Wiersze chicagowskie - Carl August SANDBURG - ebook
NOWOŚĆ

Wiersze chicagowskie ebook

Carl August SANDBURG

0,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Tom, który sto lat temu stał się hymnem Ameryki robotników, marzycieli i ludzi ulicy. Książka, z której wyrosła cała późniejsza poezja społeczna i która rozpoczęła rewolucję języka potrafiącego mówić „my” bez patosu i propagandy. Carl Sandburg, syn szwedzkich imigrantów, reporter i poeta, stworzył monumentalny portret miasta – Ameryki przemysłowej, pełnej nierówności i gniewu, ale też współczucia. Wiersze te, pisane z hałasu fabryk i szeptu jeziora Michigan, pachną smarem i chlebem, a wśród nich błyszczy fraza o Wielkim Bogu Kciuków, której nie powstydziliby się najwięksi surrealiści. Sandburg wrzucał w poezję dynamit społecznych emocji, wierząc, że słowo może jeszcze coś ocalić. Dziś, gdy świat znów pęka wzdłuż tych samych linii podziału, jego głos brzmi wyjątkowo aktualnie. W serii „This Is Not America” książka w kapitalnym przekładzie Jacka Dehnela pokazuje Amerykę od środka – nie z pomników, lecz z tłumu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 106

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa tłumacza

I

Pierwszego Sandburga ściągnąłem z półki w rodzinnym domu. Wydany w 1971 roku, w początkach dekady gierkowskiej prosperity, stał między innymi żółtymi grzbietami „serii celofanowej” PIW-u. Poeta niby amerykański, ale socjalistyczny, więc pewnie łatwo było przekonać cenzorów, że opowie Polakom następującą historię: w naszym amerykańskim kapitalizmie proletariat taki tłamszony, a u was, proszę, chłop i robotnik wspólnie decydują o kształcie ludowej ojczyzny. Literatura to wszelako zabawka niebezpieczna: już pod koniec dekady wiersze Sandburga odzyskały w Polsce cały swój wybuchowy potencjał.

Drugiego znalazłem w sierpniu 2012 roku w nowojorskim Strandzie: solidny, blisko ośmiusetstronicowy tom The Complete Poems of Carl Sandburg z 1970 roku; zanim trafił na półkę antykwariatu, zdążył stracić nieciekawą obwolutę ze zdjęciem autora, a płócienna oprawa z wytłoczonym podpisem poety i złocone litery na grzbiecie sprawiały wrażenie, że to książka raczej z międzywojnia niż z szalonych sewentisów. Od tego właśnie tomiszcza zaczęła się moja wieloletnia przygoda z przekładaniem Sandburga i oferowaniem go kolejnym wydawcom. Oraz ze stoickim przyjmowaniem ich odmów.

*

Kiedy w Stanach mówiłem, że Carl Sandburg to jeden z moich ulubionych poetów, spotykałem się zazwyczaj z wymownymi spojrzeniami, jak ktoś, kto przyszedł na przyjęcie w crocsach, „bo przecież są takie wygodne”, albo obwieścił w towarzystwie, że najbardziej lubi wino z kartonu. Rzadko zresztą szła za tym jakakolwiek dyskusja; upadek niegdysiejszego poetyckiego bożyszcza był oczywisty i nie wymagał argumentacji. Ostatecznie Liberace też święcił triumfy, a przecież dziś nikt rozsądny nie słucha go na serio, a wyłącznie kampowo. Jeśli pojawiały się jakieś komentarze, to z reguły przeciąganie przez zęby, że to kiepski epigon Walta Whitmana, a jego poezja się „zestarzała”. W podobny sposób zareagowałbym może, gdyby jakiś Amerykanin powiedział mi, że z polskiej poezji najwyżej ceni Stachurę.

Raz tylko zdarzyło mi się wysłuchać bardzo ciekawego wywodu o tym, że Amerykanie po wojnie mieli serdecznie dość poezji politycznej, bo kojarzyła im się z dydaktyzującym Sandburgiem, i dopiero poeci polscy – Miłosz, Herbert, Barańczak, Różewicz – pokazali im, że poezja polityczna może brzmieć zupełnie inaczej, nie wiecowo, zachodzić od strony języka, od strony filozofii, słowem: być równocześnie poezją wysublimowaną.

Ale cóż, skoro przyszło mi stanąć przed czytelnikami w crocsach, to w crocsach stoję, inaczej nie mogę.

