Wieki światłe - Matthew Gabriele,David M. Perry - ebook

Wieki światłe ebook

Matthew Gabriele, David M. Perry

3,4

Opis

Ta książka wydobywa prawdę z mroku mitów. Odrzuca powszechne błędy w postrzeganiu europejskiego średniowiecza. Zamiast stereotypów pokazuje piękno i braterstwo, które rozkwitły pośród tych krwawych czasów. Opisuje, jak średniowiecze, które w rzeczywistości było czasem innowacji, utorowało drogę do renesansu i oświecenia.

Słowo „średniowieczny” przywodzi na myśl mroczne skojarzenia: łączymy je z przesądami, stagnacją, barbarzyństwem i kiepską higieną. Mit panującego wówczas „mroku” zaciemnia prawdę, a przecież średniowiecze to wyjątkowy czas w historii ludzkości. Autorzy przedstawiają jego rzeczywisty obraz – jako epoki skomplikowanej, pięknej i brutalnej.

Książka obejmuje dziesięć wieków i dotyczy rozległego obszaru – od Europy przez Azję do Afryki, rzucając nowe światło na znane postacie i wydarzenia historyczne. Autorzy pozwalają nam inaczej spojrzeć na upadek Rzymu, rządy Karola Wielkiego, wikingów, krucjaty i epidemię dżumy, wzbogacając narrację o wieloreligijną Iberię, początki Bizancjum, a także geniusz św. Hildegardy i rządy królowych. Naszą podróż zaczynamy pod gwieździstym sklepieniem stworzonym na życzenie cesarzowej o germańskich, romańskich, hiszpańskich, bizantyjskich i chrześcijańskich korzeniach. Kończymy ją niemal tysiąc lat później, gdy zainspirowany tymi samymi gwiazdami poeta Dante tworzy ponadczasową, epicką sagę o niebie i piekle.

Autorzy przypominają nam, jak zmieniały się tworzone przez ludzi granice i jakie możliwości odsłoniło przed nami poznanie przeszłości. Średniowiecze było epoką ognia, który jednocześnie rozświetlał zachwycające witraże w katedrach i rozpalał stosy, na których płonęli heretycy.

Książka stanowi rewizjonistyczne ujęcie historii średniowiecznej Europy i skutecznie obala mit średniowiecznego barbarzyństwa. Autorzy zachęcają czytelnika, by stawił czoła stereotypom, uproszczeniom i uprzedzeniom dotyczącym przeszłości. Dzięki temu ma szansę dostrzec szerszy, bardziej otwarty obraz tysiąca lat, które nastąpiły po upadku Rzymu.—Peter Frankopan, „The Guardian”, autor książki Nowe jedwabne szlaki. Teraźniejszość i przyszłość świata

Książka rzuca światło na okres znany nam głównie z mitów, legend i baśni, przypominając, że nasza cywilizacja nie upadła wraz z Imperium Rzymskim, a nowożytność nie wybudziła jej z tysiącletniej hibernacji. Widziana oczami Gabriele’a i Perry’ego średniowieczna rzeczywistość nie ograniczała się do romantycznych przygód ani ciemnych lochów. Był to prawdziwy świat, zamieszkany przez prawdziwych ludzi, którzy tak jak my mieli swoje nadzieje, marzenia i plany. – Mike Duncan, autor książek Hero of Two Worlds: The Marquis de Lafayette in the Age of Revolution i The Storm Before the Storm: The Beginning of the End of the Roman Republic

Chociaż autorzy nie uciekają od tradycyjnej wersji historii, skupionej na polityce i wielkich mężach, to wzbogacają znaną nam narrację o sporą liczbę wielkich kobiet i ich spojrzenie na rasizm, seksizm i niewolnictwo. Rezultatem jest obiecujący obraz milenium przepełnionego kulturą, pięknem, nauką i edukacją. – „Kirkus Reviews”

 

Matthew Gabriele jest profesorem mediewistyki na Virginia Tech i autorem książki An Empire of Memory. The Legend of Charlemagne, the Franks, and Jerusalem before the First Crusade. Pisze artykuły naukowe o średniowiecznej Europie i o tym, jak myślimy o średniowieczu. Wraz z Davidem M. Perrym napisał również książkę Oathbreakers. The War of Brothers that Shattered and Empire and Made Medieval Europe.

David M. Perry jest dziennikarzem, mediewistą i kierownikiem wydziału historii na Uniwersytecie Minnesoty. Wcześniej pracował jako profesor historii na Dominican University w stanie Illinois. Napisał Sacred Plunder. Venice and the Aftermath of the Fourth Crusade, a jego teksty o historii i polityce publikowały m.in.: „New York Times”, „The Washington Post”, „The Nation”, „The Atlantic” i CNN.com. Wraz z Matthew Gabrielem napisał również książkę Oathbreakers. The War of Brothers that Shattered and Empire and Made Medieval Europe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (16 ocen)
3
6
3
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Całkiem niezła

Aż tak dużo światła to nie widziałem ale przeczytać można by zapoznać się z innym punktem widzenia
00
Agatokles

Z braku laku…

Na wskroś amerykańska publicystyka historyczna. Chaos, toporny styl (nie wiem czy to czasem nie wina przekładu), radykalne uproszczenia. Myśl przewodnią można w sumie sprowadzić do "średniowiecze było bardziej skomplikowane, niż się wam wydaje".
00
Akombakom

Nie oderwiesz się od lektury

Treść bardzo ciekawa i dająca do myślenia. Niestety, bardzo niechlujna redakcja, wiele błędów gramatycznych i składniowych.
00

Popularność




Tytuł oryginalny: The Bright Ages: A New History of Medieval Europe

Przekład: Łukasz Muniowski

Redakcja: Dorota Śrutowska

Korekta: Katarzyna Kulesza

Druga redakcja: Krystyna Hołoga

Skład i łamanie: JOLAKS – Jolanta Szaniawska

Opracowanie e-wydania: Karolina Kaiser |

Mapa na stronie 8: copyright Map by John Wyatt Greenlee

Projekt okładki: Sebastian Cabaj | instagram.com/pan_cabaj

Ilustracja na okładce: domena publiczna / metmuseum.org, Album of Tournaments and Parades in Nuremberg

Copyright c 2021 by Matthew Gabriele and David M. Perry

All rights reserved.

Copyright c 2025 for this edition by Poltext Sp. z o.o.

All rights reserved.

Copyright c 2025 for the Polish translation by Poltext Sp. z o.o.

All rights reserved.

Warszawa 2025

Wydanie pierwsze poprawione

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Poltext Sp. z o.o.

wydawnictwoprzeswity.pl

[email protected]

ISBN 978-83-8175-725-6 (epub)

ISBN 978-83-8175-726-3 (mobi)

Dla Rachel, Uly, Shannon, Nico i Ellie.

I dla wszystkich naszych kolegów walczących z nieustannie nawiedzającymi nas duchami mediewistyki, nieustających w wysiłkach, by uczynić z badania przeszłości naukę bardziej sprawiedliwą, otwartą i przystępną.

