What if? A co gdyby? Naukowe odpowiedzi na absurdalne i hipotetyczne pytania. Wydanie jubileuszowe - Randall Munroe - ebook

What if? A co gdyby? Naukowe odpowiedzi na absurdalne i hipotetyczne pytania. Wydanie jubileuszowe ebook

Randall Munroe

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Specjalne, jubileuszowe wydanie bestsellerowej książki What If?

Dziesięć lat po premierze książki What If? miliony czytelników nieustannie odkrywają zachwycający świat Randalla Munroe i jego legendarnego komiksu internetowego xkcd. Związane z nauką, technologią oraz językiem rysunki mają oddaną rzeszę fanów, podobnie jak dogłębne odpowiedzi Munroe na najdziwniejsze pytania, jakie można sobie wyobrazić, m.in.:

  • Co by się stało, gdyby rzucić piłkę do baseballu z prędkością równą 90 procentom prędkości światła?
  • Jak szybko można wjechać na próg zwalniający i przeżyć?
  • Jak długo przetrwałaby ludzkość, gdyby doszło do buntu robotów?
  • Co by się stało, gdyby Księżyc zniknął?

W poszukiwaniu odpowiedzi na te i setki innych pytań Munroe z pasją przeprowadza, m.in. symulacje komputerowe, przekopuje stosy odtajnionych wojskowych notatek badawczych, konsultuje się z operatorami reaktorów jądrowych, odmierza ze stoperem czas trwania scen z Gwiezdnych Wojen, a jego odpowiedzi w zabawny sposób wyjaśniają najbardziej nieprawdopodobne kwestie.

Aby uczcić dziesięciolecie wydania What If? Munroe uzupełnił swój bestseller i zastanawia się w nim, co by się stało, gdyby wszystkie liczby zawarte w pytaniach pomnożyć przez 10. W rezultacie otrzymujemy dziesięciokrotnie ciekawszą przygodę związaną z badaniami naukowymi.

Jubileuszowe wydanie What If? wzbogacone m.in. o ilustracje oraz dodatkowy rozdział z odpowiedzią na jedno z najważniejszych pytań, to prawdziwa uczta dla fanówkomiksu xkcd i każdego, kto uwielbia roztrząsać hipotetyczne problemy.

RANDALL MUNROE jest twórcą jednego z najpopularniejszych komiksów internetowych xkcd oraz autorem bestsellerów „New York Timesa”: What If?, What If? 2, Tłumacz rzeczy i How To. Były konstruktor robotów w NASA, opuścił agencję w 2006 roku, aby poświęcić się rysowaniu komiksów w internecie i pisaniu książek.

Międzynarodowa Unia Astronomiczna nazwała jego imieniem asteroidę. Asteroida ta, 4942 Munroe, jest na tyle duża, że gdyby uderzyła w Ziemię, spowodowałaby rozległe zniszczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 301

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Ostrzeżenie

Nie pró­buj­cie robić tych rze­czy w domu! Autor tej książki jest rysow­ni­kiem, twórcą komik­sów inter­ne­to­wych, a nie spe­cja­li­stą od bez­pie­czeń­stwa i higieny pracy. Lubi, gdy przed­mioty zapa­lają się lub eks­plo­dują, co ozna­cza, że nie bie­rze pod uwagę Waszego dobra. Wydawca i autor nie pono­szą odpo­wie­dzial­no­ści za jakie­kol­wiek szko­dliwe następ­stwa, bez­po­śred­nie lub pośred­nie, będące wyni­kiem lek­tury tej książki.

Wstęp do jubileuszowego wydania z okazji 10-lecia premiery książki

MINĘŁO JUŻ 10 LAT od wyda­nia książki What If? – zbioru odpo­wie­dzi na absur­dalne i hipo­te­tyczne pyta­nia zada­wane przez czy­tel­ni­ków mojej strony inter­ne­to­wej, na któ­rej – oprócz swego rodzaju Dear Abby, czyli rubryki z pora­dami dla sza­lo­nych naukow­ców – stwo­rzy­łem rów­nież xkcd – inter­ne­towy komiks z patycz­ko­wa­tymi posta­ciami.

W ory­gi­nal­nym wstę­pie do książki opo­wie­dzia­łem o tym, jak doszło do tego, że odkąd pamię­tam, odpo­wia­dam na dziwne pyta­nia, korzy­sta­jąc z mate­ma­tyki. W wieku pię­ciu lat prze­pro­wa­dzi­łem z matką roz­mowę, która została zapi­sana i umiesz­czona w albu­mie rodzin­nym. Kiedy matka dowie­działa się, że piszę książkę, odszu­kała zapis tej roz­mowy i prze­słała mi go. Oto ona, sko­pio­wana z 35-let­niej kartki papieru:

Ran­dall: W naszym domu jest wię­cej mięk­kich czy twar­dych przed­mio­tów?

Julie: Nie wiem.

Ran­dall: A na świe­cie?

Julie: Nie wiem.

Ran­dall: No dobrze, w każ­dym domu są trzy albo cztery poduszki, tak?

Julie: Tak.

Ran­dall: I w każ­dym domu jest około 15 magne­sów, tak?

Julie: Tak myślę.

Ran­dall: Więc 15 plus 3 lub 4, niech będzie 4, to jest 19, tak?

Julie: Zga­dza się.

Ran­dall: Czyli na świe­cie jest praw­do­po­dob­nie około 3 miliar­dów mięk­kich i… 5 miliar­dów twar­dych przed­mio­tów. To które wygry­wają?

Julie: Myślę, że twarde.

Cza­sami kuszące może być przy­pi­sy­wa­nie wszyst­kiego w naszej oso­bo­wo­ści cechom wewnętrz­nym. Jestem umy­słem ści­słym, więc oczy­wi­ście jako dziecko roz­wią­zy­wa­łem pro­blemy mate­ma­tyczne. Mam pew­ność, że jest w tej teo­rii ele­ment prawdy, ale uwa­żam rów­nież, że kon­cep­cja wro­dzo­nych cech oso­bo­wo­ści może nie­kiedy pro­wa­dzić nas na manowce. Zachęca nas ona do uzna­wa­nia każ­dego aspektu naszej oso­bo­wo­ści za stały i nie­zmienny, w związku z czym łatwo jest prze­oczyć, jak wiele możemy się od sie­bie wza­jem­nie nauczyć.

Nie­dawno natkną­łem się na kilka odcin­ków edu­ka­cyj­nego pro­gramu mate­ma­tycz­nego Squ­are One, który emi­to­wano na kanale tele­wi­zyj­nym PBS, gdy byłem małym dziec­kiem. Wśród nich był odci­nek zaty­tu­ło­wany Math­net, będący paro­dią Dra­gnetu i innych kry­mi­nal­nych seriali pro­ce­du­ral­nych, w któ­rych para detek­ty­wów wykrywa spraw­ców prze­stępstw za pomocą mate­ma­tyki. Ponow­nie obej­rza­łem kilka odcin­ków i zoba­czy­łem, jak ich boha­te­ro­wie uży­wają mate­ma­tyki do osza­co­wa­nia, ile waży ham­bur­ger wiel­ko­ści sofy, ile samo­cho­dów jest kra­dzio­nych codzien­nie w Los Ange­les lub jak daleko pole­ciałby heli­kop­ter prze­no­szący dom. Zda­łem sobie wtedy sprawę, że roz­ma­wia­jąc z moją mamą o twar­dych i mięk­kich przed­mio­tach, dokład­nie naśla­do­wa­łem spo­sób, w jaki poro­zu­mie­wają się boha­te­ro­wie Math­netu.

Kiedy pisa­łem What If?, nie myśla­łem o tym, czy książka ta spodoba się dzie­ciom. Chcia­łem tylko podzie­lić się zabaw­nymi pyta­niami zada­wa­nymi przez ludzi i cie­ka­wost­kami, o któ­rych dowie­dzia­łem się, pró­bu­jąc na nie odpo­wie­dzieć. Kiedy czy­tel­nicy poja­wiali się na spo­tka­niach ze mną przy oka­zji pod­pi­sy­wa­nia moich ksią­żek, byłem zasko­czony tym, jak czę­sto przy­cho­dzili ze swo­imi dziećmi, które uczyły się na pamięć całych roz­dzia­łów i two­rzyły wła­sne sce­na­riu­sze. W ciągu następ­nych 10 lat zaczą­łem spo­ty­kać coraz wię­cej lice­ali­stów i stu­den­tów, któ­rzy inte­re­so­wali się nauką, a w dzie­ciń­stwie czy­tali moje książki.

Ludzie cza­sami mówią o nauce jak o pro­ce­sie doda­wa­nia fak­tów do zbioru ludz­kiej wie­dzy. Ale nauka nie jest po pro­stu zbio­rem wszyst­kich fak­tów. To pro­ces odpo­wia­da­nia na pyta­nia doty­czące rze­czy, na któ­rych nam zależy, a tro­ska musi być na pierw­szym miej­scu. Odpo­wie­dzi mają zna­cze­nie tylko wtedy, gdy pyta­nia są dla kogoś ważne. Nie ma nauko­wej odpo­wie­dzi na nihi­lizm.

