Wiersze i Poematy - Broniewski Władysław - ebook

Wiersze i Poematy ebook

Broniewski Władysław

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Od wydawnictwa

Wiersze i Poematy” były przygotowywane w ostatnich miesiącach życia Autora. Mimo zaawansowanej choroby Poeta wykazywał żywe zainteresowanie zawartością i układem tomu. Był z wydawnictwem w stałym kontakcie, przekazując szczegółowe uwagi i dyspozycje. Ogólny układ, kolejność utworów i fragmentów poematu „Wisła”, eliminacje poszczególnych wierszy, jak również drobne zmiany, które czytelnik znajdzie w tym tomie – zostały dokonane przez Autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 180

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ilustracje w ramach konkursuZwiązku Polskich Artystów Plastykówwykonali 

Janusz Stanny (I nagroda)Barbara Olszyńska-Guzik (II nagroda)Marek Sapetto i Wiesław Szamborski (II nagroda)Tadeusz Michaluk (III nagroda)Paweł Udorowiecki (III nagroda)Tomasz Jura (wyróżnienie)Tadeusz Moskała (wyróżnienie)Tadeusz Michał Siara (wyróżnienie)Barbara Gawdzik-Brzozowska (wyróżnienie honorowe)Kazimierz Hałajkiewicz (wyróżnienie honorowe)Nicole Naskow (wyróżnienie honorowe)Marian Stachurski (wyróżnienie honorowe)Danuta Żukowska (wyróżnienie honorowe) 

Opracowanie graficzneJerzy Jaworowski 

WIERSZE 

Wiatraki 1925 

Młodość 

Szły na wschód bataliony, szwadrony i pułki, 

drobny deszcz senne oczy żołnierzom zaklejał, 

chlupało mokre błoto na kołach i kółkach, 

płynęła mętna woda z rozmokłych kolein, 

 

paliły się chałupy, stodoły i stogi, 

pod biały namiot dymów kuliły się miasta. – 

A tam – na wschód – dudniły, turkotały drogi: 

tępo walił – czternasty, piętnasty, szesnasty. 

 

I coraz ciężej było nieść głowę na plecach, 

i coraz czarniej było w lasach na Wołyniu.- 

Ej, panie poruczniku, wysmukły jak świeca, 

ja wiedziałem, że ciebie kula nie ominie. 

 

Zetrę ci z ust rękawem tę czerwoną rosę, 

źle tu leżeć na ziemi wśród końskiego ścierwa, 

podzielimy się jednym cienkim papierosem 

i skradzioną z węgierskich taborów konserwą... 

 

Nie chcesz, stary, co?... Nie wiem, gdzie cię zakopali – 

pod Czartoryską Górą? Kuklą? Kamieniuchą? 

Dziś już nie ma nikogo z dwunastej kompanii 

i twojej maciejówki wciśniętej na ucho.- 

 

Roztapiała się młodość brudnym, mokrym śniegiem, 

dławiły dni pochmurne, jak robactwo żarły, 

i już mi chłodne były jesienne noclegi, 

i z umarłymi byłem sam na pół umarły... 

 

...Kowalski – rozerwany granatem, Ignaczak – 

cztery kule w pachwinę, Nowak – od szrapnela, 

Marciniak – kula w piersi... Pamiętam, jak patrzał 

i skamlał umierając: «Wody... przyjaciele...» 

 

Bracie! Ja cię napoję. Mam wodę w manierce. 

Ale ten marsz bez przerwy-i nigdy postoju... 

Ciężko. I nie wiem, czy mi bardziej ciąży serce, 

czy na plecach tornister i dwieście naboi... 

 

O, niechaj mnie to niebo zadławi i zniszczy, 

ja się nie ugnę przed nim – urągam i wzywam: 

hej, czarna artylerio, ostatni raz wystrzel 

okropnym, ślepym słońcem nad ziemią nieżywą, 

 

chluśnij we mnie wulkanów żużlem i żelazem, 

niech trajektoria tęczy na pół mnie rozetnie, 

niech groby oceanów pochłoną mnie – razem 

z pękniętym, głupim sercem – siedemnastoletniem. 

Soldat inconnu 

Byłem zwyczajnym żołnierzem. 

Niepotrzebne nikomu nazwisko. 

