Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Data ważności licencji: 6/20/2027
Karakter
Kraków 2024
Ból oczu zaczyna się za niewidzialną dziś granicą. Można ruszyć na przykład z Görlitz. Zadbana starówka, odrestaurowane kamienice. Z wysokiego brzegu Nysy widać już Polskę. Prowadzi tam drewniany most Przyjaźni. Tuż za nim biało-czerwony słupek i zrujnowana kamienica. Na niej wymalowany wołami napis: „Zigaretten”. Podobno mieszkańcy Zgorzelca wybierający się na niemiecką stronę mówią, że „idą na stare miasto”. Mieszkańcy Görlitz zmierzający w przeciwnym kierunku mówią po prostu, że idą do Polski.
Ten ból nie pojawia się nagle, przychodzi powoli, narasta stopniowo. Na początku nie trzeba się go bać. W pewnym momencie staje się jednak nie do zniesienia. Budzi irytację, złość. Żeby sobie z nim poradzić, można zamknąć oczy i przypomnieć, że już za chwilę zniknie zupełnie. Gdy pojawi się obojętność na to, co dookoła, będziemy wiedzieli, że jesteśmy już u siebie.
Że jesteśmy w domu.
Nie pamiętam lekcji plastyki z podstawówki. Z każdym innym przedmiotem mam związane jakieś wspomnienia. Pamiętam słoje z preparatami w pracowni biologicznej i szparę między zębami rządzącej nimi nauczycielki. Pamiętam polonistkę i jej wzruszenie, gdy czytała nam niektóre wiersze Herberta. Pamiętam szaloną nauczycielkę geografii, która po wpisaniu pały do zeszytu rzucała nim przez całą klasę, aż na sam koniec. Trzeba było iść i go podnieść, wysłuchując jej krzyków. Pamiętam nawet, co gotowałem na zajęciach praktyczno-technicznych. Ale za nic na świecie nie mogę sobie przypomnieć, co działo się na plastyce.
Tłumaczę sobie, że to dlatego żyjemy w takim brzydkim kraju. Pewnie gdyby nas mocniej przycisnąć, umielibyśmy powiedzieć coś na temat mitozy i mejozy. A przynajmniej udałoby się nam przyporządkować te pojęcia do odpowiedniej pracowni w naszej podstawówce. Ja jednak nie umiem sobie przypomnieć nawet tego, jak wyglądały drzwi do pracowni plastycznej w mojej szkole. A może takiej po prostu nie było?
Blisko pięćdziesiąt lat szarości PRL-u też mogłoby wiele wyjaśniać. Ale to nie tak. Wystarczy spojrzeć na plakaty z tamtych czasów, porozmawiać z architektami, obejrzeć stare zdjęcia. Może i było to wszystko siermiężne, zgrzebne i byle jakie. Ale nie było kiczowate. Świat nie jest aż tak czarno-biały, by wszystko, co złe, zrzucać na tamtą szarość.
Eksperyment z bólem oczu będzie można powtarzać u nas jeszcze przez lata. Będziemy wsiadać do samochodu gdzieś w Niemczech i ruszać na wschód. Albo gdzieś w Czechach, by skierować się na północ. Po minięciu niewidzialnej granicy poczujemy lekkie ukłucie, lecz pojedziemy dalej. Ból będzie narastał, ale przecież wiemy, że w końcu minie. Jakoś go oswoimy.
We wstępie do pierwszego wydania tej książki napisałem, że jej temat nie jest ważny. Nadal tak uważam. Politycy umieszczają go na szarym końcu listy obietnic wyborczych. Przeszkadza w robieniu interesów przedsiębiorcom. Nie rozpala umysłów. Można zapytać przechodnia na ulicy: „Nie przeszkadza to panu?”, i pokazać palcem. Człowiek machnie ręką:
– Nie, nie przeszkadza. Mogłoby być trochę ładniejsze, ale ja się na tym nie znam – odpowie, a w gorszym wypadku rzuci: – Ludzie nie mają czego do garnka włożyć, a wy się bzdurami zajmujecie.
Odbyłem dziesiątki takich rozmów. Od tamtego wydania Wanny z kolumnadą minęło siedem lat. Trochę się jednak w tym czasie zmieniło. Mamy w końcu ustawę krajobrazową, której tak wyczekiwał Marcin Rutkiewicz, jeden z bohaterów tekstu Jesteś tylko spojrzeniem. Mamy też prężne ruchy miejskie, które domagają się harmonii i ładu przestrzennego w polskich miastach. Mamy całą masę architektonicznych ikon. Ale mamy i specustawę mieszkaniową, która pozwala deweloperom budować swoje osiedla gdzie popadnie i bez uwzględniania miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. I mamy ukryte w ziemi blizny po prawie trzech milionach drzew, które wycięto w Polsce w ciągu kilku zaledwie miesięcy obowiązywania znowelizowanej ustawy o ochronie przyrody zwanej „lex Szyszko”. Tym wszystkim zmianom – na lepsze i na gorsze – zostały poświęcone uzupełnienia poszczególnych tekstów, a także nowe reportaże, które zamieszczamy w tym wydaniu. Wanna z kolumnadą z roku 2020 jest prawie dwa razy dłuższa niż ta z 2013. Przybyło tematów, wątków i ciągów dalszych. Cała ta nowa-stara opowieść kończy się zaś reportażem o problemie polskiej przestrzeni, którego w ogóle nie widać, za to bardzo dobrze słychać. Do bólu oczu dołączył ból uszu.
