Wierszem przez życie. Poezje - Władysław Broniewski - ebook

Wierszem przez życie. Poezje ebook

Broniewski Władysław

0,0
12,80 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór sześćdziesięciu najbardziej charakterystycznych dla poety utworów poetyckich ze wszystkich okresów jego życia. Jak napisał autor wyboru: „Utwory, które wybrałem do tego tomu, mają pokazać Broniewskiego kompletnego, autora wierszy, które nadal nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Poetę walki i miłości, poetę wielkich nadziei i gorzkiej rezygnacji, kiedy wreszcie zrozumiał, jak bardzo został oszukany. Poetę nękanego dramatami i nałogiem”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 54

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

Motto

Wstęp

Wiersze przedwojenne

Młodość

Soldat inconnu

Spowiedź

Koncert

Na śmierć rewolucjonisty

Listopady

Szpicel

Nocny gość

Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego

Bakunin

§

Księżyc ulicy Pawiej

Wiersze o wczesnej wiośnie pisane późną jesienią

Oda do Don Kichota

Do przyjaciół poetów

Mannlicher

Magnitogorsk albo rozmowa z Janem

Noc

Ulica Miła

Poeta i trzeźwi

Bar „Pod Zdechłym Psem”

Bagnet na broń

Wiersze wojenne

Żołnierz polski

List z więzienia

Rozmowa z Historią

Droga

A kiedy będę umierać…

Do poezji

Po co żyjemy

Targowisko

Homo Sapiens

Sen

Malaria

Ze złości

Wiersz ostatni

Martwa natura

Zielony wiersz

Ballada

Ballady i romanse

Tułacza armia

Oskarżenie

Przepis na poezję

Trzeci dzień malarii

Wiersze powojenne

Do domu

Moja biblioteka

Pokłon Rewolucji Październikowej

Do przyjaciela

W.B. bez tytułu

„Opowiadania oświęcimskie”

Oświęcim

Bezdomność warszawska

Bezsenność

Lampka

Wnukowi

Trumna jesionowa

Lament

O wielkim kochaniu

[On dla mnie nie był przechodniem]

[Mówią, że dzwonię czasem]

Znów list do Anki

Niedoczekanie wasze

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZ­NE An­drzej Ba­rec­ki

WY­BÓR I OPRA­CO­WA­NIE Ma­riusz Urba­nek

KO­REK­TA Ze­spół

Na okład­ce wy­ko­rzy­sta­no zdję­cie au­tor­stwa H. Her­ma­no­wi­cza

Co­py­ri­ght © by Ma­ria Bro­niew­ska-Pi­ja­now­ska i Ewa Za­wi­stow­ska

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2011

ISBN 978-83-244-0283-0

Wy­daw­nic­two Iskry Sp. z o.o.

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Żyję so­bie, je­stem po­etą,

dia­bli komu do tego.

Wstęp

Wła­dy­sław Bro­niew­ski jest dziś w zbio­ro­wej świa­do­mo­ści twór­cą jed­no­wy­mia­ro­wym, au­to­rem po­li­tycz­nych wier­szy i ma­ni­fe­stów, któ­re za­pew­ni­ły mu miej­sce pierw­sze­go po­ety PRL. To cena, jaką za­pła­cił za kom­fort ży­cia w po­wo­jen­nej Pol­sce. Wra­cał do kra­ju w 1945 roku, wy­obra­ża­jąc so­bie pew­nie, że bę­dzie on re­ali­za­cją so­cja­li­stycz­nej uto­pii, speł­nie­niem ma­rzeń o wol­no­ści, rów­no­ści i bra­ter­stwie lu­dzi. Uwie­rzył w to on, uwie­rzył Ju­lian Tu­wim, wcze­śniej Bru­no Ja­sień­ski i wie­lu in­nych… tym­cza­sem so­cja­li­stycz­na uto­pia oka­za­ła się ko­mu­ni­stycz­ną sa­tra­pią… jed­nak Bro­niew­ski nie wy­je­chał z pol­ski, zde­cy­do­wał się na kom­pro­mis z ustro­jem, któ­ry ofia­ro­wał mu wszyst­ko, co miał naj­lep­sze­go, w za­mian jed­nak za­żą­dał od po­ety re­zy­gna­cji z czę­ści ży­cio­ry­su. Być może naj­waż­niej­szej czę­ści.

