Wanna z kolumnadą - Filip Springer - ebook + książka

Wanna z kolumnadą ebook

Filip Springer

4,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 383

Data ważności licencji: 6/20/2027

Oceny
4,5 (126 ocen)
82
31
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Baleron28

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, zresztą tak jak każdą pozycje Springera. Zabawne, daje do myślenia, wnikliwe.
10
ppp0918

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, uświadamia z jakimi problemami musi sobie radzić Polska i jej mieszkańcy
00
kukis

Nie oderwiesz się od lektury

Springer celnie i trafnie punktuje wiele absurdów polskiej architektury.
00
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

Rzecz o tęsknocie za pięknem otoczenia i o tym jak łatwo je zniszczyć.
00

Popularność




Fi­lip Sprin­ger

Wan­na z ko­lum­na­dą. Re­por­ta­że o pol­skiej prze­strze­ni

Ka­rak­ter

Kra­ków 2024

Wstęp

Ból oczu za­czy­na się za nie­wi­dzial­ną dziś gra­ni­cą. Moż­na ru­szyć na przy­kład z Gör­litz. Za­dba­na sta­rów­ka, od­re­stau­ro­wa­ne ka­mie­ni­ce. Z wy­so­kie­go brze­gu Ny­sy wi­dać już Pol­skę. Pro­wa­dzi tam drew­nia­ny most Przy­jaź­ni. Tuż za nim bia­ło-czer­wo­ny słu­pek i zruj­no­wa­na ka­mie­ni­ca. Na niej wy­ma­lo­wa­ny wo­ła­mi na­pis: „Zi­ga­ret­ten”. Po­dob­no miesz­kań­cy Zgo­rzel­ca wy­bie­ra­ją­cy się na nie­miec­ką stro­nę mó­wią, że „idą na sta­re mia­sto”. Miesz­kań­cy Gör­litz zmie­rza­ją­cy w prze­ciw­nym kie­run­ku mó­wią po pro­stu, że idą do Pol­ski.

Ten ból nie po­ja­wia się na­gle, przy­cho­dzi po­wo­li, na­ra­sta stop­nio­wo. Na po­cząt­ku nie trze­ba się go bać. W pew­nym mo­men­cie sta­je się jed­nak nie do znie­sie­nia. Bu­dzi iry­ta­cję, złość. Że­by so­bie z nim po­ra­dzić, moż­na za­mknąć oczy i przy­po­mnieć, że już za chwi­lę znik­nie zu­peł­nie. Gdy po­ja­wi się obo­jęt­ność na to, co do­oko­ła, bę­dzie­my wie­dzie­li, że je­ste­śmy już u sie­bie.

Że je­ste­śmy w do­mu.

Nie pa­mię­tam lek­cji pla­sty­ki z pod­sta­wów­ki. Z każ­dym in­nym przed­mio­tem mam zwią­za­ne ja­kieś wspo­mnie­nia. Pa­mię­tam sło­je z pre­pa­ra­ta­mi w pra­cow­ni bio­lo­gicz­nej i szpa­rę mię­dzy zę­ba­mi rzą­dzą­cej ni­mi na­uczy­ciel­ki. Pa­mię­tam po­lo­nist­kę i jej wzru­sze­nie, gdy czy­ta­ła nam nie­któ­re wier­sze Her­ber­ta. Pa­mię­tam sza­lo­ną na­uczy­ciel­kę geo­gra­fii, któ­ra po wpi­sa­niu pa­ły do ze­szy­tu rzu­ca­ła nim przez ca­łą kla­sę, aż na sam ko­niec. Trze­ba by­ło iść i go pod­nieść, wy­słu­chu­jąc jej krzy­ków. Pa­mię­tam na­wet, co go­to­wa­łem na za­ję­ciach prak­tycz­no-tech­nicz­nych. Ale za nic na świe­cie nie mo­gę so­bie przy­po­mnieć, co dzia­ło się na pla­sty­ce.

Tłu­ma­czę so­bie, że to dla­te­go ży­je­my w ta­kim brzyd­kim kra­ju. Pew­nie gdy­by nas moc­niej przy­ci­snąć, umie­li­by­śmy po­wie­dzieć coś na te­mat mi­to­zy i me­jo­zy. A przy­naj­mniej uda­ło­by się nam przy­po­rząd­ko­wać te po­ję­cia do od­po­wied­niej pra­cow­ni w na­szej pod­sta­wów­ce. Ja jed­nak nie umiem so­bie przy­po­mnieć na­wet te­go, jak wy­glą­da­ły drzwi do pra­cow­ni pla­stycz­nej w mo­jej szko­le. A mo­że ta­kiej po pro­stu nie by­ło?

Bli­sko pięć­dzie­siąt lat sza­ro­ści PRL-u też mo­gło­by wie­le wy­ja­śniać. Ale to nie tak. Wy­star­czy spoj­rzeć na pla­ka­ty z tam­tych cza­sów, po­roz­ma­wiać z ar­chi­tek­ta­mi, obej­rzeć sta­re zdję­cia. Mo­że i by­ło to wszyst­ko sier­mięż­ne, zgrzeb­ne i by­le ja­kie. Ale nie by­ło ki­czo­wa­te. Świat nie jest aż tak czar­no-bia­ły, by wszyst­ko, co złe, zrzu­cać na tam­tą sza­rość.

Eks­pe­ry­ment z bó­lem oczu bę­dzie moż­na po­wta­rzać u nas jesz­cze przez la­ta. Bę­dzie­my wsia­dać do sa­mo­cho­du gdzieś w Niem­czech i ru­szać na wschód. Al­bo gdzieś w Cze­chach, by skie­ro­wać się na pół­noc. Po mi­nię­ciu nie­wi­dzial­nej gra­ni­cy po­czu­je­my lek­kie ukłu­cie, lecz po­je­dzie­my da­lej. Ból bę­dzie na­ra­stał, ale prze­cież wie­my, że w koń­cu mi­nie. Ja­koś go oswo­imy.

We wstę­pie do pierw­sze­go wy­da­nia tej książ­ki na­pi­sa­łem, że jej te­mat nie jest waż­ny. Na­dal tak uwa­żam. Po­li­ty­cy umiesz­cza­ją go na sza­rym koń­cu li­sty obiet­nic wy­bor­czych. Prze­szka­dza w ro­bie­niu in­te­re­sów przed­się­bior­com. Nie roz­pa­la umy­słów. Moż­na za­py­tać prze­chod­nia na uli­cy: „Nie prze­szka­dza to pa­nu?”, i po­ka­zać pal­cem. Czło­wiek mach­nie rę­ką:

– Nie, nie prze­szka­dza. Mo­gło­by być tro­chę ład­niej­sze, ale ja się na tym nie znam – od­po­wie, a w gor­szym wy­pad­ku rzu­ci: – Lu­dzie nie ma­ją cze­go do garn­ka wło­żyć, a wy się bzdu­ra­mi zaj­mu­je­cie.

Od­by­łem dzie­siąt­ki ta­kich roz­mów. Od tam­te­go wy­da­nia Wan­ny z ko­lum­na­dą mi­nę­ło sie­dem lat. Tro­chę się jed­nak w tym cza­sie zmie­ni­ło. Ma­my w koń­cu usta­wę kra­jo­bra­zo­wą, któ­rej tak wy­cze­ki­wał Mar­cin Rut­kie­wicz, je­den z bo­ha­te­rów tek­stu Je­steś tyl­ko spoj­rze­niem. Ma­my też pręż­ne ru­chy miej­skie, któ­re do­ma­ga­ją się har­mo­nii i ła­du prze­strzen­ne­go w pol­skich mia­stach. Ma­my ca­łą ma­sę ar­chi­tek­to­nicz­nych ikon. Ale ma­my i spe­cu­sta­wę miesz­ka­nio­wą, któ­ra po­zwa­la de­we­lo­pe­rom bu­do­wać swo­je osie­dla gdzie po­pad­nie i bez uwzględ­nia­nia miej­sco­wych pla­nów za­go­spo­da­ro­wa­nia prze­strzen­ne­go. I ma­my ukry­te w zie­mi bli­zny po pra­wie trzech mi­lio­nach drzew, któ­re wy­cię­to w Pol­sce w cią­gu kil­ku za­le­d­wie mie­się­cy obo­wią­zy­wa­nia zno­we­li­zo­wa­nej usta­wy o ochro­nie przy­ro­dy zwa­nej „lex Szysz­ko”. Tym wszyst­kim zmia­nom – na lep­sze i na gor­sze – zo­sta­ły po­świę­co­ne uzu­peł­nie­nia po­szcze­gól­nych tek­stów, a tak­że no­we re­por­ta­że, któ­re za­miesz­cza­my w tym wy­da­niu. Wan­na z ko­lum­na­dą z ro­ku 2020 jest pra­wie dwa ra­zy dłuż­sza niż ta z 2013. Przy­by­ło te­ma­tów, wąt­ków i cią­gów dal­szych. Ca­ła ta no­wa-sta­ra opo­wieść koń­czy się zaś re­por­ta­żem o pro­ble­mie pol­skiej prze­strze­ni, któ­re­go w ogó­le nie wi­dać, za to bar­dzo do­brze sły­chać. Do bó­lu oczu do­łą­czył ból uszu.