WstępWieki światłe

Nasza opowieść ma swój początek na wschodnim wybrze­żu Włoch, w słoneczny dzień około roku pańskiego 430 ery kalendarzowej, kiedy artyści weszli do małej kaplicy, by namalować błękit nieba. Zatrudniła ich w Rawennie Galla Placydia, siostra rzymskiego cesarza, królowa Wizygotów, następnie regentka cesarstwa zachodniorzymskiego. Jako żarliwa chrześcijanka budo­wała lub odnawiała kościoły w Jerozolimie, Rzymie, a także tu, w Rawennie. Może zleciła budowę i urządzenie małej kapliczki jako relikwiarza, może chciała być w niej pochowana albo złożyć w niej ciało syna, który zmarł jako niemowlę. Mamy tylko teorie, nie odpowiedzi. Mamy także budynek, w którym kiedyś artyści użyli rozgniecionych w moździerzu szklanych mozaik, małych tra­pezoidalnych kształtów barwione­go na niebiesko lapis lazuli, by przemienić sufit w iście niebiański błękit. Następnie zapełnili niebo gwiazdami za pomocą szkła zdobionego na złoto. Na niebieską ścianę nanieśli białe, żółte i pomarańczowe mozaiki, jakby prze­sa­dzili kwiaty z samego Rajskiego Ogrodu. Technologia wykorzystana przy mozaikach była starożytna, ale ludzie przedstawieni w tym świecie niebiańskiego błękitu i złotych gwiazd pochodzili z konkretnej sekwencji czasu i przestrzeni. Byli częścią skomplikowanej, choć nie rewolucyjnej, przemiany, która miała zmienić równowagę władzy, kulturowych norm i idei dotyczących najgłębszego sensu ludzkiej egzystencji.

W świetle dnia, jak i w blasku świec, po dziś dzień każdy fragment mozaiki może odbijać światło inaczej, zależnie od patrzącego, który widzi go pod delikatnie zmienionym kątem. Niemal 1600 lat później ta przestrzeń wciąż lśni niczym prawdziwe gwiazdy.

Na jednej z wewnętrznych ścian budynku na pierwszym planie plasuje się Jezus, jak dobry pasterz siedzący pośród swojej trzody. Inne podobizny dobrego pasterza podkreślały proste człowieczeń­stwo Chrystusa, przedstawiając go z jagnięciem przerzuconym przez ramię. Tymczasem tu owce stoją osobno, wpatrzone w Jezusa, a jedna trąca jego dłoń nosem. Ubierając go w jasne, złote szaty, artysta lub artyści być może chcieli podkreślić jego boskość; szukali innego rodzaju prawdy niż ta, którą ukazywała – bardziej ludzka – sztuka późnego antyku. Na innej ścianie widać świętego, który stoi przy rozgrzanym żelaznym ruszcie. Może to Święty Wawrzyniec, teraz patron kucharzy, znany przede wszystkim z historii swojego męczeństwa – palony żywcem, zachował na tyle spokoju, że powiedział centurionowi przed śmiercią, by przewrócił go na drugi bok, bo ten pierwszy był już wystarczająco przypieczony. A może to Święty Wincenty z Saragossy, szczególnie popularny w Iberii (tereny współczesnej Hiszpani i Portugalii), gdzie Galla spędzała czas jako królowa Wizygotów. Poganie najpierw zmusili go do patrzenia, jak palą jego księgi, po czym torturowali go ogniem. W każdym razie opowieści snute na ścianach budynku – i przez cały V wiek nad Morzem Śródziemnym – stanowią syntezę czasu, kultury i miejsca, w równej mierze potwierdzają ciągłość historii, co oznaczają istotną zmianę.

Początki i końce są umowne, określają ramy opowieści snutej przez narratora. Nasza historia jest próbą ucieczki od mitu o mrokach średniowiecza – głęboko zakorzenionego pojmowania średnio­wiecznego świata jako pogrążonego w cieniu, mgliś­cie rozumianego, utartego i niezmiennego, lecz ostatecznie stanowiącego przeciwieństwo tego, jak chcemy postrzegać współczes­ność. Dlatego porzućmy tradycyjne punkty przejścia między antykiem a średniowieczem: pierwszy sobór nicejski w 325 roku, zdobycie przez Wizygotów Rzymu w 410 roku czy obalenie w 476 roku Romulusa Augustulusa – ostatniego władcy cesarstwa zachodniorzymskiego. Jako kultura możemy uznać, że średniowiecze istniało, miało początek i koniec, ale nie musimy zaczynać go od rozkładu, mroku czy śmierci. Możemy rozpocząć w tym lśniącym, świętym i cichym miejscu. Nie mamy na celu puszcze­nia w niepamięć dawnej przemocy i zastąpienia jej naiwną nostalgią. Zamiast tego chcemy pokazać, że wybrane ścieżki nie były z góry przesądzone. Zmiana perspektywy pozwoli umieścić w centrum naszej opowieści postacie dotąd marginalizowane na kartach historii. Inny początek odsłoni przed nami inne światy.

A niemal tysiąc lat później, w 1321 roku, zakończymy średnio­wiecze w tym samym miejscu, tym samym mieście i tym samym budynku, w którym je zaczęliśmy. Znajdziemy ponownie potwierdzenie ciągłości i zaznaczymy zmianę, przechadzając się po kościołach Rawenny wraz ze średniowiecznym poetą Dantem Alighieri, który w tych samych mozaikach poszukiwał inspiracji do napisania Boskiej komedii – swojej wielkiej wizji obejmującej cały wszechświat. Dante był wygnańcem z rodzinnej Florencji, resztę życia spędził na dworze księcia Rawenny. Wybrał się do Wenecji, obraz tamtejszego przemysłowego Arsenału z XII wieku umieścił w pierwszej części Boskiej komedii – Piekle, a wewnątrz niego, obok siebie, papieży i florentyńczyków, którzy tak samo czekali na wieczne potępienie. Dante kipiał ze złości na frakcyjną politykę papieską i średniowieczną demokrację Florencji, przeklinając obydwie. Wydaje się jednak, że w Rawennie poruszył go spokój mauzoleum Elii Galii Placydii, a także majestat sąsiadującej z nią bazyliki św. Witalisa, z jej cesarskimi mozaika­mi Justyniana i Teodory. To właśnie tu, w Rawennie, być może pod rozświetlonym niebem kościoła wybudowanego niemal tysiącle­cie wcześniej, znalazł inspirację, by skończyć Raj, ostatnią księgę Boskiej komedii.

Dante jest autorem jednego z największych dzieł średniowiecz­nej sztuki czy sztuki w ogóle – utwór głęboko osadzony w poli­tycznym i kulturowym momencie jego czasów, inspirowany całym światem i tysiącleciem sztuki, kultury i religii, które przewinęły się przez Włochy. Boska komedia nurza się w śmierci i mroku, nawet jeśli autorowi udaje się ująć piękno i światło; przejście Dantego przez piekło, czyściec i w końcu niebo kończy jego wizja Boga jako czystej światłości. Być może tę samą podróż wyobraża­ją sobie pobożni widzowie, wpatrując się w mozaiki nieba i gwiazd w mauzoleum, zanoszące ich myśli do jasnych niebios. Wieki świat­łe zaczynają się i kończą nadzieją na przebywanie w świetle.

Średniowieczne piękno nie jest oczywiście całkowicie sakralne, a przynajmniej nie tylko sakralne. Portrety bizantyjskich cesarzy obok mauzoleum Galii Placydii są częścią średniowiecza nie tylko dlatego, że spoczęły na nich setki tysięcy oczu średniowiecznych mieszkańców włoskich miast i przeprawiających się przez Adriatyk podróżnych odwiedzających cesarskie miasto. Ale również ze względu na mnogość znaczeń zawartych w tych portretach. Mozaiki cesarzy są symbolami śródziemnomor­skiego i średniowiecznego świata, zawsze w ruchu, z przenikalnymi granicami, a także wszechobecnego mieszania się kultur.

Dlatego się rozglądamy. Słuchamy mieszaniny języków obecnej w marynarskiej gwarze i powszechnej wielojęzyczności Europy, Azji i Północnej Afryki. Patrzymy na bazary, gdzie Żydzi mówią po łacinie, chrześcijanie używają greki, a wszyscy rozmawiają po arabsku. Widzimy, jak na weneckich statkach płyną do portów średniowiecznej Anglii kokosy, imbir i papugi.

