Walentynowicz. Anna szuka raju - Dorota Karaś, Marek Sterlingow - ebook + audiobook

Walentynowicz. Anna szuka raju ebook

Dorota Karaś, Marek Sterlingow

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

"To opowieść pełna czułości i wrażliwości, ale prawdziwa, bez podlizywania się bohaterce. O kobiecie, która stała się legendą i tej legendy nie udźwignęła, a przede wszystkim o skrywanej przez te wszystkie lata tajemnicy, do której autorzy dotarli dopiero po jej śmierci.

W książce znajdziemy też odpowiedź na to najważniejsze od lat pytanie – jak to się stało, że tych kilka odważnych osób, które zmieniły historię świata, odnosząc największe w swoim życiu zwycięstwo, tak bardzo się ze sobą skłóciło i znienawidziło."

/Cezary Łazarewicz/

Uparta i ambitna. Zawsze w centrum wydarzeń, w centrum polskiej historii. Tam, gdzie czuje się ważna. „Przodująca spawaczka”, „bohaterka Sierpnia ’80”, „symbol Solidarności”.

Rok 1943, na Wołyniu trwa rzeź. Urodzona w ukraińskiej rodzinie Anna ma kilkanaście lat. Jest na służbie u Polaków, gdy dociera do niej wiadomość, że wszyscy jej najbliżsi zginęli. Musi uciekać, a w nowej rzeczywistości poradzić sobie sama. Ukrywa swoją tożsamość: zdobywa fałszywą metrykę, zmienia wyznanie. Liczy, że prawdy o niej nie odkryje nikt.

Rok 1950, Stocznia Gdańska szuka spawaczy. Anna zgłasza się na kurs, chce być najlepsza. Już wkrótce o jej wzorowej pracy dla Polski Ludowej napiszą gazety.

Rok 1980, rodzi się Solidarność. Zwolnienie Anny z pracy wywołuje strajk w stoczni, do protestu przyłączają się setki zakładów pracy. Z przykładnej działaczki staje się dla partii wrogiem numer jeden. Jej upór i ambicja wkrótce dadzą się we znaki wszystkim.

Jej życie prywatne skrywa wiele tajemnic. Anna nie opowiada o tym, co przeżyła w czasie wojny. Ucieka od rodziny, która zabrała ją z Wołynia. Będąc w ciąży, rozstaje się z ojcem dziecka. Nikomu, nawet synowi, nie zdradzi jego tożsamości. Szczęśliwe małżeństwo z Kazimierzem kończy przedwczesna śmierć męża. Przez dużą część życia Anna toczy walkę z nowotworem.

Dorota Karaś i Marek Sterlingow dotarli do nigdy nie publikowanych archiwalnych nagrań i dokumentów. Odwiedzili rodzinę Anny w Ukrainie, skłonili do zwierzeń jej syna Janusza Walentynowicza. Rozmawiali z przyjaciółmi i przeciwnikami Anny: Lechem Wałęsą, Bogdanem Borusewiczem, Hanną Krall, Krzysztofem 2, agentem, który zaważył na relacjach Anny z Wałęsą. Przeczytali w IPN-ie teczki związane z działalnością opozycji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 638

Data ważności licencji: 3/3/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Michał Pawłowski

www.kreskaikropka.pl

Zdjęcie na 1. stronie okładki

Fot. DOMINIK SADOWSKI / AGENCJA GAZETA

Redakcja

Daniel Lis

Konsultacja historyczna

Dr Jan Olaszek

Opieka redakcyjna

Dorota Gruszka

Dominika Kraśnienko

Adiustacja

Bogumiła Ziembla

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Agnieszka Kwaterska/e-dytor.pl

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska (dla Doroty Karaś i Marka Sterlingowa) oraz przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego (dla Doroty Karaś).

Copyright © by Dorota Karaś & Marek Sterlingow

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Znak,Kraków 2020

ISBN 978-83-240-6072-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2018. Printed in EU

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Anna chce się porządnie najeść

– Przyjechaliśmy z Polski – mówimy.

Olha Lubczyk właśnie wróciła z cerkwi. Na nasz widok przyciska chustkę do oczu.

– Czemu ona znowu płacze? – nie wytrzymuje Anatolij.

Z nerwów odchodzi na bok.

– Wszyscy są, tylko Ani nie ma. – Olhie łzy ciekną po policzkach.

Niska, drobna, ma już dziewięćdziesiąt dwa lata. Ubrana w szarą spódnicę i za dużą marynarkę w kratę, podpiera się kulą.

– Przyjeżdżają i przyjeżdżają, delegacja za delegacją, zawracają tylko głowę i nic – narzeka Anatolij. – Nawet wasze służby już tu były.

– Jakie służby? – jesteśmy zaciekawieni.

– A skąd mam wiedzieć? Od Wałęsy może? – zastanawia się Anatolij, nazywany przez krewnych Tolikiem.

Ma pięćdziesiąt parę lat i od razu widać, że to on tu rządzi.

– Dość już mam tych wizyt – tłumaczy.

Stoimy z Olhą i Anatolijem przed ich domem we wsi Sadowe w Ukrainie. Nie zapraszają nas do środka. Wejdziemy, dopiero gdy rozmowa się przedłuży, a starsza pani nie będzie już miała siły stać.

– Coś wam pokażę – powie Anatolij i w końcu zaprosi nas do domu.

Do tego spotkania zaraz wrócimy. Ale najpierw o tym, jak trafiliśmy do Ukrainy.

*

O samolocie, który w 2010 roku rozbił się w Rosji, z polskim prezydentem na pokładzie, donoszą media na całym świecie. O innych pasażerach, którzy zginęli, również. Ukraińscy dziennikarze szczególnie interesują się urodzoną na Wołyniu Anną Walentynowicz. Odkrywają, że we wsi Sadowe pod Równem ­nadal mieszka jej rodzeństwo. Radio Swoboda tytułuje swój materiał: „W katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem zginęła Ukrainka, która odmieniła losy Polski”.

Siostry i brat zapewniają, że sławna siostra odwiedzała ich regularnie przez czternaście lat – od chwili gdy niespodziewanie się odnaleźli po spowodowanej wojną rozłące. Spotkania nie dożył Nazar Lubczyk, ojciec Anny, który umarł w 1996 roku. W Polsce niedowierzanie. Przecież ze wspomnień Anny Walentynowicz wynika coś zupełnie innego. Jej ojciec Jan Lubczyk był Polakiem z Wołynia, zginął we wrześniu 1939 roku trafiony odłamkiem na ulicy. Matka Aleksandra zarabiała jako krawcowa i umarła na zawał wkrótce po nim. Anna miała jednego brata – starszego, przystojnego Andrzeja, który nie lubił się uczyć. Aresztowali go Sowieci i wywieźli na Sybir. Nigdy już stamtąd nie wrócił. Dziesięcioletnią Annę przygarnęli sąsiedzi, polska rodzina Teleśnickich. Zrobili z niej służącą i zabrali z sobą, gdy w czasie wojny wyjeżdżali z Wołynia. Wykorzystywali sierotę, aż od nich uciekła i zatrudniła się w stoczni.

Czy odnaleziona w Ukrainie rodzina jest prawdziwa? W tej sprawie podzieleni są nawet bliscy Anny Walentynowicz.

Syn Janusz:

– Mam wątpliwości… Czy ja w ogóle powinienem z wami rozmawiać?

Wnuk Piotr:

– To prawda. Pomagam robić o tym film. Jak skończę, to z wami pogadam. Na razie nic z tego. Ale piszcie.

Przyjaciółka i biografka Anna Baszanowska:

– A jakieś dokumenty widzieliście?

Do Ukrainy jedziemy osiem lat po katastrofie w Smoleńsku.

*

Na lotnisku we Lwowie nie ma zbyt dużo ludzi. Słychać głównie Polaków. Jedni przyjechali się zabawić, innych ciągnie nostalgia. Po podróży samolotem atmosfera w pociągu do Równego przenosi nas w przeszłość. Konduktorka sprawdza bilety jeszcze na peronie. W środku z dwóch stron korytarza są po trzy siedzenia – tory w Ukrainie, tak jak w Rosji, są szersze niż w Polsce. Upał aż dusi, ale w całym wagonie można uchylić tylko jedno okno. Nie przeszkadza to siedzącym naprzeciwko pasażerkom, które gdy tylko pociąg rusza, odwijają kanapki z kiełbasą i chrupią ogórki ze skórką.

Na stacji w Równem wita nas Walentyna Romaniuk, dziennikarka Radia Swoboda. Robiła już audycje o rodzinie Anny Walentynowicz i nadal ma z nią kontakt. Około pięćdziesięcioletnia, mówi szybko, rozumiemy co trzecie słowo. Ukraiński różni się jednak od rosyjskiego, którego uczyliśmy się w szkole. Zresztą okazuje się, że rosyjskiego też nie pamiętamy.

Ustalamy, że następnego dnia pojedziemy razem na wieś.

– Tam je sestra Olha, wona stareńka duże, ale wse rozumieje. Wona taka chorosza żinka – opowiada nam Walentyna.

„Żinka”? To chyba „kobieta”?

– Tut je orhanizacija, taki kozaky. Jak my szukały Walentynowicz, to wid nych takyj odyn istoryk, po mami buw, ale win nedawno pomer – tłumaczy Walentyna.

Co Kozacy mają wspólnego z Anną Walentynowicz? Na razie się nie dopytujemy, wkrótce samo się wyjaśni. Może powinniśmy jednak poszukać tłumacza?

*

Rodzina Anny Walentynowicz od prawie stu lat mieszka w Sadowem. Przed wojną wieś nazywała się Sienne. Leży ponad czterdzieści kilometrów od Równego. Niby blisko, ale drogi tu marne. Do tego czasem biegną polami, więc trudno je znaleźć. Marszrutnoje taksi – czyli zdezelowany busik – jeździ w tej okolicy raz dziennie. Chyba że się popsuje i nie wyrusza w trasę. Walentyna nie poleca marszrutki. Organizuje łańcuszek ludzi, żebyśmy mieli własny transport.

– Mój kum – przedstawia mężczyznę ze złotymi zębami.

Najpierw jego samochodem jedziemy do Hoszczy. Tam na krzyżówce dróg czeka na nas kolejny kierowca, też ze złotymi zębami.

– Wołodia, z administracji obwodu – mówi Walentyna.

Wołodia ma zgrabny chiński samochód osobowy. Pierwszy raz taki widzimy. Z Wołodią przyjechał Maksym, tłumacz. Właściwie to ciągle jeszcze uczy się polskiego, ale i tak jest świetny. Maksym ma dwadzieścia pięć lat. Uświadamiamy sobie, że w Ukrainie nie widać wielu młodych ludzi.

– Za granicą są. Osiem milionów już wyjechało – wyjaśnia Walentyna.

Wszyscy pakujemy się do małego chińskiego auta. Samochód trzeszczy, ale dzielnie prze naprzód: polami, po dziurach, czasami po kocich łbach.

Walentyna pociesza Wołodię:

– I tak jest dobrze, bo dawno nie padało.

Wsie, które mijamy, wyglądają chyba tak samo jak osiemdziesiąt lat temu, gdy mieszkała tu Anna Walentynowicz – wtedy Lubczyk. Pobielone ściany, niebieskie okiennice, płoty we wszystkich kolorach tęczy, krzyże zdobione wstęgami. Zieleń przykrywa walące się chlewiki, krzywe kominy i wychodki przy domach. Rzadko mija nas jakiś samochód, na polach pusto, w gospodarstwach ludzi niewielu.

– Nikt nie chce tu już mieszkać. Pracy nie ma, do miasta trudno dojechać. Młodzi wyjeżdżają, starsi wymierają – mówi Walentyna. – Władze proponowały puste domy uciekinierom z Donbasu. Nawet oni ich nie chcieli. Ani szkół, ani dróg, jak tu żyć?

Po godzinie Wołodia wyjeżdża z pola na drogę, która prowadzi do tabliczki z napisem „Садове”.