Co jednak najistotniejsze – temat tej książki nie był ważny, nie jest i prawdopodobnie już nigdy nie będzie. Skala wyzwań, przed jakimi wkrótce staniemy w związku z katastrofą ekologiczną – przede wszystkim konsekwencjami przegrzania klimatu – sprawi, że zagadnienie harmonii w polskiej przestrzeni zejdzie na jeszcze dalszy plan. Przynajmniej w tych aspektach, które dotyczą wyłącznie estetyki. Miastom, gminom i władzom centralnym, a także samym obywatelkom i obywatelom nie wystarczy energii na walkę ze szpetnymi reklamami i pstrokatymi elewacjami w czasach, w których trzeba się będzie zastanawiać nad zapewnieniem wszystkim wody czy elektryczności. Prawdopodobnie nie będziemy mieli już szansy żyć w estetycznych, zadbanych miastach. Czego nie udało nam się załatwić w ciągu tych ostatnich lat rosnącego dostatku, już pewnie załatwić się nie uda. Będą o wiele pilniejsze sprawy i wydatki. Ale nie znaczy to, że zaprzepaściliśmy szansę życia w miastach w jakimś sensie lepszych – takich, które są dostosowane do potrzeb ludzi, a nie samochodów; w miastach, w których zieleni przybywa, a nie ubywa, i w miastach, w których rozwiązania przestrzenne budują wspólnotę, a nie ją niszczą. O te sprawy cały czas warto walczyć, konieczność adaptacji do galopujących zmian klimatu stwarza szansę na wprowadzenie progresywnych rozwiązań w polskich miastach. Możemy to jeszcze zrobić, choć błędy, które popełniliśmy w ciągu ostatnich trzech dekad, sprawiają, że nie będzie to proste zadanie.
(2013–2020)
Jeszcze dobrze nie wysiadł z samochodu, a już go zmroziło:
– Wytniemy i możecie zaczynać – powiedzieli.
Wojtek już to kiedyś słyszał. Właściwie to słyszy to regularnie. Przyjeżdża, ogląda działkę. Teren jest ładny, rośnie tam nawet dorodne drzewo – dajmy na to, klon. Nie że staruszek, ale wystarczająco dorosły, by się nim zachwycić (niektórym do zachwytu wystarczy mniej; mniej, jak wiadomo, czasem znaczy więcej).
– Ale co wytniecie? – pyta w takich sytuacjach.
– No to drzewo, żeby nie przeszkadzało – odpowiada klient albo szef robót.
– Rozumiem, wytniecie to drzewo – Wojtek już wie, w środku jakiej rozmowy się znalazł. – A co by pan chciał w tym ogrodzie? Co my tu mamy panu zaprojektować?
– No nie wiem, może jakieś tuje? Żeby ładnie było.
Ta rozmowa zawsze wygląda trochę inaczej, ale jej meritum pozostaje niezmienne. Wojtek Januszczyk jest architektem krajobrazu nie od wczoraj i jest pewien, że nigdy nie przestanie się dziwić.
Gdyby przestał, musiałby zmienić zawód.
– Powinniśmy się spotkać przed świtem – mówi mi Wojciech Szymalski. – To wtedy najłatwiej poczuć wyspę.
A ja, głupi, umówiłem się z nim w samym sercu wyspy, ale w samym środku dnia. Chciałem najpierw porozmawiać, a potem przejechać rowerem przez wyprażone upałem śródmieście. Liczyłem na opowieść o tym, co nas czeka w przyszłości. Ale on właśnie zbił mnie z tropu.
Szymalski jest prezesem Instytutu na rzecz Ekorozwoju i szefem projektu Adaptcity. Realizująca go grupa ekspertów od 2014 roku badała obecne i przyszłe konsekwencje katastrofy klimatycznej dotykające Warszawę. Na podstawie tych badań powstała stołeczna strategia adaptacji do zmian klimatu. W lipcu 2019 roku uchwalili ją miejscy radni. Odtąd władze miasta będą musiały brać ją pod uwagę przy opracowywaniu dokumentów planistycznych czy budżetów. Co więcej, przy rozpatrywaniu każdej większej inwestycji będą musiały uwzględniać, czy wpisuje się w strategię klimatyczną miasta. Trudno o to przy kolejnej wycince drzew pod parking czy budowie szerszej ulicy kosztem pasa zieleni; łatwiej w przypadku wykupu przez miasto gruntów pod założenie parku.
Mówiąc o wyspie, Szymalski ma na myśli miejską wyspę ciepła, zjawisko, które dotyczy niemal każdego większego miasta w Polsce (ze względu na nadmorskie położenie wolne od niego jest Trójmiasto). Mechanizm jest prosty. W ciepłe dni zalane betonem i gęsto zabudowane kwartały nagrzewają się intensywniej niż tereny zielone. Obecność drzew umożliwia obieg wody, a gdzie jest woda, tam jest po prostu chłodniej. Brak drzew wzmaga nagrzewanie, swoje dokładają sztuczne źródła ciepła, takie jak klimatyzatory, silniki samochodów, tramwajów i autobusów czy karoserie pojazdów, które stoją zaparkowane na chodnikach. Zwarta zabudowa dodatkowo uniemożliwia cyrkulację powietrza. Wszystko to podnosi jego temperaturę.
Zarys warszawskiej wyspy ciepła wyłania się z map przygotowanych przez Adaptcity. Są one dostępne na stronie internetowej stołecznego magistratu. Widać na nich wyraźnie, że wyspa ma dwa bieguny ciepła, obszary zaznaczone przez badaczy kolorem ciemnowiśniowym. Pierwszy z nich znajduje się w miejscu mojego spotkania z Szymalskim – na bliskiej Woli, w rejonie ulic Siennej, Żelaznej i Twardej. Ten drugi najgorętszy skraj leży osiem kilometrów na wschód, na Grochowie. Wyspa wpływa na życie i zdrowie ludzi, infrastrukturę i koszty utrzymania miasta. Wymusza stawianie na ulicach kurtyn wodnych dla mieszkańców oraz chłodzenie wnętrz szpitali, urzędów i innych ważnych budynków użyteczności publicznej. Od temperatury zależy też stan tramwajowych torowisk. Szyny kładzione na kamiennym podłożu bardziej się nagrzewają i w rezultacie łatwiej wypaczają. Trawiaste torowiska są odporniejsze na wysokie temperatury, ale tych jest w Warszawie stosunkowo niewiele.