*

Pierwszy przyznam, że Sandburg jest poetą nierównym. Wisława Szymborska mówiła, że publikuje mało, bo ma w domu kosz na śmieci. Sandburg zapewne też miał, ale go nie używał. Pisał mnóstwo: poezję, artykuły, prozę, książeczki dla dzieci, poważne biografie, autobiografie, eseje o fotografii, recenzje filmowe1, nie mówiąc już o zbieraniu i opracowywaniu pieśni folkowych. I jest to, niestety, ogród nieplewiony.

Kiedy po wielu latach starań Artur Burszta z Biura Literackiego powrócił do mojego pomysłu wydania Sandburga, myślałem albo o wyborze dwustu tekstów poetyckich, albo o całości Wierszy chicagowskich. Wybór prezentowałby pewnie poetę z lepszej (choć niekoniecznie prawdziwszej) strony. Mam jednak szczególną skłonność do tłumaczenia tomów jako pewnych zaplanowanych całości – o ile dana książka faktycznie jest spójnym projektem, a nie pojemnikiem na urobek poetycki. Wiersze chicagowskie z pewnością do takich projektów należą. Nie znaczy to, że nie trafiają się tu wiersze słabe albo wprost złe (jak „Dziewczyna ze snów” czy „Między dwoma wzgórzami”), ale jest to książka przemyślana, zakomponowana i monumentalna. Zaczyna się po prostu jak wielkie chicagowskie oratorium i pędzi galopem przez takie wiersze, że trudno sobie wyobrazić, jak mogły powstać w 1916 roku.

Żeby ustawić to w rodzimej perspektywie: u nas wtedy nie ma jeszcze Skamandrytów, w tym samym roku ukazują się: przestarzała, z ducha XIX-wieczna Księga ubogich Kasprowicza, Siew doli Staffa, starosłowiańska ballada Ilja Muromiec Langego, a Kazimierz Przerwa-Tetmajer niestrudzenie chłoszcze martwego konika młodopolszczyzny i pseudowyspiańszczyzny w Cieniach. Jeden tylko Leśmian ratuje ten smutny krajobraz, ale ma za sobą jedynie debiut, zasadniczo zignorowany i przez krytyków, i przez czytelników.

Wiersze chicagowskie na tym tle rozbłyskują jak coś przywiezionego z innej rzeczywistości wehikułem czasu, jakby na błotnistym placyku gubernialnego miasta wylądowała nagle kapsuła z całym XX wiekiem, z jego splendorem i grozą. Sandburg wrzuca tam nie tylko zaangażowane społecznie teksty, które pełny rezonans uzyskają dopiero półtorej dekady później, w dobie Wielkiego Kryzysu, ale też zaskakujące frazy – jak tę o Wielkim Bogu Kciuków – których nie powstydziliby się surrealiści.

Dlatego zależało mi na tym, żeby ten niezwykły poetycki fajerwerk trafił do polszczyzny po raz pierwszy w całości – bo nawet jeśli jest niepozbawiony wad czy potknięć, to stanowi imponujące osiągnięcie.

II

Dziś, kiedy po dekadach polityki państwa opiekuńczego Szwecja jest jednym z najbogatszych i najlepszych do życia krajów na świecie, trudno sobie wyobrazić, że zanim to nastąpiło, była jednym z europejskich pariasów. Od połowy XIX stulecia do lat dwudziestych XX wieku bieda (szczególnie wielki głód z lat sześćdziesiątych XIX wieku) i przeludnienie napędzały emigrację: populacja kraju wzrosła z 3,5 do 6 milionów, ale równocześnie w tym okresie do USA wyjechało aż półtora miliona Szwedów (z czego wróciła raptem jedna piąta). Farmer ze Smalandii, podobnie jak nasz góral, rusińska chłopka czy rosyjski Żyd, wyjeżdżał nie za sprawą życiowych ambicji, ale faktycznie „za chlebem”; pozostanie na miejscu mogło się skończyć śmiercią głodową. Tymczasem po wojnie secesyjnej Ameryka potrzebowała rąk do pracy i oferowała osiedleńcom za półdarmo ogromne tereny Midwestu: tak oto strumień Szwedów popłynął do Illinois, Iowy, Minnesoty i Wisconsin.