Trup, ziemi wydarty, leżę 

przygnieciony ulicą paryską. 

 

Rzucili na mnie sztandary, 

by nie widzieć śladu od kuli. 

Nakryli pierś trotuarem, 

twardym kamieniem ulic. 

 

Batalionami ciężko 

maszerowali przez piersi, 

deptali krzycząc: «Zwycięstwo!», 

przechodzili i dziwili się śmierci... 

 

Słuchajcie, nikt nie zwyciężył! 

Zatrzymajcie się w marszu! stańcie! 

Zdejmijcie mi z piersi ciężar: 

Łuk Triumfalny i Francję! 

 

Ja nie jestem więcej jej synem – 

ona krwi, ona męki pragnie. 

Przeciw niej stanę z karabinem, 

w serce jej wepchnę bagnet! 

 

Podepczcie to serce zimne, 

na wiatry rozrzućcie kości – 

zaprowadzę was do Francji innej, 

do ojczyzny zwycięskiej miłości! 

Spowiedź 

Bluźniłem światłu. 

Przeczyłem nocom. 

Dławiłem wiatry 

słowem-przemocą. 

 

Krzyczałem gromem. 

Płakałem deszczem. 

Słowem widomem 

zsyłałem wieści. 

 

Słowem-ramieniem 

sięgałem nieba. 

Słowa-kamienie 

zmieniałem w chleby. 

 

Noc nad Kalwarią 

głucha i ciemna. 

– Czy widzisz, Mario, 

światłość nade mną? 

 

-To gwiazda świeci, 

to świt się pali – 

anioł nie leci 

nad Jeruzalem... 

 

– Mario, czy słyszysz? 

Ojciec mnie woła! 

– Nad miastem cisza... 

Cisza dokoła... 

– Mario, on kłamie: 

w niebie przed jutrznią 

gwiazdy gwoździami, 

księżyc jest włócznią! 

 

Jakże krew otrzeć 

przebitą ręką?... 

Nie wracaj, Piotrze – 

słowo jest męką! 

 

Ciemność nad głową. 

Czas mój już minął. 

Skłamałem słowo. 

Odpuśćcie winę... 

 

Odpuśćcie winę... 

Robotnicy 

Dzień nam roboczy nastał. 

Młot niesiemy, kilof i łom. 

Idziemy budować miasta, 

stupiętrowy za domem dom. 

 

Filary bijemy w głębie 

rozsrebrzonych na północ rzek, 

rozpalamy węgiel Zagłębia 

w piersiach maszyn wlokących wiek. 

 

Budujemy żelazne grody, 

milionowe kościoły bez bóstw, zaprzęgamy geniusz narodów 

w majaczący gwiaździsty Wóz. 

 

Rozwijamy skrzydła w pochodzie, 

wichrem ulic wiejemy – tłum, 

przerzynamy chmury nad Łodzią 

czerwonymi nożami łun. 

 

Mosty na zachód i wschód! 

I dalej! i dalej! i dalej! 

W horyzonty. 

Młotami. 

Brak tchu! 

 

Kujemy. 

My – milion kowali! 

To grom i błysk. To twardy śpiew. 

Żelazny pęka pierścień. 

To skrzydeł «Marsylianki» wiew 

pożarem bucha z piersi! 

 

Bufory zlać krwi oliwą! 

Oto ręce, co tory omiotły. 

Pędź! – dziejów lokomotywo, 

sercami palimy w kotłach. 

Pochód 

Trotuarów wyschłe gardziele pożerały kapiące gorąco, 

rozżarzone słońca kawały upadały z łoskotem na dach. 

Tłum nadchodził. Tłum w niebo urastał. Parł. Łokciami ulice roztrącał. 

Uciekały, dzwoniły tramwaje. Sztywno, rzędem za gmachem szedł gmach. 

 

Rozkwitały niebiosa jak oczy. Oczy kwitły niebiesko jak chabry. 

Dygocące serca huczały, pokłębione w okrzyki i spazm. 

Wiatrem ulic – ptaki-chorągwie. Wiatrem ulic-dymy od fabryk. 

Żył błękitnych w pięściach napięcie. Kołysanie. Łbów taran o głaz. 

 

Triumfalne łuki wiaduktów napinały cięciwy rozpędu. 