Wszystko, co się zaczyna, musi mieć swój koniec, inaczej nie ma medium aevum, żadnych „wieków średnich”, żadnego średnio­wiecza. Dlatego wybieramy jedno z możliwych zakończeń, z Dantem w XIV wieku. Włoscy humaniści, którzy pojawili się po nim, zdecydowanie odrzucili średniowiecze i powtarzali, że istnieją w nowym wieku, wieku odrodzenia, tak zwanym renesansie. Ale moglibyśmy zamknąć średniowiecze jakiś czas później, chwilę po końcu XIV wieku, kiedy epidemia dziesiątkowała Azję, Europę, Amerykę Północną i Bliski Wschód. Możemy też przyjąć, że średniowiecze kończy się w XV wieku, wraz z rozros­tem Imperium Osmańskiego na cały wschodni obszar śródziemnomorski, dając początek kolejnemu cesarstwu, sięgającemu w pewnym momencie od Oceanu Indyjskiego po mury Wiednia – imperium walczącemu z weneckimi chrześcijanami i wchodzą­ce­mu w sojusz z chrześcijanami z Francji. Niektórzy nawet utrzymują, że średniowiecze kończy się wraz z rewolucją francuską i upadkiem monarchii pod koniec XVIII wieku.

Jednak żaden z tych momentów nie jest dla nas wystarczają­co dobry. Jeśli przypatrzymy się bliżej, zobaczymy, że ówcześni Włosi – w tym Dante – byli tworem poprzednich wieków, sami w sobie średniowieczni. Epidemia rozprzestrzeniła się ze względu na rozwinięte wówczas więzi między Azją a Europą. Otomańscy Turcy wyłonili się z wielopokoleniowych interakcji między stepa­mi a miastem. Byli to ludzie, których intelektualna kultura bazo­wała na rywalizujących ze sobą interpretacjach zarówno Pisma Świętego, jak i Arystotelesa. Ludzie transportowali luksusowe towary i bakterie przez całe regiony – od Persji po Iberię. Rewolucja francuska miała miejsce tylko dlatego, że średniowieczni ludzie eksperymentowali z demokratyczną repre­zentacją, często na niewielką skalę, i mieli długą historię antyauto­rytarnych rewolucji. Ludzie, epidemie, sztuka, rządy i wojny należą do świata średniowiecznego.

Jeśli jednak nie ma satysfakcjonujących zakończeń, jeśli wszystkie chwile są blisko związane z tym, co było wcześniej, dlaczego w ogóle wyobrażamy sobie, że było coś takiego jak średnio­wiecze? Przecież historia nie ma początku ani końca. Jasne jest natomiast, że ludzie w XIV- i XV-wiecznych Włoszech, sfrustrowani politycznym chaosem i wojnami, postanowili szukać nostalgicznych więzi ze światem starożytnego Rzymu i Grecji; nawiązali do odległej przeszłości, by odciąć się od poprzednie­go tysiąca lat historii. W XVIII i XIX wieku, imperialistyczne potęgi Europy i ich intelektualne elity (często prekursorzy bada­czy średniowiecznych lub pełnoprawni mediewiści!) przeszuki­wali historię na potrzeby nowego porządku świata, by wyjaśnić i uzasadnić, dlaczego białość – nowożytna idea, choć o średniowiecznych korzeniach – uzasadniała ich dominację nad światem. Protonarody średniowiecza okazały się użyteczne jako przeszłość wskazująca na więzi białych supremacjonistów z Grecją i Rzymem, ich stosunek do niepodległości i wybranych tradycji średniowiecznej polityki. Nowożytni myśliciele użyli europejskiej fikcji, by stworzyć koncepcję „zachodniej cywilizacji” jako sieci spajającej współczesny świat. Spoglądając na zewnątrz, widzieli barbarzyństwo. Patrzyli w przeszłość zarówno średniowiecznej, jak i starożytnej Europy, i wyobrażali sobie, że ich spojrzenia odwzajemniają takie same jak ich, białe twarze. Mylili się pod każdym względem.

Dziś średniowiecze stanowi swoisty paradoks. Kiedy ludzie chcą wskazać, że jakiś współczesny problem przypomina przeszłość – nieważne, czy chodzi o islamski terror, niezdarne reakcje na COVID-19, czy nawet o proces uzyskiwania prawa jazdy (pełen biurokracji) – nazywają go „średniowiecznym”. Gdy jednak biali nacjonaliści mówią o początkach dominacji białej rasy, także patrzą ku średniowieczu, jego złotym i wspaniałym artefaktom, wielkim zamkom i katedrom, by w prosty sposób wyjaśnić rasowo czysty, patriarchalny militaryzm i uzasadnić w ten sposób swoją bigoterię. To pozytywny i negatywny okres, transpa­rentny i tajemniczy. Mit „mroków średniowiecza”, wciąż obecny w popkulturze, daje przestrzeń na to, by stał się on tym, czego zapragnie popularna wyobraźnia. Jeśli nie możesz spojrzeć w ciemność, wyobraźnia może szaleć – skupia uwagę na tych małych rzeczach, które jest w stanie zobaczyć, i nadaje im zbyt dużą wagę. Może być przestrzenią na pozornie przejrzyste i użyteczne opowieści, przydatne dla ludzi o niebezpiecznych intencjach.

Nasza opowieść jest dużo bardziej zagmatwana.

Wieki światłe zawierają w sobie piękno i światło witraży pod wysokimi sufitami katedr, krew i pot ich budowniczych, złote przedmioty sakralne, akty dobroczynności i oddania ludzi głębokiej wiary, ale też wojny toczone w imię świętości czy skwierczą­ce ciała heretyków spalonych z powodu braku tolerancji i strach. Wieki światłe odsłaniają przepuszczalną naturę przenikających się europejskich kultur, istniejących tysiąc lat przed Dantem. Wieki światłe wychodziły z Europy, ale nie ograniczały się do samej Europy. Były świadome – na ile oczywiście mogły im pozwolić ówczesne społeczności – dużo większego, okrągłego globu.

Ludzie mówili w różnych językach i byli wyznawcami różnych religijnych tradycji – lub różnych wersji tej samej tradycji. Istniało wiele odłamów religii chrześcijańskiej i jeden kościół katolicki (z małej litery, bo oznaczający powszechny). W Europie i strefie śródziemnomorskiej mieszkali też muzułmanie, Żydzi i politeiści. Wszyscy ci ludzie kochali, pragnęli, nienawidzili i szukali przyjaźni na wszystkie ludzkie sposoby; często pisali też o własnym życiu, tworzyli sztukę lub zostawiali ślady istnienia odkopane po tysiącleciu, do których mamy dostęp po dziś dzień.

W jasnych momentach średniowiecza naukowcy patrzyli w niebo i mierzyli odległości między gwiazdami, zakładali uniwersytety, kładąc fundamenty pod europejskie wpływy na globalną rewolucję naukową, i robili to, nie rezygnując z wiary w siłę wyższą. Tak jak i teraz, istnieli ludzie ograniczający debatę i wolność, karzący za myślenie i zabijający ludzi, którzy się od nich różnili. Wieki światłe to kluczowe miejsce i czas w dziejach, ponieważ zawierają mnogość możliwości tkwiących w ludzkości. Do teraz jednak ta światłość była często ukryta pod masą negatywnych historii i popularnych założeń na temat średniowiecza, zbyt często tworzonych i wzmacnianych przez nas, mediewistów. Czasem możemy zanurzyć się w dziwności średniowiecza i zapomnieć o tym, co łączy je z teraźniejszością. Możemy też tak naciskać na bliskie związki z przeszłością, że zapomnimy, jak bardzo rzeczy zmieniły się na przestrzeni czasu.

