery lata, umó­wił się co do tego z oj­cem. Przez dzie­sięć lat czuł się jak wła­ści­ciel – trudno bę­dzie z tego wy­ro­snąć.

Do­brze tu być ra­zem z Sis­sel i się im przy­glą­dać.

Świet­nie wie­dział, że leży tu­taj ra­mię w ra­mię z Sis­sel, ro­zu­mie­jącą tak wiele. Nie­kiedy wy­my­ślał nie­bez­pieczne czyny, któ­rych miałby do­ko­nać, gdyby so­bie tego za­ży­czyła.

Wy­giął się w łuk i wło­żył ręce pod plecy, żeby wy­ko­nać je­den ze swo­ich taj­nych zna­ków. Piękny znak dla Sis­sel.

Szep­nęła:

– Ci­cho! Czego się tak wier­cisz i wy­gi­nasz?

Ro­ze­śmiał się w du­chu.

– Leż spo­koj­nie! Stra­szysz je – ode­zwała się znowu.

Oczy­wi­ście szep­tem. To przy­cho­dziło samo z sie­bie: śli­maki ob­ser­wo­wały.

Co in­nego też tak dzia­łało. Bez­gra­niczna ci­sza i wi­szące nad gło­wami desz­czowe chmury – deszcz mógł się roz­pę­tać od jed­nego krzyku.

– Sama leż spo­koj­nie – od­szep­nął pe­łen szczę­ścia.

Tak, Sis­sel też tu le­żała, spo­koj­nie wy­cią­gnięta w tra­wie – i do­stała od niego kilka taj­nych zna­ków, o czym nie wie­działa.

Myśl do­tknęła nie­przy­jem­nego zda­rze­nia wcze­śniej tego wie­czoru na dzię­gie­lo­wym stoku i Hal­l­stein był bli­ski opo­wie­dze­nia o nim. Bo te­raz czuł się tu bez­piecz­nie. Jed­nak się po­wstrzy­mał. Le­piej nic o czymś ta­kim nie mó­wić.

Ci­sza.

– No, rusz się, śli­maku! – le­dwo tchnęła Sis­sel.

– Co?

– O śli­ma­kach mó­wi­łam.

Słowa po pro­stu wy­dy­chano, żeby nie za­szko­dzić, taka to była ci­sza.

– Leżą i ob­ser­wują...

Przy­po­mniały mu się te wszyst­kie wy­padki, kiedy ją bił i ko­pał. Gryzł. Szar­pał za włosy, aż trzesz­czało. Wy­zy­wał.

Tak, ow­szem, ale za każ­dym ra­zem na to za­słu­żyła, stwier­dził i wy­rów­nał z nią ra­chunki.

– Hal­l­stein?

Wzdry­gnął się. Czy­tała w jego my­ślach czy co?

– O co cho­dzi?

– Nie wiem.

Kiedy ktoś tak pyta, od razu znika coś war­to­ścio­wego. Hal­l­stein był prze­ra­żony, jak bar­dzo dziew­czyna może być dziwna i nie­zro­zu­miała.

Może po­wi­nien coś krzyk­nąć tak gło­śno, żeby spa­dły kro­ple desz­czu? Bra­ko­wało tylko ta­kiego krzyku lub cze­goś po­dob­nego, na co deszcz te­raz cze­kał, tak nie­pew­nie wi­siał nad głową.

– Co jest? Wy­duś to z sie­bie – po­wie­działa Sis­sel.

– Ja? – ode­zwał się stłu­mio­nym gło­sem mimo planu, by krzy­czeć.

Jej się nie ma co bać, stwier­dził. Wi­dział twarz Sis­sel tuż przy swo­jej. Tę twarz, którą tak lu­bił, z lekko za­dar­tym no­sem i wy­dę­tymi war­gami. Wargi się po­ru­szały. Pa­trzył na nie i mu­siał się do­wie­dzieć, czego ta­kiego nie ro­zu­mie. Więc krzyk­nął, aż za­dud­niło, bo jakby się jej prze­stra­szył:

– To ty po­wiedz, co jest!

Oczy­wi­ście się wzdry­gnęła.