Co jed­nak naj­istot­niej­sze – te­mat tej książ­ki nie był waż­ny, nie jest i praw­do­po­dob­nie już ni­g­dy nie bę­dzie. Ska­la wy­zwań, przed ja­ki­mi wkrót­ce sta­nie­my w związ­ku z ka­ta­stro­fą eko­lo­gicz­ną – przede wszyst­kim kon­se­kwen­cja­mi prze­grza­nia kli­ma­tu – spra­wi, że za­gad­nie­nie har­mo­nii w pol­skiej prze­strze­ni zej­dzie na jesz­cze dal­szy plan. Przy­naj­mniej w tych aspek­tach, któ­re do­ty­czą wy­łącz­nie es­te­ty­ki. Mia­stom, gmi­nom i wła­dzom cen­tral­nym, a tak­że sa­mym oby­wa­tel­kom i oby­wa­te­lom nie wy­star­czy ener­gii na wal­kę ze szpet­ny­mi re­kla­ma­mi i pstro­ka­ty­mi ele­wa­cja­mi w cza­sach, w któ­rych trze­ba się bę­dzie za­sta­na­wiać nad za­pew­nie­niem wszyst­kim wo­dy czy elek­trycz­no­ści. Praw­do­po­dob­nie nie bę­dzie­my mie­li już szan­sy żyć w es­te­tycz­nych, za­dba­nych mia­stach. Cze­go nie uda­ło nam się za­ła­twić w cią­gu tych ostat­nich lat ro­sną­ce­go do­stat­ku, już pew­nie za­ła­twić się nie uda. Bę­dą o wie­le pil­niej­sze spra­wy i wy­dat­ki. Ale nie zna­czy to, że za­prze­pa­ści­li­śmy szan­sę ży­cia w mia­stach w ja­kimś sen­sie lep­szych – ta­kich, któ­re są do­sto­so­wa­ne do po­trzeb lu­dzi, a nie sa­mo­cho­dów; w mia­stach, w któ­rych zie­le­ni przy­by­wa, a nie uby­wa, i w mia­stach, w któ­rych roz­wią­za­nia prze­strzen­ne bu­du­ją wspól­no­tę, a nie ją nisz­czą. O te spra­wy ca­ły czas war­to wal­czyć, ko­niecz­ność ad­ap­ta­cji do ga­lo­pu­ją­cych zmian kli­ma­tu stwa­rza szan­sę na wpro­wa­dze­nie pro­gre­syw­nych roz­wią­zań w pol­skich mia­stach. Mo­że­my to jesz­cze zro­bić, choć błę­dy, któ­re po­peł­ni­li­śmy w cią­gu ostat­nich trzech de­kad, spra­wia­ją, że nie bę­dzie to pro­ste za­da­nie.

(2013–2020)

Wy­ci­nan­ka

Atlas drzew: klon

Jesz­cze do­brze nie wy­siadł z sa­mo­cho­du, a już go zmro­zi­ło:

– Wy­tnie­my i mo­że­cie za­czy­nać – po­wie­dzie­li.

Woj­tek już to kie­dyś sły­szał. Wła­ści­wie to sły­szy to re­gu­lar­nie. Przy­jeż­dża, oglą­da dział­kę. Te­ren jest ład­ny, ro­śnie tam na­wet do­rod­ne drze­wo – daj­my na to, klon. Nie że sta­ru­szek, ale wy­star­cza­ją­co do­ro­sły, by się nim za­chwy­cić (nie­któ­rym do za­chwy­tu wy­star­czy mniej; mniej, jak wia­do­mo, cza­sem zna­czy wię­cej).

– Ale co wy­tnie­cie? – py­ta w ta­kich sy­tu­acjach.

– No to drze­wo, że­by nie prze­szka­dza­ło – od­po­wia­da klient al­bo szef ro­bót.

– Ro­zu­miem, wy­tnie­cie to drze­wo – Woj­tek już wie, w środ­ku ja­kiej roz­mo­wy się zna­lazł. – A co by pan chciał w tym ogro­dzie? Co my tu ma­my pa­nu za­pro­jek­to­wać?

– No nie wiem, mo­że ja­kieś tu­je? Że­by ład­nie by­ło.

Ta roz­mo­wa za­wsze wy­glą­da tro­chę ina­czej, ale jej me­ri­tum po­zo­sta­je nie­zmien­ne. Woj­tek Ja­nusz­czyk jest ar­chi­tek­tem kra­jo­bra­zu nie od wczo­raj i jest pe­wien, że ni­g­dy nie prze­sta­nie się dzi­wić.

Gdy­by prze­stał, mu­siał­by zmie­nić za­wód.

Wy­spa

– Po­win­ni­śmy się spo­tkać przed świ­tem – mó­wi mi Woj­ciech Szy­mal­ski. – To wte­dy naj­ła­twiej po­czuć wy­spę.

A ja, głu­pi, umó­wi­łem się z nim w sa­mym ser­cu wy­spy, ale w sa­mym środ­ku dnia. Chcia­łem naj­pierw po­roz­ma­wiać, a po­tem prze­je­chać ro­we­rem przez wy­pra­żo­ne upa­łem śród­mie­ście. Li­czy­łem na opo­wieść o tym, co nas cze­ka w przy­szło­ści. Ale on wła­śnie zbił mnie z tro­pu.

Szy­mal­ski jest pre­ze­sem In­sty­tu­tu na rzecz Eko­ro­zwo­ju i sze­fem pro­jek­tu Ad­apt­ci­ty. Re­ali­zu­ją­ca go gru­pa eks­per­tów od 2014 ro­ku ba­da­ła obec­ne i przy­szłe kon­se­kwen­cje ka­ta­stro­fy kli­ma­tycz­nej do­ty­ka­ją­ce War­sza­wę. Na pod­sta­wie tych ba­dań po­wsta­ła sto­łecz­na stra­te­gia ad­ap­ta­cji do zmian kli­ma­tu. W lip­cu 2019 ro­ku uchwa­li­li ją miej­scy rad­ni. Od­tąd wła­dze mia­sta bę­dą mu­sia­ły brać ją pod uwa­gę przy opra­co­wy­wa­niu do­ku­men­tów pla­ni­stycz­nych czy bu­dże­tów. Co wię­cej, przy roz­pa­try­wa­niu każ­dej więk­szej in­we­sty­cji bę­dą mu­sia­ły uwzględ­niać, czy wpi­su­je się w stra­te­gię kli­ma­tycz­ną mia­sta. Trud­no o to przy ko­lej­nej wy­cin­ce drzew pod par­king czy bu­do­wie szer­szej uli­cy kosz­tem pa­sa zie­le­ni; ła­twiej w przy­pad­ku wy­ku­pu przez mia­sto grun­tów pod za­ło­że­nie par­ku.

Mó­wiąc o wy­spie, Szy­mal­ski ma na my­śli miej­ską wy­spę cie­pła, zja­wi­sko, któ­re do­ty­czy nie­mal każ­de­go więk­sze­go mia­sta w Pol­sce (ze wzglę­du na nad­mor­skie po­ło­że­nie wol­ne od nie­go jest Trój­mia­sto). Me­cha­nizm jest pro­sty. W cie­płe dni za­la­ne be­to­nem i gę­sto za­bu­do­wa­ne kwar­ta­ły na­grze­wa­ją się in­ten­syw­niej niż te­re­ny zie­lo­ne. Obec­ność drzew umoż­li­wia obieg wo­dy, a gdzie jest wo­da, tam jest po pro­stu chłod­niej. Brak drzew wzma­ga na­grze­wa­nie, swo­je do­kła­da­ją sztucz­ne źró­dła cie­pła, ta­kie jak kli­ma­ty­za­to­ry, sil­ni­ki sa­mo­cho­dów, tram­wa­jów i au­to­bu­sów czy ka­ro­se­rie po­jaz­dów, któ­re sto­ją za­par­ko­wa­ne na chod­ni­kach. Zwar­ta za­bu­do­wa do­dat­ko­wo unie­moż­li­wia cyr­ku­la­cję po­wie­trza. Wszyst­ko to pod­no­si je­go tem­pe­ra­tu­rę.