*

Dom stoi zaraz na skraju wsi – zadbany, murowany, świeżo otynkowany na różowo. Mieszkają w nim Olha i Kateryna, starsza i młodsza siostra Anny Walentynowicz. Obie siwe, z twarzami pociętymi zmarszczkami, w chustkach na głowach. Dom jest własnością Anatolija, syna Kateryny. Gdy pytamy go o Annę, odpowiada ze zniecierpliwieniem:

– No, przyjeżdżała tu, przyjeżdżała, aż zginęła. – Macha ręką. W końcu prosi do środka: – Coś wam pokażę.

W pokoju woń suszonych owoców miesza się z zapachem starości. Sprzętów jest niewiele: kanapa, stół pod oknem, w kącie kaflowy piec. Anatolij przynosi kilka krzeseł. Potem znika i wraca z wyświechtanym egzemplarzem biografii Anny Walentynowicz Cień przyszłości.

– O, to nam dała.

Otwieramy książkę. Na stronie tytułowej odręczna dedykacja: „Swoją biografię przekazuję całej swojej rodzinie Nazarowych. Jest to dokument, gdzie byłam i co robiłam w czasie naszej 53-letniej rozłąki. W przygotowaniu drugie wydanie – uzupełniające. Anna Lubczyk-Walentynowicz. 3 XII 1996”1.

Wygląda jak pismo Anny Walentynowicz. Jak rozumieć dedykację? Czy chciała wydać na nowo biografię, dodając do niej historię swojego ukraińskiego pochodzenia? Jeśli miała taki zamiar, nigdy nie doszedł do skutku.

Rozmowa z rodziną jest chaotyczna. Anatolij co chwilę wchodzi w słowo Olhie, z rzadka wtrąca coś Katia, najmłodsza z sióstr. Była za mała, żeby dobrze zapamiętać Annę. Maksym tłumaczy, ale ledwie nadąża:

– Ojciec Anny nazywał się Nazar Lubczyk, a matka Pryśka.

– Pryśka była wdową, miała już syna Iwana.

– Nazar miał z nią piątkę dzieci. W tym Annę, Olhę i Katię.

– Pryśka umarła w trzydziestym siódmym roku.

Próbujemy ustalić kolejność wydarzeń i słuchamy historii o tym, jak rodzina uznała Annę za zmarłą.

Dedykacja Anny Walentynowicz

Wołyń, rok 1937. Aleksander Pawłowicz Zinkiewicz, dyrektor Szkoły Powszechnej w Siennem, ma dla uczniów ważną wiadomość.

– Fotograf przyjeżdża. Umyć się, uczesać i ubrać porządnie – zarządza. – Zdjęcie będzie wisiało na korytarzu, jeszcze wasze wnuki będą je oglądać.

Ma rację. To jedyna fotografia sprzed wojny, która zachowała się do dziś w archiwum szkoły. Czy jest na niej Anna Lubczyk? Nie wiemy. Właśnie zaczęła naukę w tej szkole. Na zdjęciu są jej szkolne koleżanki i koledzy oraz ulubiony nauczyciel Aleksander Pawłowicz. Pod jego okiem uczy się czytać i pisać po polsku.

Anna po latach opowie: – Zaciągał tak z ruska. Mówił: „Pamiętajcie, dzieci, uczcie się, nie zostawiajcie książek”. Z takim akcentem mówił, ale myśmy go bardzo lubili2.

Zinkiewicz to w Siennem ważna postać. Ukrainiec, wykształcony, także w polskich szkołach, trafił tu przed pierwszą wojną. Zawsze w marynarce, z wypielęgnowanym wąsikiem. Druciane okulary i łysina dodają mu powagi.

Obchodzi okoliczne chutory i namawia chłopów, żeby posłali dzieci do szkoły. Liczba uczniów wzrasta pięciokrotnie, w ławkach po raz pierwszy zasiadają dziewczynki. Program nauczania: czytanie, pisanie i rachunki.

Jego autorytet też rośnie. Gdy każe chłopom pomóc przy remoncie szkoły, pomagają. Kiedy ich sztorcuje, że dzieci mają się uczyć, a nie krowy paść, kończą się wagary.

Nauczyciel umie zdobywać zaufanie władz. Za cara to jeszcze pół biedy. Rosyjska administracja wiele od niego nie oczekuje. Trudniej jest z Polakami, ciągle jakieś komisje, zarządzenia. W szkole ma mówić tylko po polsku, a lekcje zaczynać od odśpiewania Mazurka Dąbrowskiego.

Bez dyskusji wiesza przesłaną z kuratorium tablicę z polskim godłem i napisem „Szkoła Powszechna w Siennem”. Pilnuje, żeby nikt po niej nie mazał obraźliwych napisów.

Klnie pod nosem, gdy władze zamykają filię ukraińskiej organizacji oświatowej Proswita i działającą przy niej bibliotekę. Buntuje się, dopiero gdy ministerialny urzędnik żąda, by przeszedł na katolicyzm:

– Nie ma mowy, ja Ukrainiec, prawosławny z dziada pradziada.

Za Niemców musi zamknąć szkołę, ale przynajmniej ocali życie. W zależności od oczekiwań władz prowadzi lekcje w trzech językach: po rosyjsku, po polsku albo po ukraińsku. Na emeryturę przechodzi w latach pięćdziesiątych, ze stalinowskim orderem w klapie.

Anna pod okiem Aleksandra Pawłowicza uczy się przez cztery lata. Nigdy więcej do żadnej szkoły nie pójdzie.

*

Ale na razie wieś przygotowuje się na przyjazd fotografa. Zgodnie z poleceniem Zinkiewicza matki szykują najlepsze ubrania, wietrzą śmierdzące naftaliną sukienki i garniturki, prasują koszule, obcinają chłopcom włosy. Aż nadchodzi oczekiwany dzień:

– Fotograf, fotograf jedzie! – krzyczą dzieci na widok wozu.

Biegają wokoło, zaglądają pod plandekę. Takie atrakcje w Siennem zdarzają się rzadko.

Zdjęcie, które się zachowało, jest bardzo dobrej jakości, można dostrzec mnóstwo szczegółów. Do fotografii ustawiły się czterdzieści trzy osoby. Większość dziewczynek ma włosy do ramion, przedziałek, grzywkę zapiętą spinką. Chłopcy noszą krótkie fryzury, niektórzy są ogoleni tuż przy skórze. Garniturki za duże, sukienki z różnych epok. Dwoje uczniów jest boso. Niektórzy za to się wystroili: mają pod szyją żabocik lub ciasno zawiązany krawat, kwiatek w butonierce.

Troje dzieci się zagapia, gdy fotograf mówi: „Stąd wyleci ptaszek!”. Patrzą gdzieś na bok. Jeden chłopak akurat oblizuje wargi. Na fotografii ma język na wierzchu i niezwykle głupią minę.

W pierwszym rzędzie w środku siedzi ksiądz. Tuż obok, trochę ściśnięty, dyrektor Zinkiewicz, pod krawatem i w błyszczących butach. Nauczycielka Galina Jerofiejewna Glinska, w odświętnej sukience, stoi w ostatnim rzędzie. Na szyi ma aż dwa sznury korali.

Wszyscy są potwornie stremowani i poważni. Tylko dziewczynka z pierwszego rzędu – jedno z tych dzieci, które nie patrzą w obiektyw – ma na ustach delikatny uśmiech.

Budynek szkoły, na którego tle została zrobiona fotografia, stoi w środku wsi, tuż obok cerkwi. Dzięki obrotności Zinkiewicza jest regularnie remontowany. Przez lata większość potrzeb, łącznie z pensją dla nauczycieli, zaspokajali Pruszyńscy, bajecznie bogaci polscy ziemianie. Teraz szkołę utrzymuje polska administracja.

Pruszyńscy to hrabiowska rodzina, ich majątek przylega do wsi Sienne. Za parę lat Anna będzie miała okazję ich poznać.

*

Chata Pryśki i Nazara, rodziców Anny Lubczyk, stoi niedaleko szkoły – wystarczy minąć cerkiew. Ma pobielone ściany i słomianą strzechę. W środku są tylko dwa pomieszczenia. Po prawej stronie jest komora na jedzenie, naczynia i ubrania. Po lewej izba – pod ścianą rozparł się piec, do niego przytulony jest zapiecek, na którym śpi cała rodzina. Po przeciwnej stronie stoją ławy i stół, pośrodku – kuchnia.

Uczniowie i pracownicy szkoły w Siennem, rok 1937

Wnętrze chaty przypomina ilustrację z elementarza. Brakuje tylko kota wylegującego się na przypiecku. Tak przynajmniej wygląda to na akwareli, która powstanie wiele lat później na podstawie opowieści dzieci Lubczyków. Obrazek namaluje Aleksander Adamowicz, emerytowany nauczyciel i znawca regionu. Pokaże nam go, gdy zatrzymamy się u niego podczas podróży z Równego do Sadowego.

Ze wspomnień Anny Walentynowicz o domu dowiemy się niewiele: – Ogród przy domu nie był duży, miał warzywnik, drzewa owocowe i żelazne korytko z wodą dla kur.

Pryśka i Nazar zamieszkują razem w 1925 roku. Pryśka pochodzi z ustosunkowanej rodziny Paszkoweć. Jej dwie siostry wyemigrowały za ocean. Mieszkają teraz w Buenos Aires w Argentynie, czasem przysyłają listy i zdjęcia. Jest jeszcze brat, chce zostać naukowcem. W rodzinie Pryśki pielęgnuje się legendę, że są potomkami słynnego kozackiego atamana Semena Nalewajki, który pod koniec XVI wieku stanął na czele kozackiej rewolty. Zanim został pojmany i stracony, zdobywał miasta, mordował ich mieszkańców. Wiele lat później bratanek Pryśki napisze o tym książkę.

Pryśka ma dwadzieścia sześć lat i jest kobietą po przejściach. Jej pierwszy mąż Ołeksa Suszczuk utopił się w stawie kilka tygodni po narodzinach ich pierworodnego syna Iwana. Samotna wdowa szybko jednak znalazła męża. Został nim Nazar Lubczyk, który właśnie wrócił z Krakowa z przeszkolenia w polskim wojsku. Są w tym samym wieku, razem mają kawał ziemi – pięć dziesięcin, czyli ponad pięć hektarów. Nie są to latyfundia, ale chłopska rodzina – nawet spora – jakoś z tego wyżyje.

Pryśkę oprócz kozackiego pochodzenia we wsi wyróżnia jeszcze jedna rzecz: wyznanie. Należy do sztundystów. To protestancka wspólnota, która na wschodzie Europy pojawiła się kilkadziesiąt lat wcześniej wraz z niemieckimi kolonistami. Z czasem przyłączają się do niej Rosjanie, Ukraińcy i Polacy.

Sztundystów nie ma wielu, na całym Wołyniu żyje ich około trzydziestu tysięcy. Nie chodzą do kościoła, spotykają się w domach, żeby czytać Biblię. Sąsiedzi traktują ich jak dziwaków, bo są do bólu uczciwi, nie przeklinają i nie palą machorki. Wierni nowej religii zrywają też z tradycyjnym pijaństwem. Nawet duchowni z cerkwi są pod wrażeniem.

Pierwsze dziecko Nazara i Pryśki przychodzi na świat w 1926 roku. To Olha. Trzy lata później, 15 sierpnia 1929 roku, rodzi się Anna.

Na świecie w tym czasie same kłopoty. W Ameryce zaczyna się Wielki Kryzys, który szybko dotrze do Europy. W Niemczech dzięki niemu do władzy dojdzie Adolf Hitler. W Siennem trudniej będzie sprzedać mleko.

U Lubczyków rodzą się kolejne dzieci. Po Annie pojawiają się Petro, Kateryna i Nadija, która umiera jako niemowlę. Najmłodszy syn dostaje na imię Wasyl.

Nazar i Pryśka wpajają dzieciom surowe zasady wiary, nakłaniają do pobożności i modlitwy. Ale żadne z dzieci Lubczyków nie zostaje ochrzczone zaraz po urodzeniu. Sztundyści uznają, że sakrament ten należy przyjmować świadomie, najlepiej w dorosłym wieku.