Jest 4 lutego 2015 roku. Lubelski „Dziennik Wschodni” publikuje artykuł Wojna o drzewo o sąsiedzkim konflikcie w samym centrum miasta. Nowy właściciel nieruchomości przy Radziwiłłowskiej chce urządzić hostel i salę konferencyjną. Dlatego planuje wyciąć stary jesion. Dowodzi, że drzewo jest w złym stanie i będzie stanowić zagrożenie dla jego klientów oraz zaparkowanych przez nich samochodów.
Na zdjęciu w gazecie widać lekko zarośniętego mężczyznę stojącego na dachu jakiegoś garażu czy szopy w cieniu zagrożonego drzewa. To Wojciech Januszczyk, mieszkaniec kamienicy sąsiadującej ze sporną działką i drzewem, architekt krajobrazu. Od dwóch lat walczy o jesion. Gdy pojawili się pod nim drwale ze specjalnej firmy od wycinek, wyszedł z domu i ochronił drzewo własnym ciałem. Stąd ten artykuł. Na miejsce została wezwana policja, właściciel działki zagroził, że skieruje sprawę do sądu. Zrobiła się straszna afera.
Alina o tym artykule i sprawie dowiaduje się od znajomego. Akurat kogoś takiego szuka. Postanawia do tego całego Januszczyka zadzwonić.
A więc Warszawa, rondo Wiatraczna. Jest pierwszy dzień września, trzecia rano, według wszelkich prognoz lato ma zaraz odpuścić, dać wszystkim trochę wytchnienia. Od tygodnia miasto nagrzewało się do temperatur znacznie przekraczających 30 stopni Celsjusza. Przyjechałem więc tutaj doświadczyć wyspy.
Mam notes, aparat, rower i trzy termometry. Dokonuję pierwszego pomiaru, wszystkie instrumenty zgodnie pokazują temperaturę 19,6 stopnia Celsjusza. Rozglądam się dookoła. Rondo jest puste, przed chwilą przejechał po nim zbłąkany autobus nocny. Przechodzę przez torowisko i staję pośrodku pustej ulicy. W szklanej elewacji jednego z budynków odbija się blaknące niebo. Rozglądam się niepewnie, a potem, wiedziony jakimś niezrozumiałym impulsem, kładę się na jezdni. Rozgrzany asfalt niemal przykleja się do moich pleców, mam wrażenie, jakbym oparł się o gorący kaflowy piec. Oto wyspa. Mogę ją poczuć, nie mogę jej zobaczyć.
W pogodny dzień różnice pomiędzy poszczególnymi częściami miasta nie są aż tak zauważalne jak przed świtem. Rozgrzane mury budynków, ulice i wyłożone tłuczniem torowiska oddają wtedy ciepło. Działają jak kamienie wyciągnięte z ogniska. To właśnie w tych porannych godzinach wyspa ciepła wyłania się bardzo wyraźnie.
Nade mną zaczyna się kolejny upalny dzień, choć na razie czuję tylko ciepło tego poprzedniego, zapisane w termicznej pamięci miasta. Po chwili ruszam dalej.
Aleja Waszyngtona jest pusta, jadę więc jej środkiem i czujnie obserwuję termometr przytwierdzony do kierownicy. W miarę zbliżania się do parku Skaryszewskiego i położonych przy ulicy Kinowej ogródków działkowych temperatura spada. Gdy ze szpaleru budynków flankujących ulicę wjeżdżam prosto w tę zieleń, na wyświetlaczu zachodzi gwałtowna zmiana. Przed chwilą było 18,8 stopnia, a teraz, między drzewami, jest już 17,6. Dwa stopnie różnicy względem ronda, a to tylko niecały kilometr.
Wyspa ciepła jest prostą konsekwencją zaburzenia obiegu wody w przyrodzie (przez okoliczność zaistnienia miasta). W miejscach takich jak to można poczuć na własnej skórze, jak ten obieg działa. Jak powinien działać, gdyby nie my – ludzie.
Jednym z założeń projektu Adaptcity jest „ekosystemowe” podejście do miasta. Wojciech Szymalski tłumaczył mi to tak:
– W ekosystemie nie ma szkodników i nie ma zanieczyszczeń, działa mechanizm samoregulacji, utrzymujący wszystko w równowadze. Dzięki temu system może trwać.
Współczesne miasto jest zaprzeczeniem ekosystemu. Zużywa więcej wody i energii, niż oddaje, funkcjonuje w oparciu o środowiskowy kredyt. Zadłuża się. Dziś uświadamiamy sobie, że zaraz będziemy musieli to zadłużenie spłacać. Że to, co wydawało się wieczne, właśnie się kończy. Nagle dobitnie się okazuje, że jesteśmy częścią natury, choćbyśmy robili wszystko, by się od niej odciąć.
Aleje Racławickie, jedna z najważniejszych ulic dla śródmieścia Lublina. Jedziemy na zachód. Wyjeżdżamy z miasta. Wojtek chce mi pokazać kilka swoich ogrodów.
– Wszystko do wycięcia – mówi, pokazując za okno samochodu.
Po obu stronach ulicy stoją dorodne drzewa. Klony, dęby, jesiony. Duże, mniejsze, wszystkie zdrowe. Wkrótce ich nie będzie. Aleje mają być przebudowane, po remoncie pojawią się tu ścieżki rowerowe i nowe chodniki. Drzew w nowym projekcie nie uwzględniono. Utrudniałyby prace. Miejscy aktywiści od 2015 roku walczą o ich ocalenie. Władze miasta i projektanci przebudowy na wszystkie postulaty odpowiadają, że nic się nie da zrobić. Gestem dobrej woli jest rezygnacja z wycinki na rzecz przesadzania.