Wśród tej masy imigrantów była para, która osiedliła się w Galesburg, dziesięciotysięcznym miasteczku w zachodnim Illinois: na wpół niepiśmienny August Sandberg został pomocnikiem kowala na kolei2, jego żona Clara pracowała w hotelu. Szóstego stycznia 1878 roku urodził się ich najstarszy syn, Carl3, potem sześcioro kolejnych dzieci.

Mały Charlie Sandburg4 dobrze sobie radzi w szkole, garnie się do książek, ale w wieku lat trzynastu zostaje zmuszony do pójścia do pracy i dorzucania się do rodzinnego budżetu. Przez kolejne lata rozwozi mleko i zatrudnia się w hotelu w Kolorado, jest portierem u fryzjera, murarzem, parobkiem w Kansas i ładowaczem węgla w Nebrasce5; jako ochotnik w wojnie amerykańsko-hiszpańskiej nie trafia wprawdzie na front, ale dociera do Kuby i Puerto Rico. Czuje, że poznał świat, jednak brakuje mu wykształcenia, więc – dzięki programowi wsparcia dla weteranów – spędza cztery lata w Lombard College w rodzinnym Galesburgu, równolegle zarabiając na życie jako strażak.

Szkoły wprawdzie nie kończy, ale zaczyna pisać.

*

Wspomniane wcześniej, wydane już po śmierci poety Wiersze wszystkie Carla Sandburga (wydanie przejrzane i rozszerzone) rozpoczynają się oczywiście od debiutanckich Wierszy chicagowskich z roku 1916. Ale nie jest prawdą, że to debiut.

Sandburg – jeszcze jako Charles – zaczyna od publikowania dość miernych tomików sentymentalnej poezyi. Debiutuje zbiorkiem In Reckless Ecstasy (W niebacznej ekstazie, 1904)6 – pojawia się tam wiele wykrzykników, apostrof, a nawet hołd złożony szwedzkiemu królowi-żołnierzowi Karolowi XII (osobliwy w ustach późniejszego pacyfisty); dzień całuje noc na pożegnanie, a noc zapala na niebie wysadzane klejnotami świece; są też straszne rymowane wierszydła, w których Przyjemność siada u boku Młodości i proponuje, żeby zabić Czas, a potem Czas jednak wygrywa z Młodością, którą zostawia wyłysiałą, bezzębną i bladą (któż się mógł tego spodziewać?). Zaraz potem wychodzi tomik aforyzmów i mądrości Incidentals (Drobiazgi), a w 1908 roku zostają opublikowane kolejne wiersze – Plaint of a Rose (Plankt róży). Są to niewielkie książeczki, drukowane w małej oficynie Asgard Press przez jednego z profesorów college’u, do którego uczęszczał Carl – a zarazem jego kolegę z miejscowego stowarzyszenia literackiego „Klub biednych pisarzy”, który kupił maszynę drukarską tylko po to, żeby wydawać skromne dziełka

swoje i kolegi. Nawet jeśli tu i tam da się wydłubać z tych tekstów kawałeczki późniejszego Sandburga, to nic nie zapowiada późniejszej wielkości.

Co zatem sprawia, że nieudolny parnasista przepoczwarza się pod czterdziestkę (Wiersze chicagowskie ukazują się, kiedy ma 38 lat) w pełnokrwistego poetę? Społeczne zaangażowanie. Sandburg przenosi się do Milwaukee, gdzie pracuje jako dziennikarz w miejscowej gazecie i wstępuje do Socjalistycznej Partii Ameryki, po czym zostaje sekretarzem pierwszego socjalistycznego burmistrza w USA, Emila Seidla. I to właśnie dzięki polityce poznaje w lokalu partyjnym swoją przyszłą żonę, Lilian Steichen (zwaną Paulą), siostrę jednego z najsłynniejszych fotografów amerykańskich XX wieku, Edwarda Steichena.

To Lilian przekonuje go, żeby wrócił do swojego prawdziwego szwedzkiego imienia Carl. Przenoszą się do Harbert nad jeziorem Michigan, a w 1912 roku, kiedy Sandburg dostaje posadę w chicagowskiej gazecie – do miasta, które uczyni bohaterem swojego pierwszego tomu. I to Lilian wyśle do „Poetry” cztery wiersze Carla, które otworzą kolejny numer tego znakomitego i wpływowego chicagowskiego pisma.