To dlatego Anna Walentynowicz ochrzci się w Kościele rzymskokatolic­kim dopiero w wieku trzydziestu pięciu lat, gdy będzie szła do ślubu. Nie przyzna się do braku sakramentu. Będzie twierdziła, że w czasie wojny spłonął jej parafialny kościół, a wraz z nim i metryka.

*

W dorosłym życiu Anna Walentynowicz o rodzicach będzie opowiadała ogólnikami: – Mama była cichą, wrażliwą kobietą. To do niej biegłam ze swoimi zmartwieniami. Ojciec był dobry i mądry. Wielu ludzi zwracało się do niego z prośbą o radę, a on nie odmawiał nikomu pomocy. Jednakże z własną biedą nie umiał sobie poradzić.

Anna ma sześć lat i włosy do pasa. Nie cierpi czesania i zaplatania ich w warkocze. Gdy matka je obcina, płacze cały dzień. Boi się, co powie ojciec.

– No i dobrze, będziesz miała wygodnie teraz – mówi Nazar.

W połowie lat trzydziestych rodzina Lubczyków postanawia wyemigrować. W jednych opowieściach chcą wyjechać do Argentyny, gdzie mieszkają już siostry Pryśki, w innych jest mowa o Kanadzie.

– Leżące na stole żółte i fioletowe kwestionariusze, nad którymi marzyliśmy o podróży statkiem po wielkim falującym morzu, mam przed oczyma do dziś – opowie po latach Walentynowicz.

Podróż ośmioosobowej rodziny to ogromny wydatek – może i z tysiąc złotych. Wykwalifikowany robotnik zarabia wtedy około stu złotych miesięcznie, a na Wołyniu nie więcej niż sześćdziesiąt. Skąd Lubczykowie chcą wziąć pieniądze na taką wyprawę? Sporo dostaliby ze sprzedaży ziemi i domu. Może coś odkładają albo liczą na pomoc żyjących w Buenos Aires krewnych.

– Wszystkie dokumenty były już przygotowane i mieliśmy wyjeżdżać. – Olha Lubczyk również pamięta emigracyjne plany. – Wtedy nasza mama nagle zachorowała. Operacji nie chcieli jej zrobić, przyjechał tylko felczer. Zapytał: „Po co mnie do martwego człowieka wieźliście? Przecież ona już nieżywa”. I odjechał. Mama zmarła po dwóch dniach.

Wiele lat później Anna Walentynowicz opowie: – Mama leżała na katafalku i było ciepło. Rozmowy były, że trzeba chować, bo ciało się rozkłada. W ciemną suknię była ubrana i na katafalku była ziemia położona. Nie wiedziałam, dlaczego ta ziemia, teraz zdaję sobie sprawę, że gorąco było.

We wrześniu 1937 roku Nazar zostaje sam z szóstką dzieci. Nie myśli już o emigracji.

Olha ma jedenaście lat, musi przerwać naukę i zająć się sprzątaniem, gotowaniem, pilnowaniem sióstr i braci. Kiedy jest jej ciężko, wypłakuje się młodszej o trzy lata Ani. Dziewczynki dzielą się wszystkimi sekretami.

Jest jeszcze dorastający Iwan – najstarszy, przyrodni brat. Do szkoły też już nie chodzi, musi pomagać ojcu w gospodarstwie. Dzięki temu mają co jeść. Lubczykowie żyją głównie ze sprzedaży mleka i buraków cukrowych. Buraki skupują od chłopów miejscowe cukrownie należące do polskich ziemian. Cukier z nich, tańszy niż ten z trzciny cukrowej, podbija Polskę i ­Europę.

Najpopularniejsze hasło reklamowe brzmi: „Cukier krzepi”. W 1935 roku Melchior Wańkowicz inkasuje za nie gigantyczne honorarium – pięć tysięcy złotych.

– Mieliśmy swoją ziemię, mogliśmy ją siać i obrabiać – opowiada nam Olha Lubczyk. – Było ciężko, ale nie żyliśmy biednie.

*

Centrum świata małej Anny to Sienne. Czternaście kilometrów stąd, na południe, leży miasteczko Hoszcza. Oprócz Ukraińców żyje w nim sporo Żydów i Polaków, nawet Niemców.

Hoszcza jest oddalona o kolejne trzydzieści cztery kilometry od Równego, gdzie w każdy poniedziałek jest dzień targowy. Z okolicznych wsi zjeżdżają chłopi, tragarze biegają od wozu do wozu, sprzedawcy nawołują klientów w różnych językach. Czy Anna jeździ tam z ojcem przed wojną? Wozem zabrałoby im to co najmniej pół dnia. Częściej w poniedziałki wybierają się na rynek do leżącego sześć kilometrów od Siennego Tuczyna.

W Równem działają szkoły rosyjskie, polskie, żydowskie i ukraińskie. W hebrajskim gimnazjum Żydowskiego Stowarzyszenia Oświatowo-Kulturalnego „Tarbut” uczy się Fania Mussman. Zanim wybuchnie wojna, zdąży wyjechać do Palestyny i urodzić syna Amosa, który w przyszłości przybierze nazwisko Oz i stanie się najbardziej znanym pisarzem izraelskim.

Młodziutka Sara Gincburg, wnuczka Klary Sandberg, która prowadzi aptekę przy głównej ulicy Równego, pisze pierwsze wiersze. Niedługo zadebiutuje w gazetce „Echa Szkolne”, weźmie udział w konkursie „Wiadomości Literackich”, zwróci na siebie uwagę Juliana Tuwima i zacznie się podpisywać „Zuzanna Ginczanka”.

Anna w Równem pojawi się tuż przed ucieczką z Wołynia.

*

Po pierwszej wojnie światowej wielu Ukraińców jest rozczarowanych, że nie mają własnego państwa. Owszem, w ramach ZSRR powstaje Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka, ale decyzje zapadają w Moskwie.

Wielki głód, celowo wywołany przez sowieckie władze, zabija miliony ukraińskich chłopów. Więcej szczęścia mają ci, którzy tak jak Nazar Lubczyk znaleźli się w II Rzeczypospolitej. Wciąż jednak klepią biedę i są obywatelami drugiej kategorii. Choć wychodzą ukraińskie gazety i książki, działają stowarzyszenia i organizacje polityczne, to młodzi Ukraińcy mają niewielkie szanse na karierę. W szkołach trwa przymusowa polonizacja. Mimo obietnic nie powstaje uniwersytet ukraiński we Lwowie.

Do tego polski rząd wysyła na Kresy osadników wojskowych. Dostają za darmo ziemię, mogą brać tanie kredyty. To nie podoba się ukraińskim chłopom.

Młodzi Ukraińcy, którzy marzą o niepodległym państwie, są coraz bardziej radykalni. W 1929 roku w Wiedniu powstaje Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów. Członkowie OUN są gotowi na wszystko, łącznie z terrorem. W Galicji podpalają polskie zagrody, sabotują produkcję, organizują ataki, których celem są głównie Ukraińcy sprzyjający porozumieniu z Polską. Ich najgłośniejszy zamach to jednak zabójstwo polskiego ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Wśród skazanych za to na śmierć jest Stepan Bandera, jeden z przywódców OUN. Sąd zmienia mu później wyrok na dożywocie.

Nie wszyscy Ukraińcy popierają akcje OUN. Tym bardziej że powodują one represje. Polskie wojsko przeprowadza rewizje we wsiach, niszczy plony. Podejrzani lądują w stworzonym przez sanację obozie w Berezie Kartuskiej. W ostatnich latach II Rzeczypospolitej jest jeszcze gorzej. Władze burzą prawosławne cerkwie na Lubelszczyźnie i Wołyniu i próbują zmusić Ukraińców do przejścia na katolicyzm.

O nastrojach na wsi przed wojną pisze sławny dziennikarz Ksawery Pruszyński, kuzyn polskich ziemian z majątku Pustomyty, leżącego po sąsiedzku ze wsią Sienne: „Chłop ukraiński pytał się przejezdnych rok temu, co z Abisynią. Chłop ukraiński pyta się w tym roku o Hiszpanię. Dlaczego ludzie pod Włodzimierzem, Dubnem interesują się nieraz losami Negusa czy sukcesami gen. Moli? Wyjaśniają to jasno i szczerze: »Może być z tego wojna«. »Czy chcielibyście, żeby była wojna?« – pytam. Chłop patrzy się głęboko zdziwiony i mówi: »Ja chłop, panie, jakże mnie chcieć wojny?«. (…) Chłop nie chce wojny nawet wtedy, gdyby jej owocem miałaby być wolna Ukraina. Zbyt wielkie, zbyt ciężkie ryzyko. (…) Pragnienie pokoju jest tak wielkie, że pogłoski o planowanej przez Hitlera wojnie wzmogły do kilkudziesięciu tysięcy podania o pozwolenie na emigrację do Ameryki. Chłop nie chce wojny”3.

Pruszyński się nie myli. Na wojnie, o której nadejściu rozprawiają ukraińscy chłopi, Nazar Lubczyk nic nie zyska. Straci za to na lata córkę i syna oraz – już na zawsze – cztery palce lewej dłoni. I tak będzie mógł nazywać się szczęśliwcem.

*

Kampania wrześniowa jest dla Polski krótka i bolesna. Hitler potrzebuje przestrzeni życiowej na wschodzie i wie, jak ją zdobyć. Do ataku ruszają czołgi. Całe dywizje czołgów. Żadnej wojny pozycyjnej, żadnych okopów. Blitzkrieg. Niemieccy żołnierze w kilka tygodni docierają na drugi koniec Polski, po drodze rozbijając nieprzygotowane wojsko polskie.

Niemcy zachęcają do działania ukraińskich nacjonalistów, którzy mają dezorganizować polskie zaplecze. Ukraińcy wierzą, że to dla nich okazja, aby przy pomocy Rzeszy stworzyć niepodległe państwo. Z więzienia wydostał się już Stepan Bandera.

Sytuacja się pogarsza, gdy 17 września Rzeczpospolitą atakują Sowieci. Polski rząd ucieka do Rumunii już następnego dnia.

Polska jest teraz podzielona między dwa mocarstwa. Niepodległa Ukraina? Niemcy zostawiają nacjonalistów na lodzie. Ukraińskie powstanie nie wybucha. Bojówki OUN uderzają tylko na kilkanaście polskich kolonii. We wsiach Koniuchy, Potutory i Sławentyn zabijają około dwustu Polaków. Giną wszyscy mężczyźni, chłopcy powyżej dziesięciu lat i kobiety, które mogą ­rodzić.

Stalin przymyka oczy na te zbrodnie. Nowa władza nazywa je „ludową sprawiedliwością”.

Ponad sto dwadzieścia tysięcy Ukraińców walczyło jednak ramię w ramię z Polakami w kampanii wrześniowej. To dużo więcej niż tych, którzy atakowali polskie kolonie, dwory, grabili i mordowali.

Pod koniec września jest już po wszystkim. Polska jest zdobyta, gdzieniegdzie bronią się niedobitki. Wołyń znajduje się pod panowaniem Związku Sowieckiego.

*

Wśród polskich żołnierzy nie ma czterdziestoletniego Nazara. Po śmierci Pryśki sam opiekuje się szóstką dzieci. Najmłodsze nie skończyło jeszcze trzech lat, najstarsze ma czternaście. Chyba to wybawiło go od mobi-lizacji.

Lubczykowie dalej mieszkają w Siennem. Nie są już jednak obywatelami II Rzeczypospolitej, lecz Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Sowieci nie uznają własności prywatnej.

– Zabrali nam ziemię, cały majątek i inwentarz. Wtedy nie mieliśmy się już w co ubrać, chodziliśmy boso – wspomina Olha.

Są też korzystne decyzje nowych władz. Szkoła w Siennem się powiększa. Materiały budowlane pochodzą z domów niemieckich kolonistów, którzy posłusznie wyjeżdżają do Generalnej Guberni.

Represje dotykają polskich ziemian i zamożniejszych gospodarzy. Jednym z najbogatszych ludzi w obwodzie jest hrabia Andrzej Pruszyński, dziedzic majątku Pustomyty (jego przodek odkupił go od samych książąt Lubomirskich, do których należało Równe i liczne dobra na Wołyniu). Dwór znajduje się ledwie cztery kilometry od domu Lubczyków. Od wiosny do jesieni pracuje tu połowa Siennego.