– Ale to właściwie niczego nie zmienia. Bo drzewa znikają z centrum, robi się betonowa pustynia – wali Wojtek w kierownicę. – Ta niechęć do drzew, wszędzie ją widzę. Mam teorię, z czego ona się bierze. Traktujemy je tylko w kategoriach estetycznych. Jak całą zieleń. Ona ma być ładna, nie musi mieć zastosowania praktycznego. I w zderzeniu z tak zwanym projektem infrastrukturalnym argumenty estetyczne zderzają się z tak zwanymi argumentami praktycznymi.
Wojtek żyje z projektowania ludziom ogrodów, ale gdy słyszy od klienta, że ma być po prostu ładnie, często rezygnuje ze zlecenia.
– Z ogrodem jest jak z ładnym obrazem – tłumaczy. – Kupujesz sobie, wieszasz na ścianie i przez kilka dni, a może nawet tygodni, przechodząc koło niego, cieszysz się nim i zachwycasz. No ale ile można się zachwycać obrazem? W końcu staje się elementem twojego tła. Nadal ma wartość, lubisz go, ale przestajesz na niego zwracać uwagę. Ogród zaprojektowany w taki sposób, by był tylko ładny, również powszednieje domownikom. I nie jest używany. Staram się tłumaczyć, że mogą z niego korzystać tak samo jak z kuchni, jadalni, salonu, pracowni czy pokoju do ćwiczeń. Że ogród może być przedłużeniem domu, a nie tylko jego ozdobą. Albo że ogród to po prostu też dom.
Podobnie, zdaniem Wojtka, jest z zielenią w mieście. Drzewa giną, bo są traktowane tylko jak ozdobniki. A zawsze jest coś ważniejszego niż estetyka. Nie można wstrzymać ważnej inwestycji, bo gdzieś rośnie ładne drzewo. Wtedy pojawiają się właśnie ludzie z piłami.
W parku Skaryszewskim skręcam w jedną z szutrowych alejek i jadę w stronę stawów. Temperatura na termometrze ciągle spada. Wjeżdżam między drzewa, nad niewielkimi polankami unosi się delikatna mgiełka. 17 stopni, jadę dalej, docieram do jednej z sadzawek. Wpadający do niej kanał jest częściowo wyschnięty, poza krótką burzą dwie noce temu w Warszawie nie padało porządnie od tygodni. W zeschniętym mule widzę truchła ryb. Wjeżdżam w kolejną kępę drzew i przeszywa mnie ziąb, na rękach pojawia się gęsia skórka. Termometr na kierownicy pokazuje 15 stopni, z kieszeni wyjmuję jeszcze jeden i dokonuję dokładniejszego pomiaru: 14,3 stopnia. Tego dnia niższego odczytu już nie zobaczę.
Kilka minut później i zaledwie dwieście metrów dalej, na parkingu przy Stadionie Narodowym, termometry pokazują dokładnie 4,5 stopnia więcej. Wielka szutrowo-betonowa połać przyjmowała energię słońca przez cały ubiegły tydzień i teraz działa jak gigantyczny radiator. Co zaskakujące, sam stadion na mapach termowizyjnych pomiarów powierzchni miasta wyróżnia się pozytywnie. Wszystko przez jego biały dach, który zamiast pochłaniać, odbija promienie słoneczne i nie kumuluje ciepła. Malowanie dachów na biało to jeden ze sposobów zwalczania miejskiej wyspy ciepła. Nie jest to jakieś wielkie odkrycie, w krajach o dużej liczbie dni słonecznych białe domy czy chodniki nie są niczym nowym. Naukowcy zajmujący się tym zagadnieniem na Uniwersytecie w Melbourne przekonali władze kampusu do wybielenia części dachów. Z przeprowadzonych przez nich symulacji wynika, że zabieg ten może w słoneczne dni obniżać temperaturę otoczenia o 0,4 stopnia Celsjusza. Przekłada się to na mniejsze zużycie energii do chłodzenia wnętrz budynków, co oznacza też niższą emisję gazów cieplarnianych.
Za Stadionem Narodowym kieruję się w stronę Wisły, jadę wzdłuż praskiego, zielonego brzegu rzeki, ciesząc się chłodem zbliżonym do tego z parku Skaryszewskiego, a potem wjeżdżam na most Świętokrzyski, by na jego środku dokonać kolejnego pomiaru (17,8 stopnia). Do wschodu słońca zostało prawie półtorej godziny. Mam już ruszać dalej, gdy z blednącej szarówki wyłania się on. Idzie z lewego brzegu, przez ramię ma przerzucony wielki wór z pogniecionymi puszkami, człapie zmęczonym krokiem. W końcu dostrzega mnie, zatrzymuje się niemal w pół kroku i wyciąga przed siebie rękę, gdy unoszę aparat do oka. Żadnych zdjęć. Udaje mi się go jednak w ten sposób zatrzymać. Na imię ma Tadeusz, jest bezdomny. Wraca z porannego obchodu, w sobotę i niedzielę rano na bulwarach nad Wisłą jest najwięcej puszek, ale trzeba się spieszyć, bo zbieraczy nie brakuje. Mieszka w krzakach na prawym brzegu, rozbili tam z kolegami ukryte obozowisko.
– Przez kilka lat mieliśmy dobre miejsce na Grochowie, nieopodal Kanału Gocławskiego, ale tam się teraz osiedla pobudowały – wyjaśnia.
Wiem, gdzie to jest. Gdy mieszkałem na Przyczółku Grochowskim, mijałem kilka takich koczowisk rozstawionych wzdłuż alei Stanów Zjednoczonych. Potem pojawiły się nowe bloki i bezdomni zaczęli znikać.
– Przeganiają was? – pytam.