W czaszkach rosły kopuły bazylik, milionkroć ogromniejsze niż Rzym. 

Piersi nagie – ryczące baterie, rozpalone wybuchów obłędem. 

Pieśni w krew owinięte jak w sztandar. Sztandar w płomień zatknięty i w dym. 

 

Rozjuszone kłęby centaurów, reflektory palących promieni 

lawą czarną buchały na miasto, przewalały niebiosa przez bruk. 

Bladły oczy ogromne błękitu, przerażone, oślepłe czerwienią. 

Pęczniał wulkan serc dygocących, głów płonących, pięści i nóg. 

Jokohama 

Tam, gdzie pod żaglem polarnym płynie Daleki Wschód, 

gdzie jak w słonecznej banderze, morze i niebo się łączy, 

wylękłą Jokohamę w snach dręczy zmora wód – 

zgrzybiały Fudżi-Jama, w morzu ukryty Japończyk. 

 

I słyszy Jokohama głuchy, stłumiony huk, 

jak gdyby tupot podziemny lub wielką bitwę gdzieś blisko, 

jak gdyby druzgotane piętami olbrzymich nóg 

waliły się drapacze nieba w San Francisco. 

 

Wsłuchana w ziemi tępy, monotonny rytm, 

wytęża morskiej latarni oczy wyblakłe i szklane 

i widzi na czarnych morzach lądów płynące kry – 

Japonie i Europy – zastygłe jak Herculanum. 

 

A my, wpatrzeni w ciemność, wsłuchani w obroty gwiazd, 

czując drżenie tej ziemi, słysząc jej oddech ciężki, 

w piersiach nosimy ognie i depcąc kratery miast, 

rozpalamy ogromny wulkan kuli ziemskiej. 

Ucieczka 

Drzewa – chude, tragiczne – machały ręką, 

cienie – szalone – skakały do lśniących kałuży... 

Oczy! – a w oczach i straszno, i miękko – 

oczy – niedobre, aksamitne, duże. 

 

Splątały nas włosy wiatru zlepione deszczem, 

ściga na czarnych skrzydłach nocy żarłocznych stado. 

Milcz! Uciekamy. Zdążymy. Tak, wiem, daleko jeszcze. 

O, choćby było najdalej, muszę dojechać, dojadę! 

 

Dokąd? – nie wiem. Dokąd? – nie pytaj. 

Ulice lecą na oślep, w czarne krzyżują się iksy. 

Wiatr-pies na zakręcie milczkiem za gardło schwyta. 

Patrz! wsiadł na konia z dorożki archanioł z Apokalipsy... 

 

Słyszysz! – tam miasto syczy, ślepia mu płoną. 

Spadamy w mrok – tam nic nie ma – i nic się więcej nie zdarzy, 

tylko serca, tylko serca huczące wichr rozkołysze jak dzwony, 

tylko deszcz, tylko deszczu ukłucia – drobniutkie kropelki na twarzy... 

* * *

Mury, bruki... – codziennie to samo oglądam, 

wszystko mnie stąd wypędza, wszystko w miejscu trzyma. 

Wiem – nic mi nie odmieni Paryż, Rzym czy Londyn: 

te miasta patrzeć muszą twoimi oczyma. 

 

Ich blask mnie nie oślepi, ich gwar nie zagłuszy 

i czarna będzie woda w kanałach Wenecji. 

O, stamtąd krzyk ostatni, który w gardle duszę, 

przez Adriatyk obłokiem do ciebie przyleci... 

 

Pojadę – tak – pojadę pociągiem, okrętem, 

tak wiele jest przestrzeni na morzu i ziemi, 

tak wiele miast... O! bądźcie mi wszystkie przeklęte: 

tam wszędzie źle bez ciebie... i z tobą też źle mi... 

Wędrowiec 

Moje drogi wieją na północ, 

moim włosom – siwizna fal, 

moje lądy – gwiazda i czółno, 

prędkie żagle napięte w dal. 

 

Nie ulęknę się miedzi miesiąca, 

nie pokona mnie błękit ni czerń. 

Serce – to żagiel płonący! 

Serce – strzaskany ster! 

 

Ty nie będziesz czekać jak Solwejg... 

(Wiatr na północ łódź ciska znów.) 