Wo­ła­nie Hal­l­ste­ina za­dud­niło z do­kład­nie taką mocą, że jak się wy­da­wało, strąci kro­ple desz­czu. W tej sa­mej chwili ude­rzyła w czoło pierw­sza kro­pla, wielka i let­nia.

– Ożeż ty, Hal­l­stein! – od­krzyk­nęła.

Już się ze­rwała na nogi. Otrze­py­wała się. Trawa i pa­pro­chy od­gnio­tły na skó­rze bez­sen­sowne wzory.

– Ożeż ty!

Hal­l­stein sie­dział jesz­cze w tra­wie, dziw­nie za­do­wo­lony i zdu­miony. Wy­wo­łał deszcz?

Sis­sel czy­ściła ko­lana z pa­pro­chów. Kro­ple desz­czu pa­dały co­raz moc­niej i gę­ściej. Za­częło to wpły­wać na śli­maki, ale tylko jako nowa przy­jem­ność, mi­kro­sko­pijny ruch gdzieś z jed­nej strony – ich zmy­sły otwie­rały się na nie­biań­ski deszcz.

Hal­l­stein ode­zwał się cał­kiem głup­ko­wato:

– Pada...

– Ow­szem, z tego, co wi­dzę, to tak!

Była zła? Ocie­rała so­bie ko­lano, spły­wało z niego kilka mięk­kich kro­pel. Deszcz był tak cie­pły, że ra­czej miło się go czuło na spie­czo­nej słoń­cem skó­rze – nie po­trze­bo­wało się ani tro­chę przed nim kryć.

Rap­tem uświa­do­mił so­bie, jak do tego po­dejść. Pod­niósł głowę i za­wo­łał tak po­tęż­nie, jak tylko po­tra­fił:

– Wię­cej desz­czu!

Jed­no­cze­śnie po­czuł za­pach wody, która spły­wała z cie­płych ple­ców i bar­ków Sis­sel. Nie bądź zła, Sis­sel, mruk­nął w du­chu.

– Wię­cej desz­czu! – za­wo­łał.

– Co, do ja­snej nie­spo­dzie­wa­nej? Za­mknij się!

Deszcz lu­nął.

– Patrz, Sis­sel!

– Chodź, głup­ta­sie. Idziemy do domu.

– Nie wiesz o wszyst­kim, co po­tra­fię – po­wie­dział i o mało się nie wy­ga­dał.

Czuł wy­raź­nie, że to nie­bez­pieczne, tak to było praw­dziwe, tak mocno osa­czał go jego wła­sny ukryty świat – od Gu­drun z grzywką u szczytu żół­tej ściany, po śli­maki tu w tra­wie, las dzię­gli i wpa­trzone spod li­ścia oko, które spro­wa­dza na ma­nowce.

– Idę – rzu­ciła Sis­sel w uko­śnych stru­gach desz­czu. Ale nie miała szansy. Hal­l­stein był szyb­szy, ob­jął jej łydkę i przy­trzy­mał.

– Wię­cej desz­czu! – krzyk­nął pół­przy­tom­nie.

I deszcz przy­brał na sile. Lu­nął jak wo­do­spad. Hal­l­stein tro­chę się prze­stra­szył. Kto wie, może na­prawdę ma się moc wy­wo­ły­wa­nia desz­czu?

Do­brze się trzy­mało tę łydkę, a i Sis­sel nie cof­nęła nogi, by odejść.

– Sia­daj – po­wie­dział.

Usia­dła.

Po­zwa­lali, by cie­pła ulewa ich ob­my­wała, tro­chę też bu­rzyła z wierz­chu po­rzą­dek, ale tylko z wierz­chu: we wło­sach, w przy­le­pio­nych do ciała ską­pych ciusz­kach, na po­licz­kach – za to w środku na­le­żało od niej roz­kwit­nąć.

Roz­kwit­nąć, dla­czego? Nie wie­dzieli. Nie py­tali. Sie­dzieli ra­mię w ra­mię, mieli setki wspól­nych drob­nych wspo­mnień. Po pro­stu przy­cup­nęli bez ru­chu.

– Tak więc po­tra­fisz wy­wo­łać deszcz, bratku.

Nie od­po­wie­dział. Nie mów tak, bła­gał. Na to było tu dla niego o wiele za cu­dow­nie i wznio­śle.