Obydwaj jesteśmy historykami średniowiecznej Europy, którzy spędzili lata, czytając teksty źródłowe i dochodząc na ich podstawie do własnych wniosków. Ale też, co istotniejsze, mieliśmy szczęście czytać dzieła setek badaczy, którzy wydobyli z mroków średniowiecza stare historie i odkryli przed nami skomplikowany i interesujący obraz tego okresu. Nasi koledzy i mentorzy pomogli umieścić Europę w szerszych, globalnych systemach handlu, religii, migracji i chorób zakaźnych.

Dowiedzieliśmy się o średniowiecznych ideach dotyczących tolerancji, ale też o formowaniu się rasizmu i hierarchii rasowej. Zobaczyliśmy momenty niesamowitego piękna i chwile szokującej ignorancji. Mediewiści zbudowali, a następnie zburzyli konstrukt feudalizmu jako systemu i zastąpili go skomplikowanymi sieciami bliskości i hierarchii, które zmieniały się i ulegały wpływom wielkich idei i lokalnych tradycji. Obecnie wiemy dużo więcej o średniowiecznym seksie, przemocy, płci kulturowej, pięknie, czytelnictwie, nienawiści, tolerancji, polityce, gospodarce i o wszystkich innych rzeczach, które ludzie od zawsze robią, które sprawiają, kim są i co wytwarzają. Mediewiści są współwinni stworzeniu idei mroków średniowiecza i tego, jak średniowiecznego świata używają współczesne nienawistne ideologie. Ci sami badacze przyznają się też do błędów i próbują zburzyć wzniesione przez siebie budowle.

Teraz, w trzeciej dekadzie XXI wieku, średniowiecze wydaje się permanentnie przenikać współczesne społeczeństwo, jednak jego stereotypowy obraz w popkulturze jest inny niż ten, jaki znamy my, historycy. Częściowo wynika to z eksplozji fantazji o średniowieczu w takich serialach jak Gra o tron i Wikingo­wie czy grach wideo jak Crusader Kings czy seria Assassin’s Creed. Czasem zainteresowanie średniowieczem wywołują współczesne wydarzenia czy komentarze rządzących – przykładowo, kiedy politycy używają słowa „średniowieczny”, by opisać mur między krajami, czy „zachodnia cywilizacja” jako hasła skrywającego biały nacjonalizm. Niekiedy radykalna prawica zawłaszcza średniowieczne symbole, które trafiają na tarcze w Wirginii, powie­wają na flagach podczas szturmu na Kapitol lub pojawiają się w manifeście masowego mordercy z Nowej Zelandii. Lewica też od czasu do czasu przyjmuje ten język, określając barierę czy jakiś wyjątkowo straszny czyn jako „średniowieczny”. W tych przypad­kach przymiotnik ten jest nacechowanym negatywnie epitetem oznaczającym zacofanie, coś, co minęło, co współczesność zosta­wiła za sobą. Wydaje się, że „mroki średniowiecza” są frazą, która łatwo przychodzi na język.

To wszystko pokazuje, że zarówno polityczna lewica, jak i prawica są zgodne co do głównego założenia o przeszłości. Obydwie strony mogą określać jakieś wydarzenie jako „średniowieczne”, ponieważ obydwie odwołują się do mroków tamtej epoki – polityczna prawica patrząc na przeszłość z nostalgią jako za czymś utraconym, a lewica podchodząc do niej krytycznie jak do czegoś, co powinno być zapomniane. Na lekcjach historii poświęconych średniowieczu uczniowie spodziewają się mroku i brutalności, częściowo ze względu na seriale i filmy, tłumaczące sceny seksizmu, gwałtu i tortur autentycznością średniowiecznego doświadczenia. Nigdy jednak nie robią tego w kwestii przedstawiania tolerancji, piękna i miłości. A średniowiecze zawiera w sobie wszystko – światło i mrok, człowieczeństwo i brutalność (ale niekoniecznie dużo smoków).

Wieki światłe to nowa historia o europejskim średniowieczu. Zaczniemy ją, śledząc podróże, manipulacje, zwycięstwa i tragedie Galli Placydii, by zmienić i uprościć postrzeganie V wieku przy jednym, istotnym założeniu: Rzym nie upadł.

Rzeczy trwają i się zmieniają. Władza przejdzie do wielkiego Konstantynopola, następnie do miejskich ośrodków nowych islam­skich imperiów, z Jerozolimą nieustannie pozostającą w myś­lach wczesnych średniowiecznych społeczeństw. Nigdy jednak nie rywalizowano o nią z taką regularnością, jak to utrzymywały późniejsze narracje. Na dalekiej północy mężczyźni i kobiety będą marzyć i zamartwiać się naturą czasu, gdy słoń będzie maszerował przez Niemcy. Miasta nigdy nie znikają, ale zdarza im się kurczyć, zarówno pod względem populacji, jak i znaczenia, gdy ludzie szukają nowych sposobów organizowania życia politycznego, ekonomicznego i kulturowego w dążeniu do stabilizacji. Wraz z nią przychodzą nowe sposoby myślenia o Bogu i religii, wzniecające ogień, który przyczyni się do rozkwitu życia intelek­tualnego i literackiego. Jednak ten sam ogień, rozpalony przez ludzi z nienawiścią w oczach, pochłonie każdego, kto będzie postrzegany jako znajdujący się poza prawdą. A później historia znów zatacza koło. Miasta rosną. Wieże wznoszą się ku niebu. Więzi między regionami, których nigdy nie przerwano, przez wieki rozciągnęły się i osłabły, rozprzestrzeniając idee i bakterie, ale też stworzyły odpowiednie warunki dla średniowiecznego włos­kiego poety, by mógł podążyć szlakiem późnej rzymskiej cesarzowej. Oto wieki światłe.

Rozdział 1Gwiazdy błyszczące nad Adriatykiem

Wróćmy do kaplicy[1] cesarzowej Galli Placydii w Rawennie, zbudowanej w V wieku i uważanej dziś za mauzoleum, mimo że nigdy jej tam nie pochowano. Choć teraz się to zmienia, cesarzowa nie zawsze pojawia się w opowieściach o tamtym okresie, z wyjątkiem wspomnień o czasie, gdy sprawowała władzę jako regentka w imieniu syna. Przedmiotem historycznych opowieści są zwykle mężczyźni, krew i bitwy, jeśli jednak zmieni­my perspektywę i w centrum postawimy tę kobietę i to miejsce, zobaczymy inny początek europejskiego średniowiecza – taki, w którym Rzym nigdy nie upadł.

Mała, zamknięta przestrzeń mauzoleum uosabia kontynua­cję kultur Rzymu: sakralnej, artystycznej, politycznej i technicznej, które nadeszły wraz z przejściem imperium w nowy – i istotnie inny – czas chrześcijaństwa. Osoba, której poświęcono mauzoleum, podróżowała po całym śródziemnomorskim świecie: urodziła się w Konstantynopolu, jako młoda dziewczynka przeprowadziła się do Włoch, później do Francji, Hiszpanii, z powrotem do Włoch, do Konstantynopola, a na koniec znów do Włoch. To we włoskiej Rawennie przejęła kontrolę nad całym cesarstwem zachodniorzymskim w 425 roku, rządząc w imieniu swojego młodszego syna. Dzięki temu władała Rzymem jak każda inna osoba w ciągu poprzednich pięciu wieków, mimo swojej płci (kobiety były oczywiście uwikłane w rzymskie gierki o frakcje, władzę i trony). Kiedy zmarła w 450 roku, zostawiła za sobą zagrożone, zmieniające się cesarstwo, ale rodzaj niebezpieczeństwa i stopień ryzyka nie różniły się od tych, które mu już wcześniej zagrażały. Rzym był zawsze podzielony na frakcje. Zawsze też groziło mu niebezpieczeństwo z zewnętrz. Za granicami zawsze czekał rozciągający się na tysiące kilometrów świat, który wzbudzał piękno, odsłaniał wrażliwość i jednocześnie okazywał niemalże nieskończoną zdolność do przemocy.