Wiele pytań w tej książce jest absur­dal­nych. Nikt ni­gdy nie wywierci dziury przez śro­dek Ziemi ani nie rzuci piłką do base­ballu z pręd­ko­ścią równą 90 pro­cent pręd­ko­ści świa­tła. Ale komuś zale­żało na tym pyta­niu na tyle, by je zadać, a nauka pozwala nam na zna­le­zie­nie odpo­wie­dzi.

Pisa­nie tej książki nauczyło mnie, że próba pre­cy­zyj­nego wyja­śnie­nia pro­blemu zawar­tego w absur­dal­nym pyta­niu może nas zapro­wa­dzić w cał­kiem inte­re­su­jące miej­sca i że te same narzę­dzia, któ­rych używa się do odpo­wia­da­nia na głu­pie pyta­nia, mogą rów­nież słu­żyć do zna­le­zie­nia odpo­wie­dzi na ważne kwe­stie. Wciąż nie wiem, czy na świe­cie jest wię­cej twar­dych, czy mięk­kich przed­mio­tów, ale po dro­dze dowie­dzia­łem się wielu innych rze­czy. Poni­żej przed­sta­wiam wam moje ulu­bione etapy tej podróży.

Glo­balna wichura

Co by się stało, gdyby Ziemia wraz ze wszystkimi znajdującymi się na niej obiektami nagle przestała się obracać wokół osi, a atmosfera nadal poruszałaby się z tą samą prędkością?

Andrew Brown

PRA­WIE WSZY­SCY BY ZGI­NĘLI. A póź­niej zro­bi­łoby się cie­ka­wie…

Na rów­niku powierzch­nia Ziemi poru­sza się z pręd­ko­ścią około 470 metrów na sekundę – czyli pra­wie 1700 kilo­me­trów na godzinę – wzglę­dem osi pla­nety. Gdyby Zie­mia zatrzy­mała się, a ota­cza­jące ją powie­trze na­dal by się poru­szało, nagle poja­wi­łyby się wia­try wie­jące z pręd­ko­ścią 1700 kilo­me­trów na godzinę.

Co by się stało, gdyby atmos­fera wiro­wała 10 razy szyb­ciej, czyli wszyst­kie pręd­ko­ści wia­trów byłyby 10 razy więk­sze? Wtedy nie 85 pro­cent świa­to­wej popu­la­cji żyłoby w stre­fie ponad­dźwię­ko­wego wia­tru, ale 99,999999 pro­cent wszyst­kich ludzi z wyjąt­kiem około setki bada­czy i pra­cow­ni­ków, któ­rzy mie­liby szczę­ście znaj­do­wać się w pro­mie­niu kil­ku­set mil od bie­guna pół­noc­nego lub połu­dnio­wego.

Te wia­try byłyby naj­sil­niej­sze na rów­niku, ale wszyst­kich i wszystko, co żyje pomię­dzy 42° sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej a 42° połu­dnio­wej (włą­cza­jąc w to około 85 pro­cent świa­to­wej popu­la­cji), zdmuch­nąłby wiatr wie­jący z ponad­dźwię­kową pręd­ko­ścią. Naj­sil­niej­sze porywy tuż nad powierzch­nią Ziemi trwa­łyby tylko przez kilka minut, a potem wiatr zwol­niłby w wyniku tar­cia. Jed­nak w ciągu tych kilku minut wszyst­kie ludz­kie budowle obró­ci­łyby się w perzynę.

Gdy­by­śmy zwięk­szyli pręd­ko­ści wia­trów 10-krot­nie, w Bosto­nie sytu­acja wyglą­da­łaby znacz­nie gorzej. Budynki zosta­łyby prze­grzane przez ponad­dźwię­kowe podmu­chy, a roz­pa­da­jąc się, zde­rza­łyby się ze sobą, w wyniku czego wszystko zamie­ni­łoby się w pla­zmę.

Mój dom w Bosto­nie leży wystar­cza­jąco daleko na pół­nocy, aby zna­leźć się poza strefą wia­trów o ponad­dźwię­ko­wej pręd­ko­ści. Jed­nak wie­jące tam wia­try byłyby ponad dwa razy sil­niej­sze od naj­sil­niej­szych tor­nad. Wszyst­kie budynki, począw­szy od szop, a skoń­czyw­szy na dra­pa­czach chmur, zosta­łyby znisz­czone, wyrwane z fun­da­men­tów, a ich ele­menty toczy­łyby się po ziemi.

Wia­try te byłyby słab­sze w pobliżu bie­gu­nów, ale żadne sku­pi­ska ludz­kie nie leżą wystar­cza­jąco daleko od rów­nika, żeby unik­nąć znisz­cze­nia. Lon­gy­ear­byen na wyspie w archi­pe­lagu Sval­bard w Nor­we­gii – naj­wy­żej poło­żone mia­sto na Ziemi – zosta­łoby znisz­czone przez wia­try o sile rów­nej naj­po­tęż­niej­szym cyklo­nom tro­pi­kal­nym.

Jeśli chcie­li­by­śmy ten wiatr prze­cze­kać, jed­nym z naj­lep­szych miejsc mogłyby być Hel­sinki. Mimo że samo ich poło­że­nie – 60° stopni sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej – nie zapew­ni­łoby mia­stu ochrony, to w ska­łach, na któ­rych jest ono zbu­do­wane, znaj­duje się skom­pli­ko­wana sieć tuneli wraz z pod­ziem­nymi gale­riami han­dlo­wymi, lodo­wi­skiem do gry w hokeja, kom­plek­sem base­nów itp.

Żadne budynki nie byłyby bez­pieczne; nawet kon­struk­cje wystar­cza­jąco mocne, aby wytrzy­mać taki wiatr, mia­łyby kło­poty. Jak powie­dział komik Ron White: „Nie­istotne jest to, że wieje wiatr, ważne, co ten wiatr ze sobą nie­sie”.

W sce­na­riu­szu zakła­da­ją­cym pręd­kość wia­tru pomno­żoną przez 10 byłby on tyle silny, że Ron White nie miałby racji – w takiej sytu­acji nie mia­łoby zna­cze­nia, jaki to wiatr wła­śnie wieje. Wystar­czy­łoby tylko, że wieje.

Załóżmy teraz na chwilę, że możemy schro­nić się w masyw­nym bun­krze zbu­do­wa­nym z mate­ria­łów odpor­nych na wia­try wie­jące z pręd­ko­ścią 1700 kilo­me­trów na godzinę.

No i świet­nie; wszystko byłoby w porządku… gdyby ist­niał tylko nasz bun­kier.

Nie­stety, praw­do­po­dob­nie mie­li­by­śmy jed­nak sąsia­dów. Gdyby któ­ryś z nich miał bun­kier leżący od strony nawietrz­nej w sto­sunku do naszego i jego bun­kier byłby gorzej umo­co­wany w ziemi, nasz bun­kier musiałby wytrzy­mać ude­rze­nie tam­tego bun­kra lecą­cego z pręd­ko­ścią 1700 kilo­me­trów na godzinę.

Gatu­nek ludzki by nie wygi­nął1. Oczy­wi­ście na powierzchni Ziemi oca­la­łoby bar­dzo nie­wielu ludzi; lata­jące w powie­trzu ele­menty kon­struk­cji star­łyby na proch wszystko, co nie byłoby zdolne prze­trwać wybu­chu jądro­wego. Jed­nak wiele osób znaj­du­ją­cych się wów­czas pod zie­mią mia­łoby się dosko­nale. Gdy­by­śmy w tym momen­cie sie­dzieli w głę­bo­kiej piw­nicy (lub jesz­cze lepiej w tunelu metra), mie­li­by­śmy duże szanse na prze­ży­cie.

Byliby też inni szczę­śliwcy. Dla dzie­siąt­ków naukow­ców i per­so­nelu sta­cji naukowo-badaw­czej Amund­sen–Scott na bie­gu­nie połu­dnio­wym takie wia­try nie sta­no­wi­łyby zagro­że­nia. Dla nich pierw­szym nie­po­ko­ją­cym sygna­łem byłaby nagła cisza, która zapa­dłaby nad resztą świata. Tajem­ni­cza cisza praw­do­po­dob­nie zde­ner­wo­wa­łaby ich na chwilę, ale w końcu ktoś zwró­ciłby uwagę na coś jesz­cze dziw­niej­szego…

Powietrze

Po usta­niu wia­trów powierzch­nio­wych zro­bi­łoby się jesz­cze dziw­niej.

Podmuch wia­tru zmie­niłby się w podmuch gorąca. W nor­mal­nych warun­kach ener­gia kine­tyczna wie­ją­cego wia­tru jest na tyle mała, że można ją pomi­nąć, ale to nie byłby nor­malny wiatr. Gwał­towne zatrzy­ma­nie się wia­tru spo­wo­do­wa­łoby roz­grza­nie powie­trza. Nad lądami dopro­wa­dzi­łoby to do dużego wzro­stu tem­pe­ra­tury, a na obsza­rach o dużej wil­got­no­ści powie­trza – do glo­bal­nych burz.