Po­wie­trze wy­peł­niał szum desz­czu. Hal­l­stein sie­dział goły i skur­czony. Wie­dział, że musi się pod­dać i iść do domu, nie­długo i tak bę­dzie za zimno. Sły­szał, jak wzdy­chają drzewa i zie­mia, wi­dział, że za­przy­jaź­nione śli­maki ro­bią się co­raz krót­sze, w miarę jak je deszcz bije po ple­cach. Czuł za­pach Sis­sel i szczę­śliwy uczest­ni­czył w swego ro­dzaju ci­chej grze.

Na­gle Sis­sel się ode­zwała:

– To wszystko twoja sprawka, Hal­l­stein.

Co? Gdyby to mó­wiła ze skargą w gło­sie, czułby się te­raz za­ła­many – ale zo­stało to po­wie­dziane w inny spo­sób, więc uro­sło w nim i go ucie­szyło.

Nie nada­wało się do od­po­wie­dzi. Ani też do do­kład­niej­szego wy­ja­śnie­nia ze strony Sis­sel. Po pro­stu kilka słów w pre­zen­cie pew­nego dziw­nego wie­czoru, kiedy się od­dało sie­dze­niu w desz­czu.

Wzrok im się roz­mył od le­ją­cej się wody, za­trzę­śli się z zimna i wstali.

– Za­trzy­maj już ten deszcz, Hal­l­stein – po­wie­działa Sis­sel, trzę­sąc się i bez skutku pró­bu­jąc się ro­ze­śmiać.

Deszcz nie dał się za­trzy­mać, lał się z nieba cien­kimi, sza­rymi stru­mycz­kami. Śli­maki nie­po­strze­że­nie znik­nęły. Hal­l­stein szarp­nął Sis­sel za rękę i po­bie­gli jak strzała w górę zbo­cza, póki im star­czyło sił. Z po­wro­tem do na szczę­ście pu­stego domu, który nie bę­dzie miał żad­nych uwag na te­mat tego, czy się jest mło­dym i za­cho­wuje jak na­leży.

6

W środku było mrocz­niej niż przed­tem. Nie z po­wodu ja­kichś ciem­no­ści, lecz od chmur i desz­czu. Hal­l­stein i Sis­sel roz­grzali się mar­szo­bie­giem pod górę. Wśli­zgnęli się do swo­ich po­koi, żeby się wy­trzeć i osu­szyć. Po­ja­wili się z po­wro­tem od­świe­żeni i prze­brani.

Tak to było w ich świe­cie.

Dziś będą mieli wspa­niały wie­czór. Nikt im tego nie obie­cał, to po pro­stu wi­siało w po­wie­trzu. Nie roz­ma­wiali o tym ze sobą. Po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i za­ra­zem swo­boda były wszech­obecne. Wy­da­rze­nia w tra­wie na dole. Nę­cące prze­czu­cia. Coś, z czym można po­sie­dzieć w spo­koju – sa­mo­wtór w ci­szy.

Sis­sel po­sta­wiła je­dze­nie na stole w kuchni. Hal­l­stein tro­chę się tu i tam po­krę­cił. Za­nim sie­dli do stołu, pod­sko­czyli na mocne stu­ka­nie do drzwi wej­ścio­wych, w sa­mym środku ulewy.

Co, u li­cha?

Sis­sel za­wo­łała z kuchni przez otwarte drzwi:

– Hal­l­stein, zo­bacz, co to ta­kiego!

Jej głos brzmiał nie­pew­nie. A tam już pu­kano po­wtór­nie.

Hal­l­stein wy­sko­czył na dwór. W sam śro­dek.