Za­rys war­szaw­skiej wy­spy cie­pła wy­ła­nia się z map przy­go­to­wa­nych przez Ad­apt­ci­ty. Są one do­stęp­ne na stro­nie in­ter­ne­to­wej sto­łecz­ne­go ma­gi­stra­tu. Wi­dać na nich wy­raź­nie, że wy­spa ma dwa bie­gu­ny cie­pła, ob­sza­ry za­zna­czo­ne przez ba­da­czy ko­lo­rem ciem­no­wi­śnio­wym. Pierw­szy z nich znaj­du­je się w miej­scu mo­je­go spo­tka­nia z Szy­mal­skim – na bli­skiej Wo­li, w re­jo­nie ulic Sien­nej, Że­la­znej i Twar­dej. Ten dru­gi naj­go­ręt­szy skraj le­ży osiem ki­lo­me­trów na wschód, na Gro­cho­wie. Wy­spa wpły­wa na ży­cie i zdro­wie lu­dzi, in­fra­struk­tu­rę i kosz­ty utrzy­ma­nia mia­sta. Wy­mu­sza sta­wia­nie na uli­cach kur­tyn wod­nych dla miesz­kań­ców oraz chło­dze­nie wnętrz szpi­ta­li, urzę­dów i in­nych waż­nych bu­dyn­ków uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej. Od tem­pe­ra­tu­ry za­le­ży też stan tram­wa­jo­wych to­ro­wisk. Szy­ny kła­dzio­ne na ka­mien­nym pod­ło­żu bar­dziej się na­grze­wa­ją i w re­zul­ta­cie ła­twiej wy­pa­cza­ją. Tra­wia­ste to­ro­wi­ska są od­por­niej­sze na wy­so­kie tem­pe­ra­tu­ry, ale tych jest w War­sza­wie sto­sun­ko­wo nie­wie­le.

Atlas drzew: je­sion

Jest 4 lu­te­go 2015 ro­ku. Lu­bel­ski „Dzien­nik Wschod­ni” pu­bli­ku­je ar­ty­kuł Woj­na o drze­wo o są­siedz­kim kon­flik­cie w sa­mym cen­trum mia­sta. No­wy wła­ści­ciel nie­ru­cho­mo­ści przy Ra­dzi­wił­łow­skiej chce urzą­dzić ho­stel i sa­lę kon­fe­ren­cyj­ną. Dla­te­go pla­nu­je wy­ciąć sta­ry je­sion. Do­wo­dzi, że drze­wo jest w złym sta­nie i bę­dzie sta­no­wić za­gro­że­nie dla je­go klien­tów oraz za­par­ko­wa­nych przez nich sa­mo­cho­dów.

Na zdję­ciu w ga­ze­cie wi­dać lek­ko za­ro­śnię­te­go męż­czy­znę sto­ją­ce­go na da­chu ja­kie­goś ga­ra­żu czy szo­py w cie­niu za­gro­żo­ne­go drze­wa. To Woj­ciech Ja­nusz­czyk, miesz­ka­niec ka­mie­ni­cy są­sia­du­ją­cej ze spor­ną dział­ką i drze­wem, ar­chi­tekt kra­jo­bra­zu. Od dwóch lat wal­czy o je­sion. Gdy po­ja­wi­li się pod nim drwa­le ze spe­cjal­nej fir­my od wy­ci­nek, wy­szedł z do­mu i ochro­nił drze­wo wła­snym cia­łem. Stąd ten ar­ty­kuł. Na miej­sce zo­sta­ła we­zwa­na po­li­cja, wła­ści­ciel dział­ki za­gro­ził, że skie­ru­je spra­wę do są­du. Zro­bi­ła się strasz­na afe­ra.

Ali­na o tym ar­ty­ku­le i spra­wie do­wia­du­je się od zna­jo­me­go. Aku­rat ko­goś ta­kie­go szu­ka. Po­sta­na­wia do te­go ca­łe­go Ja­nusz­czy­ka za­dzwo­nić.

Wy­spa

A więc War­sza­wa, ron­do Wia­tracz­na. Jest pierw­szy dzień wrze­śnia, trze­cia ra­no, we­dług wszel­kich pro­gnoz la­to ma za­raz od­pu­ścić, dać wszyst­kim tro­chę wy­tchnie­nia. Od ty­go­dnia mia­sto na­grze­wa­ło się do tem­pe­ra­tur znacz­nie prze­kra­cza­ją­cych 30 stop­ni Cel­sju­sza. Przy­je­cha­łem więc tu­taj do­świad­czyć wy­spy.

Mam no­tes, apa­rat, ro­wer i trzy ter­mo­me­try. Do­ko­nu­ję pierw­sze­go po­mia­ru, wszyst­kie in­stru­men­ty zgod­nie po­ka­zu­ją tem­pe­ra­tu­rę 19,6 stop­nia Cel­sju­sza. Roz­glą­dam się do­oko­ła. Ron­do jest pu­ste, przed chwi­lą prze­je­chał po nim zbłą­ka­ny au­to­bus noc­ny. Prze­cho­dzę przez to­ro­wi­sko i sta­ję po­środ­ku pu­stej uli­cy. W szkla­nej ele­wa­cji jed­ne­go z bu­dyn­ków od­bi­ja się blak­ną­ce nie­bo. Roz­glą­dam się nie­pew­nie, a po­tem, wie­dzio­ny ja­kimś nie­zro­zu­mia­łym im­pul­sem, kła­dę się na jezd­ni. Roz­grza­ny as­falt nie­mal przy­kle­ja się do mo­ich ple­ców, mam wra­że­nie, jak­bym oparł się o go­rą­cy ka­flo­wy piec. Oto wy­spa. Mo­gę ją po­czuć, nie mo­gę jej zo­ba­czyć.

W po­god­ny dzień róż­ni­ce po­mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi czę­ścia­mi mia­sta nie są aż tak za­uwa­żal­ne jak przed świ­tem. Roz­grza­ne mu­ry bu­dyn­ków, uli­ce i wy­ło­żo­ne tłucz­niem to­ro­wi­ska od­da­ją wte­dy cie­pło. Dzia­ła­ją jak ka­mie­nie wy­cią­gnię­te z ogni­ska. To wła­śnie w tych po­ran­nych go­dzi­nach wy­spa cie­pła wy­ła­nia się bar­dzo wy­raź­nie.

Na­de mną za­czy­na się ko­lej­ny upal­ny dzień, choć na ra­zie czu­ję tyl­ko cie­pło te­go po­przed­nie­go, za­pi­sa­ne w ter­micz­nej pa­mię­ci mia­sta. Po chwi­li ru­szam da­lej.

Ale­ja Wa­szyng­to­na jest pu­sta, ja­dę więc jej środ­kiem i czuj­nie ob­ser­wu­ję ter­mo­metr przy­twier­dzo­ny do kie­row­ni­cy. W mia­rę zbli­ża­nia się do par­ku Ska­ry­szew­skie­go i po­ło­żo­nych przy uli­cy Ki­no­wej ogród­ków dział­ko­wych tem­pe­ra­tu­ra spa­da. Gdy ze szpa­le­ru bu­dyn­ków flan­ku­ją­cych uli­cę wjeż­dżam pro­sto w tę zie­leń, na wy­świe­tla­czu za­cho­dzi gwał­tow­na zmia­na. Przed chwi­lą by­ło 18,8 stop­nia, a te­raz, mię­dzy drze­wa­mi, jest już 17,6. Dwa stop­nie róż­ni­cy wzglę­dem ron­da, a to tyl­ko nie­ca­ły ki­lo­metr.

Wy­spa cie­pła jest pro­stą kon­se­kwen­cją za­bu­rze­nia obie­gu wo­dy w przy­ro­dzie (przez oko­licz­ność za­ist­nie­nia mia­sta). W miej­scach ta­kich jak to moż­na po­czuć na wła­snej skó­rze, jak ten obieg dzia­ła. Jak po­wi­nien dzia­łać, gdy­by nie my – lu­dzie.

Jed­nym z za­ło­żeń pro­jek­tu Ad­apt­ci­ty jest „eko­sys­te­mo­we” po­dej­ście do mia­sta. Woj­ciech Szy­mal­ski tłu­ma­czył mi to tak:

– W eko­sys­te­mie nie ma szkod­ni­ków i nie ma za­nie­czysz­czeń, dzia­ła me­cha­nizm sa­mo­re­gu­la­cji, utrzy­mu­ją­cy wszyst­ko w rów­no­wa­dze. Dzię­ki te­mu sys­tem mo­że trwać.

Współ­cze­sne mia­sto jest za­prze­cze­niem eko­sys­te­mu. Zu­ży­wa wię­cej wo­dy i ener­gii, niż od­da­je, funk­cjo­nu­je w opar­ciu o śro­do­wi­sko­wy kre­dyt. Za­dłu­ża się. Dziś uświa­da­mia­my so­bie, że za­raz bę­dzie­my mu­sie­li to za­dłu­że­nie spła­cać. Że to, co wy­da­wa­ło się wiecz­ne, wła­śnie się koń­czy. Na­gle do­bit­nie się oka­zu­je, że je­ste­śmy czę­ścią na­tu­ry, choć­by­śmy ro­bi­li wszyst­ko, by się od niej od­ciąć.

Atlas drzew: ale­ja

Ale­je Ra­cła­wic­kie, jed­na z naj­waż­niej­szych ulic dla śród­mie­ścia Lu­bli­na. Je­dzie­my na za­chód. Wy­jeż­dża­my z mia­sta. Woj­tek chce mi po­ka­zać kil­ka swo­ich ogro­dów.

– Wszyst­ko do wy­cię­cia – mó­wi, po­ka­zu­jąc za okno sa­mo­cho­du.