Jed­no­cze­śnie wia­try wie­jące nad oce­anami zmą­ci­łyby i roz­py­li­łyby powierzch­niową war­stwę wody. Przez chwilę ocean nie miałby w ogóle powierzchni, nie­moż­liwe byłoby okre­śle­nie, gdzie koń­czy się woda w postaci lot­nej, a zaczyna wła­ściwy ocean.

Oce­any są zimne. Poni­żej cien­kiej war­stwy powierzch­nio­wej mają one nie­mal wszę­dzie tem­pe­ra­turę równą 4°C. Burza wzbu­rzy­łaby zimną wodę z głę­bin. Napływ zim­nej mgły do bar­dzo gorą­cego powie­trza przy­czy­niłby się do powsta­nia pogody ni­gdy wcze­śniej nie­wy­stę­pu­ją­cej na Ziemi – trud­nej do znie­sie­nia mie­sza­niny wia­tru, pary wod­nej, wody, mgły i gwał­tow­nych zmian tem­pe­ra­tury.

Pio­nowy ruch wody dopro­wa­dziłby do roz­kwitu róż­nych form życia, ponie­waż świeże sub­stan­cje odżyw­cze dotar­łyby do gór­nych warstw oce­anów. Jed­no­cze­śnie nastą­pi­łoby masowe wymie­ra­nie ryb, kra­bów, żółwi mor­skich i zwie­rząt nie­umie­ją­cych pora­dzić sobie z napły­wem słabo natle­nio­nej wody z głę­bin. Każdy gatu­nek zwie­rzę­cia, który musi oddy­chać powie­trzem atmos­fe­rycz­nym – taki jak wie­lo­ryby czy del­finy – miałby pro­blemy z prze­trwa­niem w tym wzbu­rzo­nym obsza­rze na gra­nicy morza i powie­trza.

Fale prze­to­czy­łyby się wokół Ziemi ze wschodu na zachód i każdy wschodni brzeg doświad­czyłby naj­więk­szego przy­pływu w histo­rii świata. Ośle­pia­jąca chmura mor­skiej wody w postaci mgły wdar­łaby się w głąb lądu, a za nią podą­ży­łaby jak tsu­nami wzbu­rzona ściana wody.

Na nie­któ­rych obsza­rach fale dotar­łyby wiele kilo­me­trów w głąb lądu.

Wichury wzbi­łyby ogromne ilo­ści pyłu i róż­nych szcząt­ków do atmos­fery. Jed­no­cze­śnie nad zimną powierzch­nią oce­anów utwo­rzy­łaby się gęsta war­stwa mgły. Nor­mal­nie dopro­wa­dzi­łoby to do gwał­tow­nego spadku tem­pe­ra­tury. Tak sta­łoby się i w tym przy­padku. Przy­naj­mniej po jed­nej stro­nie Ziemi.

Gdyby nasza pla­neta prze­stała się obra­cać, prze­rwa­niu uległby także nor­malny cykl dnia i nocy. Słońce nie prze­sta­łoby cał­ko­wi­cie prze­miesz­czać się po nie­bie, ale zamiast wscho­dzić i zacho­dzić raz dzien­nie, robi­łoby to raz do roku.

Dzień i noc trwa­łyby po pół roku, nawet na rów­niku. Po dzien­nej stro­nie Ziemi jej powierzch­nia pie­kłaby się nie­ustan­nie w pro­mie­niach Słońca, pod­czas gdy po noc­nej stro­nie tem­pe­ra­tura gwał­tow­nie by spa­dła. Kon­wek­cja ter­miczna po dzien­nej stro­nie dopro­wa­dzi­łaby do potęż­nych burz na obsza­rach wysta­wio­nych na dzia­ła­nie Słońca2.

Taka Zie­mia przy­po­mi­na­łaby, w pew­nym sen­sie, jedną z obra­ca­ją­cych się syn­chro­nicz­nie pla­net poza­sło­necz­nych, powszech­nie spo­ty­ka­nych w pobliżu czer­wo­nych kar­łów, w tej stre­fie, w któ­rej panują warunki sprzy­ja­jące roz­wo­jowi życia. Lep­szym porów­na­niem byłaby jed­nak Wenus w począt­ko­wym sta­dium for­mo­wa­nia. Jej wła­sna rota­cja spra­wia, że jedna strona pla­nety jest – podob­nie jak w przy­padku zatrzy­ma­nej Ziemi – przez całe mie­siące zwró­cona ku Słońcu. Jed­nak gruba atmos­fera Wenus krąży cał­kiem szybko, czego następ­stwem są dni i noce o zbli­żo­nej tem­pe­ra­tu­rze.

Cho­ciaż dłu­gość dnia na naszej nie­ru­cho­mej pla­ne­cie zmie­ni­łaby się, dłu­gość mie­siąca pozo­sta­łaby taka sama! Księ­życ nie prze­stałby krą­żyć wokół Ziemi. Jed­nak bez rota­cji naszej pla­nety dostar­cza­ją­cej ener­gii pły­wom mor­skim Księ­życ mógłby prze­stać odda­lać się od Ziemi (tak jak to robi teraz) i zacząć powoli się do niej zbli­żać.

Jedną z moich ulu­bio­nych cie­ka­wo­stek jest to, że Zie­mia przy­spie­sza i nikt nie wie dla­czego. Opór pły­wowy wywo­ły­wany przez Księ­życ spo­wal­nia obrót Ziemi od miliar­dów lat. Jed­nak od mniej wię­cej 1972 roku nasza pla­neta nie­znacz­nie przy­spie­szyła, a dni stały się krót­sze o kilka mili­se­kund. Praw­do­po­dob­nie wszystko jest w porządku. Działo się tak już wcze­śniej – Zie­mia zwol­niła pod koniec XIX wieku, potem do lat 30. XX wieku obra­cała się szyb­ciej, a następ­nie ponow­nie wol­niej, aż do lat 70. XX wieku. Te krót­ko­ter­mi­nowe zmiany są zapewne spo­wo­do­wane prą­dami kon­wek­cyj­nymi w zewnętrz­nym jądrze naszej pla­nety, któ­rych nie jeste­śmy w sta­nie obser­wo­wać ani prze­wi­dzieć ich zacho­wa­nia. W ciągu kilku naj­bliż­szych dzie­się­cio­leci trend spo­wal­nia­jący obrót Ziemi pra­wie na pewno znów się pojawi. Mimo wszystko jest to bar­dzo dziwne.

W rze­czy­wi­sto­ści Księ­życ – nasz wierny towa­rzysz – mógłby spró­bo­wać nawet cof­nąć znisz­cze­nia spo­wo­do­wane sce­na­riu­szem napi­sa­nym przez Andrew. Obec­nie Zie­mia obraca się szyb­ciej niż Księ­życ, a pływy zwal­niają rota­cję naszej pla­nety, powo­du­jąc jed­no­cze­śnie odda­la­nie się naszego sate­lity3. Gdyby Zie­mia prze­stała się obra­cać, Księ­życ prze­stałby się od niej odda­lać. Pływy, zamiast zwal­niać, mogłyby przy­spie­szać ruch obro­towy pla­nety, a gra­wi­ta­cja Księ­życa po cichu, deli­kat­nie pocią­gnę­łaby Zie­mię…

…i nasza pla­neta znowu zaczę­łaby się obra­cać.

Rela­ty­wi­styczna piłka base­bal­lowa

Co by się stało, gdybyśmy rzucili piłką do baseballu z prędkością wynoszącą 90 procent prędkości światła?

Ellen McMa­nis

Pomińmy pyta­nie, w jaki spo­sób nada­li­by­śmy piłce base­bal­lo­wej tak dużą pręd­kość. Załóżmy, że jest to nor­malny rzut, ale po wypusz­cze­niu piłki przez mio­ta­cza w magiczny spo­sób przy­spie­sza ona do 90 pro­cent pręd­ko­ści świa­tła. Od tego momentu wszystko prze­biega zgod­nie z pra­wami fizyki.

ODPO­WIEDŹ BRZMI: wyda­rzy­łoby się wiele rze­czy, które dzia­łyby się bar­dzo szybko, a wszystko skoń­czy­łoby się źle dla pał­ka­rza (lub dla mio­ta­cza). Zasia­dłem sobie z książ­kami do fizyki, kolek­cjo­ner­ską figurką Nolana Ryana oraz stertą kaset wideo z nagra­niami wybu­chów jądro­wych i spró­bo­wa­łem roz­wią­zać ten pro­blem. Poni­żej przed­sta­wiam wam rezul­tat mojej pracy nano­se­kunda po nano­se­kun­dzie.

Pręd­kość świa­tła wynosi 1079,2 miliona km/h, więc piłka base­bal­lowa poru­sza­jąca się z pręd­ko­ścią 0,99 c osią­gnę­łaby 1062,2 miliona km/h.

Piłka lecia­łaby tak szybko, że wszystko inne pozo­sta­wa­łoby prak­tycz­nie nie­ru­chome, nawet czą­steczki powie­trza. Poru­szają się one z pręd­ko­ścią około tysiąca kilo­me­trów na godzinę, ale nasza piłka pędzi­łaby przez nie z pręd­ko­ścią ponad 970 milio­nów kilo­me­trów na godzinę. Ozna­cza to, że w sto­sunku do piłki pozo­sta­wa­łyby one w miej­scu jak zamro­żone.