Rada wiejska Pustomytów jeszcze we wrześniu 1939 roku oskarża Andrzeja Pruszyńskiego o to, że nigdy nie pracował, gnębił parobków i zgromadził ogromny majątek. Hrabia umiera w łagrze dwa lata później.

Dwór w Pustomytach przetrwa do 1943 roku. Zanim spłonie, w majątku zamieszka Anna Lubczyk.

Tymczasem mamy jeszcze rok 1940. U Lubczyków wesele, Nazar żeni się po raz drugi. Do domu w Siennem wprowadza się Marija Ozarczuk, młodsza od męża o osiemnaście lat. Pełna werwy, w chacie od razu widać zmiany. Będą mieli piątkę dzieci, przeżyją razem ponad pół wieku.

Olha Lubczyk pamięta, że macocha dbała o pasierbów jak o własne dzieci. Anna nie wspomni o niej ani słowem.

*

W czerwcu 1941 roku mieszkańcy Siennego słyszą warkot przelatujących samolotów. Na Równe spadają bomby. Kilka dni później Anna po raz pierwszy widzi Niemców.

– Jechali motorem z przyczepą, a wtedy my, dzieciaki, biegaliśmy od zabudowania do zabudowania i się chowaliśmy – opowie po latach.

Pojawienie się Niemców budzi wśród Ukraińców nadzieję, a nie grozę. Przegnali Sowietów. Może pozwolą stworzyć własne państwo? Banderowcy ogłaszają powstanie rządu. Nic z tego. W lipcu Stepan Bandera zostaje aresztowany i wysłany do obozu koncentracyjnego. a Ukraina staje się Komisariatem Rzeszy. Jego szef Erich Koch na swoją główną siedzibę wybiera Równe.

Zebrania z lokalnym aparatem zaczyna od kilku słów o sobie: – Moi panowie, jestem znany jako brutalny pies.

Zadania? Produkować żywność i dostarczyć ludzi do pracy w Rzeszy.

Koch: – Mamy wypompować z Ukrainy wszystko.

Polacy robią, co mogą, by uniknąć wywózki, uciekają albo znajdują zatrudnienie na niższych szczeblach administracji.

Do Schutzmannschaft, policji pomocniczej, zgłaszają się tysiące Ukraińców. W dużej części są to członkowie OUN, którzy wierzą, że przy Niemcach jeszcze coś ugrają. Szucmani dostają niemieckie mundury, na czapkach mają okrągły znak z żółtym tryzubem na niebieskim tle. Chcieli służyć niepodleg­łej ojczyźnie, a wkrótce będą łapać ludzi do wywózki na roboty przymusowe, zabierać chłopom żywność, walczyć z sowiecką i polską konspiracją. Asystują przy egzekucjach, uczestniczą w likwidacji Żydów.

Na całym Wołyniu mieszka około dwustu tysięcy Żydów. W Tuczynie, tuż przy Siennem, żyje ich kilkuset, w czterdziestotysięcznym Równem stanowią ponad połowę mieszkańców. Są przerażeni. Ci, którzy słyszeli o gettach w Generalnej Guberni, chcą uciekać na wschód razem z Armią Czerwoną. Inni są zdania, że gorzej być nie może – Niemcy to cywilizowany naród.

Ta kwestia szybko się wyjaśnia. Niemieccy żołnierze zaraz po zdobyciu Równego rozstrzeliwują kilkuset Żydów, kilku mordują w synagodze. We wszystkich miastach tworzą getta. Latem na Wołyniu ginie około dwunastu tysięcy żydowskich mieszkańców wsi i miasteczek. W egzekucjach pomagają ukraińscy policjanci. A to dopiero początek.

*

Jesienią 1941 roku większość Żydów z Równego, z walizkami i tobołkami, maszeruje pod eskortą do lasku Sosenki. Z centrum miasta to cztery kilometry. Przed wojną rodziny jeździły tu na pikniki, harcerze urządzali ogniska i nocowali nad potokiem pod gołym niebem. Teraz jest listopad, wietrznie, pada mokry śnieg. Drogą idą ci, którzy wierzyli w Niemców, oraz ci, którzy nie zdążyli przed nimi uciec: kantorzy, wędrowni handlarze, rzeźnicy, artyści i nauczyciele. Drogą idzie też aptekarzowa Klara Sandbergowa, babcia Zuzanny Ginczanki, i niemal wszyscy szkolni koledzy Fani Mussman, matki Amosa Oza.

W lesie czekają już wykopane doły. Rozstrzelanie około piętnastu tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci w Sosenkach zajmuje Niemcom dwa dni. 7 listopada jest już po wszystkim. Żołnierze odmaszerowują. Ziemia, którą dopiero co zasypano doły, jeszcze lekko się porusza. Żydowskiego złota ludzie będą szukać w tym miejscu nawet kilkadziesiąt lat po wojnie.

Niemcy likwidują getta niemal we wszystkich miejscowościach. W 1942 roku na Wołyniu mieszkają tylko Polacy i Ukraińcy. Dokładnie mówiąc, trzysta pięćdziesiąt tysięcy Polaków i półtora miliona Ukraińców. Z przedwojennego spisu ludności można już wykreślić Żydów. Ci, którzy kryją się po lasach i piwnicach, wkrótce zostaną wytłuczeni.

Polityka narodowościowa? Koch streszcza ją tak: – Polacy mają zabijać Ukraińców. I odwrotnie. A jeśli przedtem zastrzelą Żyda, zrobią dokładnie to, czego chcę.

Polityka oświatowa? Koch nie widzi sensu w kształceniu podludzi, zamyka szkoły: – Jak spotkam Ukraińca, z którym warto usiąść do stołu i pogadać, to osobiście go zastrzelę.

Po wojnie Koch jest jednym z najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy wojennych. Wpadnie w Hamburgu w 1949 roku. W Polsce sąd skaże go na śmierć. Do egzekucji jednak nie dojdzie – polskie i radzieckie tajne służby są przekonane, że nazista zna miejsce ukrycia Bursztynowej Komnaty. Koch resztę życia spędzi w więzieniu w Barczewie. Gdy uwięzieni zostają tam czołowi działacze zdelegalizowanej Solidarności, będzie im dogadywał: „Solidarnoszcz kaputt”.

Myli się, Solidarność przetrwa.

*

Szkoła w Siennem też zostaje zamknięta. Wieś ma produkować żywność. Nałożone przez Niemców kontyngenty są duże, trzeba się zwijać, by je na czas dostarczyć. Nazarowi pomaga najstarszy, przybrany syn Iwan. Gdy w 1943 kończy osiemnaście lat, staje się samodzielnym gospodarzem. To ochroni go przed wywózką na roboty. Olha też już jest dużą dziewczyną, razem z Anną mają swoje obowiązki. Wydoić krowę, zaprowadzić na łąkę, pilnować, żeby w drodze powrotnej nie wyżarła warzyw w ogrodzie.

Pracują całymi dniami, a rodzina i tak nie ma za dużo jedzenia. Olha zapamiętała, że nierzadko chodzili spać głodni.

Przydają się znajomości nowej żony Nazara. Marija przed wojną była służącą u Edmunda Teleśnickiego, wykształconego Polaka, agronoma z cukrowni w Babinie. Gdy pojawiają się Niemcy, Teleśnicki rozpoczyna pracę jako zarządca majątku w Pustomytach. Trudno dziś powiedzieć, jak do tego doszło. Wyznaczyli go Niemcy? A może ściągnęła go siostra Andrzeja Pruszyńskiego, wywiezionego na Syberię właściciela majątku, która nadal tam mieszka wraz z piątką dzieci hrabiego?

Pojawienie się Teleśnickiego to dla Lubczyków uśmiech losu. Gdy Maria dowiaduje się, kto rządzi w Pustomytach, idzie prosto do dawnego chlebodawcy. Z Siennego to przez pola godzina drogi. Wraca zadowolona:

– Zbieraj się, Olha, idziesz na służbę.

Przed wojną służba u polskich panów jest marzeniem wielu wiejskich dziewcząt. W gospodarstwie harują od świtu do nocy, pasą krowy, karmią świnie, opiekują się młodszym rodzeństwem. Służące też się nie obijają, ale sprzątanie domu, pranie, prasowanie czy zakupy to jednak czystsza praca. Można zarobić parę groszy i zobaczyć coś więcej niż tylko swoje obejście.

Olha jednak srodze się zawodzi. Praca u Teleśnickich to koszmar. Tęskni za rodzeństwem, nie ma się nawet do kogo odezwać, sama po polsku rozumie co drugie słowo. Wytrzymuje cztery miesiące i wraca do domu z płaczem.

– To była ciężka robota, źle mi tam u nich było. – Nawet po siedemdziesięciu siedmiu latach Olha ma łzy w oczach. – Do stołu mnie nie prosili. Jadłam ziemniaki, które gotowałam dla świń. Miejsca do spania było w domu dosyć, ale państwo pokazali mi, że mam się kłaść pod piecem. Nie dali nawet poduszki. Jedną kufajkę wsuwałam pod głowę, drugą się okrywałam i tak spałam. W końcu zostawiłam ich i poszłam do domu.

*

Edmund Teleśnicki to przedsiębiorczy człowiek. Przed wojną dla cukrowni skupował buraki od chłopów, dobrze go znają w okolicy. Sam jest właścicielem tylko pięciu hektarów. Przynajmniej do tylu po wojnie przyzna się komunistycznym władzom.

W zarządzanych przez niego Pustomytach nikt nie próżnuje. Mleczarnia pracuje na pełnych obrotach, w chlewie przybywa świń, chłopi obsiewają pola. Zatrudnia, kogo się da, pracowników trzyma twardą ręką. Ale kontyngenty dostarcza na czas. Do dworu sprowadził rodzinę – żonę Walentynę i dwóch synów. Konstanty, już dziewiętnastoletni, trafia na roboty przymusowe do pobliskiej Hoszczy. To dobry przydział, blisko rodziny. Roman, dwa lata młodszy, na razie oficjalnie pracuje u ojca jako robotnik rolny. Bracia przed wojną uczyli się w szkole powszechnej w Równem i należeli do harcerstwa. Teleśniccy mają też dwudziestoletnią córkę Angelinę, która wyjechała z mężem do Równego.

Po ucieczce Olhy Teleśnicki jedzie rozmówić się z Lubczykami. Przejeżdża obok cerkwi i budynku szkoły w Siennem, kawałek dalej ściąga lejce i zatrzymuje wóz.

Z domu wychodzi Nazar Lubczyk i jego młoda żona Marija. Wokół kręci się gromadka dzieci, Olha chowa się za plecami ojca i macochy.

Obok stoi druga dziewczynka. Drobna, dziecko jeszcze, ale spogląda na Teleśnickiego bez strachu. Czy poznała go, gdy odwiedzała w Pustomytach starszą siostrę?

Marii jest trochę wstyd za Olhę, nieźle jej nagadała, gdy pasierbica niespodziewanie wróciła do domu. Ale przed Teleśnickim jej broni.

– Ona zawsze przy rodzinie była – tłumaczy. – Ciężko jej. Ale się poprawi.

Olha nie chce wracać.

– A ja to bym dała radę – wtrąca się Anna.

Marija patrzy pytająco na Polaka.

Edmund kiwa głową. Potrzebuje ludzi, a ta mała wydaje się inna od siostry. Chętna, ciekawa, no i chyba nie taka beksa. Może się do czegoś nada.

– Wskakuj.

Anna wsiada na wóz. Ma skończonych dwanaście lat, marzy o tym, żeby się porządnie najeść.

Po latach opowie: – Obcy ludzie wzięli mnie, żeby się mną opiekować. Nie byli nawet w tej samej miejscowości. On był karbowym z cukrowni. Ja byłam biedna, a oni państwo. Nie mogłam się inaczej do nich zwracać jak państwo, panicz czy panienka.

U Teleśnickich Anna radzi sobie lepiej niż Olha. Dużo czasu spędza z Walentyną, żoną Edmunda, która po odejściu własnej córki bierze dziewczynkę pod swoje skrzydła. Uczy dobrych manier, poprawia, gdy ta przekręca polskie słowa.