Po obu stro­nach uli­cy sto­ją do­rod­ne drze­wa. Klo­ny, dę­by, je­sio­ny. Du­że, mniej­sze, wszyst­kie zdro­we. Wkrót­ce ich nie bę­dzie. Ale­je ma­ją być prze­bu­do­wa­ne, po re­mon­cie po­ja­wią się tu ścież­ki ro­we­ro­we i no­we chod­ni­ki. Drzew w no­wym pro­jek­cie nie uwzględ­nio­no. Utrud­nia­ły­by pra­ce. Miej­scy ak­ty­wi­ści od 2015 ro­ku wal­czą o ich oca­le­nie. Wła­dze mia­sta i pro­jek­tan­ci prze­bu­do­wy na wszyst­kie po­stu­la­ty od­po­wia­da­ją, że nic się nie da zro­bić. Ge­stem do­brej wo­li jest re­zy­gna­cja z wy­cin­ki na rzecz prze­sa­dza­nia.

– Ale to wła­ści­wie ni­cze­go nie zmie­nia. Bo drze­wa zni­ka­ją z cen­trum, ro­bi się be­to­no­wa pu­sty­nia – wa­li Woj­tek w kie­row­ni­cę. – Ta nie­chęć do drzew, wszę­dzie ją wi­dzę. Mam teo­rię, z cze­go ona się bie­rze. Trak­tu­je­my je tyl­ko w ka­te­go­riach es­te­tycz­nych. Jak ca­łą zie­leń. Ona ma być ład­na, nie mu­si mieć za­sto­so­wa­nia prak­tycz­ne­go. I w zde­rze­niu z tak zwa­nym pro­jek­tem in­fra­struk­tu­ral­nym ar­gu­men­ty es­te­tycz­ne zde­rza­ją się z tak zwa­ny­mi ar­gu­men­ta­mi prak­tycz­ny­mi.

Woj­tek ży­je z pro­jek­to­wa­nia lu­dziom ogro­dów, ale gdy sły­szy od klien­ta, że ma być po pro­stu ład­nie, czę­sto re­zy­gnu­je ze zle­ce­nia.

– Z ogro­dem jest jak z ład­nym ob­ra­zem – tłu­ma­czy. – Ku­pu­jesz so­bie, wie­szasz na ścia­nie i przez kil­ka dni, a mo­że na­wet ty­go­dni, prze­cho­dząc ko­ło nie­go, cie­szysz się nim i za­chwy­casz. No ale ile moż­na się za­chwy­cać ob­ra­zem? W koń­cu sta­je się ele­men­tem two­je­go tła. Na­dal ma war­tość, lu­bisz go, ale prze­sta­jesz na nie­go zwra­cać uwa­gę. Ogród za­pro­jek­to­wa­ny w ta­ki spo­sób, by był tyl­ko ład­ny, rów­nież po­wsze­dnie­je do­mow­ni­kom. I nie jest uży­wa­ny. Sta­ram się tłu­ma­czyć, że mo­gą z nie­go ko­rzy­stać tak sa­mo jak z kuch­ni, ja­dal­ni, sa­lo­nu, pra­cow­ni czy po­ko­ju do ćwi­czeń. Że ogród mo­że być prze­dłu­że­niem do­mu, a nie tyl­ko je­go ozdo­bą. Al­bo że ogród to po pro­stu też dom.

Po­dob­nie, zda­niem Wojt­ka, jest z zie­le­nią w mie­ście. Drze­wa gi­ną, bo są trak­to­wa­ne tyl­ko jak ozdob­ni­ki. A za­wsze jest coś waż­niej­sze­go niż es­te­ty­ka. Nie moż­na wstrzy­mać waż­nej in­we­sty­cji, bo gdzieś ro­śnie ład­ne drze­wo. Wte­dy po­ja­wia­ją się wła­śnie lu­dzie z pi­ła­mi.

Wy­spa

W par­ku Ska­ry­szew­skim skrę­cam w jed­ną z szu­tro­wych ale­jek i ja­dę w stro­nę sta­wów. Tem­pe­ra­tu­ra na ter­mo­me­trze cią­gle spa­da. Wjeż­dżam mię­dzy drze­wa, nad nie­wiel­ki­mi po­lan­ka­mi uno­si się de­li­kat­na mgieł­ka. 17 stop­ni, ja­dę da­lej, do­cie­ram do jed­nej z sa­dza­wek. Wpa­da­ją­cy do niej ka­nał jest czę­ścio­wo wy­schnię­ty, po­za krót­ką bu­rzą dwie no­ce te­mu w War­sza­wie nie pa­da­ło po­rząd­nie od ty­go­dni. W ze­schnię­tym mu­le wi­dzę tru­chła ryb. Wjeż­dżam w ko­lej­ną kę­pę drzew i prze­szy­wa mnie ziąb, na rę­kach po­ja­wia się gę­sia skór­ka. Ter­mo­metr na kie­row­ni­cy po­ka­zu­je 15 stop­ni, z kie­sze­ni wyj­mu­ję jesz­cze je­den i do­ko­nu­ję do­kład­niej­sze­go po­mia­ru: 14,3 stop­nia. Te­go dnia niż­sze­go od­czy­tu już nie zo­ba­czę.

Kil­ka mi­nut póź­niej i za­le­d­wie dwie­ście me­trów da­lej, na par­kin­gu przy Sta­dio­nie Na­ro­do­wym, ter­mo­me­try po­ka­zu­ją do­kład­nie 4,5 stop­nia wię­cej. Wiel­ka szu­tro­wo-be­to­no­wa po­łać przyj­mo­wa­ła ener­gię słoń­ca przez ca­ły ubie­gły ty­dzień i te­raz dzia­ła jak gi­gan­tycz­ny ra­dia­tor. Co za­ska­ku­ją­ce, sam sta­dion na ma­pach ter­mo­wi­zyj­nych po­mia­rów po­wierzch­ni mia­sta wy­róż­nia się po­zy­tyw­nie. Wszyst­ko przez je­go bia­ły dach, któ­ry za­miast po­chła­niać, od­bi­ja pro­mie­nie sło­necz­ne i nie ku­mu­lu­je cie­pła. Ma­lo­wa­nie da­chów na bia­ło to je­den ze spo­so­bów zwal­cza­nia miej­skiej wy­spy cie­pła. Nie jest to ja­kieś wiel­kie od­kry­cie, w kra­jach o du­żej licz­bie dni sło­necz­nych bia­łe do­my czy chod­ni­ki nie są ni­czym no­wym. Na­ukow­cy zaj­mu­ją­cy się tym za­gad­nie­niem na Uni­wer­sy­te­cie w Mel­bo­ur­ne prze­ko­na­li wła­dze kam­pu­su do wy­bie­le­nia czę­ści da­chów. Z prze­pro­wa­dzo­nych przez nich sy­mu­la­cji wy­ni­ka, że za­bieg ten mo­że w sło­necz­ne dni ob­ni­żać tem­pe­ra­tu­rę oto­cze­nia o 0,4 stop­nia Cel­sju­sza. Prze­kła­da się to na mniej­sze zu­ży­cie ener­gii do chło­dze­nia wnętrz bu­dyn­ków, co ozna­cza też niż­szą emi­sję ga­zów cie­plar­nia­nych.

Za Sta­dio­nem Na­ro­do­wym kie­ru­ję się w stro­nę Wi­sły, ja­dę wzdłuż pra­skie­go, zie­lo­ne­go brze­gu rze­ki, cie­sząc się chło­dem zbli­żo­nym do te­go z par­ku Ska­ry­szew­skie­go, a po­tem wjeż­dżam na most Świę­to­krzy­ski, by na je­go środ­ku do­ko­nać ko­lej­ne­go po­mia­ru (17,8 stop­nia). Do wscho­du słoń­ca zo­sta­ło pra­wie pół­to­rej go­dzi­ny. Mam już ru­szać da­lej, gdy z bled­ną­cej sza­rów­ki wy­ła­nia się on. Idzie z le­we­go brze­gu, przez ra­mię ma prze­rzu­co­ny wiel­ki wór z po­gnie­cio­ny­mi pusz­ka­mi, czła­pie zmę­czo­nym kro­kiem. W koń­cu do­strze­ga mnie, za­trzy­mu­je się nie­mal w pół kro­ku i wy­cią­ga przed sie­bie rę­kę, gdy uno­szę apa­rat do oka. Żad­nych zdjęć. Uda­je mi się go jed­nak w ten spo­sób za­trzy­mać. Na imię ma Ta­de­usz, jest bez­dom­ny. Wra­ca z po­ran­ne­go ob­cho­du, w so­bo­tę i nie­dzie­lę ra­no na bul­wa­rach nad Wi­słą jest naj­wię­cej pu­szek, ale trze­ba się spie­szyć, bo zbie­ra­czy nie bra­ku­je. Miesz­ka w krza­kach na pra­wym brze­gu, roz­bi­li tam z ko­le­ga­mi ukry­te obo­zo­wi­sko.