Zasady aero­dy­na­miki nie mia­łyby w tym przy­padku zasto­so­wa­nia. Nor­mal­nie powie­trze opływa wszystko, co się w nim poru­sza. Jed­nak czą­steczki powie­trza przed naszą piłką nie mia­łyby czasu, żeby usu­nąć jej się z drogi. Piłka ude­rzy­łaby w nie tak mocno, że nastą­pi­łaby fuzja jąder ato­mów wcho­dzą­cych w skład czą­ste­czek powie­trza z jądrami ato­mów z powierzchni piłki. Rezul­ta­tem każ­dego zde­rze­nia byłby roz­błysk gamma i emi­sja róż­nych czą­stek4.

Zanim dotar­łaby do pał­ka­rza, rdzeń piłki base­bal­lo­wej poru­sza­jący się z pręd­ko­ścią 0,9 c znaj­do­wałby się tro­chę ponad metr poza ścianką bańki pla­zmy, ale ten prze­miesz­cza­jący się z pręd­ko­ścią 0,99 c byłby tylko kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów za nią.

Pro­mie­nie gamma i cząstki roz­prze­strze­nia­łyby się na zewnątrz w bańce, któ­rej środ­kiem byłaby górka ze sto­ją­cym mio­ta­czem. Zaczę­łyby one roz­bi­jać czą­steczki powie­trza, odry­wa­jąc elek­trony od jąder i zamie­nia­jąc powie­trze na sta­dio­nie w roz­sze­rza­jącą się bańkę roz­ża­rzo­nej pla­zmy. Ścianka tej bańki zbli­ża­łaby się do pał­ka­rza z pręd­ko­ścią bli­ską pręd­ko­ści świa­tła – tylko tro­chę szyb­ciej od samej piłki.

Cią­gła fuzja jądrowa zacho­dząca na przed­niej ściance piłki wywie­ra­łaby na nią nacisk i spo­wal­niała jej lot, tak jakby była ona rakietą lecącą tyłem naprzód z włą­czo­nymi sil­ni­kami. Nie­stety, piłka poru­sza­łaby się tak szybko, że nawet olbrzy­mia siła pocho­dząca z wybu­chu ter­mo­ją­dro­wego pra­wie nie zmie­ni­łaby jej pręd­ko­ści. Siła ta zaczę­łaby jed­nak „zja­dać” powierzch­nię piłki, wyrzu­ca­jąc jej malut­kie frag­menty we wszyst­kich kie­run­kach. Kawa­łeczki te pędzi­łyby tak szybko, że w zde­rze­niu z czą­stecz­kami powie­trza wywo­ła­łyby jesz­cze dwa lub trzy cykle fuzji jądro­wej.

Nasza lecąca szyb­ciej piłka poko­na­łaby ten dystans w 60 nano­se­kund.

Po około 70 nano­se­kun­dach piłka dotar­łaby do bazy domo­wej. Pał­karz nie zoba­czyłby nawet mio­ta­cza wyrzu­ca­ją­cego piłkę, ponie­waż infor­ma­cja ta dotar­łaby do niego w tym samym cza­sie co sama piłka. Zde­rze­nia z czą­stecz­kami powie­trza „zja­dłyby” ją pra­wie cał­ko­wi­cie, byłaby to już tylko chmura roz­sze­rza­ją­cej się pla­zmy w kształ­cie poci­sku (skła­da­jąca się głów­nie z węgla, tlenu, wodoru i azotu), roz­bi­ja­jąca powie­trze i powo­du­jąca w ten spo­sób kolejne cykle fuzji jądro­wej. Naj­pierw w pał­ka­rza ude­rzy­łoby pro­mie­nio­wa­nie rent­ge­now­skie, a nano­se­kundy póź­niej obe­rwałby on roz­pro­szo­nymi reszt­kami piłki.

W chwili gdy fala pro­mie­nio­wa­nia rent­ge­now­skiego dotar­łaby do bazy domo­wej, śro­dek chmury pla­zmy poru­szałby się na­dal z pręd­ko­ścią bli­ską pręd­ko­ści świa­tła. Ude­rzy­łaby ona naj­pierw w kij, a następ­nie pał­karz, baza oraz łapacz zosta­liby przez nią porwani, prze­le­cie­liby przez siatkę ochronną i ule­gli dema­te­ria­li­za­cji. Fala pro­mie­nio­wa­nia rent­ge­now­skiego i pla­zma roz­prze­strze­nia­łyby się na zewnątrz oraz w górę. W pierw­szej mikro­se­kun­dzie pochło­nę­łyby siatkę ochronną, oba zespoły, try­buny i całe oto­cze­nie.

Załóżmy, że oglą­da­li­by­śmy to wszystko ze wzgó­rza poza mia­stem. Naj­pierw zoba­czy­li­by­śmy ośle­pia­jące świa­tło, dużo jaśniej­sze od Słońca. Przy­ga­słoby ono w ciągu kilku sekund, a powięk­sza­jąca się kula ognia zamie­ni­łaby się w chmurę w kształ­cie grzyba ato­mo­wego.

Następ­nie usły­sze­li­by­śmy ogłu­sza­jący huk wybu­chu wyry­wa­ją­cego drzewa z korze­niami i nisz­czą­cego domy.

Wszystko w pro­mie­niu około 1,5 kilo­me­tra od kom­pleksu spor­to­wego zosta­łoby zrów­nane z zie­mią, a morze ognia pochło­nę­łoby mia­sto. Boisko do base­ballu, które sta­łoby się tym­cza­sem znacz­nych roz­mia­rów kra­te­rem, zna­la­złoby się kil­ka­set metrów od miej­sca, w któ­rym wcze­śniej znaj­do­wała się siatka ochronna.

Zasada 6.08(b) obo­wią­zu­jąca w Major League Base­ball mówi, że w takiej sytu­acji pał­ka­rza uznaje się za dotknię­tego przez piłkę i ma on prawo przejść do pierw­szej bazy.

Basen z wypa­lo­nym pali­wem

Co by się stało, gdybyśmy pływali w basenie z wypalonym paliwem jądrowym? Czy aby otrzymać śmiertelną dawkę promieniowania, musielibyśmy zanurkować? Jak długo moglibyśmy w nim bezpiecznie pływać?

Jona­than Bastien-Filia­trault

JEŚLI JESTE­ŚMY STO­SUN­KOWO dobrymi pły­wa­kami, prze­trwa­li­by­śmy w wodzie od 10 do 40 godzin. Po tym cza­sie stra­ci­li­by­śmy ze zmę­cze­nia przy­tom­ność i uto­nęli. To samo spo­tka­łoby nas rów­nież w base­nie bez wypa­lo­nego paliwa jądro­wego na dnie.

Wypa­lone paliwo z reak­to­rów jądro­wych jest bar­dzo radio­ak­tywne. Woda dobrze pochła­nia pro­mie­nio­wa­nie i dobrze chło­dzi, dla­tego też zużyte paliwo prze­cho­wy­wane jest na dnie base­nów przez dzie­siątki lat, aż sta­nie się na tyle nisko­ak­tywne, że można je prze­nieść do suchych pojem­ni­ków. Dotych­czas wła­ści­wie nie wiemy, gdzie powinno się prze­cho­wy­wać takie pojem­niki. Wkrótce pro­blem ten zosta­nie praw­do­po­dob­nie roz­wią­zany.

A tak wygląda typowy basen do prze­cho­wy­wa­nia wypa­lo­nego paliwa:

Cie­pło nie byłoby dużym pro­ble­mem. Tem­pe­ra­tura wody w base­nie z pali­wem może docho­dzić do 50°C, ale w prak­tyce wynosi prze­waż­nie od 25°C do 35°C – wię­cej niż w więk­szo­ści base­nów, ale mniej niż w gorą­cej kąpieli w wan­nie.

Naj­bar­dziej radio­ak­tywne są pręty pali­wowe świeżo wyjęte z reak­tora. W przy­padku wypa­lo­nego paliwa jądro­wego każde sie­dem cen­ty­me­trów wody zmniej­sza pro­mie­nio­wa­nie o połowę.

Według raportu Onta­rio Hydro doty­czą­cego pozio­mów pro­mie­nio­wa­nia nie­bez­pieczna strefa wokół świe­żych prę­tów pali­wo­wych wyglą­da­łaby tak jak na poniż­szym rysunku.

Gdy­by­śmy dopły­nęli do dna basenu, dotknęli łok­ciami nie­dawno umiesz­czo­nego tam pojem­nika i zaraz wypły­nęli na powierzch­nię, praw­do­po­dob­nie otrzy­ma­li­by­śmy śmier­telną dawkę pro­mie­nio­wa­nia.

Jeśli jed­nak znaj­do­wa­li­by­śmy się w base­nie poza gra­nicą nie­bez­piecz­nej strefy, mogli­by­śmy w nim pły­wać tak długo, jak byśmy chcieli – dawka pro­mie­nio­wa­nia z rdze­nia reak­tora byłaby mniej­sza niż nor­malne pro­mie­nio­wa­nie tła, na które jeste­śmy nara­żeni pod­czas spa­ceru. Pod­czas takiej kąpieli w base­nie z wypa­lo­nym pali­wem jądro­wym otrzy­ma­li­by­śmy fak­tycz­nie mniej­szą dawkę pro­mie­nio­wa­nia niż w cza­sie spa­ceru po ulicy.