Ty nie umiesz śpiewać jak Solwejg 

postrzępionej melodii snów... 

 

Obrócę żagle na wiatr. 

Dal oczy przetnie jak nóż. 

Ojczyzną moją jest świat. 

Krwią w moich żyłach – krew zórz. 

Wiatraki 

W wiatry wplątane czarne ich ręce 

chmury wełniste szarpią i drą. 

Kręcą, kołują, skrzypią i kręcą, 

głuszą krakanie kruków i wron. 

 

Ramię okropne macha i macha, 

piersiom drewnianym braknie już tchu, 

wierzby kudłate pędzą w przestrachu, 

bledną chałupy w czapach ze mchu. 

 

Kręcą, kołują, wiercą, chrobocą, 

wre czarnoksięski trzepot ich rąk, 

drogę torują wiatrom i nocom, 

włóczą za włosy mgły sponad łąk. 

 

Wory obłoków sypią im w żarna 

rudych wieczorów siarkę i miedź, 

miele się mąka gęsta i czarna, 

w niebo gwiaździste spada jak w sieć. 

 

Słońce językiem strugę krwi liże, 

w pianie zachodu tarza się dzień – 

wtedy ich ręce sterczą jak krzyże: 

widzę rozpięty na nich mój cień. 

 

Dławią go, szarpią, męczą do rana 

czarne ramiona, ostre jak krzyk... 

******************************** 

W niebo, krwawiące świtem jak rana, 

cień oszalały skoczył i znikł. 

Perun 

Burze chrypią a trąbią 

w rogi kręcone chmur. 

Wieje chojarów chorągwią zły, 

rosochaty bór... 

 

Niebo w świetlistej łunie, 

tętent jakowyś w górze. 

To ty jedziesz, Perunie? 

Ty to śmigasz na chmurze? 

 

Błyski pociskasz przodem, 

drogi na przełaj wiadome, 

cztery wiatry, cztery źrebce młode, 

smagasz czerwonym gromem. 

 

A popędzaj! a goń! a dogoń! 

kogo w chmurach deszczami gnasz!... 

Z garści wydrę ci włócznię-ogień. 

Noc ci z karku zedrę – twój płaszcz! 

Marzanna 

Skowronkowie, ptacy poranni, 

ktoże was w gnieździech przeląkł? 

Czyli biele lica Marzanny 

nad wiślaną bielą-topielą? 

 

O świtaniu, za siwą wodą, 

Świst a Poświst w chmurzywie hula. 

Dwaj wichrowie Marzannę wiodą, 

mgli się bielą śmiertelna koszula. 

 

Dokądże ją, dokąd wiedziecie? 

Przecz jej włosy mgławe, rozwiane? 

Ej, wichrowie, niechaj, wichr trzeci, 

wiodę z wami białą Marzannę! 

 

Zaśpiewajcie, ptacy niebiescy, 

dziś ostatnich śpiewań mi potrza. 

O, wichrowie, weźcie mnie, weźcie! 

Bieli. Śmierci. Marzanno – najsłodsza. 

Śmierć 

Patrzy przez okno dzień chory, trupio nabrzękły i siny. 

Po korytarzu szpitalnym wolno przechodzą godziny. 

 

Szaro. I cicho. I pusto. Nie ma radości ni smutku. 

Chmury się snują po niebie, jak chorzy w ciasnym ogródku. 

 

Palce, jak martwe pająki, nad czymś się trudzą, mozolą. 

W szklanym wazonie powiędły kwiaty pachnące karbolem. 

 

Myśli, jak muchy jesienne, łażą, czepiają się sprzętów, po raz ostatni skrzydłami biją o okna zamknięte. 

 

Ktoś się zaczaił pod drzwiami. Ktoś podsłuchuje i czeka. 

Cicho, na palcach podchodzą – śmierć, zakonnica i lekarz. 

Cienie 

Nocni przechodnie, cisi, zamyśleni, czarni, 

chwieją wysmukłe cienie w refleksach latarni. 

 

Cienie pełzną, nie mogą odczepić się od nich, 

przełażą przez sztachety, padają na chodnik. 

 

Małe, śmieszne, po twarzach deptane obcasem, 

wielkie, straszne, na szczudłach sążniste dryblasy. 