– To też. Ludzie z psami, dzieciaki. Przeszkadzamy im, oni nam.
Grochów, Targówek, Tarchomin to dzielnice Warszawy, na które wyspa ciepła będzie się rozlewała w najbliższych latach. Przybywa tam domów i betonu, ubywa zieleni. W ciągu ostatnich kilku lat Warszawa stała się wrażliwsza na zmiany klimatu z powodu utraty terenów zielonych (biologicznie czynnych). W 2015 roku stanowiły one pięćdziesiąt pięć procent powierzchni miasta, trzy lata później już dwa procent mniej, a do 2030 roku przewidywany jest dalszy spadek (przynajmniej o jeden procent). Tylko na terenach tak zwanych zielonych klinów napowietrzających zabudowano aż trzydzieści hektarów. Ich zadaniem jest wentylowanie miasta. To jednak coraz trudniejsze, a w wielu miejscach już właściwie niemożliwe. Właśnie na terenie takich klinów powstały nie tylko tak ikoniczne dla Warszawy osiedla, jak Marina Mokotów, Eko Park czy Żoliborz Artystyczny, lecz także galeria handlowa Blue City, a nawet centrala ZUS-u. Do 2030 roku zmniejszy się też w Warszawie powierzchnia terenów przepuszczających wodę (do czterdziestu ośmiu procent). To oznacza, że z każdym nawalnym deszczem (a tych przewiduje się coraz więcej) ryzyko okresowych zalań i podtopień będzie rosło.
– Na Grochowie jest cieplej? – pytam Tadeusza, gdy zbiera się w dalszą drogę.
– Zimą tam lepiej niż tu. Ale w takie upały jak teraz to stamtąd uciekamy, po parkach się kryjemy albo nad Wisłę schodzimy. Byle z dala od betonu, bo tam nawet nocą wytrzymać nie idzie. A tu, nad rzeką, chłodniej i jeszcze umyć się można. Lepiej lato tutaj przeczekać.
Siedzą na ławce przed lubelskim Domem Słów. Ławka stoi między drzewami, drzewa na samym środku podwórka, podwórko jest na zapleczu kamienicy u zbiegu ulic Żmigród i Królewskiej. Budynek wygląda dość ponuro, prowadząca do wnętrza brama raczej odstrasza. Warto się jednak przemóc i w nią wejść. Tutaj znajduje się Dom Słów, instytucja, w której jako edukatorka pracuje Alina. Pokazują tu dzieciom i dorosłym, jak powstają słowa, uczą zachwytu nad nimi, zbierają je, układają w historie. W podziemiach trzymają zabytkowe i całkowicie sprawne maszyny drukarskie, jest też pracownia czerpania papieru. Istne cuda. Dom się rozwija, ciągle brakuje mu miejsca. Już się panoszy na całym podwórku, słowa wypełniają tę przestrzeń, rozlazły się po murach, wypełzły na ulicę. Któregoś dnia Alina dowiaduje się, że w planach na zagospodarowanie podwórka jest wycięcie rosnących tam drzew. Każdy remont będzie tam łatwiejszy bez nich.
Dlatego zadzwoniła do Wojtka? Chciałaby opowiedzieć o swoich pomysłach na uratowanie jesionów komuś, kto drzewa rozumie. Siedzą więc na tej ławce, Wojtek mówi jej, co się zrobić da, a czego robić nie ma sensu. Podpowiada argumenty, jakimi walczyć o drzewa.
Coś im tam obojgu zaczyna na tej ławce szumieć w głowach.
Zjeżdżam z mostu i uliczkami Powiśla przebijam się pod skarpę warszawską. Celowo nadkładam drogi, by przemknąć wzdłuż ogrodu sióstr szarytek przy ulicy Kruczkowskiego. Wiedzie tędy moja codzienna droga z pracy do domu. Co wieczór wpadam w wypełniający tę okolicę przejmujący chłód. Dziś w końcu mogę go zmierzyć. Tuż przy murze oddzielającym ulicę od ogrodu termometry wskazują 15,7 stopnia. Mniej niż nad Wisłą.
Tamką wydostaję się z enklawy chłodu na zielonym Powiślu i zbliżam się do centrum wyspy. Mijam Nowy Świat i docieram na plac Powstańców Warszawy. Termometr nie pozostawia tu złudzeń – 19,9 stopnia. U miejskich aktywistów to miejsce nie ma najlepszej opinii. W swoim czasie słynne były betonowe donice, w których ustawiono tutaj rachityczne drzewka. Podobne stały na całej zmodernizowanej ulicy Świętokrzyskiej.
Zmieniło się to dopiero w 2017 roku. To wtedy weszła w życie nowelizacja ustawy o ochronie przyrody. Pozwalała ona właścicielom działek wycinać drzewa praktycznie bez żadnej kontroli czy zezwoleń. Zbigniew Karaczun ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego szacuje, że w ciągu zaledwie kilku miesięcy obowiązywania najbardziej liberalnej wersji ustawy w Polsce wycięto około trzech milionów drzew; w samej Warszawie prawie trzynaście tysięcy. Do najbardziej drastycznych wycinek dochodziło na działkach odzyskanych w toku reprywatyzacji. Tak wycięto cały skwer u zbiegu Nowogrodzkiej i Poznańskiej albo kawałek parku Stanisława Jankowskiego „Agatona” na Powiślu. Działkę z wystającymi z ziemi pniakami właściciel ogrodził betonowym płotem. Zarasta zielskiem i śmieciami, bo plan zagospodarowania przestrzennego nie pozwala w tym miejscu niczego budować. Właściciel pozbył sie z działki drzew właściwie na złość wszystkim, którzy mieszkają w okolicy. To jedno z najsmutniejszych miejsc w polskich miastach, jakie kiedykolwiek widziałem.