Pamię­taj­cie: Jestem rysow­ni­kiem komik­sów. Jeśli posłu­cha­cie moich rad doty­czą­cych bez­piecz­nego postę­po­wa­nia z mate­ria­łami jądro­wymi, praw­do­po­dob­nie zasłu­ży­cie na to, co was spo­tka.

Oczy­wi­ście w tej wer­sji zakła­dam, że wszystko byłoby pod kon­trolą. Gdyby jed­nak obu­dowa prę­tów wypa­lo­nego paliwa była sko­ro­do­wana, w wodzie mogłyby się zna­leźć pro­dukty roz­sz­cze­pie­nia. Czy­stość wody w takich base­nach to pew­nik, ale ta woda bywa cza­sem na tyle radio­ak­tywna, że nie można jej sprze­da­wać w butel­kach5.

Wiemy już, że w base­nach z wypa­lo­nym pali­wem jądro­wym można bez­piecz­nie pły­wać, ponie­waż są one regu­lar­nie ser­wi­so­wane przez nur­ków. Jed­nak oni też muszą bar­dzo uwa­żać! Trzy­dzie­stego pierw­szego sierp­nia 2010 roku nurek kon­tro­lu­jący basen z wypa­lo­nym pali­wem przy reak­to­rze jądro­wym Leib­stadt w Szwaj­ca­rii zauwa­żył na jego dnie kawa­łek rury. Po kon­sul­ta­cji ze swoim sze­fem wło­żył go do skrzynki z narzę­dziami, ale z powodu szumu bąbel­ków powie­trza nie usły­szał alarmu ostrze­ga­ją­cego przed pro­mie­nio­wa­niem. Gdy wyjął skrzynkę z narzę­dziami z wody, w pomiesz­cze­niu włą­czył się kolejny alarm. Skrzynkę wrzu­cono z powro­tem do wody, a nurek opu­ścił basen. Jego dozy­metr poka­zał wyż­sze od nor­mal­nego napro­mie­nio­wa­nie całego ciała i bar­dzo wyso­kie napro­mie­nio­wa­nie pra­wej ręki. Zna­le­ziony obiekt oka­zał się osłoną ochronną czuj­nika pro­mie­nio­wa­nia z rdze­nia reak­tora, sil­nie napro­mie­nio­waną stru­mie­niem neu­tro­nów. Ode­rwała się ona przy­pad­kowo pod­czas zamy­ka­nia kap­suły reak­tora w 2006 roku i prze­le­żała nie­zau­wa­żona na dnie w rogu basenu. Osłona była tak radio­ak­tywna, że gdyby nurek wło­żył ją do paska z narzę­dziami lub torby na ramie­niu, mógłby zostać śmier­tel­nie napro­mie­nio­wany. Ochro­niła go war­stwa wody, a dużą dawkę pro­mie­nio­wa­nia otrzy­mała tylko jego ręka, która na szczę­ście jest bar­dziej odporna niż deli­katne organy wewnętrzne.

Nawet gdyby osłona była 10 razy bar­dziej radio­ak­tywna, nur­kowi praw­do­po­dob­nie nic by się nie stało. Woda jest naprawdę sku­teczną tar­czą ochronną.

Naj­istot­niej­sze w tej histo­rii jest to, że pły­wa­nie w base­nie z wypa­lo­nym pali­wem wydaje się bez­pieczne, o ile nie nur­ku­jemy do dna i nie pod­no­simy z niego żad­nych podej­rza­nych przed­mio­tów.

Dla pew­no­ści skon­tak­to­wa­łem się ze zna­jo­mym pra­cu­ją­cym w reak­to­rze badaw­czym i zapy­ta­łem, co sta­łoby się z osobą, która chcia­łaby popły­wać w ich base­nie z wypa­lo­nym pali­wem.

„W naszym reak­to­rze? – Pomy­ślał chwilę. – Zgi­nę­łaby bar­dzo szybko, zanim jesz­cze dotar­łaby do wody. Od ran postrza­ło­wych”.

Dziwne (i nie­po­ko­jące) pyta­nia z What if? Skrzynka odbior­cza nr 1

Czy możliwe byłoby schłodzenie zębów do tak niskiej temperatury, żeby pod wpływem gorącej kawy rozprysły się na kawałki?

Shelby Hebert

Samo prze­czy­ta­nie tego pyta­nia przy­pra­wia mnie o ból zębów. Po dziś dzień kon­se­kwent­nie odma­wiam zaję­cia się tą kwe­stią.

Ile domów w Stanach Zjednoczonych spala się doszczętnie każdego roku? Jak najłatwiej byłoby w znaczący sposób zwiększyć tę liczbę (powiedzmy o 15%)?

Ano­nim

Maszyna czasu w nowo­jor­skim stylu

Załóżmy, że podczas podróży w czasie zawsze trafiamy w to samo miejsce na Ziemi. Przynajmniej tak się działo w serii filmów Powrót do przyszłości. Jak wyglądałby Times Square w Nowym Jorku, gdybyśmy znaleźli się na nim tysiąc lat, 10 tysięcy lat, 100 tysięcy lat, milion lat, miliard lat temu? Albo gdybyśmy przenieśli się w czasie o milion lat w przyszłość?

Mark Det­tling

Tysiąc lat temu

Man­hat­tan jest zamiesz­kany bez prze­rwy od 3000 lat, a pierwsi ludzie osie­dlili się tam praw­do­po­dob­nie 9000 lat temu. Gdy w XVII wieku na te tereny przy­byli Euro­pej­czycy, zamiesz­ki­wali je Dela­wa­ro­wie6. To grupa ple­mion, które żyły na obsza­rach nale­żą­cych obec­nie do sta­nów Con­nec­ti­cut, Nowy Jork, New Jer­sey oraz Dela­ware. Przed tysią­cem lat na tych tere­nach praw­do­po­dob­nie miesz­kali przod­ko­wie Dela­wa­rów, jed­nak róż­nili się oni od swo­ich XVII-wiecz­nych potom­ków tak bar­dzo, jak ci ostatni od ludzi żyją­cych współ­cze­śnie.

Aby prze­ko­nać się, jak wyglą­dał Times Squ­are, zanim jesz­cze powstało tam jakie­kol­wiek mia­sto, sko­rzy­sta­łem z nie­zwy­kłego pro­jektu Weli­kia, który powstał z mniej­szego pro­jektu Man­na­hatta. W ramach pro­jektu Weli­kia opra­co­wano szcze­gó­łową mapę eko­lo­giczną obsza­rów Nowego Jorku z cza­sów, kiedy poja­wili się tam Euro­pej­czycy. Inte­rak­tywna mapa dostępna na weli­kia.org to fan­ta­styczna wizja zupeł­nie innego Nowego Jorku. W 1609 roku kra­jo­braz wyspy Man­hat­tan skła­dał się z malow­ni­czych pagór­ków, bagien, lasów, jezior i rzek.

Tysiąc lat temu Times Squ­are mógł wyglą­dać podob­nie, jak to przed­sta­wia pro­jekt Weli­kia. Na pierw­szy rzut oka prawdopodob­nie przy­po­mi­nał lasy pier­wotne, spo­ty­kane jesz­cze w nie­któ­rych pół­nocno-wschod­nich rejo­nach USA. Można jed­nak łatwo zna­leźć zna­czące róż­nice. Przed tysią­cem lat w takim lesie było z pew­no­ścią znacz­nie wię­cej dzi­kich zwie­rząt. Obec­nie w poszat­ko­wa­nych pozo­sta­ło­ściach lasów pier­wot­nych pra­wie nie wystę­pują duże dra­pież­niki. Można tam spo­tkać nie­liczne niedź­wie­dzie, kilka wil­ków oraz kojo­tów i nie ma prak­tycz­nie żad­nych lwów gór­skich. Jed­nak z dru­giej strony, czę­ściowo dzięki wymar­ciu dużych dra­pież­ni­ków, bar­dzo zwięk­szyła się popu­la­cja jeleni.

Tysiąc lat temu w lasach Nowego Jorku byłoby pełno kasz­ta­now­ców. Przed zarazą, która na początku XX wieku nawie­dziła lasy we wschod­nich rejo­nach Ame­ryki Pół­noc­nej, 25 pro­cent ich drze­wo­stanu sta­no­wiły kasz­ta­nowce. Obec­nie pozo­stały po nich tylko pniaki. Na kasz­ta­nowce można jesz­cze się natknąć w lasach Nowej Anglii. Od czasu do czasu ostat­nie oca­lałe drzewa wypusz­czają pędy, które jed­nak szybko więdną wsku­tek zarazy. Pew­nego nie­zbyt odle­głego dnia te drzewa także obumrą.

W tych lasach powszech­nie wystę­po­wa­łyby wilki, szcze­gól­nie w głębi lądu. Mogli­by­śmy tam spo­tkać rów­nież lwy gór­skie7,8,9,10,11 oraz gołę­bie wędrowne12. Z pew­no­ścią nie spo­tka­li­by­śmy za to dżdżow­nic. Nie było ich w Nowej Anglii, kiedy przy­byli tam kolo­ni­ści z Europy. Aby poznać przy­czynę ich braku, zróbmy kolejny krok w prze­szłość.