– Ja ciebie wychowam do rozumu, ty mnie do śmierci – powtarza Annie Walentyna.

Dwór w Pustomytach jest już ogołocony z cenniejszych przedmiotów, ale herb Rawicz na szczycie i cztery okazałe kolumny nadal przypominają o czasach świetności. W przylegającej do niego kapliczce Polacy zbierają się na wspólne modlitwy. Anna po raz pierwszy chodzi na katolickie nabożeństwa, słyszy, jak odmawiają Różaniec.

Oprócz rodziny Teleśnickiego w majątku pracuje kilkudziesięciu Polaków. Jest wśród nich Julia Płocka, ciotka Mirosława Hermaszewskiego, który w przyszłości zostanie kosmonautą. Mąż Julii Bronisław nadzoruje mleczarnię. W dworze nadal żyją też niedobitki rodziny Pruszyńskich. Stanisław, najmłodszy z synów hrabiego Andrzeja, jest zaledwie o rok starszy od Anny. Nie wiadomo, czy polski panicz i ukraińska służąca zamienili z sobą choć słowo. Stanisław przetrwa wojnę, po strajkach sierpniowych zapisze się do Solidarności, w stanie wojennym będzie pomagał internowanym i ich rodzinom.

Czy skojarzy kiedyś Anię z Pustomytów z Anną Walentynowicz?

*

Ale na razie mamy początek 1943 roku. Pracujący w Pustomytach Polacy śledzą wiadomości ze świata. Ktoś podrzuca ukraińską gadzinówkę: „Hitler ogłasza żałobę narodową po klęsce pod Stalingradem”.

W okolicy zaczyna działać sowiecka partyzantka. Za to przestają pojawiać się ukraińscy policjanci, szucmani.

– Uciekają do lasu, bydlaki – zdradzają niemieccy żandarmi.

Mają kłopot, teraz sami muszą pilnować porządku i odbierać kontyngenty. Służba ciężka i do tego niebezpieczna. Na miejsce Ukraińców Niemcy do policji pomocniczej werbują Polaków.

OUN wydaje ulotkę: „Powstała Ukraińska Powstańcza Armia, która będzie walczyć o wolność Ukrainy, a wy, Lachy, utikajte”4. Tysiące dezerterów z policji tworzą trzon UPA. Mają broń, są oswojeni z zabijaniem. Jeszcze niedawno pomagali Niemcom likwidować getta. Dowódcy wiedzą, jak postępować z Polakami: „Jeśli chodzi o sprawę polską, to nie jest to zagadnienie wojskowe, tylko mniejszościowe. Rozwiążemy je tak, jak Hitler sprawę żydowską. Chyba że usuną się sami”5.

Zbrojne akcje UPA zaczynają się w lutym 1943 roku atakiem na niemiecki posterunek we Włodzimiercu, ponad sto kilometrów od Pustomytów. Banderowcy zabijają siedmiu policjantów, uwalniają swojego druha i zdobywają broń. Następny przystanek to Parośla. Podają się za Sowietów i mówią, że będą niszczyć pobliskie tory. Mieszkańców wiążą – tłumaczą, że to ochroni ich przed zemstą Niemców. Urządzają popijawę. Potem sto pięćdziesiąt pięć osób, w tym kobiety i dzieci, mordują siekierami. Zostawiają przybite do stołu niemowlę, do ust wkładają mu niedojedzony ogórek.

Parośla leży sto trzydzieści kilometrów na północ od Pustomytów.

Dederkały – giną cztery osoby. Sto kilometrów od Pustomytów.

Antonówka – zaszlachtowano około dwudziestu ludzi. Dziewięćdziesiąt kilometrów.

Janowa Dolina, kwiecień, sześciuset ludzi. Pięćdziesiąt kilometrów.

W Lipnikach, około dwudziestu kilometrów od majątku Pruszyńskich, ginie sto osiemdziesiąt pięć osób. Z pogromu ratuje się półtoraroczny Mirosław Hermaszewski.

Do zabijania służy wszystko: broń palna, bagnety, butelki z benzyną, granaty, noże, siekiery, piły, kosy, widły, młotki, drągi, kołki, kamienie.

*

Rozlewu krwi nic nie jest w stanie powstrzymać. Teraz na Wołyniu każdy walczy z każdym. UPA poluje na Polaków i Sowietów. Radzieccy partyzanci urządzają zasadzki na banderowców, zabierają lub niszczą żywność przeznaczoną dla Niemców. Hitlerowcy przy pomocy polskich szucmanów pacyfikują wsie, których mieszkańcy nie dostarczają mleka i mięsa lub są podejrzani o pomaganie UPA. Policjanci bronią też miejscowości, w których przed rzezią chronią się rodacy. To nie wystarcza.

– Teleśnicki wiedział, co się dzieje – twierdzi po latach Olha. – W pewnym momencie razem z rodziną zaczęli szykować się do wyjazdu. Pozabijali świnie, nagotowali jedzenia, uprzątnęli gospodarstwo. Poszłam któregoś razu do Ani w gości i powiedziałam jej: „Wracaj do domu, co ty tu będziesz dalej robić”. Zdecydowała, że zostanie z Teleśnickimi do wyjazdu, bo u nich jest przynajmniej chleb, nie będzie głodna chodziła. W domu i tego nie było.

Annę odwiedza też macocha. Chce ją stamtąd zabrać.

– Ale jeszcze nie dzisiaj. Dużo rzeczy mam – wykręca się Anna. Proponuje, żeby ojciec przyjechał po nią furmanką.

*

Banderowcy oprócz leśnych oddziałów organizują też grupy we wsiach. Dowódcą komórki UPA w Siennem zostaje w czerwcu 1943 roku Iwan – najstarszy, przyrodni brat Anny Lubczyk. Za rok zezna sowieckiemu oficerowi podczas śledztwa, że zwerbował go niejaki „Łoś”. Nazwiska nie zna. Sam przyjmuje pseudonim „Saszko”. Szkoli dwudziestoosobową bojówkę młodych chłopców ze wsi.

W połowie roku UPA atakuje Pustomyty. Płonie dwór rodziny Pruszyńskich. Ciotka i wuj Hermaszewskiego zostają uduszeni sznurem. Ginie około trzydziestu Polaków. Wśród zabitych nie ma Teleśnickich.

Olha Lubczyk zapamięta, że Teleśniccy wyjechali wcześniej, bo nastraszyli ich „chłopcy z lasu”. Nastraszyli czy ostrzegli? Dziś trudno rozstrzygnąć, jak było naprawdę.

Nazar Lubczyk, ojciec Anny

Czternastoletnia Anna ucieka razem z Polakami. Dziwne: do domu ma przecież blisko, może tam w każdej chwili pobiec. Równie niezrozumiałe jest to, że Teleśniccy zabierają z sobą ukraińską służącą. Przed nimi tułaczka, a tu jeszcze jedna osoba do wykarmienia.

Nazar nie może się pogodzić z wyjazdem córki. Gdy dowiaduje się, że Anna jest w oddalonej o kilkanaście kilometrów Hoszczy, wybiera się, żeby sprowadzić ją do domu. Miasteczko jest chronione przez niemiecki posterunek i polską samoobronę.

– Ojciec pojechał po Anię do Teleśnickich – opowiada Olha. – Powiedzieli mu, że wyszła na zabawę, a tak naprawdę kazali jej siedzieć w domu i nikomu się nie pokazywać.

Nazar czeka na nią do samej nocy, w końcu wraca do domu sam. Nigdy nie spotka już córki.

*

Na Wołyniu trwa rzeź. W niedzielę 11 lipca 1943 roku UPA atakuje jednocześnie około stu miejscowości, w których żyją Polacy. Zgromadzeni w kościołach wierni są wyjątkowo łatwym celem. Można otoczyć budynek, zamknąć drzwi, wrzucić do środka granat albo strzelać do tłumu z karabinów maszynowych. W czasie kiedy jedna grupa banderowców pilnuje, by nikt nie wyszedł żywy z kościoła, inna chodzi po wsi i zabija ludzi w domach. Ciał na ogół nie zakopują, bo mają stanowić przestrogę dla innych Polaków.

Zgodnie z planem po wymordowaniu ludzi w jednej miejscowości oddziały szybko przemieszczają się do następnej.

Polacy chowają się na polach, w zbożu, szukają kryjówek w lasach. Lipcowe noce są jednak krótkie, dają mało czasu na schronienie. O tym, czy uda się przeżyć, decyduje czasem wysokość zboża.

*

Teleśnicki dobrze przygotowuje rodzinę do ucieczki. Mają jedzenie, bimber na łapówki, na wozach co cenniejszy dobytek. Zabierają nawet trochę złota na czarną godzinę. Część kosztowności Edmund razem z synami zakopuje w zalutowanej puszce pod jednym z drzew w Pustomytach. Wkłada do niej też rodzinne dokumenty.

Przemieszczają się ostrożnie. Tuczyn i Hoszcza, potem Hruszwica. Stąd również muszą uciekać, po ostrzeżeniu znajomego Ukraińca. Przenoszą się do pobliskich Dziatkiewicz. Tygodniami kluczą, zawracają, nadkładają drogi. Na koniec docierają do Równego. Pokonują ponad sto kilometrów, choć normalnie mieliby do przejechania trzydzieści.

W Równem stacjonuje silny niemiecki garnizon, jest dworzec kolejowy. Na ulicach koczują setki Polaków, którzy uciekli przed banderowcami. Teleśnickim dzięki przedwojennym znajomościom udaje się znaleźć kąt do spania.

W Równem Edmund przekupuje niemieckich strażników pilnujących transportu wojskowego. Najprawdopodobniej stąd, przez Brześć, na początku 1944 roku rodzina wydostaje się w końcu z Wołynia. Do pociągu wsiada z nią także Anna.

– Myślała, że wszyscy zginęliśmy – opowiada Olha. – Tak powiedzieli jej Teleśniccy. Okłamali ją.

To prawdopodobne. Pytanie tylko, czy skłamali świadomie.

W grudniu 1943 roku sowieccy partyzanci podpalili mleczarnię w Pustomytach. Niemcy w odwecie spacyfikowali okoliczne wsie, zamordowali kilkuset mieszkańców. W Siennem też spalili większość chałup i jeden ze szkolnych budynków. Informacja o masakrze zapewne dotarła do Teleśnic­kich. Mogli być przekonani, że Lubczykowie nie żyją.

– Niemcy spalili całą naszą wioskę i sąsiednie też – opowiada nam Olha. – Jak ostała się jakaś chata, to przyszli za parę dni polscy szucmani, brali snopki, zapalali je i przykładali do strzechy. Uciekliśmy do lasu i schowaliśmy się w ziemiankach, tylko dlatego przeżyliśmy.

Z pożaru ocalała chata Lubczyków.

*

Sowieci wkraczają na Wołyń w lutym 1944 roku. Stalin mści się na Ukraińcach za to, że przetrwali niemiecką okupację. Nie walczyli do końca? Na front!

W Siennem wygląda to tak: 20 marca konny oddział Armii Czerwonej otacza wieś i wyłapuje mężczyzn. Niektórzy uciekają. Między nimi Iwan, starszy brat Anny. Strzał pod nogi, Iwan przestaje biec i podnosi ręce do góry. Na Wołyniu w ciągu kilku dni zmobilizowano w ten sposób dziewięćdziesiąt tysięcy mężczyzn. Oprócz Iwana jest wśród nich czterdziestopięcioletni Nazar Lubczyk. Teraz jednak ich drogi się rozchodzą. Iwan odmawia służby w sowieckiej armii.

Cztery dni później przesłuchuje go porucznik Gomzin z tuczyńskiego NKGB, radzieckiej służby bezpieczeństwa. Ze zdumiewająco obszernych i starannie wykaligrafowanych akt sprawy dowiadujemy się, że obywatel Iwan Aleksiejewicz Suszczuk (lat dziewiętnaście, niekarany, kawaler, piśmienny, pochodzenie chłopskie) z Siennego nie wyjeżdżał. Przesłuchanie odbywa się w uprzejmej formie – przynajmniej na papierze. Iwan jako powód odmowy służby podaje przynależność do UPA. I dyktuje do protokołu:

– W 1943 roku w czerwcu zaproponowano mi wstąpienie do kontrrewolucyjnej nacjonalistycznej bandy UPA. Nadali mi pseudonim „Saszko” i jako ochotnikowi UPA powierzono mi prowadzenie szkolenia wojskowego dla młodzieży, która także była w UPA.