 

Podnoszą kapelusze na zjeżonych włosach, 

lękają się zapałki, blasku papierosa. 

 

Nad brzegiem czarna rampa zgina je i łamie. 

Szalone! – skaczą w wodę do góry nogami. 

 

Znikły!... Przemija rzeka... Powiewy... Milczenie... 

Nocni przechodnie bledną... – jak cienie, jak cienie... 

Ja i księżyc-transformista 

Księżyc szalony skoczył na chmurę, 

usiadł okrakiem, krzywy jak 3. 

Miasto stuokie patrzy do góry, 

idzie ulica, idzie i drży. 

 

Chodzę wieczorny, szumny, wiatrzany, 

lecą ulice w lewo i wprost. 

Księżyc, w gwiaździste stado wmieszany, 

złotą podkową dzwoni o most. 

 

Pajac! – na dachu gra pantominy. 

Nagle talarem do nóg mi spadł. 

– Jakiś ty śmieszny, jaki dziecinny... 

– Wszyscy my tacy: ja, ty i wiatr... 

Koncert 

Dyrygent, wściekły i spocony, 

machał pałeczką, groził, krzyczał – 

ale już gardło filharmonii 

ryknęło akord na ulicę. 

 

Wyskoczył z sali, tłumiąc przestrach, 

po schodach na dół zleciał pędem 

i krzyknął miastu: «Grać, orkiestra! 

Ja tutaj jestem dyrygentem!» 

 

I nagle – ulic flety czarne 

zapiały w niebo głośnym hymnem, 

zapiszczał cienko komin-klarnet 

i zawtórował fagot rynny, 

 

miedziane trąby wież i dachów 

skoczyły w usta chmur bezzębnych, 

a w domów walce, kryte blachą, 

waliły pięści gwiazd jak w bębny. – 

 

A kiedy nadszedł świtu finał, 

to widać było: coraz szybciej 

tramwaju smyczek w takt zacinał 

po strunach szyn, wygiętych w skrzypce. 

 

Dyrygent rzucić chciał batutę 

i skończyć już za długi koncert, 

ale o bruk przeciągłą nutą 

zabrzęczał złoty cymbał – słońce 

 

Wtedy, nie wiedząc sam, co czyni, 

porwał ołówek i w zachwycie 

na telegrafu pięciolinii 

układał nowe kompozycje. 

Dymy nad miastem 1926 

Róża 

Kiedyż uniesiem głów ponad zbroczone wezgłowie?Żeromski 

Chór 

Idziemy pod mur cytadeli 

otworzyć zapadłe mogiły, 

odwiązać z ojcowskich gardzieli 

wisielczy powróz przegniły. 

Jęk w wichrze 

Nie zwalony jest mur cytadeli, 

na mogiłach szalej porasta, 

nikt nocą krat nie wyłamał, 

ta sama krzywda, ta sama 

idzie z krzykiem na wsie i miasta. 

Chór 

Odgarniemy ziemię cmentarną, 

odnajdziemy ojcowskie kości. 

Wydało śmiertelne ziarno 

dostojne zboże wolności. 

Jęk w wichrze 

Próżno siejemy głów ziarno, 

przepada ziarno w ugorach, 

pługi słów nie zorały gruntu, 

krzywda płodzi upiora buntu – 

zaprzęgniemy do pługów upiora. 

Chór 

Wisłą, wiatrami Mazowsza 

niech radość zaszumi nad nami! 

Pozdrawiamy cię, ziemio najdroższa, 

prostymi słowami, łzami. 

Jęk w wichrze 

Miła sercu ziemia Mazowsza, 

ale nad nią, jak wieko trumny, 

zatrzasnęła się klęską dola. 

Jęczy ziemia w bezlistnych topolach, 

jęczy wiatr nadwiślański, szumny... 

Chór 

Niech ta ziemia wiosnami zapomni 

krew zakrzepłą stokrotną warstwą, 

jasny dom niech zbudują bezdomni, 

niech z popiołów stanie mocarstwo! 

Jęk w wichrze 

Wśród świata do śmierci bezdomni, 

po stokroć, po stokroć staniemy 

z gołymi szyjami pod zorzą, 

jak w czas żniwa dojrzałe zboże, 

bujne złoto rodzinnej ziemi. 