Dlaczego gwiazdy w cichym, spokojnym mauzoleum Galli Placydii w Rawennie lśnią tak mocno? Odpowiedź świadczy o geniuszu artystów z V wieku. W najwyższej części sklepienia (zworniku) znajduje się skupisko złotych, położonych blisko siebie gwiazd, a niżej unosi się druga grupa gwiazd, podobnych kwiatom, ułożonych na lazurytowym błękicie szkła w inny kształt niż te poprzednie. Jaskrawoczerwone, złote i białe wzory bawią się z okiem widza niczym kalejdoskop. Zgraje ciemniejszych kolorów oszukują oko, by widziało ruch na statycznym szkle. Ściany alabastru intensyfikują światło, pochodzące ze słońca lub migocących świec, sprawiając, że jego źródłem wydaje się być złoty kolor gwiazd. Podłoga jest nienaturalnie podniesiona, co przybliża widza do sufitu i tworzy magiczny efekt. Starożytne święte miejsca świata śródziemnego – również politeistycznego i żydowskiego – w przedstawianiu nieba przez długi czas wykorzystywały światło, by w umyśle widza połączyć niebo i ziemię. Trwało to do czasów chrześcijańskich, w których żyła Galla Placydia. To połączenie podkreślało spójność świata wiernych: niebo i ziemia razem, dzięki czemu obydwa wydają się zarówno prawdziwe, jak i namacalne.

A co z Rzymem i cesarstwem? Co najmniej od XIV wieku, a może nawet stało się to za życia Galli Placydii, polityczne, społeczne i religijne zamieszanie zapoczątkowało rozmowy o upadku Rzymu. Prawdą jest, że w 410 roku, pod wodzą generała i króla Gotów, Alaryka I, Rzym przejęła spora grupa żołnierzy, z których wielu wywodziło się z plemion germańskich do niedawna obecnych na rzymskim terytorium. Prawdą było też, że w 476 roku dowódca Odoaker odsunął ze stanowiska Romulusa Augustulusa, wówczas władcę cesarstwa zachodniorzymskiego, jednak sam nie przejął jego tytułu. Mogło się wydawać, że zachodnie imperium upadło.

Wspólnie te dwa momenty często prezentowano jako koniec jednego świata i początek drugiego. Słynny biskup Augustyn z Hippony, współczesny Galli Placydii, całą pierwszą księgę swojego ogromnego dzieła, zatytułowanego Państwo Boże, poświęcił przemocy, jakiej doświadczył Rzym w 410 roku. Był przekonany o dwóch rzeczach: że chrześcijanie nie byli temu winni oraz że coś definitywnie się zmieniło. W nowożytności tę narrację podchwycił Edward Gibbon w swoich powszechnie uznanych, XVIII-wiecznych książkach: Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego i Upadek Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie. Ta sama wersja historii (oczywiście odrobinę przekształcona) obowiązuje do dziś. Te momenty leżą u podstaw tak zwanego upadku Rzymu i początku średniowiecza.

Jednak jest to dużo bardziej skomplikowane.

W 476 roku Odoaker rzeczywiście odsunął od władzy rzymskiego cesarza, ale kiedy to zrobił, przedstawił się jako klient innego rzymskiego imperatora, urzędującego w Konstantynopolu, w pewnym sensie jednocząc cesarstwa wschodnie i zachodnie pod jednym władcą, w Azji Mniejszej. Precedens się przyjął i w ciągu następnych wieków przywódcy w zachodniej Europie szukali politycznego uzasadnienia swoich działań w więziach z wciąż żywym cesarstwem rzymskim na wschód od Morza Śródziemnomorskiego. W ciągu następnego tysiąclecia nie było nawet chwili, kiedy co najmniej jeden europejski lub śródziemnomorski władca nie wyjaśniał swojej polityki poprzez powoływanie się na powinowactwo z Cesarstwem Rzymskim, cofając się aż do Oktawiana Augusta[2]. Zwykle więcej niż jeden przywódca składał zapewnienia o swojej „rzymskości” (Romanitas), nawet jeśli rzeczywista natura tych więzi mogła się znacząco różnić. Średniowieczni, którzy nie myśleli o sobie jako o podwładnych rzymskie­go cesarza, także wciąż byli uwikłani w kulturowe i społeczne normy (zwłaszcza za pośrednictwem chrześcijaństwa), które kształtowała rzymska i cesarska spuścizna.

Co więcej, Rzym jako miasto wciąż pozostawał istotny dla lokalnych elit, chociaż ośrodki władzy przeniosły się do Rawenny i Konstantynopola. Częściowo mówimy o związku ideologicznym, napędzanym nostalgią i potrzebą politycznego uzasadnienia swojej władzy poprzez szukanie bezpośredniej linii prowadzą­cej do założycieli Rzymu, Romulusa i Remusa. Ale było to także bardziej związane z ówczesną sytuacją. W tamtym okresie miasto wciąż pozostawało centrum działalności społecznej i kulturowej, w którym wywodzące się z rzymskich elit kobiety odgrywały istotne role w rządzeniu i kierowaniu miastem. To sprowadza nas z powrotem do Galli Placydii i jej świetlistego sklepienia pełnego gwiazd.

Galla władała cesarstwem zachodniorzymskim w imieniu syna, Walentyniana, od 425 do 437 roku, kiedy skończył osiemnaście lat i został pełnoprawnym cesarzem. Krajem kierowała z Rawenny, miasta, które stało się stolicą cesarstwa zachodniorzymskiego dopiero w 402 roku, kiedy przyrodni brat Galli, Honoriusz (rządzący od 393 do 423 roku) przeprowadził się tam z Mediolanu. Zdecydował się na ten ruch, ponieważ dostęp z Adriatyku do Morza Śródziemnego miał mu ułatwić komuni­kację z władcami cesarstwa, a błotnisty teren otaczający miasto miał je chronić przed inwazją. Podczas swoich rządów Galla prawdopodobnie wybudowała ogromny kompleks sakralny, z którego pozostała tylko mała kaplica w kształcie krzyża, określana jako jej mauzoleum – bardziej dla tradycji niż jakichkolwiek dowodów. Mimo że Galla kierowała cesarstwem z miasta położo­nego na wschodnim wybrzeżu Włoch, nigdy nie straciła wiary w prymat i ciągłość Rzymu.

Pod koniec życia, około 450 roku, Galla pisywała listy do siostrzenicy i siostrzeńca w Konstantynopolu, cesarza Teodozjusza II (panował w latach 408–450) i jego siostry Pulcherii. Przybierała w nich ton szorstkiej ciotki, krytykującej rodzeństwo za to, jak zaniedbali swoją wiarę, nakazując im się zmobilizować, bo (jej zdaniem) Kościół chrześcijański na wschód od Morza Śródziemnego znajdował się w rozsypce. Z drugiej strony podkreś­lała, że ona i jej syn cesarz Walentynian III (panował w latach 425–455) byli dobrze traktowani przez biskupa rzymskiego, papieża Leona I (440–461). Leon osobiście powitał Gallę i jej świtę „zaraz po naszym przybyciu do wiecznego miasta”[3] oraz poinformował ją, że waśnie wewnątrz Kościoła na wschód od Morza Śródziemnego zagrażały poparciu cesarstwa dla chrześcijaństwa, które trwało od czasów cesarza Konstantyna[4]. Coś trzeba było zrobić. Napisała więc list – w zasadzie potwierdzający jej status, bo pisała w nim o sobie jako o „najbardziej pobożnej i bogatej, wiecznej Auguście i matce”, przeciwstawiając porządek i starożytność Rzymu bardziej niezorganizowanemu, nowobogackiemu Konstantynopolowi.