10 tysięcy lat temu

Dzie­sięć tysięcy lat temu Zie­mia wycho­dziła wła­śnie z bar­dzo zim­nego okresu swo­jej histo­rii. Znik­nęły wów­czas wiel­kie poła­cie lodu pokry­wa­jące Nową Anglię. Dwa­dzie­ścia dwa tysiące lat temu połu­dniowa kra­wędź lodowca znaj­do­wała się w pobliżu Sta­ten Island, ale 18 tysięcy lat temu wyco­fała się już na pół­noc od mia­sta Yon­kers13. Do czasu poja­wie­nia się ludzi 10 tysięcy lat temu więk­szość lodowca zna­la­zła się poza obecną kana­dyj­ską gra­nicą.

Poła­cie pokrywy lodo­wej prze­orały powierzch­nię ziemi aż do skały macie­rzy­stej. Przez następne 10 tysięcy lat życie powoli prze­su­wało się z powro­tem na pół­noc. Nie­któ­rym gatun­kom zajęło to mniej czasu niż innym, ale gdy Euro­pej­czycy dobili do Nowej Anglii, dżdżow­nice jesz­cze tam nie dotarły.

Wyco­fu­jący się lodo­wiec gubił wiel­kie kawałki lodu, które potem top­niały i pozo­sta­wiały po sobie wypeł­nione wodą zagłę­bie­nia, zwane jezio­rami wyto­pi­sko­wymi. Jezioro Oakland, poło­żone w pobliżu pół­noc­nego końca Spring­field Boule­vard w Queens, jest wła­śnie jed­nym z takich jezior wyto­pi­sko­wych. Lodo­wiec pozo­sta­wił po sobie także głazy, które zgro­ma­dził pod­czas swo­jej wędrówki. Nie­które z tych skał, zwane gła­zami narzu­to­wymi, można obec­nie napo­tkać w Cen­tral Parku.

Pod lodem pły­nęły pod dużym ciśnie­niem rzeki wody z top­nie­ją­cego lodowca. Osa­dzały na swo­jej dro­dze piach i żwir. Złoża te w for­mie wałów zwa­nych ozami prze­ci­nają kra­jo­braz w lasach w pobliżu mojego domu w Bosto­nie. Im także zawdzię­czamy roz­ma­ite dziwne for­ma­cje terenu, mię­dzy innymi jedyne na świe­cie koryta rzeki w kształ­cie litery U.

100 tysięcy lat temu

Sto tysięcy lat temu świat mógł wyglą­dać podob­nie jak dzi­siaj14. Żyjemy w cza­sach szyb­kich, cyklicz­nych zlo­do­wa­ceń, ale przez ostat­nie 10 tysięcy lat nasz kli­mat był sta­bilny15 i cie­pły. Sto tysięcy lat temu Zie­mia zbli­żała się do końca podob­nego okresu sta­bil­no­ści kli­matu. Nazy­wamy go inter­gla­cja­łem san­ga­moń­skim. Ist­nie­jący wów­czas eko­sys­tem podobny był do obec­nego.

Geo­gra­fia wybrzeża była jed­nak zupeł­nie inna. Sta­ten Island, Long Island, Nan­tuc­ket i Mar­tha’s Viney­ard były wtedy tara­sami wypię­trzo­nymi jakby przez bul­do­żer po nie­daw­nej wędrówce lodowca. Setki tysięcy lat temu obszar przy­brzeżny usiany był wyspami. W lasach spo­tka­li­by­śmy wiele żyją­cych dzi­siaj gatun­ków zwie­rząt: ptaki, wie­wiórki, jele­nie, wilki, niedź­wie­dzie czarne, ale natknę­li­by­śmy się rów­nież na kilka wstrzą­sa­ją­cych nie­spo­dzia­nek. Aby dowie­dzieć się o nich cze­goś wię­cej, zaj­mijmy się tajem­ni­czym widło­ro­giem.

Współ­cze­sny widło­róg (Anti­lo­ca­pra ame­ri­cana) jest zagad­ko­wym zwie­rzę­ciem, które bar­dzo szybko biega – szyb­ciej, niż musi. Może osią­gnąć pręd­kość pra­wie 90 kilo­me­trów na godzinę i utrzy­my­wać ją na dłu­gim dystan­sie. Nawet naj­szyb­sze dra­pież­niki, wilki i kojoty, osią­gają w sprin­cie pręd­kość około 55 kilo­me­trów na godzinę. Dla­czego więc widło­rogi potra­fią tak szybko bie­gać?

Odpo­wiedź brzmi: ponie­waż śro­do­wi­sko, w jakim ewo­lu­owały, było o wiele bar­dziej nie­bez­pieczne od dzi­siej­szego. Setki tysięcy lat temu lasy Ame­ryki Pół­noc­nej były domem dla takich gatun­ków zwie­rząt, jak wilk straszny (Canis dirus), niedź­wiedź krót­ko­py­ski (Arc­to­dus) oraz kot sza­bla­sto­zębny (Smi­lo­don fata­lis), szyb­szych i bar­dziej zabój­czych niż dzi­siej­sze dra­pież­niki. Wszyst­kie one znik­nęły z powierzchni Ziemi w okre­sie wymie­ra­nia na prze­ło­mie plej­sto­cenu i holo­cenu, krótko po tym, jak na kon­ty­nen­cie poja­wili się pierwsi ludzie16.

Jeśli prze­nie­siemy się jesz­cze głę­biej w prze­szłość, spo­tkamy tam innego prze­ra­ża­ją­cego dra­pież­nika.

Milion lat temu

Milion lat temu, przed ostat­nim wiel­kim zlo­do­wa­ce­niem, na Ziemi było bar­dzo cie­pło.

Był to środ­kowy okres czwar­to­rzędu; współ­cze­sne epoki lodow­cowe roz­po­częły się kilka milio­nów lat wcze­śniej, ale w ruchach lodow­ców pano­wał zastój, a kli­mat był sto­sun­kowo sta­bilny.

Do dra­pież­ni­ków, które spo­tka­li­śmy wcze­śniej, zwin­nych stwo­rzeń polu­ją­cych na widło­rogi, dołą­czył kolejny prze­ra­ża­jący mię­so­żerca, dłu­go­noga hiena przy­po­mi­na­jąca współ­cze­snego wilka. Nie­gdyś hienę można było spo­tkać głów­nie w Afryce i w Azji, ale kiedy poziom mórz się obni­żył, pewien gatu­nek prze­do­stał się przez Cie­śninę Beringa do Ame­ryki Pół­noc­nej. Ponie­waż doko­nał tego tylko jeden gatu­nek hieny, nazwano go Cha­sma­por­the­tes, to zna­czy „jedyny, który zoba­czył kanion”.

Kolejne pyta­nie Marka zmu­sza nas do wyko­na­nia ogrom­nego skoku w prze­szłość.

Miliard lat temu

Miliard lat temu płyty kon­ty­nen­talne two­rzyły jeden wielki super­kon­ty­nent. Nie była to dobrze nam znana Pan­gea, ale jej poprzed­niczka Rodi­nia. Dane geo­lo­giczne nie są jed­no­znaczne, ale naj­praw­do­po­dob­niej wyglą­dała ona tak jak na obrazku poni­żej.

W cza­sach gdy ist­niała Rodi­nia, pod­łoże skalne znaj­du­jące się obec­nie pod Man­hat­ta­nem nie było jesz­cze ufor­mo­wane, ale głę­boko poło­żone skały Ame­ryki Pół­noc­nej już były stare. Część kon­ty­nentu, na któ­rej obec­nie leży Man­hat­tan, znaj­do­wała się praw­do­po­dob­nie w głębi lądu połą­czo­nego z obecną Angolą i Afryką Połu­dniową.

W tym pra­daw­nym świe­cie nie było roślin i zwie­rząt. Oce­any tęt­niły życiem, ale wszyst­kie orga­ni­zmy były jed­no­ko­mór­kowe. Powierzch­nię wody pokry­wały dywany nie­bie­sko­zie­lo­nych alg. Te skromne stwo­rze­nia to naj­po­twor­niejsi zabójcy w całej histo­rii życia na Ziemi. Takie algi, czyli sinice, były pierw­szymi orga­ni­zmami foto­syn­te­ty­zu­ją­cymi. Wdy­chały one dwu­tle­nek węgla, a wydy­chały tlen. Tlen jest gazem lot­nym, powo­du­ją­cym rdze­wie­nie żelaza (oksy­da­cję) i pale­nie się drewna (gwał­towną oksy­da­cję). Pierw­sze sinice wydy­chały tlen, który był tru­jący dla pra­wie wszyst­kich innych form życia. Spo­wo­do­wane jego obec­no­ścią wymie­ra­nie orga­ni­zmów nazy­wane jest dziś kata­strofą tle­nową.

Po tym, jak sinice wpom­po­wały do atmos­fery i wody ogromne ilo­ści tok­sycz­nego tlenu, inne stwo­rze­nia wyewo­lu­owały w taki spo­sób, aby wyko­rzy­stać jego wła­ści­wo­ści do zapo­cząt­ko­wa­nia nowych pro­ce­sów bio­lo­gicz­nych. Ludzie są potom­kami tych pierw­szych orga­ni­zmów oddy­cha­ją­cych tle­nem.