 

Z żył otwartych na nowo w glebę 

niech żywica żywota przecieka – 

wyrośniemy powszednim chlebem, 

wyrośniemy radością człowieka! 

 

Niech wicher nas rwie i łamie, 

niech kości, jak ziarno, rozsieje – 

po stokroć wzejdziemy wiosnami, 

skrwawieni, bezdomni, sami, różą 

z serca Okrzei. 

Na śmierć rewolucjonisty 

A z tej celi pustej i chłodnej 

trzeba będzie niedługo odejść, 

jeszcze spojrzeć w niebo pogodne, 

jeszcze spojrzeć za siebie – w młodość. 

 

Już za chwilę przyjdą żandarmi, 

wyprowadzą bez słowa z celi... 

Trzeba umieć, jak żołnierz armii, 

iść spokojnie pod mur cytadeli. 

 

Ach, umierać nie będzie ciężko, 

chociaż serce ma lat dwadzieścia – 

nie złamane codzienną klęską, 

dziesięć klęsk, dziesięć kul pomieści! 

 

Bo jest życie piękniejsze, nowe, 

i żyć warto, i umrzeć warto! 

Trzeba nieść, jak chorągiew, głowę, 

świecić piersią kulami rozdartą, 

 

trzeba umieć umierać pięknie, 

patrzeć w lufy wzniesione śmiało! 

Aż się podłe zadziwi i zlęknie, 

aż umilknie łoskot wystrzałów! 

Pionierom 

Jeśli serce w piersi za ciężkie, 

pierś rozetnij i serce rwij! 

Wyściel drogę wiośnie zwycięskiej 

mostem ramion, purpurą krwi. 

 

Jeśli z pieśni krew nie wytryśnie, 

starczy okrzyk rozgrzanych luf. 

Wytęż oczy! Zęby zaciśnij! 

Stawaj w szereg! Nie trzeba słów. 

 

Cóż, że depczą? Cóż, że są siłą? 

Cóż, że miażdżą kolbami twarz? 

W mur głowami! Serca przez wyłom! 

W dni Bastylię zwycięski marsz. 

 

W pierś niech biją młotem – nie pęknie. 

Zatnij usta, choć w ustach krew... 

Jeszcze będzie jaśniej i piękniej, 

będzie radość i będzie śpiew. 

Do towarzyszy broni 

Umiecie umierać na frontach, 

umiecie zdobywać Belweder, 

lecz w zwycięski wasz śpiew się wplątał 

ten krzyk, co przez kraty się przedarł. 

 

Sześć tysięcy zamkniętych w więzieniach 

woła dziś do was: «Otwórzcie», 

przywołajcie niedawne wspomnienia, 

więźniowie w Szczypiornie i w Huszcie. 

 

Nie dostaliście Polski za darmo, 

krwią spłaciliście wolność i sławę, 

wy spod kopyt carskim żandarmom 

wydzieraliście wolną Warszawę. 

 

Odpędziliście orły dwugłowe, 

zagłuszyliście brzęki kajdan, 

kajdanami dziś dzwoni znowu 

w defensywach komisarz Kajdan. 

 

Dziś Warszawa zuchwała, prawdziwa 

znów się budzi w trzasku mitraliez. 

Dlaczego dziś znowu przy was 

krwią się tuczą te same kanalie? 

 

Płynie krew, płynie krew majowa 

na ulicach w szarżach policji... 

Słuchajcie: to do was, to do was 

wołają deptani i bici! 

 

Bagnetami w te mury, śmiało! 

Bramy więzienne na oścież! 

Warszawo w ogniu wystrzałów, 

gorący zapachu wolności! 

Nike 

Na morzach, na morzach dalekich, 

ponad greckie wojenne okręty, 

na skrzydłach szeroko rozpiętych, 

lekkich, 

na dziobie wojennej nawy, 

obrócona ku wiatrom twarzą, 

tyś szumiała greckim żeglarzom 

wichurą sławy! 

 

Wiew szeroki, ust gorący oddech 

na tysięczne piersi wystarczał. 

 

Potem niosłaś zabitych na tarczach – 

pięknych i młodych. 

 

O! nie darmo skrwawiona twarz blada, 

piersi nagie nie darmo miecz rozciął – 

synów martwych nakrywa wolnością 

Hellada. 