Stało się to szybko i po­cząt­kowo wbiło go w zie­mię – na­sta­wio­nego przez to groźne wa­le­nie w drzwi na coś strasz­nego. Zo­ba­czył grupkę lu­dzi. Wszyst­kiego czworo. Po­de­szli do ganku. Dwóch męż­czyzn pod­pie­rało lub na wpół nio­sło mię­dzy sobą młodą ko­bietę, duża dziew­czynka mio­tała się na ganku i mu­siała być tą, która tak mocno i alar­mu­jąco wa­liła w drzwi. Te­raz wró­ciła do po­zo­sta­łych i scho­wała się za ich ple­cami. Je­den z męż­czyzn prze­ka­zał brze­mię do dźwi­ga­nia sa­mot­nie dru­giemu, za­to­czył się do ko­lu­mienki na ganku i w za­kło­po­ta­niu bez­myśl­nie w nią po­stu­kał. Był to drobny, za­nie­dbany czło­wiek z sze­roko otwar­tymi oczami, który nie po­tra­fił po­wstrzy­mać ge­sty­ku­la­cji. Co to za lu­dzie? Męż­czy­zna za­ma­chał rę­kami przed no­sem Hal­l­ste­ina i za­wo­łał:

– Jest tu ktoś, kto może nam po­móc? Coś ty za je­den?

– Hal­l­stein – od­parł Hal­l­stein, mru­ga­niem opa­no­wu­jąc wzrok.

– Chyba są tu też inni lu­dzie? – Męż­czy­zna ro­zej­rzał się roz­bie­ga­nymi oczami. Wszy­scy już we­szli na ga­nek, chro­niąc się przed desz­czem. Pod­trzy­my­wana ko­bieta ci­cho jęk­nęła.

Drugi z męż­czyzn, wy­soki, młody, z po­nurą i nie­ru­chomą twa­rzą, wtrą­cił się ostrym py­ta­niem:

– Tu pew­nie jest te­le­fon?

Ten nie­spo­kojny obok Hal­l­ste­ina po­wtó­rzył py­ta­nie jak mę­cząca ka­ta­rynka:

– Jest tu te­le­fon?

Hal­l­stein od­po­wie­dział zdrę­twiały:

– O tej po­rze nie da się stąd za­dzwo­nić. Jest za późno, w cen­trali nie ma dy­żur­nego!

To się działo w nie­przy­tom­nym tem­pie, gdy oczy pa­trzyły przed sie­bie – by za­raz na nowo prze­nieść się w onie­mie­niu na pewną sie­bie dziew­czynkę z grzywką opa­da­jącą na czoło. Co, jak rany...! Za­sło­nili ją groźni męż­czyźni.

– Sis­sel! – za­wo­łał, od­wró­ciw­szy głowę.

Chora młoda ko­bieta otu­lona po­dróż­nym ple­dem jęk­nęła. Nie­spo­kojny wciąż brzę­czał:

– Te­le­fon! Nie ma tu te­le­fonu? Czego tak sto­isz? Po­trze­bu­jemy te­le­fonu. Po­trze­bu­jemy aku­szerki... O Boże, na­wet nie ma te­le­fonu! A tu cho­dzi o ży­cie!

Młody to prze­ciął:

– Nie, skąd. Nie ga­daj tyle, tato!

Ko­bieta za­ci­snęła zęby na ple­dzie.

Hal­l­stein do­strzegł te­raz, że da­leko w dole stoi w ule­wie stary sa­mo­chód. Pew­nie to z niego ci obcy tu przy­szli.

– Sis­sel! – za­wo­łał, wpa­tru­jąc się w zna­jomą grzywkę, która się tu uka­zała.

Nad­bie­gła Sis­sel.

Obcy oto­czyli cier­piącą ko­bietę w ple­dzie. Była ciężka i nie­zgrabna. Na­mę­czyli się, żeby ją wcią­gnąć po stro­mych schod­kach na ga­nek. Wszy­scy ob­ró­cili się do Sis­sel.

– Do­bry wie­czór – ode­zwał się ten nie­opa­no­wany. – Chcie­li­by­śmy, pro­szę, wejść do domu. Ta ko­bieta po pro­stu za­raz bę­dzie ro­dzić.

Sis­sel wzdry­gnęła się na jego słowa i zro­biła dziwną minę.

Hal­l­stein spoj­rzał na Sis­sel i po­czuł ra­dość, że po­rywa go ta fala nie­spo­dzie­wa­nych wy­da­rzeń. Już się nie bał, był za­in­try­go­wany. A więc coś ta­kiego mo­gło na­gle, bez naj­mniej­szego ostrze­że­nia, wy­paść w desz­czowy wie­czór. Wy­soka obca dziew­czynka wciąż na niego pa­trzyła. Zda­wało mu się, że jest w jego wieku. Miała duże, wy­stra­szone oczy i jesz­cze nie wy­dała dźwięku. Że też ktoś na­prawdę ma taką grzywkę?!