– Kogo szkoliliście?

– Chłopaków z naszej wioski. Tkaczuka Stepana, Bojczuka Osypa, Dawydiuka Trofyma. Innych nie pamiętam, było u mnie dwudziestu ludzi.

Porucznik upewnia się, że decyzja o odmowie wstąpienia do armii podjęta jest świadomie, co obywatel Suszczuk potwierdza. Od siebie jeszcze dodaje, że ponieważ jest członkiem UPA, to musi prowadzić walkę z władzą radziecką.

Akta sprawy uzupełnia ankieta personalna Iwana, z której wynika, że „siostra Anna Nazarowna Lubczyk wyjechała z Polakiem nie wiadomo dokąd”6.

Wyrok zapada miesiąc później. Piętnaście lat katorżniczych prac i konfiskata mienia. Szanse na przeżycie – znikome.

Wiele lat później krewni Iwana będą twierdzić, że dowody przeciwko niemu zostały sfabrykowane. Z akt wynika jednak coś innego. Chłopak jest idealistą, zachowuje się zgodnie ze swoim sumieniem. Odmawia służby w komunistycznej armii, oświadcza, że chce walczyć z władzą radziecką i że członkiem UPA został na ochotnika.

W Workucie, najgorszym obozie sowieckiego Gułagu, wydobywa węgiel przez dwanaście lat, dwa miesiące i dwa dni. Okolica słynie z mrozu, który trzyma przez dziesięć miesięcy w roku, i ostro tnących komarów.

*

Nazar Lubczyk do Armii Czerwonej idzie bez sprzeciwu. Jego szanse na przeżycie też są marne. Po krótkim przeszkoleniu rusza na front. Od polit­ruków słyszy: „Musicie swoją krwią zmyć winy przed Ojczyzną i jej wielkim przywódcą, towarzyszem Stalinem”.

Weźmie udział bitwie o Ostrów, z okrzykiem „urrra!” przeprawi się wpław przez rzekę Wielikaja, koło wsi Kozły wraz z oddziałem odeprze sześć ataków niemieckich czołgów. Stalin przyzna mu za to Order Sławy trzeciej klasy. Do domu Nazar wróci tuż przed końcem 1944 roku, w stopniu starszego szeregowego, bez czterech palców lewej ręki, które zostaną w błotach między Pskowem a Smoleńskiem. Wnukom opowie, że jeden karabin przypadał na trzech żołnierzy.

Po wojnie ojciec Anny zatrudni się jako listonosz. W Dzień Zwycięstwa będzie przypinał order i przyjmował kwiaty od dzieci ze szkoły w Siennem. Jego zdjęcie, razem z podobiznami innych bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, zawiśnie na korytarzu między klasami.

Gdy w latach dziewięćdziesiątych jego dzieci zaczną szukać zaginionej Anny, machnie tylko ręką: – Gdyby żyła, dawno by się odezwała.

Nadziei nie ma już od lat. Jednej z urodzonych po wojnie córek da na imię Anna, na pamiątkę po tej zaginionej. Umrze jedenaście miesięcy przed jej odnalezieniem.

1 Kopia dedykacji w posiadaniu autorów.

2 Wypowiedzi Anny Walentynowicz pochodzą z następujących źródeł: Tomasz Jastrun, Życie Anny Walentynowicz, Warszawa 2011; Hanna Krall, Ludzie może i nie są źli…, w: taż, Sześć odcieni bieli i inne historie, Warszawa 2015; Grzegorz Nawrocki, Polak z Polakiem, Warszawa 1990; Anna Walentynowicz, Moja Solidarność, Wrocław 2007; Anna Walentynowicz, Anna Baszanowska, Cień przyszłości, Kraków 2005; Anna Walentynowicz, Grudzień 1970, „Robotnik” 1980, nr 70–71; Anna Proletariuszka, reż. Marek Ciecierski, Sławomir Grünberg, Polska 1981; Anna Walentynowicz. Niczego nie żałuję. Doceniałam każdy przeżyty dzień, reż. Jędrzej Lipski, Piotr Mielech, Polska 2010; Wer ist Anna Walentynowicz?, reż. Sylke René Meyer, Niemcy 2003; Robotnicy ’80, reż. Andrzej Chodakowski, Andrzej Zajączkowski, Polska 1980; Wojna legend, czyli zaduma nad życiem Anny Walentynowicz, Janina Jankowska, Magdalena Skawińska, Polskie Radio 2005; nagranie rozmowy Anny Muller z Anną Walentynowicz z 2005 r.; nagranie rozmowy Janiny Jankowskiej z Anną Walentynowicz z 1983 r.

3 Ksawery Pruszyński, Prawo do Wołynia, „Wiadomości Literackie” 1936, nr 43 (w cytatach z dzieł dawnych ortografia została uwspółcześniona).

4 Zenobiusz Janicki, W obronie Przebrażai w drodze do Berlina, Lublin 1997, w: Grzegorz Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji „Wisła”: konflikt polsko-ukraiński 1943–1947, s. 126.

5 SPP, Kolekcja 13, t. 61, Relacja mjr. T. Klimkowskiego, w: tamże, s. 127.

6 Archiwum SBU w Równem, zespół 5, opis 29, sprawa 5974, t. 1.

ROZDZIAŁ DRUGI

Anna handluje wódką

Szukamy potomków Edmunda i Walentyny Teleśnickich. Albo potomków ich dzieci: Angeliny, Konstantego lub Romana. Ludzie o tym nazwisku żyją dziś w kilku polskich miastach.

Stanisław z Krakowa:

– Moi rodzice wywodzą się z Borysławia w Ukrainie.

Marek z Elbląga (ma rodzinę w Gdańsku):

– My z Równem nie mamy nic wspólnego.

Sprawdzamy kilkadziesiąt osób. Ostatni adres jest na Długim Targu w Gdańsku, tuż przy fontannie Neptuna. Samo centrum miasta. W okolicy hotele, restauracje i apartamenty na wynajem. Możliwe, że kiedyś mieszkał tu Roman.

Ręcznie wykaligrafowana, wyblakła wizytówka: Teleśnicka. W domofonie męski głos.

– My do rodziny Teleśnickich.

– Słucham.

– W sprawie Anny Walentynowicz.

– Ostatnie piętro.

Z góry naprzeciw nam schodzi mężczyzna. Ma około czterdziestki, brodaty, mocno łysieje. Przedstawia się jako Paweł, prosi, żeby więcej nie ujawniać. Żaden z potomków naszych Teleśnickich nie używa już tego nazwiska.

– Anna nie była służącą, traktowali ją jak członka rodziny. Tak pamiętali to moi krewni, kiedy jeszcze żyli – mówi. – Kiedy przeczytali jej wspomnienia, poczuli się skrzywdzeni. Były dyskusje w rodzinie, czy nie należy zabrać głosu, wyjaśnić, jak było naprawdę. A potem ukazał się jeszcze artykuł, w którym z Konstantego ubeka zrobili. A on tylko krótko w kwatermistrzostwie pracował.

Nie żyje już nikt, kto mógłby potwierdzić te słowa.

– Mamy zdjęcia z tamtych czasów. Anna stoi tam razem z całą rodziną. Nie jest żadnym popychadłem.

Brodacz obiecuje, że pokaże nam je jako dowód.

*

Konstanty, syn Edmunda i Walentyny, był w UB. To znaczy, że ma teczkę w Instytucie Pamięci Narodowej.

Akta osobowe starszego sierżanta Konstantego Teleśnickiego, pracownika Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Gdańsku, mają sześćdziesiąt siedem stron. Do pracy w UB kieruje go urząd zatrudnienia. Pracuje tam jako księgowy, kreślarz, zaopatrzeniowiec. Wątpliwości przełożonych budzą jego postawa i pochodzenie. Prześwietlają Teleśnickiego. Kiedy opuścił Wołyń?

„Na początku 1944 roku nielegalnie przekroczyłem granicę na Bugu”7 – pisze Konstanty w życiorysie.

Gdzie potem mieszkał? Tu pojawiają się nieścisłości i krewny z Armii Krajowej.

Konstanty w służbach kariery nie robi. Po czterech latach wyrzucają go z pracy. Oficjalny powód – redukcja. Choć kierownik sekcji personalnej proponuje, żeby go „zwolnić jako fanatyka religijnego”.

Zawartość teczki pomaga nam odtworzyć historię ucieczki rodziny Teleśnickich z Równego.

*

Ostatnie, co Anna Walentynowicz zapamięta z Wołynia, to szary dworzec w Równem i ażurowy płot, który go otacza.

W mieście nie daje się już żyć. Pełno jest Polaków, którzy uciekają przed banderowcami. Brakuje żywności, trudno o nocleg. Kto ma pieniądze, próbuje się wydostać, jechać dalej.

Żeby zdobyć miejsce w pociągu, Teleśniccy przekupują ochronę wojskowego transportu. Na łapówkę składają się z pięcioma innymi rodzinami. Niemcy w zamian za bimber i kosztowności przygotowują wagon dla ucie­kinierów. Po otwarciu drzwi wygląda, jakby był pełen mundurów i butów. Przez niewielki otwór można wślizgnąć się do środka. W pustej części wagonu mieści się około dwudziestu osób z bagażami.

Nikt nie ma pojęcia, ile potrwa podróż. Pociąg się wlecze, czasem staje w polu na dwa albo trzy dni. Teleśniccy mają zapas jedzenia i bimbru. Mróz tak dokucza, że trzeba włożyć na siebie wszystkie ubrania. Strażnikom jazda także się dłuży, wódka od Polaków pomaga się rozgrzać. Jeden z Niemców wpada na pomysł, żeby wykąpać się w przerębli, którą widać z miejsca postoju pociągu.

– Pamiętam człowieka niskiego wzrostu, bruneta w białej bieliźnie – opowie po latach Anna Walentynowicz. – Już zdjął mundur. Ma białe kalesony, białą podkoszulkę, taka śnieżna biel… Chciał skoczyć do tej przerębli. Nasi panowie zdawali sobie sprawę, że przecież pójdzie pod lód i skończy się nasza podróż. Za brak jednego Niemca nas odkryją i rozstrzelają wszystkich.

Polacy nie zastanawiają się długo: rzucają się na strażnika i wciągają go do pociągu. Żołnierz nie zamierza jednak łatwo się poddać.

– Wy polskie świnie, wszystkich was wystrzelam! – wrzeszczy i sięga po pistolet. Pas z bronią zdjął jednak razem z mundurem.

Sytuacja jest groźna, bo o ludziach ukrytych w wagonie wie tylko kilku strażników. Jeśli wrzaski usłyszy patrol, który pilnuje pociągu podczas przystanków, uciekinierzy zostaną odkryci i grozi im śmierć.

Pozostali Niemcy w jednej chwili trzeźwieją. Im też nie zależy na burdzie i strzelaninie. Jeśli wyjdzie na jaw, że przemycają Polaków, grozi im sąd wojskowy. Jeden z żołnierzy znajduje i chowa broń pijanego kolegi. Inni klepią go po plecach, uspokajają, odwracają jego uwagę.

Anna Walentynowicz: – Na szczęście ruszył pociąg i rytmiczny stukot kół ukołysał tego pijanego Niemca. Jeden człowiek, miał chyba trzydzieści lat, osiwiał przez jedną dobę, taki to był strach.

Po dwóch tygodniach podróż się kończy. Teleśniccy z Anną docierają do Tłuszcza pod Warszawą. Stamtąd mają tylko sześć kilometrów do wsi Malcowizna, gdzie mieszka brat Edmunda Leon. Gospodarz siedzi po uszy w akowskiej konspiracji.