II 

Nike! wśród walki codziennej 

straciliśmy z oczu twą twarz. 

W Paryżu na burcie kamiennej 

przez wieki – kamienna – trwasz. 

 

Miasto gniewną potrącasz stopą, 

białe skrzydła do lotu się rwą 

i przelata twój wiatr Europą, 

i szumią twe morza krwią. 

 

Ale nas nie przekuto na marmur, 

nas nie porwał twych skrzydeł wiew – 

poprzez wieki biorą za darmo 

naszą radość i pieśń, i krew. 

 

My jesteśmy żołnierze bez sławy, 

my nie znamy rachuby klęsk, 

łańcuchami przykuci do nawy 

obwozimy nasz ból i lęk. 

 

Żeglujemy po falach Lety, 

któż nam twardy ukaże grunt? 

Nasze oczy – skryte sztylety! 

Nasze serca – tłumiony bunt! 

 

Ale gdzieś za tysiączną klęską 

zakończymy nasz krwawy marsz: 

będzie inny bój i zwycięstwo, 

inna Grecja nas zdejmie z tarcz. 

III 

Przez morza słychać jęki rannych, 

głuszone kolumn ciężkim krokiem, 

a górą furkot bezustanny – 

to samoloty nad Marokiem. 

 

I znów wzniesione karabiny, 

bagnetów ostrza mierzą w piersi, 

czerwona krew przez żółte Chiny 

do Indii płynie i do Persji. 

 

Po węgiel, naftę, sól i złoto 

przez krew sięgają czyjeś ręce, 

przybiera straszny żywy potok, 

i krwi wciąż więcej... krwi wciąż więcej... 

 

O! Europo! Noc straszliwa! 

Już sny nie zamkną twoich źrenic. 

Jak Makbet drżysz i krew obmywasz. 

Patrz! – wzrósł bułgarski las szubienic. 

 

W tysiącu miast, przez straże szpiegów, 

po sen twój sięga trup nad Marną! 

Patrz! – okręt przybił do twych brzegów, 

to «Kniaź Potiomkin» z flagą czarną. 

 

O, drżyj! Już Wersal nie pomoże, 

kolory flag ni ryk orkiestry: 

kominów ręce wznosząc grożą – 

Zagłębie, Baku, Ruhr, Manchester! 

 

Już nad Paryżem, nad Warszawą 

jak burza leci groźnym szykiem – 

jej skrzydła szumią nową sławą 

i nowych zwycięstw żąda – Nike! 

Poezja 

Ty przychodzisz jak noc majowa, 

biała noc, noc uśpiona w jaśminie, 

i jaśminem pachną twoje słowa, 

i księżycem sen srebrny płynie, 

 

płyniesz cicha przez noce bezsenne 

– cichą nocą tak liście szeleszczą – 

szepczesz sny, szepczesz słowa tajemne, 

w słowach cichych skąpana jak w deszczu... 

 

To za mało! Za mało! Za mało! 

Twoje słowa tumanią i kłamią! 

Piersiom żywych daj oddech zapału, 

wiew szeroki i skrzydła do ramion! 

 

Nam te słowa ciche nie starczą. 

Marne słowa. I błahe. I zimne. 

Ty masz werbel nam zagrać do marszu! 

Smagać słowem! Bić pieśnią! Wznieść hymnem! 

 

Jest gdzieś radość ludzka, zwyczajna, 

jest gdzieś jasne i piękne życie. – 

Powszedniego chleba słów daj nam 

i stań przy nas, i rozkaż – bić się! 

 

Niepotrzebne nam białe westalki, 

noc nie zdławi świętego ognia – 

bądź jak sztandar rozwiany wśród walki, 

bądź jak w wichrze wzniesiona pochodnia! 

Odmień, odmień nam słowa na wargach, 

naucz śpiewać płomienniej i prościej, 

niech nas miłość ogromna potarga, 

więcej bólu i więcej radości! 

 

Jeśli w pieśni potrzebna ci harfa, 

jeśli harfa ma zakląć pioruny, 

rozkaz żyły na struny wyszarpać 

i naciągać, i trącać jak struny. 

 

Trzeba pieśnią bić aż do śmierci, 

trzeba głuszyć w ciemnościach syk węży. 