*

Ameryka wówczas jeszcze nie dochowała się swojego Dickensa. Oczywiście biedni pojawiali się w literaturze, ba, w bestsellerach – biedny jest Huckleberry Finn i biedni są niewolnicy z Chaty wuja Toma, ale nie to jest głównym tematem książki. Stephen Crane zrobił karierę wojennym Szkarłatnym godłem odwagi, a nie za sprawą naturalistycznej debiutanckiej minipowieści Maggie, dziewczyna uliczna, w której faktycznie próbował pokazać systemowość nędzy.

W 1906 roku Upton Sinclair opublikował The Jungle (po polsku znaną jako Grzęzawisko): powieść o wschodnioeuropejskich imigrantach harujących w chicagowskich rzeźniach7, którą Jack London nazwał „Chatą wuja Toma niewolnictwa dniówkowego”8. Niewiele później National Child Labor Committee (Narodowy Komitet ds. Pracy Dziecięcej) zaczął w swoich broszurach publikować wstrząsające fotografie, które pokazywały dzieci harujące w szwalniach, sklepach, na farmach, w kopalniach; siedmioletnich gaze-

ciarzy, dziesięcioletnie prządki (dopiero po latach uznania doczekała się niezwykła postać Lewisa Hine’a, jednego z pionierów fotoreportażu, który stał za tym cyklem)9. Właściwie dopiero szok Wielkiego Kryzysu przyniesie słynne dzieła o amerykańskim ubóstwie i beznadziei: Myszy i ludzi oraz Grona gniewu Steinbecka czy powieści Faulknera – a także ich wizualny odpowiednik, monumentalny cykl fotografii Dorothei Lange.

Jednak pierwszym bodaj nędzarzem, który zdobywa masową sympatię w kraju opowieści o karierach „od pucybuta do milionera”, jest tramp grany przez Charliego Chaplina10. Biedni imigranci raczej nie kupują książek – a jeśli nawet potrafią czytać, jeśli nawet chcieliby pójść do księgarni i byłoby ich stać na taki wydatek, to często po prostu nie znają angielskiego. Mogą za to wybrać się do taniego kina, nickelodeonu11, gdzie obejrzą film niemy, zrozumiały bez względu na to, czy na co dzień mówią po słowacku, polsku, litewsku, włosku, węgiersku, w jidysz czy w gaelic. Na króciutkich filmach z wytwórni Macka Senneta mogą się pośmiać z niezdarnych, głupich policjantów (którzy w prawdziwym życiu wyrządzają im prawdziwe krzywdy) czy wzruszyć się miłością niezdarnego włóczęgi do ślicznej dziewczyny.

*

Kiedy czytamy społecznie zaangażowane teksty z Wierszy chicagowskich, trzeba powiedzieć, że taki jest trochę duch epoki, a także – konkretniej – duch Chicago, w którym osiedlił się Sandburg: metropolii robotniczej, miasta wielkiego przemysłu, strajków, związków zawodowych, bomb rzucanych przez anarchistów oraz luksusowych rezydencji fabrykantów. A poeta po prostu stał się jednym z najlepszych tego ducha wyrazicieli.

To również okres ogromnego rozwoju prasy – litewscy imigranci z Grzęzawiska Sinclaira nie mogliby sobie kupić tej powieści w przekładzie, ale w większych miastach mają dostęp do tytułów w najróżniejszych językach, obsługujących czasem nawet bardzo małe społeczności12. Dla Sandburga praca reporterska to nie nowość, pisał już wcześniej – w czasie wojny wysyłał raporty do dziennika w rodzinnym miasteczku, „Galesburg Evening Mail”, potem pisywał do gazetki college’u, do rozmaitych pomniejszych tytułów, aż w Milwaukee znalazł zaczepienie w prasie socjalistycznej.

W Chicago poeta jest przede wszystkim reporterem – najpierw w „The Day Book” (1913–1917), potem w popołudniówce „Chicago Daily News” (1917–1934). „The Day Book” to eksperyment prasowego magnata, Edwarda Willisa Scrippsa, który stworzył tabloid piszący – jak mówił – „o sprawach ważnych dla 95% społeczeństwa”. Niewielki format, brak reklam, cena zwyczajowa, tyle, co innych tabloidów: 1 cent (kupuje się, rzecz jasna, u ośmioletniego gazeciarza). Z kolei „Chicago Daily News” to najpopularniejsza, masowa gazeta miasta (w odróżnieniu od elitarnej „Chicago Tribune”). Dla obu tych redakcji Sandburg pisze głównie o prawach robotników, strajkach, skandalicznych warunkach pracy. I gołym okiem widać, że niejeden z Wierszy chicagowskich jest zakorzeniony w prawdziwych historiach, podejrzanych okiem reportera (nawet jeśli, jak w przypadku „Anny Imroth”, traktuje on fakty z dużą dezynwolturą).