Sis­sel otwo­rzyła drzwi na oścież i cię­żarna czę­ściowo we­szła, czę­ściowo zo­stała wnie­siona do środka. Ten wier­cący się z roz­bie­ga­nym wzro­kiem ciur­kiem opo­wia­dał o ich po­dróży:

– Je­cha­li­śmy przez pła­sko­wyż, to się za­częło nie­spo­dzie­wa­nie, kiedy by­li­śmy w po­ło­wie. Więc przy­spie­szy­li­śmy ze wszyst­kich sił, żeby do­trzeć do lu­dzi, no i to jest pierw­szy dom, który zo­ba­czy­li­śmy z drogi. Czy na­prawdę jest pierw­szy?

– Daj spo­kój, prze­cież to wszystko jedno – uciął znowu młody. – Nie mar­nuj czasu na ga­da­nie. Mu­simy spro­wa­dzić aku­szerkę. Jest tu gdzieś w po­bliżu?

– Gdyby pań­stwo pod­je­chali tro­chę da­lej – udało się wtrą­cić Sis­sel – to do­tar­liby do du­żej wsi, gdzie jest izba po­ro­dowa i wszystko, czego trzeba.

– Ten nie­szczę­sny sa­mo­chód, ro­zu­mie pani, tu­taj stanął! – po­wie­dział star­szy. – Sta­nął, po­psuł się, nie ma czasu na grze­ba­nie w sil­niku. O Boże, tam w sa­mo­cho­dzie ktoś sie­dzi i... wejdźmy już do środka!

Traj­ko­tał i ge­sty­ku­lo­wał.

Pro­wa­dzona ko­bieta gry­zła pled. Młody czło­wiek po­wie­dział gło­śno i wy­raź­nie:

– Je­ste­śmy już pod da­chem, Grete.

Od­po­wie­dzi nie do­stał. Cała gro­madka wśli­zgnęła się do domu, który chwilę wcze­śniej przy­go­to­wy­wał się na swo­bodny i po­cią­ga­jący wie­czór w sa­mot­no­ści. Sis­sel wpro­wa­dziła po­chód do sy­pialni ro­dzi­ców. Uchy­liła drzwi i wska­zała pal­cem wnę­trze – wię­cej nie zdą­żyła, bo roz­legł się ci­chy jęk czy szloch, który zda­wał się prze­ni­kać do szpiku ko­ści. Sis­sel się pod nim ugięła, mó­wiąc, że przy­nie­sie z kuchni tro­chę cie­płej wody.

Nie­spo­kojny star­szy męż­czy­zna też od razu wy­szedł z po­koju i za­py­tał Hal­l­ste­ina o te­le­fon. Jesz­cze tego nie zro­zu­miał.

– Cen­trala, do któ­rej na­le­żymy, jest tak mała, że nie ma noc­nych dy­żu­rów – wy­ja­śnił po­now­nie Hal­l­stein.

Męż­czy­zna już nada­wał na inny te­mat:

– Jest nas wię­cej. Na dole w sa­mo­cho­dzie sie­dzi ktoś, moja żona, ona nie może cho­dzić. Trzeba te­raz po nią pójść! Nic, tylko no­sić i no­sić...

Hal­l­stein miał tylko jedno ży­cze­nie: żeby ktoś ka­zał temu czło­wie­kowi za­milk­nąć. Wy­soka dziew­czynka trzy­mała się w po­bliżu i jakby mu się przy­glą­dała, ale nie ode­zwała się na te­mat ga­da­nia.

Pa­trzyła na Hal­l­ste­ina ba­daw­czo, a on po­czuł lekki dreszcz.

Mu­siała za­uwa­żyć jego nie­chęć do tego męż­czy­zny, bo te­raz po­de­szła, zaj­rzała mu z po­wagą w oczy i po­wie­działa:

– On jest miły.

Pa­trzyła na Hal­l­ste­ina z na­le­ga­niem.