Jest gdzieś życie piękniejsze od wierszy. 

I jest miłość. I ona zwycięży. 

 

Wtenczas daj nam, poezjo, najprostsze 

ze słów prostych i z cichych – najcichsze, 

a umarłych w wieczności rozpostrzyj 

jak chorągwie podarte na wichrze. 

Listopady 

Całe życie zrywam się i padam, 

jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi, 

i chwytają mnie złe listopady 

czarnymi palcami gałęzi. 

 

Ja upiłem się tym tchem, tym szumem, 

niepokojem, który serce zatruł – 

to dlatego śpiewać już nie umiem, 

tylko wołam wołaniem wiatru, 

 

to dlatego codziennie się tułam 

po wieczornych, po czarnych ulicach 

i prowadzi mnie wilgotny trotuar 

w mgłę wilgotną, która bólem nasyca. 

 

Acetylen słów płonie na wargach, 

płonie we mnie bolesna maligna, 

chodzę błędny, jak ludzie w letargu, 

zewsząd, zewsząd niepokój mnie wygnał. 

 

Nie ma wyjścia, nie ma wyjścia, nie ma wyjścia, 

muszę chodzić coraz dalej, coraz dłużej. 

Jestem wiatr szeleszczący w liściach, 

jestem liść zagubiony w wichurze. 

 

Tylko w oczach mgła i oczy bolą, 

tylko serce bije coraz częściej. 

Jak błękitny płomień alkoholu, 

płoniesz we mnie, moje nieszczęście. 

 

Muszę chodzić, muszę męczyć się wiecznie, 

w mgłę za włosy mnie wloką wieczory, 

lecą ze mną, nieprzytomne, pospieszne, 

moje słowa, moje upiory. 

 

Muszę wiecznie zrywać się i padać, 

jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi. 

Pochwyciły straconą radość nagie gałęzie. 

 

Przelatują, wieją przeze mnie 

listopady chwil, których nie ma... 

 

To – tylko liście jesienne. 

To – pachnie ziemia. 

Zioła 

Coraz dłużej nie mogę zasnąć. 

Noc jest trumną nad sercem zamkniętą. 

Nocne myśli, jak cmentarz, pachną 

macierzanką, piołunem i miętą. 

 

Zrywam suche badyle i chwasty, 

zioła gorzkie, którem znał przed laty, 

moje słowa nocą nad miastem 

wyrastają jak czarne kwiaty. 

 

Kwiaty mówią, że radość pierzcha 

jak mgła lekka pod wiatru tchnieniem, 

że jak słońce zbroczone o zmierzchu, 

moją głowę pochyla znużenie. 

 

Oto idę spokojnie na zachód 

w pustce głuchej, pod niebem cichym, 

na cmentarzu dalekich zapachów 

niepojętą goryczą oddycham. 

 

Przysłuchuję się dzwonnym dziewannom, 

żółtym dzwonkom na nagich badylach, 

cień złowieszczy kołysze się za mną, 

coraz niżej ku ziemi się schyla. 

 

Chmura pełznie liściem łopucha, 

dymem czarnym nad słońca zgliszczem, 

w piszczel ostu przeciągle, 

głucho wicher prędki nad polem świszcze 

i rozlewa się krew wieczoru, 

jak czerwone jarzębin korale, 

i ust piołun wysącza gorycz, 

i zakwita kwiat serca – szalej. 

 

Róża polna gałęzią cierniową 

wrosła we mnie, bym nie mógł odejść – 

to dlatego krwawi każde słowo, 

to dlatego tak boli młodość. 

 

O, jak pachną okrutne zioła. 

Dzwoni głucha pustka nade mną. 

Szumią skrzydła czarnego anioła – 

przelatuje nad sercem bezsenność 

 

i drży serce, i lęka się nocą, 

i niczego nie umie zapomnieć. 

Ten wiersz napisałem przemocą 

i ten wiersz mówi tylko o mnie. 

O sobie samym 

Umiem strzelać pewnie i celnie, 

umiem w ogniu wytrwać spokojnie, 

moje słowa ranią śmiertelnie 

jak śmiertelne kule na wojnie, 

moje słowa płoną i świecą, 

kiedy w serca je wbijam jak sztylet,