– Przez kil­ka lat mie­li­śmy do­bre miej­sce na Gro­cho­wie, nie­opo­dal Ka­na­łu Go­cław­skie­go, ale tam się te­raz osie­dla po­bu­do­wa­ły – wy­ja­śnia.

Wiem, gdzie to jest. Gdy miesz­ka­łem na Przy­czół­ku Gro­chow­skim, mi­ja­łem kil­ka ta­kich ko­czo­wisk roz­sta­wio­nych wzdłuż alei Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Po­tem po­ja­wi­ły się no­we blo­ki i bez­dom­ni za­czę­li zni­kać.

– Prze­ga­nia­ją was? – py­tam.

– To też. Lu­dzie z psa­mi, dzie­cia­ki. Prze­szka­dza­my im, oni nam.

Gro­chów, Tar­gó­wek, Tar­cho­min to dziel­ni­ce War­sza­wy, na któ­re wy­spa cie­pła bę­dzie się roz­le­wa­ła w naj­bliż­szych la­tach. Przy­by­wa tam do­mów i be­to­nu, uby­wa zie­le­ni. W cią­gu ostat­nich kil­ku lat War­sza­wa sta­ła się wraż­liw­sza na zmia­ny kli­ma­tu z po­wo­du utra­ty te­re­nów zie­lo­nych (bio­lo­gicz­nie czyn­nych). W 2015 ro­ku sta­no­wi­ły one pięć­dzie­siąt pięć pro­cent po­wierzch­ni mia­sta, trzy la­ta póź­niej już dwa pro­cent mniej, a do 2030 ro­ku prze­wi­dy­wa­ny jest dal­szy spa­dek (przy­naj­mniej o je­den pro­cent). Tyl­ko na te­re­nach tak zwa­nych zie­lo­nych kli­nów na­po­wie­trza­ją­cych za­bu­do­wa­no aż trzy­dzie­ści hek­ta­rów. Ich za­da­niem jest wen­ty­lo­wa­nie mia­sta. To jed­nak co­raz trud­niej­sze, a w wie­lu miej­scach już wła­ści­wie nie­moż­li­we. Wła­śnie na te­re­nie ta­kich kli­nów po­wsta­ły nie tyl­ko tak iko­nicz­ne dla War­sza­wy osie­dla, jak Ma­ri­na Mo­ko­tów, Eko Park czy Żo­li­borz Ar­ty­stycz­ny, lecz tak­że ga­le­ria han­dlo­wa Blue Ci­ty, a na­wet cen­tra­la ZUS-u. Do 2030 ro­ku zmniej­szy się też w War­sza­wie po­wierzch­nia te­re­nów prze­pusz­cza­ją­cych wo­dę (do czter­dzie­stu ośmiu pro­cent). To ozna­cza, że z każ­dym na­wal­nym desz­czem (a tych prze­wi­du­je się co­raz wię­cej) ry­zy­ko okre­so­wych za­lań i pod­to­pień bę­dzie ro­sło.

– Na Gro­cho­wie jest cie­plej? – py­tam Ta­de­usza, gdy zbie­ra się w dal­szą dro­gę.

– Zi­mą tam le­piej niż tu. Ale w ta­kie upa­ły jak te­raz to stam­tąd ucie­ka­my, po par­kach się kry­je­my al­bo nad Wi­słę scho­dzi­my. By­le z da­la od be­to­nu, bo tam na­wet no­cą wy­trzy­mać nie idzie. A tu, nad rze­ką, chłod­niej i jesz­cze umyć się moż­na. Le­piej la­to tu­taj prze­cze­kać.

Atlas drzew: sześć je­sio­nów

Sie­dzą na ław­ce przed lu­bel­skim Do­mem Słów. Ław­ka stoi mię­dzy drze­wa­mi, drze­wa na sa­mym środ­ku po­dwór­ka, po­dwór­ko jest na za­ple­czu ka­mie­ni­cy u zbie­gu ulic Żmi­gród i Kró­lew­skiej. Bu­dy­nek wy­glą­da dość po­nu­ro, pro­wa­dzą­ca do wnę­trza bra­ma ra­czej od­stra­sza. War­to się jed­nak prze­móc i w nią wejść. Tu­taj znaj­du­je się Dom Słów, in­sty­tu­cja, w któ­rej ja­ko edu­ka­tor­ka pra­cu­je Ali­na. Po­ka­zu­ją tu dzie­ciom i do­ro­słym, jak po­wsta­ją sło­wa, uczą za­chwy­tu nad ni­mi, zbie­ra­ją je, ukła­da­ją w hi­sto­rie. W pod­zie­miach trzy­ma­ją za­byt­ko­we i cał­ko­wi­cie spraw­ne ma­szy­ny dru­kar­skie, jest też pra­cow­nia czer­pa­nia pa­pie­ru. Ist­ne cu­da. Dom się roz­wi­ja, cią­gle bra­ku­je mu miej­sca. Już się pa­no­szy na ca­łym po­dwór­ku, sło­wa wy­peł­nia­ją tę prze­strzeń, roz­la­zły się po mu­rach, wy­peł­zły na uli­cę. Któ­re­goś dnia Ali­na do­wia­du­je się, że w pla­nach na za­go­spo­da­ro­wa­nie po­dwór­ka jest wy­cię­cie ro­sną­cych tam drzew. Każ­dy re­mont bę­dzie tam ła­twiej­szy bez nich.

Dla­te­go za­dzwo­ni­ła do Wojt­ka? Chcia­ła­by opo­wie­dzieć o swo­ich po­my­słach na ura­to­wa­nie je­sio­nów ko­muś, kto drze­wa ro­zu­mie. Sie­dzą więc na tej ław­ce, Woj­tek mó­wi jej, co się zro­bić da, a cze­go ro­bić nie ma sen­su. Pod­po­wia­da ar­gu­men­ty, ja­ki­mi wal­czyć o drze­wa.

Coś im tam oboj­gu za­czy­na na tej ław­ce szu­mieć w gło­wach.

Wy­spa

Zjeż­dżam z mo­stu i ulicz­ka­mi Po­wi­śla prze­bi­jam się pod skar­pę war­szaw­ską. Ce­lo­wo nad­kła­dam dro­gi, by prze­mknąć wzdłuż ogro­du sióstr sza­ry­tek przy uli­cy Krucz­kow­skie­go. Wie­dzie tę­dy mo­ja co­dzien­na dro­ga z pra­cy do do­mu. Co wie­czór wpa­dam w wy­peł­nia­ją­cy tę oko­li­cę przej­mu­ją­cy chłód. Dziś w koń­cu mo­gę go zmie­rzyć. Tuż przy mu­rze od­dzie­la­ją­cym uli­cę od ogro­du ter­mo­me­try wska­zu­ją 15,7 stop­nia. Mniej niż nad Wi­słą.

Tam­ką wy­do­sta­ję się z en­kla­wy chło­du na zie­lo­nym Po­wi­ślu i zbli­żam się do cen­trum wy­spy. Mi­jam No­wy Świat i do­cie­ram na plac Po­wstań­ców War­sza­wy. Ter­mo­metr nie po­zo­sta­wia tu złu­dzeń – 19,9 stop­nia. U miej­skich ak­ty­wi­stów to miej­sce nie ma naj­lep­szej opi­nii. W swo­im cza­sie słyn­ne by­ły be­to­no­we do­ni­ce, w któ­rych usta­wio­no tu­taj ra­chi­tycz­ne drzew­ka. Po­dob­ne sta­ły na ca­łej zmo­der­ni­zo­wa­nej uli­cy Świę­to­krzy­skiej.

Zmie­ni­ło się to do­pie­ro w 2017 ro­ku. To wte­dy we­szła w ży­cie no­we­li­za­cja usta­wy o ochro­nie przy­ro­dy. Po­zwa­la­ła ona wła­ści­cie­lom dzia­łek wy­ci­nać drze­wa prak­tycz­nie bez żad­nej kon­tro­li czy ze­zwo­leń. Zbi­gniew Ka­ra­czun ze Szko­ły Głów­nej Go­spo­dar­stwa Wiej­skie­go sza­cu­je, że w cią­gu za­le­d­wie kil­ku mie­się­cy obo­wią­zy­wa­nia naj­bar­dziej li­be­ral­nej wer­sji usta­wy w Pol­sce wy­cię­to oko­ło trzech mi­lio­nów drzew; w sa­mej War­sza­wie pra­wie trzy­na­ście ty­się­cy. Do naj­bar­dziej dra­stycz­nych wy­ci­nek do­cho­dzi­ło na dział­kach od­zy­ska­nych w to­ku re­pry­wa­ty­za­cji. Tak wy­cię­to ca­ły skwer u zbie­gu No­wo­grodz­kiej i Po­znań­skiej al­bo ka­wa­łek par­ku Sta­ni­sła­wa Jan­kow­skie­go „Aga­to­na” na Po­wi­ślu. Dział­kę z wy­sta­ją­cy­mi z zie­mi pnia­ka­mi wła­ści­ciel ogro­dził be­to­no­wym pło­tem. Za­ra­sta ziel­skiem i śmie­cia­mi, bo plan za­go­spo­da­ro­wa­nia prze­strzen­ne­go nie po­zwa­la w tym miej­scu ni­cze­go bu­do­wać. Wła­ści­ciel po­zbył sie z dział­ki drzew wła­ści­wie na złość wszyst­kim, któ­rzy miesz­ka­ją w oko­li­cy. To jed­no z naj­smut­niej­szych miejsc w pol­skich mia­stach, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem.