Właśnie na fali protestów związanych z wspomnianą ustawą, nazywaną lex Szyszko, stołeczny magistrat rządzony przez Platformę Obywatelską postanowił ugrać kilka punktów. W czasie gdy przez Polskę niósł się ryk mechanicznych pił, na Świętokrzyskiej posadzono całkiem okazałe platany. Wcześniej miejscy urzędnicy twierdzili, że ich korzenie mogą naruszyć konstrukcję znajdującego się pod ulicą tunelu metra.
Plac Powstańców Warszawy nadal jednak czeka na swoją przemianę. Nie będzie ona łatwa, czego dowodzi przypadek łódzkiego placu Dąbrowskiego: w słoneczne dni nagrzewa się on tak bardzo, że urzędnicy zajmujący się zielenią wprost przyznali, że nie przetrwają tam już żadne rośliny, więc nie ma sensu ich sadzić.
Kolejny pomiar robię pod palmą Joanny Rajkowskiej na rondzie de Gaulle’a. W ogóle mnie nie dziwi 19,5 stopnia. Przez trzy czerwcowe tygodnie palma, choć sztuczna, symbolicznie usychała. Jej pożółkłe liście miały zwrócić uwagę mieszkańców stolicy na zagadnienie kryzysu klimatycznego. Za akcją stały Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i polska misja Programu Narodów Zjednoczonych do spraw Środowiska. Grozę sytuacji potęgowała prawdziwość wyschniętych liści – sprowadzono je z południowej Francji, gdzie fale upałów są o wiele gwałtowniejsze i trwają dłużej. Jedna z nich, z 2003 roku, przyczyniła się tam do piętnastu tysięcy zgonów (a siedemdziesięciu tysięcy w całej Europie).
– Wycięli go dwa tygodnie po tamtym artykule w gazecie. Akurat miałem zajęcia na uczelni. Wiedzieli, że nie będę mógł zareagować – mówi Wojtek, gdy stoimy na balkonie. – Tam, gdzie kiedyś rósł jesion, zieje teraz smutna dziura. Ciągle mam takie poczucie, że nie upilnowałem. No szkoda tego drzewa. W miejscu po tamtym pniu wysypano korę i zasadzono kilka bukszpanów.
Podwórko kamienicy przy Staszica, w której mieszkają, to typowa śródmiejska studnia, może niezbyt głęboka, ale wystarczająco przygnębiająca. Drzewo było tu właściwie jedynym zielonym akcentem. Wyglądało zza muru, trochę przełamywało szarość. Gdy zniknęło, Wojtek postanowił zrekompensować stratę po tej stronie muru. Przekonał wspólnotę mieszkaniową, by pozwoliła mu urządzić na podwórku ogród.
– A właściwie ogródek, bo tu nie ma za dużo miejsca. Udało mi się namówić sąsiadów, żebyśmy rozebrali te stare komórki gospodarcze. Nikt już ich przecież nie używa. W ich miejsce pojawiły się rośliny. Wiata na śmietniki będzie miała zielony, żywy dach. Robimy, co możemy – rozgląda się dookoła. – Ale prawda jest taka, że tego drzewa nic nie zastąpi.
Zostawiam palmę i ruszam w stronę Woli. Pustymi Alejami Jerozolimskimi docieram w okolicę Dworca Centralnego i mierzę temperaturę nieopodal skrzyżowania z aleją Jana Pawła II. Tu pada rekord tego dnia, 22,2 stopnia. Spoglądam na zegarek, mam jeszcze czterdzieści minut do wschodu słońca. Z podziemnego przejścia wychodzi kierowca parkującego nieopodal dostawczaka sieci piekarni. Przygląda mi się przez chwilę, potem mówi: – Tam na dole pan zmierz, to ci skali zabraknie. Nagrzewa się tam jak w piecu, w te największe upały to nam dziewczyny mdlały z gorąca, klimatyzacja co rusz siadała. Prawie zamknęliśmy sklep, bo szkoda ludzi w takich warunkach męczyć.
Schodzę więc na dół i mierzę temperaturę powietrza w przejściu pod ulicą. Nie muszę patrzeć na wyświetlacze, by się dowiedzieć, że jest tu o kilka stopni cieplej niż na zewnątrz. Instrumenty pokazują 28 stopni. Minęła 5.30 rano.
Wreszcie ruszam do centrum wyspy. Po drodze mijam jeziora chłodu, jednak o tej porze dnia nie odczuję ich działania. Musiałoby wyjść słońce, by objawiły swą moc. Są tam, gdzie występuje nagromadzenie wysokich budynków. W zasięgu ich cienia powstają obszary chłodniejsze, dające delikatne wytchnienie nawet w tym najgorętszym miejscu miasta. W tej części Śródmieścia, na granicy z Wolą, drapaczy chmur nie brakuje. Ich znaczenie dla klimatu miasta nie ogranicza się jednak tylko do cienia, który rzucają. Szklane budynki są energochłonne, ich chłodzenie (i ogrzewanie) przyczynia się do emisji ogromnych ilości gazów cieplarnianych. To dlatego burmistrz Nowego Jorku Bill de Blasio zapowiedział w kwietniu tego roku zakaz budowy tego typu obiektów w swoim mieście.
Drapacze chmur mają też wpływ na cyrkulację powietrza w mieście. Wojciech Szymalski opowiadał mi o specyficznym, sztucznym wietrze – tak zwanej bryzie miejskiej. Powstaje ona na skutek unoszenia się ciepłego powietrza nad najbardziej rozgrzanymi częściami miasta. To unoszenie wywołuje cyrkulację, gorące powietrze robi miejsce chłodniejszemu, które napływa na teren wyspy i tam też szybko się nagrzewa. Dla miejskiego nomady kierunek bryzy miejskiej – wiejącej w stronę wyspy ciepła – może być drogowskazem. Co więcej, wysokie szklane wieże na drodze tego miejskiego wiatru działają jak kominy. Zwiększają jego siłę i wyprowadzają go wysoko, zmieniając rozkład opadów w mieście. Na granicy Śródmieścia i Woli, tam, gdzie miasto jest najbardziej rozgrzane, deszczu pada mniej niż na Mokotowie czy wschodnim brzegu Wisły. Przy odpowiednich warunkach wysokie budynki mogą też powodować prądy wstępujące i wywoływać krótkotrwałe, ale intensywne deszcze konwekcyjne.