*

O Leonie Teleśnickim ludzie gadają, że musiał uciekać z Wołynia, bo popełnił przestępstwo. Jakie dokładnie, nikt nie wie. Albo że należał do Białej Gwardii i ukrywa się przed bolszewikami. Pracował jako podleśniczy w Równem, ale jeszcze przed wojną przeprowadził się do Malcowizny pod Warszawą. Choć skończył już czterdzieści siedem lat, nie ma żony ani dzieci. W domu pomaga mu służąca Marianna.

Mieszka w lesie, przy domu ma kawałek ziemi i sad. Miejscowi wołają na niego „Gajowy” i uważają za dziwaka. Teleśnicki sąsiadów trzyma na dystans, przegania dzieci, które zbierają jagody w okolicy i obrywają czereśnie z jego drzew. Ma swoje powody.

Przyjazd brata z rodziną z Wołynia niezbyt cieszy Leona, który woli nie zwracać na siebie uwagi. Teleśnicki współpracuje z Armią Krajową, gości leśne oddziały. Koło jego domu partyzanci zamontowali antenę do radiostacji. Latem 1943 roku o sprzęcie dowiedzieli się Niemcy. Żandarmi wpadli do gospodarstwa Franciszki i Ignacego Beredów, sąsiadów Leona. Szukali ukrytej broni i radia. Najpierw stłukli kijami domowników, potem zastrzelili gospodarzy i najstarszego z synów. Młodszego zmusili, żeby wykopał amunicję zakopaną przy drodze. O radiostacji nie pisnął.

Przyjazd rodziny z Wołynia nie poprawia notowań Leona u sąsiadów. Są tacy, którzy uważają, że dalej coś ukrywa. Tym bardziej że Edmund, który zjawił się tu z żoną, synami i zaciągającą z ukraińska sierotą, wcale nie jest podobny do brata.

*

W Malcowiźnie Annie dochodzą nowe obowiązki. Oszczędności Teleśnickich się kończą, posyłają więc dziewczynę do pracy.

– Chodziłam do ludzi, pracowałam w polu – wspominała potem. – W zamian nie brało się pieniędzy, tylko przynosiłam ziemniaków, warzyw, ile mogłam udźwignąć.

Konstanty i Roman, synowie Edmunda, zbierają stare kosy i przerabiają je na noże kuchenne. Anna wieczorami szyje chusteczki z materiału ze spadochronów. W dzień chodzi od domu do domu i próbuje je sprzedać. Czasem pakuje noże i chustki do plecaka i maszeruje sześć kilometrów na rynek do Tłuszcza. Wracając, ściska w garści pieniądze, które zarobiła.

– Nie trzymaj tych pieniędzy w ręku – doradza jej pewnego dnia obcy mężczyzna. – Daj, włożę ci je do kieszonki plecaka.

Gdy w domu chce oddać zarobek, okazuje się, że kieszeń jest pusta. Lanie, które dostaje wtedy od Teleśnickich, zapamięta na długie lata. Swojemu synowi, gdy ten coś przeskrobie, będzie powtarzać: – W Malcowiźnie porządku by cię nauczyli.

Edmund Teleśnicki pędzi w domu bimber. Zajęcie jest dochodowe, choć niebezpieczne. Chałupniczej produkcji alkoholu zabraniają niemieckie władze, niechętnie na ten proceder patrzy również dowództwo Armii Krajowej. W czasie okupacji wódka służy jednak jako środek płatniczy, pomaga radzić sobie ze strachem, z bólem albo zapomnieć o głodzie. Podmiejskie pociągi są pełne pasażerów wiozących bimber ze wsi do miasta.

Anna do Warszawy nie jeździ. Nosi butelki z wódką do sąsiednich wsi. Serce wali jej ze strachu, gdy drogą przejeżdża motocykl z przyczepą, którym kieruje uzbrojony Niemiec. W Malcowiźnie każdy słyszał o żandarmie Steinie z posterunku w Tłuszczu. Jest postrachem okolicy. Mieszkał tu już przed wojną – urodził się w rodzinie niemieckich kolonistów. Służył nawet w polskim wojsku, ale w 1939 roku włożył niemiecki mundur. Dla Żydów i Polaków nie ma litości, dzięki czemu dochrapał się już stopnia głównego wachmistrza. Ludzie mówią, że nie ma dnia, żeby Stein kogoś nie zabił, nieważ­ne, człowieka czy zwierzę – jest mu obojętne, czy to gospodarz unikający wywózki do Rzeszy, żydowskie dziecko, pałętający się pies czy dziewczyna z plecakiem, w którym pobrzękują butelki.

W nocy Anna dyżuruje przy baniaku z bimbrem. Głowa opada jej ze zmęczenia, ale musi pilnować ognia, który podgrzewa zacier.

– Na zimę butów nie miałam – opowiada potem. – Nieraz po śniegu bieg­łam boso do studni, kiedy pierogi się gotowało i zimną wodą trzeba było je przelać. Miałam tylko takie trepy drewniane, jak w obozach. Spód drewniany, a od góry obite skórą.

*

W domu u Leona zaczyna być ciasno na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku, niedługo po tym jak przychodzi rozkaz rozpoczęcia akcji „Burza” w rejonie Tłuszcza. Dowództwo Armii Krajowej chce, aby partyzanci zaatakowali Niemców tuż przed wkroczeniem Sowietów. Mają witać oddziały Armii Czerwonej jako gospodarze tych terenów. Rząd w Londynie liczy, że dzięki temu zostanie uznany przez Stalina.

Swój sztab u Teleśnickiego umieszcza podpułkownik Kazimierz Suski de Rostwo, zastępca dowódcy 8. Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Szefem ochrony jest Stanisław Wierzba, pseudonim „Zawada”. Po wojnie opowie: „To moje nowe zadanie to były nudy na pudy. Miałem kilkunastu uzbrojonych chłopców i musiałem strzec kilku starszych panów”8.

Podpułkownik Suski faktycznie ma pięćdziesiąt trzy lata. Jest weteranem pierwszej wojny światowej, kawalerzystą i olimpijczykiem z Paryża. Jego żołnierze rozlokowują się koło domu, wykopują ziemianki w lesie. W nocy we wsi widać światła ich ognisk. Anna Walentynowicz nigdy nie wspomni słowem o pobycie akowców w leśniczówce.

Polskim partyzantom udało się na krótko zdobyć Tłuszcz. Niemcy natychmiast wysyłają pociąg pancerny i kilkanaście czołgów. Na początku sierpnia odbijają miasto, przez które biegnie ważna linia kolejowa – do niedawna jeździły tędy pociągi do Treblinki. Tym razem okupacja niemiecka trwa tylko kilkanaście dni, bo w połowie sierpnia do miasta wchodzą czerwonoarmiści. Do niedalekiej Malcowizny walki nie docierają.

Radzieckie służby zaczynają czyszczenie zdobytych ziem z elementów niepewnych ideologicznie. Już we wrześniu 1944 roku w hucie szkła w Tłuszczu urządzają obóz, do którego wsadzają około dwustu partyzantów z AK, swoich niedawnych sprzymierzeńców. Leona Teleśnickiego NKWD oskarża o przynależność do podziemnej organizacji, przechowywanie radiostacji i granatów. Dostaje osiem lat, z Syberii wróci po pięciu.

*

Walentyna Teleśnicka rozkręca działalność handlową. Ona zdobywa towar, Anna sprzedaje go po wsiach. Dziewczyna może i wygląda na chuchro, ale dużo wytrzyma, jest sprytna. A kiedy coś jej się nie podoba, potrafi odpyskować i się postawić.

Asortyment u Anny jest coraz większy. Przez Tłuszcz codziennie przejeżdżają transporty z radzieckimi żołnierzami. Za samogon można od nich kupić buty, ubrania, nawet bieliznę. Niekiedy trafi się coś naprawdę cennego. Czy tak Teleśnickim udaje się zdobyć aparat fotograficzny? W każdym razie w tym czasie powstaje jedna z pierwszych rodzinnych fotografii.

Zdjęcie jest niewiele większe od znaczka pocztowego. Żeby dostrzec szczegóły, trzeba je zeskanować i wielokrotnie powiększyć. Dopiero wtedy udaje się rozpoznać, kto na nim jest.

Uwagę przykuwa uroda dwóch kobiet stojących w środku. Ta po lewej, w sukience w kwiaty, to Angelina, najstarsze dziecko Teleśnickich. Z tyłu stoi zapewne jej mąż. Na dole siedzą Edmund i Walentyna. On uśmiechnięty, wyciągnął nogi w swobodnej pozie. Ona podtrzymuje chłopca w koszulce w kratkę, który nie potrafi jeszcze samodzielnie stać. Mężczyzna z wąsikiem, widoczny z tyłu, pasuje wiekiem do Leona Teleśnickiego. Obok niego stoi Konstanty – nie ma co tego najmniejszych wątpliwości, bo wygląda tak samo jak na zdjęciu w teczce w IPN.

Trudno też mieć wątpliwości, kim jest dziewczynka stojąca z lewej strony, obok Angeliny. Anna Lubczyk ma okrągłą twarz i krótkie włosy założone za uszy. Ciemna sukienka z aplikacjami przy szyi i rękawach wygląda, jakby służyła na bardziej eleganckie okazje i została odziedziczona po starszej siostrze. Może wcześniej nosiła ją Angelina?

Najłatwiej odgadnąć czas, w którym zostało zrobione zdjęcie. Chłopczyk w koszulce w kratkę to syn Angeliny, który urodził się w lipcu 1943 roku. Na fotografii ma około roku. Czyli mamy lato 1944 roku.

Pokazujemy fotografię Januszowi Walentynowiczowi. Nigdy wcześniej nie widział zdjęć matki z dzieciństwa. Nie waha się:

– Mama.

Rodzina Teleśnickich. Anna w ciemnej sukience stoi po lewej stronie

Rodzina Teleśnickich. Anna stoi w pierwszym rzędzie

Leon na Syberii, partyzanci pod kluczem, raptem w domu zrobiło się pusto. Edmund decyduje, że powinni się wyprowadzić. Nie mogą przecież do końca życia tkwić w lesie. Anny nikt nie pyta o zdanie, zresztą w domu i tak nikt na nią nie czeka. Poza tym Stalin, Roosevelt i Churchill zdecydowali już, że południowo-wschodnie tereny II Rzeczypospolitej należą do Związku Radzieckiego.

W lipcu 1944 roku w Moskwie powstaje Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Według oficjalnej wersji dekret został podpisany w Chełmie. Dzięki temu Stalin może udawać przed Zachodem, że Polacy sami decydują o własnych sprawach. Bolesław Bierut, przewodniczący Krajowej Rady Narodowej, podziemnego parlamentu powołanego przez komunistów, od tej pory zaczyna bywać na salonach w Moskwie.

Droga na Wołyń jest zamknięta, ale otwierają się nowe możliwości. Jako rekompensatę Polska dostanie dotychczasowe ziemie niemieckie na wschód od Odry i Gdańsk. Na osadników czekają tam tysiące gospodarstw.

*

Lipiec 2018 roku. Wjeżdżamy na polną drogę.

– Aleja Anny Walentynowicz – informuje Marcin Ołdak, rocznik 1991, wydawca „Gońca Tłuszczańskiego” i badacz historii regionu.

Po chwili jesteśmy przy pomniku Wolności i Solidarności. Kamień z tablicą informującą, że w czasie wojny mieszkała tu Anna Walentynowicz, stoi na skraju lasu. Na drugim głazie jest znak Polski Walczącej. Pewnie tą drogą Anna Lubczyk chodziła z plecakiem na rynek w Tłuszczu.

– Musimy wejść w las i dojdziemy do miejsca, gdzie stał dom Leona – mówi Ołdak.

Przez następnych czterdzieści minut chodzimy w kółko, przedzierając się przez krzaki jeżyn. Resztek budynku nie znajdujemy.

– Był tu przecież – powtarza nasz przewodnik.

Wracamy na drogę i jedziemy kilkaset metrów dalej, do kilku stojących obok siebie domów. Kiedyś to była Malcowizna, teraz wieś nazywa się ­Rudniki.