Wła­śnie na fa­li pro­te­stów zwią­za­nych z wspo­mnia­ną usta­wą, na­zy­wa­ną lex Szysz­ko, sto­łecz­ny ma­gi­strat rzą­dzo­ny przez Plat­for­mę Oby­wa­tel­ską po­sta­no­wił ugrać kil­ka punk­tów. W cza­sie gdy przez Pol­skę niósł się ryk me­cha­nicz­nych pił, na Świę­to­krzy­skiej po­sa­dzo­no cał­kiem oka­za­łe pla­ta­ny. Wcze­śniej miej­scy urzęd­ni­cy twier­dzi­li, że ich ko­rze­nie mo­gą na­ru­szyć kon­struk­cję znaj­du­ją­ce­go się pod uli­cą tu­ne­lu me­tra.

Plac Po­wstań­ców War­sza­wy na­dal jed­nak cze­ka na swo­ją prze­mia­nę. Nie bę­dzie ona ła­twa, cze­go do­wo­dzi przy­pa­dek łódz­kie­go pla­cu Dą­brow­skie­go: w sło­necz­ne dni na­grze­wa się on tak bar­dzo, że urzęd­ni­cy zaj­mu­ją­cy się zie­le­nią wprost przy­zna­li, że nie prze­trwa­ją tam już żad­ne ro­śli­ny, więc nie ma sen­su ich sa­dzić.

Ko­lej­ny po­miar ro­bię pod pal­mą Jo­an­ny Raj­kow­skiej na ron­dzie de Gaul­le’a. W ogó­le mnie nie dzi­wi 19,5 stop­nia. Przez trzy czerw­co­we ty­go­dnie pal­ma, choć sztucz­na, sym­bo­licz­nie usy­cha­ła. Jej po­żół­kłe li­ście mia­ły zwró­cić uwa­gę miesz­kań­ców sto­li­cy na za­gad­nie­nie kry­zy­su kli­ma­tycz­ne­go. Za ak­cją sta­ły Mu­zeum Sztu­ki No­wo­cze­snej w War­sza­wie i pol­ska mi­sja Pro­gra­mu Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych do spraw Śro­do­wi­ska. Gro­zę sy­tu­acji po­tę­go­wa­ła praw­dzi­wość wy­schnię­tych li­ści – spro­wa­dzo­no je z po­łu­dnio­wej Fran­cji, gdzie fa­le upa­łów są o wie­le gwał­tow­niej­sze i trwa­ją dłu­żej. Jed­na z nich, z 2003 ro­ku, przy­czy­ni­ła się tam do pięt­na­stu ty­się­cy zgo­nów (a sie­dem­dzie­się­ciu ty­się­cy w ca­łej Eu­ro­pie).

Atlas drzew: tam­ten je­sion

– Wy­cię­li go dwa ty­go­dnie po tam­tym ar­ty­ku­le w ga­ze­cie. Aku­rat mia­łem za­ję­cia na uczel­ni. Wie­dzie­li, że nie bę­dę mógł za­re­ago­wać – mó­wi Woj­tek, gdy sto­imy na bal­ko­nie. – Tam, gdzie kie­dyś rósł je­sion, zie­je te­raz smut­na dziu­ra. Cią­gle mam ta­kie po­czu­cie, że nie upil­no­wa­łem. No szko­da te­go drze­wa. W miej­scu po tam­tym pniu wy­sy­pa­no ko­rę i za­sa­dzo­no kil­ka buksz­pa­nów.

Po­dwór­ko ka­mie­ni­cy przy Sta­szi­ca, w któ­rej miesz­ka­ją, to ty­po­wa śród­miej­ska stud­nia, mo­że nie­zbyt głę­bo­ka, ale wy­star­cza­ją­co przy­gnę­bia­ją­ca. Drze­wo by­ło tu wła­ści­wie je­dy­nym zie­lo­nym ak­cen­tem. Wy­glą­da­ło zza mu­ru, tro­chę prze­ła­my­wa­ło sza­rość. Gdy znik­nę­ło, Woj­tek po­sta­no­wił zre­kom­pen­so­wać stra­tę po tej stro­nie mu­ru. Prze­ko­nał wspól­no­tę miesz­ka­nio­wą, by po­zwo­li­ła mu urzą­dzić na po­dwór­ku ogród.

– A wła­ści­wie ogró­dek, bo tu nie ma za du­żo miej­sca. Uda­ło mi się na­mó­wić są­sia­dów, że­by­śmy ro­ze­bra­li te sta­re ko­mór­ki go­spo­dar­cze. Nikt już ich prze­cież nie uży­wa. W ich miej­sce po­ja­wi­ły się ro­śli­ny. Wia­ta na śmiet­ni­ki bę­dzie mia­ła zie­lo­ny, ży­wy dach. Ro­bi­my, co mo­że­my – roz­glą­da się do­oko­ła. – Ale praw­da jest ta­ka, że te­go drze­wa nic nie za­stą­pi.

Wy­spa

Zo­sta­wiam pal­mę i ru­szam w stro­nę Wo­li. Pu­sty­mi Ale­ja­mi Je­ro­zo­lim­ski­mi do­cie­ram w oko­li­cę Dwor­ca Cen­tral­ne­go i mie­rzę tem­pe­ra­tu­rę nie­opo­dal skrzy­żo­wa­nia z ale­ją Ja­na Paw­ła II. Tu pa­da re­kord te­go dnia, 22,2 stop­nia. Spo­glą­dam na ze­ga­rek, mam jesz­cze czter­dzie­ści mi­nut do wscho­du słoń­ca. Z pod­ziem­ne­go przej­ścia wy­cho­dzi kie­row­ca par­ku­ją­ce­go nie­opo­dal do­staw­cza­ka sie­ci pie­kar­ni. Przy­glą­da mi się przez chwi­lę, po­tem mó­wi: – Tam na do­le pan zmierz, to ci ska­li za­brak­nie. Na­grze­wa się tam jak w pie­cu, w te naj­więk­sze upa­ły to nam dziew­czy­ny mdla­ły z go­rą­ca, kli­ma­ty­za­cja co rusz sia­da­ła. Pra­wie za­mknę­li­śmy sklep, bo szko­da lu­dzi w ta­kich wa­run­kach mę­czyć.

Scho­dzę więc na dół i mie­rzę tem­pe­ra­tu­rę po­wie­trza w przej­ściu pod uli­cą. Nie mu­szę pa­trzeć na wy­świe­tla­cze, by się do­wie­dzieć, że jest tu o kil­ka stop­ni cie­plej niż na ze­wnątrz. In­stru­men­ty po­ka­zu­ją 28 stop­ni. Mi­nę­ła 5.30 ra­no.

Wresz­cie ru­szam do cen­trum wy­spy. Po dro­dze mi­jam je­zio­ra chło­du, jed­nak o tej po­rze dnia nie od­czu­ję ich dzia­ła­nia. Mu­sia­ło­by wyjść słoń­ce, by ob­ja­wi­ły swą moc. Są tam, gdzie wy­stę­pu­je na­gro­ma­dze­nie wy­so­kich bu­dyn­ków. W za­się­gu ich cie­nia po­wsta­ją ob­sza­ry chłod­niej­sze, da­ją­ce de­li­kat­ne wy­tchnie­nie na­wet w tym naj­go­ręt­szym miej­scu mia­sta. W tej czę­ści Śród­mie­ścia, na gra­ni­cy z Wo­lą, dra­pa­czy chmur nie bra­ku­je. Ich zna­cze­nie dla kli­ma­tu mia­sta nie ogra­ni­cza się jed­nak tyl­ko do cie­nia, któ­ry rzu­ca­ją. Szkla­ne bu­dyn­ki są ener­go­chłon­ne, ich chło­dze­nie (i ogrze­wa­nie) przy­czy­nia się do emi­sji ogrom­nych ilo­ści ga­zów cie­plar­nia­nych. To dla­te­go bur­mistrz No­we­go Jor­ku Bill de Bla­sio za­po­wie­dział w kwiet­niu te­go ro­ku za­kaz bu­do­wy te­go ty­pu obiek­tów w swo­im mie­ście.