Rozwiązaniem było uznanie autorytetu biskupa Rzymu (czyli Leona), ponieważ Święty Piotr „jako pierwszy został uznany za godnego otrzymania kluczy do nieba”. Delikatnie upomniała swoich czcigodnych krewnych: „Wszyscy winniśmy okazać należyty szacunek temu pięknemu miastu, obiektowi zazdrości całego świata, jak również zapewnić mu należytą ochronę, by jak wcześniej nikt go nie zajął”. Innymi słowy, nawet wówczas, w V wieku, dekady po tym, gdy Goci napadli miasto, było dla niej naturalne, że Rzym stanowił centrum chrześcijańskiej religii. A Rzym był sercem cesarstwa. Wschód powinien bardziej szanować przodków na Zachodzie.

Wizyta Galli Placydii w Rzymie około 450 roku nie była jej pierwszą, była tam wielokrotnie w ciągu sześciu dekad swojego życia, w tym raz około 410 roku, gdy Goci zdobyli miasto, splądrowali je, wrócili do siebie, prawdopodobnie znów je splądrowali i wzięli Gallę jako jeńca.

Pozostali chrześcijanie mieli podzielone zdania na temat losów Rzymu. Święty Hieronim ze Strydonu uważał, że było bardzo, bardzo źle. Pisząc do włoskich adresatów z okolic Jerozolimy, w należącej wówczas do Rzymu Palestynie, opisał wydarzenia z 410 roku – z odległości grubo ponad tysiąca kilometrów – jako katastrofę: „Stolicę imperium rzymskiego w całości pochłonął ogień i nie ma miejsca na świecie, do którego nie uciekliby Rzymianie”.

Inni byli jednak bardziej optymistyczni. W Państwie Bożym Święty Augustyn zauważył, że to nie pierwszy raz, kiedy Rzym stał się obiektem wewnętrznego lub zewnętrznego ataku. Oczywiście Augustyn miał w tym większy zamysł. Chciał oczyścić chrześcijaństwo ze stawianych mu przez politeistów zarzutów o spowodowanie przemocy w 410 roku. Napisał, że ten atak nie był odosobnionym przypadkiem w długiej historii miasta, nie był również kataklizmem kładącym kres imperium. Augustyn (następnie jego wpływowy uczeń, Paweł Orozjusz) stwierdził, że cała „chmura bogów” chroniła Rzym w czasach pogańskich, jednak pożary i przemoc często nawiedzały miasto. W miejscach za­mieszkanych przez ludzi rodziły się niesnaski i niezgoda. Rzym – zarówno miasto, jak i cesarstwo – nie był wyjątkiem.

Jednakże historycy zawsze są osadzeni w określonym czasie i miejscu, a Hieronim i Augustyn nie różnili się pod tym względem od pozostałych. Musimy spojrzeć na kontekst, by zrozumieć co naprawdę się działo – a może raczej, co to oznaczało. Współczesnym Hieronim przedstawiał się jako mnich, który wy­rzekł się świata materialnego, by oddać się kwestiom duchowym. Jego elaborat o niszczycielskich skutkach ataku na Rzym znalazł się w samym środku listu do adresata szukającego pora­dy dotyczącej ślubu córki. Portret upadku Rzymu miał przerazić przyjaciela (odbiorcę listu) na tyle, by oddał córkę do zakonu zamiast za mąż, i uchronił ją przed przemocą seksualną (wynika­ło to z ascetycznych nauk Hieronima). Augustyn był biskupem, a w średniowieczu było to stanowisko zarówno administracyjne, jak i duchowe. Dlatego też przyjmował dużo szerszą perspektywę, umieszczając to jedno wydarzenie w całym ciągu historii sakralnej, ciągnącej się aż do wieczności. Jednocześnie chciał mieć pewność, że jego trzódka, bracia Rzymianie, nie wpadną w panikę. Nic z tego oczywiście nie oznacza, że powinniśmy z miejsca odrzucić prace Hieronima i Augustyna. Musimy jednak spojrzeć ponad pisma Ojców Kościoła i ich teologiczne cele, by ocenić powstanie i upadek cesarstwa. Możemy skorzystać z innych dowodów.

Zacznijmy od Gotów. Kim byli ludzie, którzy w 410 roku zajęli Rzym? Opowieść o biorących się znikąd „barbarzyńskich” inwazjach, jak tyle innych historii o upadku imperiów, w których winą obarcza się zewnętrzne siły, musi być delikatnie przesunięta w stronę skomplikowanych relacji między masową migracją, zasiedlaniem nowych terenów i przemianami. Germa­nie – luźny termin określający wiele różnych grup połączonych wspólnymi: językiem, religią i kulturą – a także inne ludy z północnej i wschodniej Europy, jak również z północno-zachodniej i centralnej Azji, przekraczali granice Rzymu w tę i z powrotem przez wieki. Czasem plądrowali, czasem dołączali do lokalnej armii, często szukali okazji handlowych, a w późnym IV wieku przybywali zwłaszcza jako uchodźcy. W latach 370., podczas epidemii głodu, spora grupa gockich plemion przeniosła się do wschodniej Europy (szczególnie do rzymskiej prowincji Tracji położonej na Bałkanach). Rzymscy urzędnicy, którzy za zadanie mieli pomóc uchodźcom, zamiast tego zamknęli ich w obozach i głodzili. W niektórych przypadkach Goci musieli sprzedawać dzieci jako niewolników w zamian za mięso psów, żeby po prostu przeżyć (przynajmniej według historyka Ammianusa Marcellinusa). Jeśli te historie są prawdziwe, nic dziwnego, że Goci skorzystali z pierwszej możliwej okazji, żeby się zemścić.

Skupienie się na brutalnej wojnie, która nastąpiła później, jest łatwe i zrozumiałe. To w jej trakcie odbyła się słynna bitwa pod Adrianopolem w 378 roku, która zakończyła się zaskakują­cym zwycięstwem Gotów i śmiercią rzymskiego cesarza Walensa. Ale pokój, który nastał po wojnie, jest równie istotny. Goci podpisali ugodę z następcą Walensa, cesarzem Teodozjuszem I, i masowo zasiedlili południowo-wschodnią Europę, w pewnym sensie stając się Rzymianami – w ciągu następnego lub dwóch kolejnych pokoleń służyli nawet w legionach w różnych częściach imperium. Jednak konflikty o władzę w Rzymie znów zmusiły Gotów, teraz nazywanych zachodnimi lub Wizygotami, pod przywództwem Alaryka, do walki z cesarstwem zachodniorzym­skim we Włoszech.

Wojskowe i dyplomatyczne nadużycia, błędy, sojusze, zdrady, szczęśliwe interwencje i ograniczony opór, który doprowadził do trzech oblężeń, a ostatecznie do podbicia i splądrowania Rzymu w 410 roku, stały się przedmiotem legend. Alaryk walczył przeciwko generałowi Stylichonowi (germańskiemu pół-Wandalowi), który dowodził oddziałami Germanów, stanowią­cymi wówczas większość rzymskiej armii. Następnie zawarli sojusz. Po czym cesarz Honoriusz I (brat Galli Placydii) skazał Stylichona, jego syna i rodziny wielu żołnierzy, którymi ten dowodził, na egzekucję. Pozostający przy życiu rzymscy żołnierze uciekli do Alaryka, dzięki czemu dysponował on niepokonaną armią. Dowódca Wizygotów podbił Rzym, lecz mimo to wciąż szukał pokoju.