To wte­dy prze­stał ofi­cjal­nie ist­nieć Bro­niew­ski ka­pi­tan Le­gio­nów Pił­sud­skie­go, bo­ha­ter woj­ny pol­sko-so­wiec­kiej, od­zna­czo­ny or­de­rem Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri i czte­ro­krot­nie Krzy­żem Wa­lecz­nych, wię­zio­ny w cza­sie II woj­ny świa­to­wej przez pół­to­ra roku na lwow­skim za­mar­sty­no­wie i na Łu­bian­ce w Mo­skwie, żoł­nierz ar­mii An­der­sa i au­tor pi­sa­nych w Pa­le­sty­nie an­ty­so­wiec­kich wier­szy… po­zo­stał Bro­niew­ski ko­mu­ni­zu­ją­cy po­eta, bard re­wo­lu­cji, aresz­to­wa­ny na dwa mie­sią­ce w sa­na­cyj­nej Pol­sce za po­glą­dy.

Znik­nął czło­wiek wie­lo­wy­mia­ro­wy, bę­dą­cy przez dzie­siąt­ki lat w spo­rze z pol­ską, ale go­tów dla niej do naj­więk­szych ofiar. po­zo­stał czło­wiek z pla­ka­tu, uży­wa­ją­cy po­ezji do gło­sze­nia pro­pa­gan­do­wych ha­seł. Na­wet je­śli ro­bił to w spo­sób tak po­ru­sza­ją­cy, jak w wier­szu Ba­gnet na broń, wy­zna­niu bez­wa­run­ko­wej mi­ło­ści do oj­czy­zny (“są w oj­czyź­nie ra­chun­ki krzywd / obca dłoń ich też nie prze­kre­śli…”).

Wszyst­ko to zło­ży­ło się na ob­raz fał­szy­wy, za­kła­mu­ją­cy bio­gra­fię Bro­niew­skie­go, po­zba­wio­ny wie­lu waż­nych mo­men­tów z jego ży­cia i prze­mil­cza­ją­cy zwią­za­ną z nimi twór­czość. Tym­cza­sem na­praw­dę ist­nie­je co naj­mniej czte­rech Bro­niew­skich, po­etów tak róż­nych, że wy­da­je się nie­moż­li­we, by ob­jąć jed­nym ży­ciem i jed­nym pió­rem wier­sze tak od­mien­ne.

Jest Bro­niew­ski po­eta re­wo­lu­cji, któ­ry w la­tach 20. i 30. XX wie­ku wy­bi­jał wier­sza­mi rytm wal­ki pro­le­ta­ria­tu o wol­ność. Po­eta wal­ki ze złem, tak jak to zło ro­zu­miał, z nie­spra­wie­dli­wo­ścią spo­łecz­ną i wal­ki prze­ciw­ko na­jeźdź­com. To był ten Bro­niew­ski, któ­ry w 1916 uciekł z gim­na­zjum, by wstą­pić do Le­gio­nów, w 1919 roku rzu­cił stu­dia, by wziąć udział w woj­nie pol­sko-so­wiec­kiej, ale po­tem zre­zy­gno­wał z ka­rie­ry w woj­sku, bo po­chło­nę­ły go ide­ały so­cja­li­zmu i obro­na praw pro­le­ta­ria­tu. Tra­fił za to do słyn­ne­go war­szaw­skie­go wię­zie­nia na Ra­tu­szu. Gdy jed­nak we wrze­śniu 1939 roku oj­czy­zna zna­la­zła się w po­trze­bie, prze­je­chał na ro­we­rze kil­ka­set ki­lo­me­trów w po­szu­ki­wa­niu swo­jej jed­nost­ki.

Jest li­ryk, au­tor pięk­nych ero­ty­ków pi­sa­nych dla ko­biet, któ­re ko­chał. Zmy­sło­wy, uwo­dzi­ciel­ski, ostat­ni ro­man­tyk pol­skiej po­ezji.

Jest tra­gik, któ­ry mu­siał w ży­ciu i twór­czo­ści zmie­rzyć się z dwo­ma naj­więk­szy­mi dra­ma­ta­mi. Naj­pierw grze­biąc dwu­krot­nie żonę: pierw­szy raz sym­bo­licz­nie, gdy otrzy­mał wia­do­mość, że zgi­nę­ła w Oświę­ci­miu, dru­gi raz na­praw­dę, gdy po kil­ku za­le­d­wie mie­sią­cach wspól­ne­go ży­cia za­pa­dła na śmier­tel­ną cho­ro­bę. A po­tem, tra­cąc cór­kę, po śmier­ci któ­rej na­pi­sał stro­fy po­rów­ny­wa­ne z Tre­na­mi Ko­cha­now­skie­go.