Dra­pa­cze chmur ma­ją też wpływ na cyr­ku­la­cję po­wie­trza w mie­ście. Woj­ciech Szy­mal­ski opo­wia­dał mi o spe­cy­ficz­nym, sztucz­nym wie­trze – tak zwa­nej bry­zie miej­skiej. Po­wsta­je ona na sku­tek uno­sze­nia się cie­płe­go po­wie­trza nad naj­bar­dziej roz­grza­ny­mi czę­ścia­mi mia­sta. To uno­sze­nie wy­wo­łu­je cyr­ku­la­cję, go­rą­ce po­wie­trze ro­bi miej­sce chłod­niej­sze­mu, któ­re na­pły­wa na te­ren wy­spy i tam też szyb­ko się na­grze­wa. Dla miej­skie­go no­ma­dy kie­ru­nek bry­zy miej­skiej – wie­ją­cej w stro­nę wy­spy cie­pła – mo­że być dro­go­wska­zem. Co wię­cej, wy­so­kie szkla­ne wie­że na dro­dze te­go miej­skie­go wia­tru dzia­ła­ją jak ko­mi­ny. Zwięk­sza­ją je­go si­łę i wy­pro­wa­dza­ją go wy­so­ko, zmie­nia­jąc roz­kład opa­dów w mie­ście. Na gra­ni­cy Śród­mie­ścia i Wo­li, tam, gdzie mia­sto jest naj­bar­dziej roz­grza­ne, desz­czu pa­da mniej niż na Mo­ko­to­wie czy wschod­nim brze­gu Wi­sły. Przy od­po­wied­nich wa­run­kach wy­so­kie bu­dyn­ki mo­gą też po­wo­do­wać prą­dy wstę­pu­ją­ce i wy­wo­ły­wać krót­ko­trwa­łe, ale in­ten­syw­ne desz­cze kon­wek­cyj­ne.

Atlas drzew: li­pa Krzysz­tof

Wio­sną 2020 ro­ku roz­po­czy­na się ko­lej­ny etap re­mon­tu ulic w cen­trum Lu­bli­na. Na­stęp­ne drze­wa ma­ją iść pod to­pór. Nie tyl­ko przy roz­grze­ba­nych już i zde­mo­lo­wa­nych Ale­jach Ra­cła­wic­kich, tak­że przy Po­nia­tow­skie­go i Li­po­wej. Woj­tek przy­glą­da się te­mu ra­czej z da­le­ka. Od ja­kie­goś cza­su uwa­ża, że wal­ka z miej­ski­mi urzęd­ni­ka­mi nie za bar­dzo ma sens. Że ca­ła ma­sa amu­ni­cji w ta­kich kon­flik­tach le­ci zu­peł­nie nie w tę stro­nę, w któ­rą po­win­na.

– Tłu­ma­czyć trze­ba pro­jek­tan­tom, to oni ry­su­ją łu­ki, za­tocz­ki i dro­gi ro­we­ro­we. Gdy drze­wa sta­ną na ich dro­dze, mar­ny ich los. Od pro­jek­tan­tów nikt nie wy­ma­ga, by oszczę­dza­li zie­leń. Ro­bią więc, jak im wy­god­nie. Moż­na ich prze­ko­ny­wać, by uwzględ­nia­li w tym dzia­ła­niu tak­że drze­wa. Na Li­po­wej za­pla­no­wa­li aku­rat po­sze­rze­nia i do­dat­ko­we pa­sy do skrę­tów. Wy­rok dla trzy­dzie­stu lip. W lu­dziach coś pę­ka. Być mo­że dla­te­go, że od mar­ca sie­dzą w do­mach zmu­sze­ni przez pan­de­mię ko­ro­na­wi­ru­sa. Wi­dok drzew za okna­mi to je­dy­na zie­leń, na ja­ką w tych wa­run­kach mo­gą so­bie po­zwo­lić. W ma­ju skrzyk­nię­ci przez miej­skich ak­ty­wi­stów usta­wia­ją się wzdłuż szpa­le­ru prze­zna­czo­nych do wy­cin­ki drzew na Li­po­wej. Ma­ją z so­bą dłu­gą zie­lo­ną wstę­gę. Mó­wią, że nie ustą­pią. Na bal­ko­nach jed­nej z ka­mie­nic po­ja­wia­ją się ha­sła:

„Ocal­my drze­wa”.

„To uli­ca Li­po­wa, nie be­to­no­wa”.

„Wię­cej drzew, nie sa­mo­cho­dów”.

„Li­po­wa tyl­ko z li­pa­mi”.

W dniu pro­te­stu pre­zy­dent mia­sta mó­wi w ra­dio: „Ci, co pro­te­stu­ją, nie uczest­ni­czy­li wcze­śniej w kon­sul­ta­cjach. Dzi­siaj mo­że­my to tak na­praw­dę po­pra­wić do­pie­ro na eta­pie wy­ko­naw­czym. A prze­bu­do­wa Li­po­wej bę­dzie re­ali­zo­wa­na w 2021 ro­ku. Jest więc oczy­wi­ście szan­sa na we­ry­fi­ka­cję”. Do te­go mo­men­tu kon­flikt wy­glą­da więc po­dob­nie jak dzie­siąt­ki, je­śli nie set­ki po­dob­nych hi­sto­rii w ca­łej Pol­sce. Wie­czo­rem jed­nak wy­da­rza się coś, co zmie­nia wszyst­ko. Wbrew sło­wom pre­zy­den­ta na Li­po­wej po­ja­wia się cięż­ki sprzęt. To prze­sa­dzar­ki fir­my ogrod­ni­czej wy­na­ję­tej przez wy­ko­naw­cę ro­bót, za­pla­no­wa­nych rze­ko­mo na 2021 rok. Za­czy­na­ją wy­ko­py­wać li­py sto­ją­ce wzdłuż uli­cy. Jest nie­dziel­ny wie­czór, mia­sto jest pu­ste. Ha­łas ma­szyn bu­dzi co czuj­niej­szych miesz­kań­ców. Wśród nich jest Jo­an­na Pi­skorz, miesz­kan­ka ob­wie­szo­ne­go trans­pa­ren­ta­mi blo­ku przy Li­po­wej 10. Te­le­fo­nem na­gry­wa ca­łą ak­cję i wła­snym cia­łem za­gra­dza dro­gę ma­szy­nom. W jej ślad idą in­ni. Czte­ry drze­wa zo­sta­ją wy­wie­zio­ne, kil­ka­na­ście uda­je się oca­lić. Ro­bot­ni­cy krę­cą się po oko­licz­nych ulicz­kach jesz­cze przez kil­ka go­dzin, ale miesz­kań­ców strze­gą­cych drzew przy­by­wa.

Kil­ka dni póź­niej Jo­an­na Pi­skorz po­wie:

– Ja w tym pro­te­ście ze wstę­gą nie uczest­ni­czy­łam, w nie­dzie­lę ca­ły czas pa­da­ło, nie chcia­ło mi się za bar­dzo wy­cho­dzić z do­mu. W ogó­le się w tę spra­wę nie za bar­dzo an­ga­żo­wa­łam. Ale gdy usły­sza­łam, że na uli­cy pra­cu­ją ma­szy­ny do­słow­nie kil­ka go­dzin po tym, jak pre­zy­dent w ra­dio mó­wił, że ro­bo­ty ru­szą za rok, to po­czu­łam się oszu­ka­na.

Dzień póź­niej wła­dze mia­sta przy­zna­ją, że po­ja­wie­nie się ma­szyn w nie­dziel­ny wie­czór na Li­po­wej by­ło „nie­for­tun­ne”. I za­po­wia­da­ją zmia­nę pro­jek­tu prze­bu­do­wy uli­cy, do­dat­ko­we spo­tka­nia z miesz­kań­ca­mi. Pod ko­niec czerw­ca ogła­sza­ją, że żad­ne drze­wo na Li­po­wej nie zo­sta­nie wy­cię­te, a nie­licz­ne bę­dą prze­sa­dzo­ne. W tym cza­sie jed­na z naj­do­rod­niej­szych lip, ta sto­ją­ca na ro­gu z Cu­rie-Skło­dow­skiej, do­sta­je od spo­łecz­ni­ków imię – Krzysz­tof. Ta­kie sa­mo, ja­kie no­si pre­zy­dent mia­sta.

– Sam sie­bie chy­ba nie wy­tnie – za­sta­na­wia­ją się gło­śno, gdy wie­sza­ją ta­blicz­kę.

Woj­tek Ja­nusz­czyk: – Na Li­po­wej do­szło do prze­ła­ma­nia. Lu­dzie zro­zu­mie­li, że mu­szą obro­nić drze­wa wła­snym cia­łem, że to jest ten mo­ment. I to nie by­li ak­ty­wi­ści, któ­rzy tłu­ma­czy­li mia­stu od pię­ciu lat, że ten re­mont trze­ba prze­pro­wa­dzić ina­czej. To by­li lu­dzie stam­tąd, z blo­ków do­oko­ła.