Podobnie jak w przypadku mistrza poety, Walta Whitmana, a także Marka Twaina, literatura Sandburga wyrosła z jego pracy dziennikarskiej – i również u niego tak dalece ją przerosła i rozparła od środka, że eksplodowała.

*

Chicago przeżywa wówczas nie tylko wielki rozwój urbanistyczny, ale też literacki – do tego stopnia, że mówi się o kilkunastoletnim „renesansie chicagowskim” (około 1912–1925). Theodore Dreiser (skądinąd również dziennikarz), którego debiut Siostra Carrie ponosi klęskę, później z powodzeniem wydaje kilka kolejnych książek, a wieńczy serię monumentalną Amerykańską tragedią z 1925 roku. W tym samym roku ukazuje się Zły śmiech, jedyny bestseller Sherwooda Andersona, znanego już wcześniej z opowiadań Miasteczko Winesburg. Edgar Lee Masters w 1915 publikuje pierwszą wersję swojego najsłynniejszego – czy może raczej: jedynego słynnego, ale za to jak słynnego – tomiku Umarli ze Spoon River.

Głos poetycki, który Sandburg znajduje w Chicago, jest głosem, który z nim zostanie do śmierci. Napisze niezliczone wersy i strony, ale będzie miał stale ten sam głos, jak kciuk z wiersza o Bogu Kciuków. I nie jest to głos Walta Whitmana (choć i on tu pobrzmiewa), bo obok niego brzmią ludowe pieśni czy śpiewane przy ogniskach ballady, notki prasowe oraz dialogi zanotowane w tramwaju, żywy, podsłuchany i zapisany język, z jego niewprawnością, szorstkością, ale też nieoczekiwanymi błyskami poezji.

Sandburg jest mistrzem zestawiania: handlarza ryb z baletnicą, wzniosłości z kiczem, slangu z liryzmem, grobowca milionera z dziewczyną, która chce sobie kupić pończochy. Ten sposób komponowania – w gorszych wierszach zautomatyzowany, robiony na autopilocie, w lepszych odkrywczy i świeży – daje się stosować zarówno na poziomie jednego wiersza, jak i całej książki. Cykl „Garstki”, przywodzący na myśl poezję japońską (przefiltrowaną zapewne przez amerykańskich imagistów), sąsiaduje z „Wierszami wojennymi”; społecznie zaangażowane, ostre „Cienie” leżą pomiędzy podniosłymi „Mgłami i ogniskami” a nieco parnasistowskimi „Innymi dniami”, w które Sandburg wrzucił to, co w owym czasie jeszcze akceptował ze swojej wcześniejszej twórczości. Ale kiedy zejdziemy głębiej, zobaczymy, że analogiczne kontrapunkty są widoczne w ramach każdej z części, a jeśli zajrzymy jeszcze głębiej, na poziom poszczególnych utworów – dostrzeżemy, że bardzo wiele z nich tak właśnie migoce, jakby Wiersze chicagowskie były swego rodzaju fraktalem z dwóch rywalizujących ze sobą, przeplatających się nurtów: wysokiego i niskiego, jasnego i ciemnego.

Myślę, że jest to nieprzypadkowe, ba, że wynika z samej istoty Sandburga. Rozpięty między życiem prostego syna imigrantów ze Szwecji, który jedzie na wózku mleczarza albo lata z miotłą po hotelu (i który, gdyby wszystko inaczej się ułożyło, gdyby nie jego wieczny pęd naprzód, mógłby na tym, jak miliony innych ludzi, poprzestać), a życiem wielkomiejskiego intelektualisty Sandburg to poeta, który – by tak szorstko przełożyć amerykański idiom – „był w miejscach i widział rzeczy”, ale zarazem nabrał umiejętności, które pozwalały mu te miejsca i rzeczy opisać w sposób, w jaki ich jeszcze nie opisywano.

III

Należy wreszcie opowiedzieć o głównym, tytułowym bohaterze tego tomu: Chicago.