Jest wresz­cie au­tor gorz­kich wier­szy, któ­ry­mi w cza­sie II woj­ny, ogra­bio­ny ze złu­dzeń i wia­ry w uczci­wość in­ten­cji oj­czy­zny świa­to­we­go pro­le­ta­ria­tu, roz­li­czał się z hi­sto­rią i swo­ją na­iw­no­ścią. Po lek­tu­rze Roz­mo­wy z Hi­sto­rią czy Li­stu z wię­zie­nia trud­no uwie­rzyć, że wier­no­pod­dań­cze utwo­ry, któ­re pi­sał po woj­nie, były szcze­re.

Bo jest jesz­cze i ten ciem­ny Bro­niew­ski, au­tor Sło­wa o Sta­li­nie i in­nych wier­szy z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy nie­po­ję­tych, sła­wią­cych jed­ne­go z dwóch naj­więk­szych zbrod­nia­rzy XX wie­ku. To była cena, któ­rą za­pła­cił za moż­li­wość ży­cia w Pol­sce. Nie po­tra­fił bez niej ist­nieć i być może, nę­ka­ny już przez cho­ro­bę al­ko­ho­lo­wą, gdzie in­dziej nie prze­trwał­by. Wte­dy jed­nak za­czął się ko­lej­ny etap dra­ma­tu Bro­niew­skie­go. Po 1956 roku tak­że tę część jego po­etyc­kie­go ży­cio­ry­su chcia­no wy­ma­zać. Nie wy­pa­da­ło prze­cież, żeby na na­zwi­sku po­ety, któ­re umiesz­cza­no na sztan­da­rach, wid­nia­ła taka pla­ma. A w pań­stwie dyk­ta­tu­ry pro­le­ta­ria­tu uwa­ża­no, że coś o czym się nie mówi, prze­sta­je ist­nieć.

W efek­cie na całe lata po­zo­stał tyl­ko Bro­niew­ski ze szkol­nych aka­de­mii, dy­żur­ny po­eta Pol­ski Lu­do­wej, wy­cią­ga­ny przy oka­zji ko­lej­nych rocz­nic re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej, wy­bu­chu woj­ny, z oka­zji świąt pań­stwo­wych. Owszem, wy­nie­sio­ny na pro­le­ta­riac­kie oł­ta­rze, ale co­raz mniej zna­ny i czy­ta­ny, bo prze­cież nie czy­ta się po­etów ofi­cjal­nych! A po 1989 roku, kie­dy przy­szedł czas wy­rów­ny­wa­nia ra­chun­ków za okres PRL, już nikt nie in­te­re­so­wał się jego za­ka­za­ny­mi wcze­śniej wier­sza­mi. Nie był po­trzeb­ny, bo byli inni, któ­rzy nie mie­li ta­kiej ska­zy, jak on. Nie było też do­bre­go cza­su, by prze­jąć się krzyw­dą wy­rzą­dzo­ną po­ecie, któ­ry był iko­ną tam­te­go ustro­ju. Bro­niew­ski, oka­le­czo­ny i za­kła­ma­ny w PRL, w wol­nej Pol­sce na pra­wie dwa­dzie­ścia lat prze­stał ist­nieć w ogó­le. Do­pie­ro te­raz od­kry­wa­ją go na nowo mło­dzi. Uka­za­ła się pły­ta, na któ­rej wier­sze Bro­niew­skie­go śpie­wa­ją m.in. Pi­dża­ma Por­no, Pust­ki i Mu­niek Stasz­czyk, Zie­lo­na pio­sen­ka w wy­ko­na­niu Szy­mo­na Zy­cho­wi­cza tra­fi­ła na Li­stę prze­bo­jów Trój­ki, uka­zał się po­świę­co­ny Bro­niew­skie­mu nu­mer mie­sięcz­ni­ka „Lam­pa”, a Mar­cin Świe­tlic­ki nie bał się za­de­kla­ro­wać, że je­dy­nym ak­cep­tow­la­nym jego zda­niem ro­dza­jem po­ezji jest ta upra­wia­na przez Bro­niew­skie­go. „Bo to jest pi­sa­ne emo­cja­mi”.