Nie chodzi o to, że Alaryk obawiał się poniesienia klęski w razie ataku na Rzym, wręcz przeciwnie – myślał, że wygra. Nie chciał jednak wojny zakończonej zwycięstwem. Jako Got dowodzący armią składającą się głównie z innych zromanizowanych plemion germańskich mógł czuć się tak samo, jak wielu rzymskich dowódców w przeszłości, którzy mierzyli się z potężnym tabu – choć tak wiele było wojen domowych w historii Rzymu – jakim było wprowadzanie wojsk do świętego miasta. Innymi słowy, uważał siebie za Rzymianina. Rzym trwał, więc chciał przywrócenia sojuszu z tym wspaniałym imperium, ze sobą na jego czele.

Kampania jednak trwała i mimo obaw Alaryk zajął Rzym. Goci zastali w nim urzędującą Gallę Placydię, która podczas wojny odgrywała kluczową rolę w obronie miasta. Była jak kij wło­żony w szprychy sojuszu między jej bratem, cesarzem Hono­riu­szem i jego generałem Stylichonem; oskarżyła (prawdopodobnie niesprawiedliwie) żonę Stylichona, zarazem swoją kuzynkę, Serenę o spiskowanie z Gotami, doprowadzając do jej uduszenia. W tamym czasie Galla była panią swego losu, stanowiła siłę, z którą trzeba było się liczyć.

Przetrwała pierwszy atak na miasto w 410 roku, ale kiedy Alaryk wkrótce zmarł z przyczyn naturalnych, nowy przywódca Gotów, Ataulf (411–415), prawdopodobnie wrócił do Rzymu i wziął Gallę Placydię jako jeńca wojennego (nasze źródła nie dają pełnego obrazu przebiegu wydarzeń, jasne jest jednak, że Galla i Ataulf ostatecznie byli parą). Wkrótce Ataulf opuścił Włochy, udał się do południowej Francji, następnie pokonał Pireneje w drodze do Iberii. Wiemy także, że w 414 roku Galla i Ataulf wzięli ślub. Miała na sobie jedwab, a w prezencie ślubnym dostała zdobycze z Rzymu.

Patrząc na relacje Galli Placydii z wpływowymi, mającymi władzę mężczyznami, łatwo postrzegać ją jako zwykły pionek w rozgrywkach o tron. Nie wiemy na przykład, czy dobrowolnie wyszła za Ataulfa, jednak małżeństwa dyplomatyczne były powszechne wśród rzymskich elit obydwu płci. Biorąc pod uwagę jej rolę w zniszczeniu pozycji Stylichona w wojnie cesarza z Gotami, całkiem prawdopodobne byłoby założenie, że wspólnie z bratem pracowała nad zakończeniem wojny z Gotami raz na zawsze i małżeństwo z Ataulfem prowadziło do tego celu. Z dużą dozą pewności możemy też stwierdzić, że związek ten nie oznaczał upadku Cesarstwa Rzymskiego – raczej był dowodem pragnień Gotów, by stać się Rzymianami oraz otwartości Rzymian na małżeństwa z germańskimi „najeźdźcami”, by finalnie reżim narzucony przez zdobywców połączyć z dziedzictwem rzymskich rządów.

Jordanes, gockiego pochodzenia urzędnik z Konstantynopola (Germanie zwykle znajdowali zatrudnienie w Cesarstwie Rzymskim), przedstawiając dzieje Gotów w 550 roku, opisał to małżeństwo słowami: „Ataulfa pociągały [w Galli Placydii] jej szlachetność, piękno i nieskalana czystość, więc wziął ją za prawowitą żonę w Forum Julii, w Aemilii. Na wieść o tym sojuszu barbarzyńcy byli przerażeni, ponieważ Cesarstwo i Goci wydawali się być jednością”. Jordanes być może zbyt pospiesznie jednym małżeństwem przypieczętował gocko-rzymską unię, ponieważ w ciągu następnych wieków Półwysep Apeniński miał stać się miejscem wielu wojen. To jednak pokazuje, że on i inni urzędnicy na wschód od należących do Rzymu obszarów śródziemnomorskich nie postrzegali przemieszczania się Germanów jako dowodu upadku imperium. Różne plemiona dołączały do imperium i odłączały się od niego, szukając lepszego zatrudnienia i statusu. Często zachowywały elementy własnych tożsamości i poczucie, że są równi Rzymianom.

W każdym razie małżeństwo Galli było krótkotrwałe. Wraz z mężem przeprowadzili się do Hiszpanii, zaczęli zakładać nowe, solidarne z Rzymem państwo, mieli syna, któremu nadali prawdziwie cesarskie imię – Teodozjusz – jak przystało na potomka gockiego króla. Dziecko zmarło po roku z przyczyn naturalnych. Pochowano je w srebrnej trumnie, w kościele poza murami Barcelony. Rok później Ataulf został zamordowany w wannie przez wściekłego służącego. Brat Ataulfa Sigeric, chcąc pozbyć się ry­wali ze swojego otoczenia, postanowił wygnać Gallę z Barcelony, następnie z Hiszpanii. Zanim jednak to się stało, zamordował go inny Wizygot, Wallia, który później wynegocjował rozejm z Rzymem, na mocy którego Galla mogła wrócić do Włoch. Tak zrobiła i w 417 roku wyszła za jednego z czołowych dowódców cesarstwa zachodniorzymskiego, Konstancjusza. Szybko na świat przyszły ich dzieci – córka Honoria i syn Walentynian. Wydawało się, że w 421 roku los Galli się odmienił, gdy jej brat Honoriusz awansował Konstancjusza na stanowisko współcesarza.

Nie trwało to jednak długo. Konstancjusz III zmarł jeszcze w tym samym roku, z przyczyn naturalnych.

Po śmierci męża Galli cesarz Honoriusz ponownie zagarnął całą władzę dla siebie i stał się podejrzliwy wobec wpływów swojej siostry, co zmusiło ją do ucieczki z Włoch wraz z dziećmi. Udała się na wschód i na kilka lat schroniła w Konstantynopolu. Jednak ponownie karta się odwróciła i w 425 roku Galla tryum­falnie powróciła do Rawenny. Honoriusz zmarł, a wrogów poko­nały siły jej protektora, bratanka – cesarza wschodniorzymskiego, Teodozjusza II. Walentynian, syn Galli, miał zaledwie sześć lat, kiedy rzymski senat mianował go augustusem cesarstwa zacho­dniorzymskiego. Jego matka wynegocjowała to z Flawiuszem Aecjuszem (lubianym przez Germanów żyjących na terenie imperium), nadając mu tytuł głównego dowódcy wojskowego Zachodu (magister militum). Galla rządziła w Rawennie jako regentka przez następnych 12 lat.

W tamtym czasie wykazała się umiejętnością manewrowania między skomplikowaną imperialną polityką we wschodnim i zachodnim cesarstwie. Królowie, cesarze, generałowie, bracia i kuzyni umierali, a Galla Placydia trwała, na końcu umieszczając bezpiecznie swojego syna Walentyniana na tronie cesarza. Można pokusić się o stwierdzenie, że we wczesnym V wieku Galla uosabiała ciągłość Rzymu. Jej umiejętności nie ograniczały się tylko do polityki; nasze archiwa sugerują, że była osobiście zaangażowana w projektowanie mozaik w swoich świątyniach; zachowane listy pokazują jej bogatą wiedzę z zakresu teologii, która pozwalała jej rozmawiać jak równy z równym z biskupami, mnichami i cesarzami o naturze boskości i człowieczeństwa Jezusa i o roli Marii.