– Karl! – za­wo­łał męż­czy­zna przez drzwi do sy­pialni. – Mu­simy zejść do sa­mo­chodu po Kri­stine. O Boże! – do­dał, opa­da­jąc na fo­tel, go­towy, jak się wy­da­wało, do pusz­cze­nia w ruch ję­zyka. – Nie – pod­dał się od razu. – Nie przyj­dzie! Więc bę­dzie tam sie­działa. Do­padł mnie strach – do­rzu­cił – ale to mi­nie...

Dziew­czynka po­de­szła do niego.

– Ja pójdę, tato.

– Nie. Ty?

– Tak, ja zejdę na dół.

Na to ów zdez­o­rien­to­wany męż­czy­zna za­re­ago­wał bły­ska­wicz­nie i za­trzy­mał ją pewną ręką.

– Po­wie­dzia­łem, nie. Nie wolno ci zejść sa­mej. Nie pa­mię­tasz, co się stało przed do­słow­nie chwi­leczką?!

– Puść! – rzu­ciła dziew­czynka. Na próżno.

Hal­l­stein nie był wta­jem­ni­czony w to, o czym roz­ma­wiali. Usły­szał tyle, że to oj­ciec i córka. Spo­glą­dał z cie­ka­wo­ścią na sa­mo­chód ma­ja­czący przez deszcz i mgłę pod zbo­czem.

– Nie pój­dziesz – po­wie­dział męż­czy­zna wład­czo z nie­sły­cha­nym na­ci­skiem i ją pu­ścił. Hal­l­stein miał wra­że­nie, że dziew­czynka wy­gląda na za­wsty­dzoną. Męż­czy­zna wstał i za­czął ga­wę­dzić z Sis­sel, która przy­nio­sła wodę.

Dziew­czynka uspra­wie­dli­wiała ojca przed Hal­l­ste­inem i bro­niła go:

– On po pro­stu taki jest. I na­prawdę jest miły. Nie mu­sisz się go bać.

– To na­prawdę twój oj­ciec? – wy­rwało się Hal­l­ste­inowi i za­raz po­ża­ło­wał tego py­ta­nia.

– Tak, dla­czego nie?

Pa­trzyła mu pro­sto w oczy, trzy­mała go w ten spo­sób na uwięzi, żeby się nie wy­mknął i nie po­my­ślał cze­goś po­ni­ża­ją­cego o jej ojcu.

– Nie, nic ta­kiego! – rzu­cił szybko i tym sa­mym zgo­dził się za­ak­cep­to­wać tego czło­wieczka, któ­rego ona chwa­liła. W ta­kim ra­zie tylko jedno po­zo­sta­wało do zro­bie­nia.

– Spodo­bał mi się – po­wie­dział.

– Prawda? – roz­ja­śniła się.

Dzięki temu jakby oboje zdali eg­za­min. Nie­spo­kojny ga­duła zo­stał wy­nie­siony pod nie­biosa i sam nie miał o tym po­ję­cia. Mo­gli go odło­żyć jako na ra­zie za­koń­czony te­mat. Za­przy­jaź­nili się na so­lid­nej pod­sta­wie i na nie­okre­ślony czas – bo wszystko wo­kół tego nie­sły­cha­nego po­gwał­ce­nia spo­koju wie­czoru od­by­wało się z pręd­ko­ścią, która za­pie­rała dech. Hal­l­stein za­py­tał za­cie­ka­wiony:

– Jak ci na imię?

– Gu­drun.

Pod­sko­czył.

– Zwa­rio­wa­łaś?!

– Dla­czego?

– Gu­drun?

– I co z tego? Na­zy­wam się tak po babci. Czemu to ma być ta­kie dziwne?

– Nie umiem po­wie­dzieć – od­parł ogłu­szony.

– To po­dobno zwy­kłe imię...

Wtrą­cił szybko:

– Moim zda­niem bar­dzo ładne. To nie dla­tego.

– A ty? Mam na my­śli imię – po­wie­działa odro­binę kwa­śno.

– Hal­l­stein. Uwa­żasz, że ładne? – za­py­tał z nie­po­ko­jem, pa­trząc jak za­cza­ro­wany na opa­da­jącą grzywkę.

– Uj­dzie – skwi­to­wała.

Gdyby tylko po­tra­fił jej opo­wie­dzieć, jak dziw­nie mu­siało się to od­bie­rać! Aż drżał z ra­do­ści.