Wiosną 2020 roku rozpoczyna się kolejny etap remontu ulic w centrum Lublina. Następne drzewa mają iść pod topór. Nie tylko przy rozgrzebanych już i zdemolowanych Alejach Racławickich, także przy Poniatowskiego i Lipowej. Wojtek przygląda się temu raczej z daleka. Od jakiegoś czasu uważa, że walka z miejskimi urzędnikami nie za bardzo ma sens. Że cała masa amunicji w takich konfliktach leci zupełnie nie w tę stronę, w którą powinna.
– Tłumaczyć trzeba projektantom, to oni rysują łuki, zatoczki i drogi rowerowe. Gdy drzewa staną na ich drodze, marny ich los. Od projektantów nikt nie wymaga, by oszczędzali zieleń. Robią więc, jak im wygodnie. Można ich przekonywać, by uwzględniali w tym działaniu także drzewa. Na Lipowej zaplanowali akurat poszerzenia i dodatkowe pasy do skrętów. Wyrok dla trzydziestu lip. W ludziach coś pęka. Być może dlatego, że od marca siedzą w domach zmuszeni przez pandemię koronawirusa. Widok drzew za oknami to jedyna zieleń, na jaką w tych warunkach mogą sobie pozwolić. W maju skrzyknięci przez miejskich aktywistów ustawiają się wzdłuż szpaleru przeznaczonych do wycinki drzew na Lipowej. Mają z sobą długą zieloną wstęgę. Mówią, że nie ustąpią. Na balkonach jednej z kamienic pojawiają się hasła:
„Ocalmy drzewa”.
„To ulica Lipowa, nie betonowa”.
„Więcej drzew, nie samochodów”.
„Lipowa tylko z lipami”.
W dniu protestu prezydent miasta mówi w radio: „Ci, co protestują, nie uczestniczyli wcześniej w konsultacjach. Dzisiaj możemy to tak naprawdę poprawić dopiero na etapie wykonawczym. A przebudowa Lipowej będzie realizowana w 2021 roku. Jest więc oczywiście szansa na weryfikację”. Do tego momentu konflikt wygląda więc podobnie jak dziesiątki, jeśli nie setki podobnych historii w całej Polsce. Wieczorem jednak wydarza się coś, co zmienia wszystko. Wbrew słowom prezydenta na Lipowej pojawia się ciężki sprzęt. To przesadzarki firmy ogrodniczej wynajętej przez wykonawcę robót, zaplanowanych rzekomo na 2021 rok. Zaczynają wykopywać lipy stojące wzdłuż ulicy. Jest niedzielny wieczór, miasto jest puste. Hałas maszyn budzi co czujniejszych mieszkańców. Wśród nich jest Joanna Piskorz, mieszkanka obwieszonego transparentami bloku przy Lipowej 10. Telefonem nagrywa całą akcję i własnym ciałem zagradza drogę maszynom. W jej ślad idą inni. Cztery drzewa zostają wywiezione, kilkanaście udaje się ocalić. Robotnicy kręcą się po okolicznych uliczkach jeszcze przez kilka godzin, ale mieszkańców strzegących drzew przybywa.
Kilka dni później Joanna Piskorz powie:
– Ja w tym proteście ze wstęgą nie uczestniczyłam, w niedzielę cały czas padało, nie chciało mi się za bardzo wychodzić z domu. W ogóle się w tę sprawę nie za bardzo angażowałam. Ale gdy usłyszałam, że na ulicy pracują maszyny dosłownie kilka godzin po tym, jak prezydent w radio mówił, że roboty ruszą za rok, to poczułam się oszukana.
Dzień później władze miasta przyznają, że pojawienie się maszyn w niedzielny wieczór na Lipowej było „niefortunne”. I zapowiadają zmianę projektu przebudowy ulicy, dodatkowe spotkania z mieszkańcami. Pod koniec czerwca ogłaszają, że żadne drzewo na Lipowej nie zostanie wycięte, a nieliczne będą przesadzone. W tym czasie jedna z najdorodniejszych lip, ta stojąca na rogu z Curie-Skłodowskiej, dostaje od społeczników imię – Krzysztof. Takie samo, jakie nosi prezydent miasta.
– Sam siebie chyba nie wytnie – zastanawiają się głośno, gdy wieszają tabliczkę.
Wojtek Januszczyk: – Na Lipowej doszło do przełamania. Ludzie zrozumieli, że muszą obronić drzewa własnym ciałem, że to jest ten moment. I to nie byli aktywiści, którzy tłumaczyli miastu od pięciu lat, że ten remont trzeba przeprowadzić inaczej. To byli ludzie stamtąd, z bloków dookoła.
Tuż przed rondem ONZ skręcam w ulicę Złotą, a po chwili docieram pod siedzibę Polskiej Akademii Nauk przy ulicy Twardej i robię ostatni pomiar – 19,9 stopnia. Zaglądam do notatek. Różnica między najzimniejszym (park Skaryszewski) a najcieplejszym miejscem (okolice Dworca Centralnego) w czasie mojej wędrówki przez wyspę wynosi 7,9 stopnia. Nieźle, choć badaczom z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN, pod którym właśnie stoję, udało się zarejestrować jeszcze większą rozpiętość temperatur. W pomiarach porównawczych pomiędzy ich siedzibą a zielonymi osiedlami na Kole i przy ulicy Włodarzewskiej uchwycili różnice sięgające nawet 9 stopni Celsjusza. Z analiz przedstawionych przez zespół Adaptcity wynika zaś, że temperatura w miejskiej wyspie ciepła w centrum Warszawy może wzrosnąć o 0,1 stopnia do 2030 roku, 0,2 po kolejnych trzydziestu latach i 0,5 pod koniec XXI wieku.