Utwo­ry, któ­re wy­bra­łem do tego tomu, mają po­ka­zać Bro­niew­skie­go kom­plet­ne­go, au­to­ra wier­szy, któ­re nadal nie po­zo­sta­wia­ją czy­tel­ni­ka obo­jęt­nym. Po­etę wal­ki i mi­ło­ści, wiel­kich na­dziei i gorz­kiej re­zy­gna­cji, kie­dy zro­zu­miał, jak bar­dzo zo­stał oszu­ka­ny. Po­etę nę­ka­ne­go dra­ma­ta­mi i na­ło­giem.

Bro­niew­ski nig­dy nie wy­parł się żad­ne­go eta­pu swe­go ży­cia, to inni uzur­po­wa­li so­bie pra­wo de­cy­do­wa­nia o tym, któ­re z jego utwo­rów na­da­ją się, by przed­sta­wić je czy­tel­ni­kom, a któ­re nie. Dla­te­go chcia­łem, by tym ra­zem prze­mó­wił peł­nym gło­sem, choć­by mia­ły zło­żyć się na ten głos tak­że wier­sze ta­kie jak Po­kłon Re­wo­lu­cji Paź­dzier­ni­ko­wej. Sło­wo o Sta­li­nie po­eta jesz­cze za ży­cia usu­nął z wy­dań swych utwo­rów i ro­dzi­na po­sta­no­wi­ła tę de­cy­zję re­spek­to­wać. Na­wet je­śli wie­le osób nig­dy nie zro­zu­mie, jak wła­śnie Bro­niew­ski, z jego prze­szło­ścią, mógł na­pi­sać taki po­emat, to jest on tak­że czę­ścią praw­dy o po­ecie.

Ma­riusz Urba­nek

Wiersze przedwojenne

Młodość

Szły na wschód ba­ta­lio­ny, szwa­dro­ny i puł­ki,

drob­ny deszcz sen­ne oczy żoł­nie­rzom za­kle­jał,

chlu­pa­ło mo­kre bło­to na ko­łach i kół­kach,

pły­nę­ła męt­na woda z roz­mo­kłych ko­le­in,

pa­li­ły się cha­łu­py, sto­do­ły i sto­gi,

pod bia­ły na­miot dy­mów ku­li­ły się mia­sta. –

A tam – na wschód – dud­ni­ły, tur­ko­ta­ły dro­gi:

tępo wa­lił – czter­na­sty, pięt­na­sty, szes­na­sty.

I co­raz cię­żej było nieść gło­wę na ple­cach,

i co­raz czar­niej było w la­sach na Wo­ły­niu. –

Ej, pa­nie po­rucz­ni­ku, wy­smu­kły jak świe­ca,

ja wie­dzia­łem, że cie­bie kula nie omi­nie.

Ze­trę ci z ust rę­ka­wem tę czer­wo­ną rosę,

źle tu le­żeć na zie­mi wśród koń­skie­go ścier­wa,

po­dzie­li­my się jed­nym cien­kim pa­pie­ro­sem

i skra­dzio­ną z wę­gier­skich ta­bo­rów kon­ser­wą…

Nie chcesz, sta­ry, co?… Nie wiem, gdzie cię za­ko­pa­li –

pod Czar­to­ry­ską Górą? Ku­klą? Ka­mie­niu­chą?

Dziś już nie ma ni­ko­go z dwu­na­stej kom­pa­nii

i two­jej ma­cie­jów­ki wci­śnię­tej na ucho. –

Roz­ta­pia­ła się mło­dość brud­nym, mo­krym śnie­giem,

dła­wi­ły dni po­chmur­ne, jak ro­bac­two żar­ły,

i już mi chłod­ne były je­sien­ne noc­le­gi,

i z umar­ły­mi by­łem sam na pół umar­ły…

…Ko­wal­ski – ro­ze­rwa­ny gra­na­tem. Igna­czak –

czte­ry kule w pa­chwi­nę. No­wak – od szrap­ne­la.

Mar­ci­niak – kula w pier­si… pa­mię­tam, jak pa­trzał

i skam­lał umie­ra­jąc: „Wody… przy­ja­cie­le…”

Bra­cie! Ja cię na­po­ję. Mam wodę w ma­nier­ce.