W 450 roku, gdy zbliżała się do sześćdziesiątki, Galla i jej syn cesarz udali się do Rzymu, gdzie spotkali się z papieżem Leonem. Podróż była rutynowa i bezproblemowa, ale pod koniec tamtego roku Galla zachorowała i umarła w Rzymie. Pochowano ją w Bazylice św. Piotra. Zanim zmarła udało jej się osiągnąć jeszcze jedną rzecz. Przeniosła ciało swojego syna Teodozjusza – dziecka, które wiele lat wcześniej zmarło w Hiszpanii – i ponownie pochowała, tym razem w Bazylice św. Piotra w Rzymie. Jak przetransportowano go do Rzymu, pozostaje tajemnicą. Czy posłała kogoś po małą, srebrną trumnę? A może przez te wszystkie lata woziła trumnę ze sobą, bo tak cierpiała po śmierci syna? Może zleciła budowę tej małej kapliczki w Rawennie nie dla siebie albo dla relikwii świętych, ale dla syna – żeby chronił go i osłaniał błękitny sufit mauzoleum. A może po prostu zmieniła zdanie na temat pochówku syna po tym, jak zachorowała w Rzymie.

Dzieje Galli opowiadają historię Cesarstwa Rzymskiego, znajdującego się z pewnością w fazie przejściowej, ale wciąż trzymają­cego się przy życiu. To skomplikowana opowieść, w której nowe religie i nowi ludzie mieszają się z istniejącymi, przygotowując się na nadejście nowej ery. Taka forma imperialnej władzy, w której władcy potwierdzali swoją pozycję przez bliskie więzi z różnymi grupami chrześcijan i religijnych przywódców, wkrótce była normą w świecie śródziemnomorskim i większości prowincji Galii (ziemi, która później stała się królestwem Franków, a ostatecznie Francją). Nowo przybyli zawzięcie szukali okazji, by zbliżyć się do rzymskiej suwerenności, elitarnych rzymskich rodzin i rzymskich tradycji. Podczas swojej ekspansji chrześcijaństwo dzieliło terytoria na administracyjne regiony zgodnie z rzymski­mi normami zarządzania. Zakony nowych religii i mnisi, których historie opowiemy w kolejnych rozdziałach, czytali i kopiowali łacińskie teksty, tworzyli również własne. Cesarstwo Rzymskie zmieniało się, ale wciąż istniało – fizycznie, a także w sercach i umys­łach przywódców zachodniej i śródziemnomorskiej Europy.

Rzym jako imperium przeobrażał się, ale trzeba pamiętać, że było tak zawsze. Zmiana była od samego początku częścią jego historii. Ośrodki władzy przenosiły się. Sfery wpływów dzieliły się, konsolidowały i znów dzieliły. Idea „upadku” Rzymu bierze się z koncepcji homogeniczności – historycznego zastoju. Ta licząca kilka wieków idea zakłada scentralizowane protonowoczesne państwo narodowe, które w swoich założeniach dużo bardziej przypomina osiemnastowieczne imperium brytyjskie niż antyczną rzeczywistość. Taka była też wizja Edwarda Gibbo­na. Według niego prymitywna żarliwość wczesnego chrześcijań­stwa, jak ją postrzegał, zrujnowała chwałę Rzymu i doprowa­dziła do upadku zorganizowanego, stabilnego cesarstwa. Jednakże w trakcie pisania swoich dzieł Gibbon był rozczarowany turbulencjami rewolucji francuskiej i to mogło wpłynąć na jego ocenę. Żarliwość, zdaniem Gibbona, była niebezpieczna. Jak podróżnik dyletant tęsknił za czystymi Włochami, jak je sobie wyobrażał, spoglądając na ruiny Rzymu i Rawenny. Przyjęcie przez Rzym nowych norm ulegającego przemianom europejskiego i śródziemnomorskiego świata było dla niego równoznaczne z końcem jego istnienia. Germanie nie mogli być Rzymianami, kobiety nie mog­ły być przywódcami i tak dalej. Jak widzieliśmy jednak, Rzymianie w tamtym okresie nie mieli problemu z takimi scenariuszami.

Nowe plemiona włączały się do rzymskiej populacji dobrowolnie lub, jak działo się przez wieki, przymusowo – wojny kończyły się masowym zniewoleniem ogromnych grup ludzi, które siłą zaciągano na rynki handlem niewolnikami, skąd rozpierzchły się po całym imperium. Mimo tego zarówno imperium, jak i jego idea przetrwały – jak w 69 roku (roku czterech cesarzy), podczas chaotycznego początku III wieku (podziale na wschodnie i zachodnie cesarstwo w latach 280.), rozwoju Konstantynopola w IV wieku i w końcu podczas burzliwego życia Galli Placydii. Świat się zmienił, ale przecież świat wciąż się przeobraża.

Stojąc w małej kaplicy Galli w Rawennie, trudno postrzegać późne rzymskie chrześcijaństwo jedynie jako targane niebezpieczną żarliwością. Chrześcijanie istotnie niszczyli i mordowali. Sama Galla prawdopodobnie była odpowiedzialna za tysiące śmierci. Ale budowali także rozświetlone gwiazdami miejsca. Według inskrypcji odkrytej wieki później, Galla Placydia zamówiła do swojej cichej kapliczki w Rawennie ogromny złoty kandelabr ze swoim portretem umieszczonym w środku i ze słowami: „Przygotuję lampę dla mojego Chrystusa”. Podobne przebłyski jasności odnajdziemy w świętych miejscach kolejnego tysiąclecia, odbijające się od wspaniałych murów Bagdadu lub wpadające przez ogromną rozetę w Chartres. Ognie, jak ten w Rzymie w 410 roku, będą od czasu do czasu rozpalane, ale nie przeszkodzi to artystom w umieszczaniu nowych gwiazd na niebie w miejscach, w których ludzie będą mogli znaleźć chwilowy spokój.

Czterdzieści lat po zajęciu miasta przez Alaryka i jego armię Galla nadal określała Rzym „Panią ziemi” i często do niego wraca­ła, nawet kiedy panowała nad śródziemnomorskim imperium. Obecność zarówno wieśniaków, jak i cudzoziemców na wysokich stanowiskach w Rzymie w tamtym wieku – lub wiekach, które nastąpiły później – sygnalizowała upadek. Galla Placydia spoczywała przez co najmniej kolejny tysiąc lat w zwykłym grobie w Bazylice św. Piotra, wraz z ciałem swojego pierwszego dziecka u boku, złożonym w małej, srebrnej trumience. Sprowadziła swoje zmarłe dużo wcześniej dziecko do domu, do Rzymu, by tam zaznało wiecznego spoczynku.

[1] Kaplicę Galli Placydii uznaje się także za oratorium, miejsce modlitwy wyłączone ze struktur kościołów. Oratoria powstawały np. nad grobami męczenników, w miejscach przechowywania relikwii, miały specjalny charakter. Bywały oratoria prywatne, połprywatne i powszechne.

[2] Pierwszy cesarz rzymski – przyp. tłum.

[3] Jeśli nie zaznaczono inaczej, teksty w przekładzie tłumacza z języka angielskiego.

[4] Panował w latach 306–337 i był pierwszym cesarzem, który nawrócił się na chrześcijaństwo – przyp. tłum.