Umieralność warszawiaków w wyniku występowania wysokich temperatur badali naukowcy z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego. Wykazali, że każdy jeden stopień powyżej optymalnej temperatury powietrza (dla różnych grup wiekowych to wartości pomiędzy 20 a 24 stopniami) oznacza wzrost umieralności o 1,6 procent. Łatwo policzyć, że podczas upałów sięgających 36–38 stopni umieralność może wzrastać od dziewiętnastu do dwudziestu dziewięciu procent. Codziennie w Warszawie z przyczyn naturalnych umierają mniej więcej czterdzieści cztery osoby. W czasie upałów, których wraz z postępującym kryzysem klimatycznym będzie coraz więcej, każdego dnia należy się zatem spodziewać około dwunastu zgonów więcej. Dotyczy to zwłaszcza mężczyzn, którzy przekroczyli siedemdziesiątkę, i osób cierpiących na choroby układu krążenia.
Te cyfry brzmią abstrakcyjnie, dopóki nie umieszczę pomiędzy nimi samego siebie. W 2050 roku będę dobiegał siedemdziesiątki. Naukowcy z Crowther Lab na Politechnice Federalnej w Zurychu ustalili, że pogoda w Warszawie będzie wtedy przypominać tę obecnie panującą w Tbilisi. Upały w najcieplejszym miesiącu mogą być wtedy o 6,6 stopnia Celsjusza wyższe niż teraz. Czyli jeżeli przez ostatni tydzień męczył mnie skwar sięgający 32 stopni, to powinienem się przygotować, że w wieku siedemdziesięciu lat przyjdzie mi się zmierzyć z upałem sięgającym 38 stopni. Jestem mężczyzną, z powodów genetycznych mam spore szanse załapać się na chorobę wieńcową lub inne choroby układu krążenia.
Jeśli za trzy dekady przyjdzie komuś umierać z powodu upału w Warszawie, to z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że tym kimś będę właśnie ja.
Najpierw ten mały. Ocalał w ostatniej chwili. Pracownicy z firmy Wojtka kosili wąską dróżkę, którą mieli przejść Alina, on i ich wszyscy goście. Ten mały stał na tej dróżce. Jeszcze nie drzewo (jeszcze długo nie), ale już nie siewka. Cudem go zauważyli i uratowali. Rośnie tam pewnie do dziś. Z każdym rokiem ociupinkę większy.
– Potraktowaliśmy tego malucha jako dobry znak – uśmiecha się Alina, kołysząc na ramieniu dziesięciomiesięcznego syna.
Teraz ten duży. Pocztówkowy. Rośnie na łące kawałek pod Przemyślem i jest pewnie ojcem tego małego. Wygląda trochę jak cud. Jego rozłożyste konary układają się w zapraszającym geście. W koronie szumią prawieki. Wojtek po raz pierwszy zobaczył go kilka lat wcześniej. Był na jakiejś imprezie w pobliskim ośrodku, dostrzegł go z oddali. Jakoś mu ten dąb wrósł w pamięć. Gdy szukali z Aliną miejsca na ślub, Wojtek sobie o nim przypomniał. Pojechali na miejsce i już wiedzieli, że to będzie tam.
Wszystko było robione na wariata, ale się udało. Nawet pogoda była dla nich łaskawa. Uznali, że będzie częścią tego przeżycia. Gdyby padało, musieliby się po prostu razem z gośćmi skryć pod tym drzewem. Innego schronienia w okolicy nie było.
W prezencie od znajomego malarza dostali obrazek. Ich dwoje, ławka, podwórko, sześć drzew. To jesiony. Szumią. Są już bezpieczne. Ocalały.
Tego na obrazku nie ma, ale można iść zobaczyć. Adres Żmigród 1, wejście od Królewskiej.
(2018–2020)
Redakcja: Jan Jaroszuk, Ewa Ślusarczyk
Korekta: Paulina Bieniek, Paulina Lenar
Fotografie: Filip Springer
Projekt graficzny: Przemek Dębowski
Konwersja do formatów EPUB i MOBI: Małgorzata Widła
Dokumentacja: Katarzyna Krawczyk (Ucieczka z ulicy Urbanistów, Klejnot w koronie, Płot nasz powszedni, Jesteś tylko spojrzeniem, Czyn 2.0), Majka Justyna (Nad rzekę), Marta Szewczuk (Ucieczka z ulicy Urbanistów)
Copyright for the text © by Filip Springer, 2020
Copyright for this edition © Wydawnictwo Karakter,2020
ISBN 978-83-67016-96-4
Wydanie trzecie
144. książka wydawnictwa Karakter
Książka powstała dzięki programowi stypendialnemu Młoda Polska Narodowego Centrum Kultury.
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1, 31-126 Kraków
karakter.pl
Tekst Wielka przemiana był publikowany w odcinkach w 2018 roku na vogue.pl.
Tekst Najciszej ukazywał się w odcinkach w 2019 roku na vogue.pl.
Fragmenty tekstu Wycinanka były publikowane w 2018 roku na vogue.pl oraz w magazynie „Pismo” w październiku 2019 roku.
Tekst Uberlandszaft ukazał się w kwartalniku „Przekrój” w czerwcu 2019 roku.
Zapraszamy instytucje, organizacje oraz biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje dostępne pod adresem sprzedaz@karakter.pl oraz pod numerem telefonu 511 630 317
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniana i wykorzystywana wyłącznie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji bez uprzedniej wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.