Wciąż nie jeste­śmy pewni, jak dokład­nie to wszystko wyglą­dało. Bar­dzo trudno jest odtwo­rzyć świat sprzed miliarda lat. Pyta­nie Marka zabiera nas tym­cza­sem w jesz­cze bar­dziej nie­pewne obszary: do przy­szło­ści.

Za milion lat

Prę­dzej czy póź­niej ludz­kość wymrze. Nikt nie wie, kiedy to nastąpi17, ale nic nie trwa wiecz­nie. Nie­wy­klu­czone, że dotrzemy do gwiazd i prze­trwamy miliardy albo biliony lat. A może nasza cywi­li­za­cja upad­nie, ule­gniemy cho­ro­bom i gło­dowi, a ostatni z nas zostaną zje­dzeni przez koty? Może kilka godzin po prze­czy­ta­niu tego zda­nia wszy­scy zosta­niemy zabici przez nano­boty? Nikt nie zna odpo­wie­dzi.

Milion lat to dużo czasu, kilka razy wię­cej, niż ist­nieje Homo sapiens, i setki razy dłu­żej niż język pisany. Roz­sądne wydaje się zatem zało­że­nie, że nie­za­leż­nie od tego, jak poto­czy się histo­ria ludz­ko­ści, Zie­mia znaj­dzie się na zupeł­nie innym eta­pie roz­woju.

Bez nas sko­rupa ziem­ska będzie stop­niowo ście­rana przez wia­try, desz­cze oraz burze pia­skowe, które znisz­czą i pogrze­bią wytwory naszej cywi­li­za­cji. Zmiany kli­matu spo­wo­do­wane przez czło­wieka praw­do­po­dob­nie tylko opóź­nią roz­po­czę­cie kolej­nego zlo­do­wa­ce­nia; cykl epok lodow­co­wych nie został jesz­cze zakoń­czony. W końcu lodowce znów zaczną się prze­miesz­czać. Za milion lat nie zosta­nie po nas zbyt wiele.

Praw­do­po­dob­nie naj­dłu­żej będzie się roz­kła­dać war­stwa pla­sti­ków pokry­wa­jąca naszą pla­netę. Wydo­by­wa­nie ropy naf­to­wej i roz­sie­wa­nie po całej Ziemi wytrzy­ma­łych i trwa­łych poli­me­rów otrzy­ma­nych w wyniku jej prze­róbki to nasz nie­chlubny „odcisk palca”, który prze­trwa inne doko­na­nia ludz­ko­ści. Nasze pla­stiki zostaną zmie­lone i pogrze­bane, a być może nawet jakieś mikroby nauczą się je tra­wić. Naj­praw­do­po­dob­niej jed­nak wła­śnie te wszech­obecne war­stwy prze­two­rzo­nych węglo­wo­do­rów – frag­men­tów bute­lek po szam­po­nie i tore­bek na zakupy – będą za miliony lat che­micz­nym pomni­kiem naszej cywi­li­za­cji.

Bardzo odległa przyszłość

Słońce stop­niowo świeci coraz jaśniej. Przez trzy miliardy lat skom­pli­ko­wany sys­tem sprzę­żeń zwrot­nych utrzy­my­wał tem­pe­ra­turę na Ziemi na pra­wie jed­na­ko­wym pozio­mie, mimo że tem­pe­ra­tura Słońca sta­wała się coraz wyż­sza.

Za miliardy lat tych sprzę­żeń już nie będzie. Oce­any, które dotąd dawały poży­wie­nie i ochłodę róż­nym for­mom życia, staną się ich naj­więk­szymi wro­gami. Wygo­tują się w gorą­cych pro­mie­niach sło­necz­nych, a naszą pla­netę oto­czy gruba war­stwa pary wod­nej, powo­du­jąca stale zwięk­sza­jący się efekt cie­plar­niany. Za miliardy lat Zie­mia sta­nie się drugą Wenus. W wyniku nagrze­wa­nia się naszej pla­nety cała woda praw­do­po­dob­nie wypa­ruje, a atmos­ferę ziem­ską zastąpi para uno­sząca się z wrzą­cej sko­rupy ziem­skiej. Osta­tecz­nie po kilku kolej­nych miliar­dach lat zosta­niemy pochło­nięci przez powięk­sza­jące się Słońce.

Zie­mia ule­gnie spo­pie­le­niu, a wiele czą­ste­czek, z któ­rych skła­dał się Times Squ­are, zosta­nie wyrzu­co­nych w Kosmos przez gasnące Słońce. W postaci chmur pyłu będą wędro­wać po Wszech­świe­cie i być może powstaną z nich nowe gwiazdy i pla­nety. Jeżeli ludz­kość opu­ści Układ Sło­neczny i prze­trwa śmierć Słońca, nasi potom­ko­wie zamiesz­kają być może na jed­nej z tych pla­net. Atomy z Times Squ­are po przej­ściu przez jądro Słońca ufor­mują ciała naszych potom­ków.

Nowe gwiazdy mogą powsta­wać cał­kiem szybko. Gdy­by­śmy prze­nie­śli się w cza­sie w przy­szłość o 10 miliar­dów lat, zna­leź­li­by­śmy dzie­siątki lub setki pla­net usia­nych odłam­kami skal­nymi z Układu Sło­necz­nego.

Pew­nego dnia albo wszy­scy umrzemy, albo wszy­scy będziemy nowo­jor­czy­kami.

Brat­nie dusze

A gdyby tak każdy z nas miał na świecie tylko jedną, przypadkowo dobraną bratnią duszę?

Ben­ja­min Staf­fin

Cóż to byłby ZA KOSZ­MAR!

Ist­nieje wiele pro­ble­mów zwią­za­nych z kon­cep­cją poje­dyn­czej, losowo dobra­nej brat­niej duszy. Śpie­wał o tym Tim Min­chin w pio­sence If I Didn’t Have You (Gdy­bym Cie­bie nie miał):

Twoja miłość jest jedna na milion;

Nie można jej kupić za żadną cenę…

Ale spo­śród 9999 setek tysięcy innych miło­ści –

Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc – nie­które mogłyby być rów­nie wspa­niałe.

A gdy­by­śmy mieli tylko jedną, przy­pad­kowo dobraną, dosko­nałą brat­nią duszę i nie mogli­by­śmy być szczę­śliwi z nikim innym? Czy­by­śmy się odna­leźli?

Załóżmy, że brat­nia dusza wybie­rana jest w momen­cie uro­dze­nia. Nie wiemy, kim jest i gdzie mieszka nasza druga połówka, ale – jak w roman­tycz­nym fil­mie – roz­po­znamy ją w chwili, gdy nasze oczy się spo­tkają.

I tu od razu rodzi się kilka pytań. Czy ta brat­nia dusza jesz­cze żyje? Setki miliar­dów ludzi żyły na Ziemi do tej pory, ale obec­nie żyje ich tylko 7 miliar­dów (co daje rasie ludz­kiej wskaź­nik śmier­tel­no­ści na pozio­mie 93%). Gdy­by­śmy byli dobie­rani przy­pad­kowo, 90 pro­cent naszych brat­nich dusz dawno by już nie żyło.

Brzmi to kosz­mar­nie, ale może być jesz­cze gorzej. Nie możemy się prze­cież ogra­ni­czać tylko do ludzi żyją­cych do tej pory; musimy brać pod uwagę także nie­znaną liczbę osób, które dopiero się uro­dzą. Prze­cież jeśli ktoś może być naszą brat­nią duszą w odle­głej prze­szło­ści, to w odle­głej przy­szło­ści też muszą ist­nieć brat­nie dusze. Jak­kol­wiek by było, ist­nieje tam brat­nia dusza naszej brat­niej duszy.

Załóżmy więc, że nasza brat­nia dusza żyje w tym samym cza­sie co my. Co wię­cej, aby unik­nąć dziw­nych sytu­acji, róż­nica wieku mię­dzy nami nie może być więk­sza niż kilka lat (to więk­sze ogra­ni­cze­nie niż stan­dar­dowa reguła wieku part­ne­rów18, ale jeśli zało­żymy, że trzy­dzie­sto­lat­ko­wie i czter­dzie­sto­lat­ko­wie mogą być dla sie­bie brat­nimi duszami, okaże się, że reguła wieku zosta­nie zła­mana, jeśli spo­tkają się pięt­na­ście lat wcze­śniej). Gdy­by­śmy zasto­so­wali to ogra­ni­cze­nie wieku, więk­szość z nas mia­łaby około pół miliarda poten­cjal­nych brat­nich dusz.

A co z płcią i orien­ta­cją sek­su­alną? Róż­ni­cami kul­tu­ro­wymi i języ­ko­wymi? Aby jesz­cze bar­dziej ogra­ni­czyć pole wyboru, mogli­by­śmy wziąć pod uwagę także dane demo­gra­ficzne, ale wtedy ode­szli­by­śmy od idei losowo dobra­nej brat­niej duszy. Nasz sce­na­riusz zakłada, że nie wiemy nic o naszej brat­niej duszy, dopóki nie spoj­rzymy jej w oczy. Każdy musiałby zatem mieć tylko jedną orien­ta­cję: ku swo­jej brat­niej duszy.