Ale ten marsz bez prze­rwy – i nig­dy po­sto­ju…

Cięż­ko. I nie wiem, czy mi bar­dziej cią­ży ser­ce,

czy na ple­cach tor­ni­ster i dwie­ście na­boi…

O, nie­chaj mnie to nie­bo zdła­wi i znisz­czy,

ja się nie ugnę przed nim – urą­gam i wzy­wam:

hej, czar­na ar­ty­le­rio, ostat­ni raz wy­strzel

okrop­nym, śle­pym słoń­cem nad zie­mią nie­ży­wą,

chlu­śnij we mnie wul­ka­nów żuż­lem i że­la­zem,

niech tra­jek­to­ria tę­czy na pół mnie ro­ze­tnie,

niech gro­by oce­anów po­chło­ną mnie – ra­zem

z pęk­nię­tem, głu­piem ser­cem – sie­dem­na­sto­let­niem.

Soldat inconnu

By­łem zwy­czaj­nym żoł­nie­rzem.

Nie­po­trzeb­ne ni­ko­mu na­zwi­sko.

Trup zie­mi wy­dar­ty, leżę

przy­gnie­cio­ny uli­cą pa­ry­ską.

Rzu­ci­li na mnie sztan­da­ry,

by nie wi­dzieć śla­du od kuli.

Na­kry­li pierś tro­tu­arem,

twar­dym ka­mie­niem ulic.

Ba­ta­lio­na­mi cięż­ko

ma­sze­ro­wa­li przez pier­si,

dep­ta­li, krzy­cząc: „Zwy­cię­stwo!”,

prze­cho­dzi­li i dzi­wi­li się śmier­ci…

Słu­chaj­cie, nikt nie zwy­cię­żył!

Za­trzy­maj­cie się w mar­szu! stań­cie!

Zdej­mij­cie mi z pier­si cię­żar:

Łuk Trium­fal­ny i Fran­cję!

Ja nie je­stem wię­cej jej sy­nem –

ona krwi, ona męki pra­gnie.

Prze­ciw niej sta­nę z ka­ra­bi­nem,

w ser­ce jej we­pchnę ba­gnet!

Po­de­pcz­cie to ser­ce zim­ne,

na wia­try roz­rzuć­cie ko­ści –

za­pro­wa­dzę was do Fran­cji in­nej,

do oj­czy­zny zwy­cię­skiej mi­ło­ści.

Spowiedź

Bluź­ni­łem świa­tłu.

Prze­czy­łem no­com.

Dła­wi­łem wia­try

sło­wem-prze­mo­cą.

Krzy­cza­łem gro­mem.

Pła­ka­łem desz­czem.

Sło­wem wi­do­mem

Zsy­ła­łem wie­ści.

Sło­wem-ra­mie­niem

się­ga­łem nie­ba.

Sło­wa-ka­mie­nie

zmie­nia­łem w chle­by.

Noc nad Kal­wa­rią

głu­cha i ciem­na.

– Czy wi­dzisz, Ma­rio,

świa­tłość nade mną? –

– To gwiaz­da świe­ci,

to świt się pali –

anioł nie leci

nad Je­ru­za­lem…

– Ma­rio, czy sły­szysz?

Oj­ciec mnie woła! –

– Nad mia­stem ci­sza…

Ci­sza do­ko­ła… –

– Ma­rio, on kła­mie:

w nie­bie przed jutrz­nią

gwiaz­dy gwoź­dzia­mi,

księ­życ jest włócz­nią!

Jak­że krew otrzeć

prze­bi­tą ręką?…

Nie wra­caj, Pio­trze –

sło­wo jest męką!

Ciem­ność nad gło­wą.

Czas mój już mi­nął.

Skła­ma­łem sło­wo.

Od­puść­cie winę…

Od­puść­cie winę…

Koncert

Dy­ry­gent wście­kły i spo­co­ny,

ma­chał pa­łecz­ką, gro­ził, krzy­czał –

ale już gar­dło fil­har­mo­nii

ryk­nę­ło akord na uli­cę.

Wy­sko­czył z sali, tłu­miąc prze­strach,

po scho­dach na dół zle­ciał pę­dem

i krzyk­nął mia­stu: „Grać or­kie­stra!

Ja tu­taj je­stem dy­ry­gen­tem!”

I na­gle – ulic fle­ty czar­ne

za­pia­ły w nie­bo gło­śnym hym­nem,

za­pisz­czał cien­ko ko­min-klar­net

i za­wtó­ro­wał fa­got ryn­ny,

mie­dzia­ne trą­by wież i da­chów

sko­czy­ły w usta chmur bez­zęb­nych,

a w do­mów wal­ce, kry­te bla­chą,

wa­li­ły pię­ści gwiazd, jak w bęb­ny. –

A kie­dy nad­szedł świ­tu fi­nał,

to wi­dać było: co­raz szyb­ciej

tram­wa­ju smy­czek w takt za­ci­nał

po stru­nach szyn wy­gię­tych w skrzyp­ce.