7

Póź­niej Hal­l­stein mu­siał się za­jąć in­nymi spra­wami: młody, na­zna­czony smut­kiem męż­czy­zna wy­padł za­afe­ro­wany na ko­ry­tarz. Gdyby się za­sta­no­wić, tylko zaj­rzał i po­ło­żył ko­bietę na łóżku w sy­pialni. Nie mar­no­wał czasu.

Te­raz ten młody męż­czy­zna, któ­rego na­zy­wano Karl, biegł pro­sto na Hal­l­ste­ina.

– Więc stąd nie da rady za­dzwo­nić, a do wsi, jak sły­szę, jest do­bry ka­wa­łek. Twoja sio­stra po­wiada, że po­ży­czy mi swój ro­wer. Mo­żesz go zna­leźć, ale szybko? Nie za­ry­zy­kuję straty czasu na grze­ba­nie w sa­mo­cho­dzie.

Star­szy się wtrą­cił:

– Co z Kri­stine, która sie­dzi na dole? Nie może tam zo­stać...

Karl od­po­wie­dział nie­cier­pli­wie i twardo:

– Na ra­zie musi. Chyba wiesz, co w tej chwili jest naj­waż­niej­sze?

Męż­czy­zna się pod­dał.

– Tak. Nic nie ro­zu­miem.

Hal­l­stein miał po­biec po ro­wer. Za­trzy­mało go nowe ostre py­ta­nie Karla:

– Ty chyba też masz ro­wer?

– Tak.

– To po­je­dziesz ze mną i po­ka­żesz mi drogę, że­bym nie mu­siał tra­cić czasu na szu­ka­nie. Nic nie po­ra­dzę, że zmok­niesz.

– Nie ma sprawy – rzu­cił Hal­l­stein, po­rwany tem­pem zda­rzeń.

– Ale ta, która sie­dzi w sa­mo­cho­dzie – roz­pa­czał męż­czy­zna z boku. – Z tym też mu­sisz coś zro­bić, Karl.

– Tak, tak – od­parł Karl w po­śpie­chu. Zwró­cił się roz­ka­zu­jąco do Sis­sel: – Niech pani zo­sta­nie z żoną w po­koju.

Sis­sel się cof­nęła. Nie od­po­wie­działa.

– Nie chce pani? Dla­czego pani stoi na ko­ry­ta­rzu i nie wej­dzie do niej? Chyba ją pani sły­szała? Jej wcale nie jest lekko!

Wbił wzrok w Sis­sel, która się za­czer­wie­niła, ale nie ru­szyła z miej­sca. Hal­l­stein sta­rał się spoj­rzeć na Karla ze zło­ścią, lecz ten na­wet tego nie za­uwa­żył.

Sis­sel wy­ją­kała:

– Nie wiem, czy ja... Ni­gdy przy tym nie by­łam, nie wiem nic, co mo­głoby być... Boję się tego.

– Niech pani wcho­dzi! – uciął Karl. – To nie żarty.

Sis­sel spoj­rzała na niego. Po­tem we­szła tam, gdzie jej ka­zał, i za­mknęła za sobą drzwi.

– Ale ta, która sie­dzi w sa­mo­cho­dzie, zu­peł­nie straci ro­zum, Karl, zu­peł­nie stra...

Hal­l­stein nic wię­cej nie usły­szał, bo Gu­drun po­de­szła pro­sto do niego i stało się tak, że to, o czym pa­plał męż­czy­zna, się za­gu­biło.

– Cześć! – po­wie­działa i ude­rzyła Hal­l­ste­ina głową w bok.

Hal­l­stein tro­chę się zdu­miał. Po­tem po­wie­dział so­bie, że prze­cież ze­szła tu Gu­drun z okienka na gó­rze – a do niej wła­śnie jest po­dobne, żeby się tak za­cho­wy­wać. Przy­jął to jako spo­sób na unik­nię­cie przez nich oboje te­matu kło­po­tli­wego męż­czy­zny.

– Cześć! – od­po­wie­dział ci­cho i wszystko się skoń­czyło. Gu­drun była już gdzie in­dziej.

– Więc chodź – ode­zwał się Karl.

– Ale ta, która sie­dzi w sa­mo­cho­dzie... – za­brzmiało znowu.