– Mieszka tu jedna pani, która urodziła się przed wojną, ale już nikomu nie otwiera drzwi. Lepiej tam nie iść. Ona za Armią Krajową nie przepada. Mówi, że to bandyci byli. Jej ojcu pieniądze zabrali i świnię, którą dla Niemców hodował. Mogli go za to rozstrzelać – opowiada Ołdak. – Zapamiętała Annę, kiedy służyła u Teleśnickich. Opowiadała, że była wesołą dziewczynką. Chodziła po gospodarstwie Leona i śpiewała ruskie piosenki.

Leon Teleśnicki po powrocie z zesłania wziął ślub ze swoją służącą Marianną. Uczył pisać i czytać analfabetów, dorabiał jako tłumacz z rosyjskiego. Zmarł w latach siedemdziesiątych. Sąsiedzi do końca życia uważali go za odludka.

Na podwórku, przy którym parkujemy, stoi kobieta oparta o kij i obserwuje, co robimy. Znała Leona i Mariannę Teleśnickich.

– On nieużyty dziad był. Na nią mówiliśmy „głucha Maryśka”, bo niewiele się odzywała. Ale wódki wypić z nią można było. I dzieciom mleczka zawsze dawała. Leon umarł pierwszy, ją potem krewni pochowali w tym samym grobie. Tylko napisu na nagrobku poskąpili i teraz jest tak, jakby Teleśnicki leżał tam sam.

– Którędy do domu Leona?

– Przez las, prosto i potem skręcić. – Kobieta wskazuje drogę kijem. Po chwili lituje się nad nami i kiwa na syna: – Poprowadź ich.

Mężczyzna wygląda jak młody Łomnicki. Ma obandażowaną głowę, a do lasu rusza w klapkach.

Z nim też się gubimy. Wybór domu Teleśnickiego na tajny sztab AK wyda­je się trafny.

Krążymy po lesie, jemy jagody. „Łomnicki” wpada w końcu na właściwy trop.

– Studnia – pokazuje.

Z ziemi wystaje kawałek cembrowiny.

– Zasypaliśmy dół, bo koza się w niej utopiła – wyjaśnia. – Tu było podwórko, tam piwnica. Teraz w niej lisy mieszkają. Jak Teleśniccy poumierali, dom się zawalił, a resztę ludzie rozkradli.

Zabudowania zniknęły, dawne gospodarstwo zarosło drzewami. Chodzimy dookoła, znajdujemy dwanaście cegieł, porwany skórzany but i fajerki do kuchenki.

7 Akta osobowe Konstantego Teleśnickiego, IPN Gd 214/313, k. 9 (w cytatach z dokumentów zachowano oryginalną ortografię i interpunkcję).

8Tajny sztab AK w Rudnikach, opr. RO, „Fakty.wwl. Gazeta Powiatu Woło­miń­skiego” 2018, nr 22.

ROZDZIAŁ TRZECI

Anna wykopuje skarb

Edmund Teleśnicki przyjeżdża do Gdańska zaraz po kapitulacji Niemiec, w maju 1945 roku.

Wojska radzieckie zdobyły miasto kilka tygodni wcześniej. Adolf Hitler zdecydował, że niemiecki Danzig będzie się bronił do końca – przestał istnieć po kilkunastu dniach walk i bombardowań.

Teraz Gdańsk będzie polski, ale trzeba zniszczyć ślady Niemców. Zwycięzcy z zemsty podpalają ocalałe budynki. Pożarów nie ma jak gasić, bo brakuje bieżącej wody. Podobnie jak prądu, gazu i żywności. Szabrownicy wynoszą z opuszczonych mieszkań pościel, obrusy, talerze, maszyny do szycia, krzesła i stoły. Radzieccy żołnierze polują na kobiety i dziewczynki. Wiele z nich popełnia samobójstwo, żeby uniknąć gwałtu. W nocy słychać strzały, rano na ulicach leżą ciała.

Wielu gdańszczan spakowało najpotrzebniejsze rzeczy i uciekło na Zachód. Część z nich weszła na pokład statków, które nigdy nie dotarły do celu. „General von Steuben”, „Goya” i „Wilhelm Gustloff” zatonęły, grzebiąc na dnie Bałtyku tysiące uchodźców, żołnierzy i rannych. W Gdańsku pozostali prawie sami inwalidzi, starcy, kobiety i dzieci oraz uciekinierzy z Prus Wschodnich. Teraz kryją się w ocalałych domach i piwnicach.

Wkrótce zostaną wysiedleni. Niektórzy ze strachu przed władzą sami oddają mieszkania i żyją kątem u Polaków. Inni czekają, aż do drzwi zapukają nowi właściciele. W Gdańsku jest ciągle sto czterdzieści tysięcy Niemców. Polskich przybyszów zaledwie kilka tysięcy, ale codziennie przyjeżdżają pociągi z nowymi osadnikami. Polski rząd ogłosił już, że Gdańsk „wraca do macierzy”. Władze werbują ludzi do straży miejskiej i milicji, przysyłają funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa i zaczynają zaprowadzać porządek.

Edmund nie rozgląda się za mieszkaniem w kamienicy, na które jest najwięcej chętnych. Zna się na rolnictwie. Dom z kawałkiem ziemi wydaje mu się bardziej atrakcyjny. Wolne gospodarstwo znajduje na granicy miasta, w dzielnicy Bürgerwiesen, na ulicy o tej samej nazwie. Do niedawna mieszkała tu wdowa Augusta Erdmann z synem Georgiem i parobkiem Ottonem Posenauerem.

„Bürgerwiesen” to „mieszczańskie błonia”, lecz ta część Gdańska przypomina wieś. Kilkadziesiąt domów z zabudowaniami otaczają pola pocięte siatką kanałów. Nisko położone uprawy wiosną i jesienią często zalewa woda. Lokalizacja jest za to znakomita – do śródmieścia są zaledwie trzy kilometry. Rodzina już wkrótce będzie mogła handlować mlekiem i warzywami. Chętnych nie zabraknie.

Z przejęciem domu Teleśnicki nie ma problemu. Musi się tylko zgłosić do zarządu miejskiego, podpisać dokumenty, że zajmuje mienie poniemiec­kie, i na tej podstawie dostaje kartę meldunkową. Polacy wkrótce zaczynają nazywać dzielnicę Rudnikami, a ulicy nadają, chyba na złość Niemcom, ­trudną dla nich do wymówienia nazwę Połęże.

Polska poczta działa już od kwietnia. Edmund może wysłać list do Malcowizny: przyjeżdżajcie do Gdańska.

*

Walentyna z synami i Anną Lubczyk opuszczają leśniczówkę w sierpniu 1945 roku. Wysiadają na dworcu w Gdańsku, na rampie ustawiają tobołki i pakunki. Anna nie wypuszcza z rąk węzełka ze swoimi rzeczami i rozgląda się dookoła. Dworzec jest większy od tego w Równem. Z elewacją z czerwonej cegły, z wieżą zegarową i spadzistymi dachami przed wojną musiał prezentować się imponująco. Teraz jednak cegły są czarne od sadzy, przestrzelony zegar nie działa, a przez dziurawe dachy wylatują gołębie.

Edmund Teleśnicki podjeżdża pod stację wozem drabiniastym. W drodze do gospodarstwa koń z trudem ciągnie furę załadowaną pakunkami i pasażerami. Anna ma czas, żeby rozglądać się po mieście. Z większości kamienic zostały tylko frontowe ściany – wyglądają jak dekoracje. W oddali widać wieże kościołów, wszystkie ze ściętymi szczytami. Dawne ulice to teraz ścieżki między ruinami. Gdzie spojrzeć, sterty cuchnących spalenizną gruzów. Można w nich znaleźć słoiki konfitur, lalkę z rozbitą głową, but bez pary, granat albo zwłoki. Na słupach wiszą niemieckie plakaty z wojskowymi zarzą-dzeniami.

Wokół toczy się jednak życie. Pod bramą, która jakimś cudem ocalała, handlarze sprzedają buraki i marchew. Po ulicy jeżdżą rowery, wozy, dorożki i amerykańskie ciężarówki z demobilu. Te ostatnie zastępują autobusy i przewożą pasażerów ciasno upakowanych na drewnianych ławkach.

Im dalej od dworca i centrum, tym więcej całych budynków, ogródków, w których owocują jabłonie i grusze, pól. Dom, przed którym zatrzymuje się wóz, jest porządny, murowany i po niemiecku praktyczny: pod jednym dachem znajduje się część mieszkalna, obora i stodoła.

Anna dostaje w nim swój własny kąt: klitkę pod schodami w kuchni.

*

Amerykański transportowiec „Oremar” cumuje w Nowym Porcie w Gdańsku w połowie września 1945 roku. Ma na pokładzie prawie półtora tysiąca ton żywności, używane i nowe ubrania, zelówki, karbid, narzędzia i maszyny rolnicze, elementy taboru kolejowego. „Oremar” to pierwszy statek z pomocą od międzynarodowej organizacji UNRRA, który zawija do Polski. Kolejne będą przywozić części do samochodów, ropę i benzynę, narzędzia chirurgiczne, aparaty rentgenowskie, penicylinę. Ale też kury, króliki, kozy, krowy i konie.

Towary z UNRRA przez pierwsze powojenne lata utrzymują Polaków przy życiu. Ten, kto dostanie konia czy krowę, uważa się za szczęściarza. Edmund Teleśnicki zdobywa na początek klacz, kozę i kilka kur. Wkrótce w gospodarstwie pojawia się koń, świnia i holenderska krowa bez rogów. Anna pierwszy raz taką widzi. Zwierząt przybywa, pracy przy nich jest coraz więcej, dlatego Teleśnicki rozgląda się za parobkiem. Do domu wprowadza się Wilhelm. Starszy, niewiele mówi, posłusznie wykonuje polecenia. Tacy jak on nie mają teraz łatwego życia. Niemcy stali się obywatelami drugiej kategorii.

W „Dzienniku Bałtyckim”, pierwszej polskiej gazecie na Wybrzeżu, najważniejsze tematy lokalne to dostawy UNRRA i wysiedlenia. Publicyści domagają się, żeby jak najszybciej oczyścić Gdańsk z elementów germańskich: „Niemcy – za Odrę. A jeśli wszyscy naraz nie mogą wyjechać, to najwłaściwszą dla nich pracą są roboty publiczne, a nie zajęcia w prywatnych przedsiębiorstwach”9.

To nie takie proste. Niemcy mają opinię rzetelnych pracowników. Można im płacić grosze. Nie upominają się o swoje prawa, bo praca chroni przed wywózką. Drugi sposób to pozytywna weryfikacja. Tę szansę dostają głównie Kaszubi. W czasie wojny nie byli „prawdziwymi Niemcami”, choć siłą wcielano ich do Wehrmachtu. Teraz nie są uważani za „prawdziwych Polaków”. Wśród nowych gdańszczan budzą nieufność, podobnie jak wszyscy autochtoni – przedwojenni mieszkańcy Gdańska o polskich korzeniach. Część z nich mówi tylko po kaszubsku, część po polsku, ale z niemieckim akcentem.

Polacy porządkują miasto w zawrotnym tempie. Pracują już port, stocznia, wodociągi, w niektórych dzielnicach pojawia się prąd i gaz. Kursują autobusy i tramwaje, działają szkoły, teatry i szpitale. W niedziele kościoły napełniają się wiernymi.

Na początku 1946 roku prezydent miasta Franciszek Kotus-Jankowski zapewnia, że Gdańsk jest już polskim miastem. Żyje tu ponad sto tysięcy Polaków i niecałe trzydzieści tysięcy Niemców. Liczba tych ostatnich wciąż maleje. Deportowani mogą zabrać tylko bagaż podręczny. Resztę dobytku zostawiają na miejscu.

*

W gospodarstwie najwięcej roboty jest wiosną i latem. Teleśniccy zatrudniają wtedy pracowników najemnych. Anna wstaje o piątej rano – budzi ją Walentyna, która pierwsza w domu jest na nogach.

Pierwszy punkt porządku dnia to dojenie krów, potem pojenie koni, karmienie świń i drobiu. Później obieranie ziemniaków na obiad, szykowanie chleba, mleka i sera dla ludzi, którzy przychodzą pracować w polu.