Dy­ry­gent rzu­cić chciał ba­tu­tę

i skoń­czyć już za dłu­gi kon­cert,

ale o bruk prze­cią­głą nutą

za­brzę­czał zło­ty cym­bał – słoń­ce!

Wte­dy, nie wie­dząc sam, co czy­ni,

po­rwał ołó­wek i w za­chwy­cie

na te­le­gra­fu pię­cio­li­nii

ukła­dał nowe kom­po­zy­cje.

Na śmierć rewolucjonisty

A z tej celi pu­stej i chłod­nej

trze­ba bę­dzie nie­dłu­go odejść,

jesz­cze spoj­rzeć w nie­bo po­god­ne,

jesz­cze spoj­rzeć za sie­bie – w mło­dość.

Już za chwi­lę przyj­dą żan­dar­mi,

wy­pro­wa­dzą bez sło­wa z celi…

Trze­ba umieć, jak żoł­nierz ar­mii,

iść spo­koj­nie pod mur cy­ta­de­li.

Ach, umie­rać nie bę­dzie cięż­ko,

cho­ciaż ser­ce ma lat dwa­dzie­ścia –

nie­zła­ma­ne co­dzien­ną klę­ską,

dzie­sięć klęsk, dzie­sięć kul po­mie­ści!

Bo jest ży­cie pięk­niej­sze, nowe,

i żyć war­to, i umrzeć war­to!

Trze­ba nieść, jak cho­rą­giew, gło­wę,

świe­cić pier­sią ku­la­mi roz­dar­tą,

trze­ba umie­rać pięk­nie,

pa­trzeć w lufy wznie­sio­ne śmia­ło!

Aż się pod­łe za­dzi­wi i zlęk­nie,

aż umilk­nie ło­skot wy­strza­łów.

Listopady

Całe ży­cie zry­wam się i pa­dam,

jak­bym w pier­si miał wiatr na uwię­zi,

i chwy­ta­ją mnie złe li­sto­pa­dy

czar­ny­mi pal­ca­mi ga­łę­zi.

Ja upi­łem się tym tchem, tym szu­mem,

nie­po­ko­jem, któ­ry ser­ce za­truł –

to dla­te­go śpie­wać już nie umiem,

tyl­ko wo­łam wo­ła­niem wia­tru,

to dla­te­go co­dzien­nie się tu­łam

po wie­czor­nych, po czar­nych uli­cach

i pro­wa­dzi mnie wil­got­ny tro­tu­ar

w mgłę wil­got­ną, któ­ra bó­lem na­sy­ca.

Ace­ty­len słów pło­nie na war­gach,

pło­nie we mnie bo­le­sna ma­li­gna,

cho­dzę błęd­ny, jak lu­dzie w le­tar­gu,

ze­wsząd, ze­wsząd nie­po­kój mnie wy­gnał.

Nie ma wyj­ścia, nie ma wyj­ścia, nie ma wyj­ścia,

mu­szę cho­dzić co­raz da­lej, co­raz dłu­żej,

je­stem wiatr sze­lesz­czą­cy w li­ściach,

je­stem liść za­gu­bio­ny w wi­chu­rze.

Tyl­ko w oczach mgła i oczy bolą,

tyl­ko ser­ce bije co­raz czę­ściej.

Jak błę­kit­ny pło­mień al­ko­ho­lu,

pło­niesz we mnie, moje nie­szczę­ście.

Mu­szę cho­dzić, mu­szę mę­czyć się wiecz­nie,

w mgłę za wło­sy mnie wlo­ką wie­czo­ry,

lecą ze mną nie­przy­tom­ne, po­śpiesz­ne

moje sło­wa, moje upio­ry.

Mu­szę wiecz­nie zry­wać się i pa­dać,

jak­bym w pier­si miał wiatr na uwię­zi.

Po­chwy­ci­ły stra­co­ną ra­dość

na­gie ga­łę­zie.

Prze­la­tu­ją, wie­ją prze­ze mnie

li­sto­pa­dy chwil, któ­rych nie ma…

To – tyl­ko li­ście je­sien­ne.

To – pach­nie zie­mia.