Wy­spa

Tuż przed ron­dem ONZ skrę­cam w uli­cę Zło­tą, a po chwi­li do­cie­ram pod sie­dzi­bę Pol­skiej Aka­de­mii Na­uk przy uli­cy Twar­dej i ro­bię ostat­ni po­miar – 19,9 stop­nia. Za­glą­dam do no­ta­tek. Róż­ni­ca mię­dzy naj­zim­niej­szym (park Ska­ry­szew­ski) a naj­cie­plej­szym miej­scem (oko­li­ce Dwor­ca Cen­tral­ne­go) w cza­sie mo­jej wę­drów­ki przez wy­spę wy­no­si 7,9 stop­nia. Nie­źle, choć ba­da­czom z In­sty­tu­tu Geo­gra­fii i Prze­strzen­ne­go Za­go­spo­da­ro­wa­nia PAN, pod któ­rym wła­śnie sto­ję, uda­ło się za­re­je­stro­wać jesz­cze więk­szą roz­pię­tość tem­pe­ra­tur. W po­mia­rach po­rów­naw­czych po­mię­dzy ich sie­dzi­bą a zie­lo­ny­mi osie­dla­mi na Ko­le i przy uli­cy Wło­da­rzew­skiej uchwy­ci­li róż­ni­ce się­ga­ją­ce na­wet 9 stop­ni Cel­sju­sza. Z ana­liz przed­sta­wio­nych przez ze­spół Ad­apt­ci­ty wy­ni­ka zaś, że tem­pe­ra­tu­ra w miej­skiej wy­spie cie­pła w cen­trum War­sza­wy mo­że wzro­snąć o 0,1 stop­nia do 2030 ro­ku, 0,2 po ko­lej­nych trzy­dzie­stu la­tach i 0,5 pod ko­niec XXI wie­ku.

Umie­ral­ność war­sza­wia­ków w wy­ni­ku wy­stę­po­wa­nia wy­so­kich tem­pe­ra­tur ba­da­li na­ukow­cy z Na­ro­do­we­go In­sty­tu­tu Zdro­wia Pu­blicz­ne­go. Wy­ka­za­li, że każ­dy je­den sto­pień po­wy­żej opty­mal­nej tem­pe­ra­tu­ry po­wie­trza (dla róż­nych grup wie­ko­wych to war­to­ści po­mię­dzy 20 a 24 stop­nia­mi) ozna­cza wzrost umie­ral­no­ści o 1,6 pro­cent. Ła­two po­li­czyć, że pod­czas upa­łów się­ga­ją­cych 36–38 stop­ni umie­ral­ność mo­że wzra­stać od dzie­więt­na­stu do dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu pro­cent. Co­dzien­nie w War­sza­wie z przy­czyn na­tu­ral­nych umie­ra­ją mniej wię­cej czter­dzie­ści czte­ry oso­by. W cza­sie upa­łów, któ­rych wraz z po­stę­pu­ją­cym kry­zy­sem kli­ma­tycz­nym bę­dzie co­raz wię­cej, każ­de­go dnia na­le­ży się za­tem spo­dzie­wać oko­ło dwu­na­stu zgo­nów wię­cej. Do­ty­czy to zwłasz­cza męż­czyzn, któ­rzy prze­kro­czy­li sie­dem­dzie­siąt­kę, i osób cier­pią­cych na cho­ro­by ukła­du krą­że­nia.

Te cy­fry brzmią abs­trak­cyj­nie, do­pó­ki nie umiesz­czę po­mię­dzy ni­mi sa­me­go sie­bie. W 2050 ro­ku bę­dę do­bie­gał sie­dem­dzie­siąt­ki. Na­ukow­cy z Crow­ther Lab na Po­li­tech­ni­ce Fe­de­ral­nej w Zu­ry­chu usta­li­li, że po­go­da w War­sza­wie bę­dzie wte­dy przy­po­mi­nać tę obec­nie pa­nu­ją­cą w Tbi­li­si. Upa­ły w naj­cie­plej­szym mie­sią­cu mo­gą być wte­dy o 6,6 stop­nia Cel­sju­sza wyż­sze niż te­raz. Czy­li je­że­li przez ostat­ni ty­dzień mę­czył mnie skwar się­ga­ją­cy 32 stop­ni, to po­wi­nie­nem się przy­go­to­wać, że w wie­ku sie­dem­dzie­się­ciu lat przyj­dzie mi się zmie­rzyć z upa­łem się­ga­ją­cym 38 stop­ni. Je­stem męż­czy­zną, z po­wo­dów ge­ne­tycz­nych mam spo­re szan­se za­ła­pać się na cho­ro­bę wień­co­wą lub in­ne cho­ro­by ukła­du krą­że­nia.

Je­śli za trzy de­ka­dy przyj­dzie ko­muś umie­rać z po­wo­du upa­łu w War­sza­wie, to z du­żą do­zą praw­do­po­do­bień­stwa moż­na za­ło­żyć, że tym kimś bę­dę wła­śnie ja.

Atlas drzew: dwa dę­by

Naj­pierw ten ma­ły. Oca­lał w ostat­niej chwi­li. Pra­cow­ni­cy z fir­my Wojt­ka ko­si­li wą­ską dróż­kę, któ­rą mie­li przejść Ali­na, on i ich wszy­scy go­ście. Ten ma­ły stał na tej dróż­ce. Jesz­cze nie drze­wo (jesz­cze dłu­go nie), ale już nie siew­ka. Cu­dem go za­uwa­ży­li i ura­to­wa­li. Ro­śnie tam pew­nie do dziś. Z każ­dym ro­kiem ociu­pin­kę więk­szy.

– Po­trak­to­wa­li­śmy te­go ma­lu­cha ja­ko do­bry znak – uśmie­cha się Ali­na, ko­ły­sząc na ra­mie­niu dzie­się­cio­mie­sięcz­ne­go sy­na.

Te­raz ten du­ży. Pocz­tów­ko­wy. Ro­śnie na łą­ce ka­wa­łek pod Prze­my­ślem i jest pew­nie oj­cem te­go ma­łe­go. Wy­glą­da tro­chę jak cud. Je­go roz­ło­ży­ste ko­na­ry ukła­da­ją się w za­pra­sza­ją­cym ge­ście. W ko­ro­nie szu­mią pra­wie­ki. Woj­tek po raz pierw­szy zo­ba­czył go kil­ka lat wcze­śniej. Był na ja­kiejś im­pre­zie w po­bli­skim ośrod­ku, do­strzegł go z od­da­li. Ja­koś mu ten dąb wrósł w pa­mięć. Gdy szu­ka­li z Ali­ną miej­sca na ślub, Woj­tek so­bie o nim przy­po­mniał. Po­je­cha­li na miej­sce i już wie­dzie­li, że to bę­dzie tam.

Wszyst­ko by­ło ro­bio­ne na wa­ria­ta, ale się uda­ło. Na­wet po­go­da by­ła dla nich ła­ska­wa. Uzna­li, że bę­dzie czę­ścią te­go prze­ży­cia. Gdy­by pa­da­ło, mu­sie­li­by się po pro­stu ra­zem z go­ść­mi skryć pod tym drze­wem. In­ne­go schro­nie­nia w oko­li­cy nie by­ło.

W pre­zen­cie od zna­jo­me­go ma­la­rza do­sta­li ob­ra­zek. Ich dwo­je, ław­ka, po­dwór­ko, sześć drzew. To je­sio­ny. Szu­mią. Są już bez­piecz­ne. Oca­la­ły.

Te­go na ob­raz­ku nie ma, ale moż­na iść zo­ba­czyć. Ad­res Żmi­gród 1, wej­ście od Kró­lew­skiej.

(2018–2020)

Re­dak­cja: Jan Ja­ro­szuk, Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Pau­li­na Bie­niek, Pau­li­na Le­nar

Fo­to­gra­fie: Fi­lip Sprin­ger

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Do­ku­men­ta­cja: Ka­ta­rzy­na Kraw­czyk (Uciecz­ka z uli­cy Urba­ni­stów, Klej­not w ko­ro­nie, Płot nasz po­wsze­dni, Je­steś tyl­ko spoj­rze­niem, Czyn 2.0), Maj­ka Ju­sty­na (Nad rze­kę), Mar­ta Szew­czuk (Uciecz­ka z uli­cy Urba­ni­stów)

Co­py­ri­ght for the text © by Fi­lip Sprin­ger, 2020

Co­py­ri­ght for this edi­tion © Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter,2020

ISBN 978-83-67016-96-4

Wy­da­nie trzecie

144. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Książ­ka po­wsta­ła dzię­ki pro­gra­mo­wi sty­pen­dial­ne­mu Mło­da Pol­ska Na­ro­do­we­go Cen­trum Kul­tu­ry.

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl

Tekst Wiel­ka prze­mia­na był pu­bli­ko­wa­ny w od­cin­kach w 2018 ro­ku na vo­gue.pl.

Tekst Naj­ci­szej uka­zy­wał się w od­cin­kach w 2019 ro­ku na vo­gue.pl.

Frag­men­ty tek­stu Wy­ci­nan­ka by­ły pu­bli­ko­wa­ne w 2018 ro­ku na vo­gue.pl oraz w ma­ga­zy­nie „Pi­smo” w paź­dzier­ni­ku 2019 ro­ku.

Tekst Uber­land­szaft uka­zał się w kwar­tal­ni­ku „Prze­krój” w czerw­cu 2019 ro­ku.

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317

Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniana i wykorzystywana wyłącznie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji bez uprzedniej wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.