Mimo to szanse spo­tka­nia brat­niej duszy byłyby nie­wia­ry­god­nie małe. Liczba obcych osób, z któ­rymi nawią­zu­jemy codzien­nie kon­takt wzro­kowy, może się wahać od bli­skiej zera (intro­wer­tycy lub ludzie miesz­ka­jący w małych mia­stecz­kach) do wielu tysięcy (poli­cjant na Times Squ­are). Załóżmy, że codzien­nie patrzymy w oczy kil­ku­dzie­się­ciu obcym oso­bom (dla mnie jako intro­wer­tyka to i tak o wiele za dużo). Gdyby tylko 10 pro­cent z nich było w zbli­żo­nym do nas wieku, w ciągu naszego życia dałoby to liczbę 50 tysięcy osób.

Jeżeli zało­żymy, że mamy 500 milio­nów poten­cjal­nych brat­nich dusz, szansa odna­le­zie­nia kie­dy­kol­wiek naszej praw­dzi­wej miło­ści wyno­si­łaby 1 do 10 tysięcy.

W obli­czu tak wyso­kiego ryzyka śmierci w samot­no­ści spo­łe­czeń­stwo powinno zor­ga­ni­zo­wać moż­li­wość nawią­zy­wa­nia jak naj­częst­szego kon­taktu wzro­ko­wego. Powin­ni­śmy usta­wiać obok sie­bie ogromne prze­no­śniki taśmowe, na któ­rych prze­su­wa­łyby się rzędy spo­glą­da­ją­cych na sie­bie ludzi…

…lecz jeśli kon­takt wzro­kowy lepiej nawią­zuje się za pomocą kamer inter­ne­to­wych, mogli­by­śmy po pro­stu zasto­so­wać zmo­dy­fi­ko­waną wer­sję strony inter­ne­to­wego Cha­tRo­ulette.

Rok 2024: Mniej wię­cej w cza­sie, gdy pisa­łem te słowa, nowa wer­sja apli­ka­cji Tin­der została wypo­sa­żona w funk­cję „swipe”.

Gdyby każdy korzy­stał z tego sys­temu przez osiem godzin dzien­nie, sie­dem dni w tygo­dniu, i gdy­by­śmy w kilka sekund mogli stwier­dzić, że oto mamy przed sobą naszą brat­nią duszę, teo­re­tycz­nie wszy­scy ludzie odna­leź­liby swoje połówki w ciągu kil­ku­dzie­się­ciu lat. (Zro­bi­łem symu­la­cje kilku pro­stych sys­te­mów, aby osza­co­wać, jak szybko ludzie dobie­ra­liby się w pary i wypa­dali z puli dostęp­nych sin­gli. Gdy­by­ście chcieli wyko­nać obli­cze­nia dla kon­kret­nego modelu, zacznij­cie od przyj­rze­nia się pro­ble­mom zli­cza­nia nie­po­rządku).

W isto­cie wielu ludzi ma zbyt mało czasu na jaki­kol­wiek romans – tylko nie­liczni mogą poświę­cić na to 20 lat. Chyba tylko dzieci z boga­tych rodzin mogłyby pozwo­lić sobie na to, aby usiąść do Soul­Ma­te­Ro­ulette. Pechowo dla tego przy­sło­wio­wego jed­nego pro­centa więk­szość prze­zna­czo­nych im brat­nich dusz zna­la­złaby się wśród pozo­sta­łych 99 pro­cent. Gdyby z tego ser­wisu korzy­stał tylko jeden pro­cent boga­tych, wów­czas jeden pro­cent osób z tego pro­centa zna­la­złby swoją połówkę – 1 na 10 tysięcy.

Pozo­stałe 99 pro­cent z tego pro­centa19 mia­łoby moty­wa­cję, żeby namó­wić wię­cej osób na korzy­sta­nie z sys­temu. Mogliby oni finan­so­wać przed­się­wzię­cia cha­ry­ta­tywne mające na celu zapew­nie­nie wszyst­kim ludziom dostępu do kom­pu­tera – i połą­czyć w ten spo­sób pro­jekt Lap­top dla Każ­dego Dziecka (One Lap­top per Child) z inter­ne­tową stroną OKCu­pid. Sta­no­wi­ska takie jak kasjer czy poli­cjant na Times Squ­are sta­łyby się bar­dzo cenione ze względu na duże moż­li­wo­ści nawią­zy­wa­nia kon­taktu wzro­ko­wego. Ludzie przy­by­wa­liby do miast i zbie­rali się w miej­scach publicz­nych, aby zna­leźć swoją połówkę – podob­nie jak czy­nią to obec­nie.

Jed­nak nawet wtedy, gdyby garstka ludzi spę­dziła lata przy inter­ne­to­wej Soul­Ma­te­Ro­ulette, inna grupa dosta­łaby pracę umoż­li­wia­jącą stały kon­takt wzro­kowy z nie­zna­jo­mymi, a reszta zda­łaby się na łut szczę­ścia, tylko nie­liczni kie­dy­kol­wiek zna­leź­liby praw­dziwą miłość. Pozo­stali mie­liby po pro­stu pecha. Pod wpły­wem stresu i pre­sji spo­łecz­nej wiele osób zaczę­łoby uda­wać. Pra­gnie­nie dołą­cze­nia do klubu szczę­śliw­ców spra­wia­łoby, że doga­dy­wa­liby się z inną samotną osobą i orga­ni­zo­wali uda­wane spo­tka­nia z brat­nią duszą. Pobie­ra­liby się, ukry­wali swoje pro­blemy w związku i sta­rali się zacho­wy­wać pozory wobec przy­ja­ciół i rodziny.

Świat przy­pad­ko­wych brat­nich dusz byłby pełen samot­nych ludzi. Miejmy nadzieję, że nie jest to świat, w któ­rym żyjemy.

Wskaź­nik lase­rowy

Czy gdyby wszyscy mieszkańcy Ziemi skierowali jednocześnie wskaźniki laserowe na Księżyc, zmieniłby on kolor?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

To zna­czy nie od razu. [wróć]

Cho­ciaż bez siły Corio­lisa nie spo­sób okre­ślić, w którą stronę mogłyby się obra­cać te burze. [wróć]

Prze­czy­taj Leap Seconds (Sekundy prze­stępne) na stro­nie what-if.xkcd.com/26, aby dowie­dzieć się, dla­czego tak się dzieje. [wróć]

Po pierw­szej publi­ka­cji tego arty­kułu skon­tak­to­wał się ze mną Hans Rin­derk­necht, fizyk z MIT, i poin­for­mo­wał mnie, że prze­pro­wa­dził symu­la­cję tego przy­padku na kom­pu­te­rach w swoim labo­ra­to­rium. Oka­zało się, że w począt­ko­wej fazie lotu piłki więk­szość czą­ste­czek powie­trza poru­sza­łaby się zbyt szybko, aby doszło do fuzji jądro­wej. Prze­szłyby one przez piłkę, pod­grze­wa­jąc ją wol­niej i bar­dziej rów­no­mier­nie, niż to przed­sta­wi­łem w pier­wot­nym arty­kule. [wróć]

To aku­rat fatalna wia­do­mość – mógłby być z niej świetny napój ener­ge­tyczny. [wróć]

Znani także jako lud Lenape. [wróć]

Znane także jako kugu­ary. [wróć]

Znane także jako pumy. [wróć]

Znane także jako koto­wate śred­niej wiel­ko­ści. [wróć]

Znane także jako pan­tery. [wróć]

Znane także jako pan­tery flo­rydz­kie. [wróć]

Mogli­by­śmy jed­nak nie zoba­czyć miliar­dów gołębi napo­tka­nych przez euro­pej­skich osad­ni­ków. Char­les C. Mann w swo­jej książce 1491 dowo­dzi, że ich liczba mogła być prze­ja­wem cha­osu w eko­sys­te­mie zabu­rzo­nym przez poja­wie­nie się ospy, wierz­chliny łąko­wej oraz psz­czół. [wróć]

To zna­czy miej­sca, w któ­rym obec­nie leży Yon­kers. Pew­nie nie nazy­wało się ono Yon­kers, ponie­waż nazwa ta pocho­dzi od holen­der­skiej osady zało­żo­nej w końcu XVII wieku. Nie­któ­rzy utrzy­mują jed­nak, że miej­sce zwane Yon­kers ist­niało zawsze, jesz­cze przed pierw­szymi ludźmi i samą Zie­mią. Przy­pusz­czam, że tylko ja tak uwa­żam, ale jestem bar­dzo gada­tliwy. [wróć]

Cho­ciaż byłoby w nim mniej bil­l­bo­ar­dów. [wróć]

No cóż, był. Kła­dziemy temu kres. [wróć]

Gdyby ktoś pytał, to zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści. [wróć]

Jeśli ktoś wie, pro­szę o e-mail! [wróć]

Patrz: Xkcd, Pule rand­kowe, http://xkcd.com/314. [wróć]

„Jeste­śmy 0,99 pro­cent”. [wróć]