Urban. Biografia - Dorota Karaś, Marek Sterlingow - ebook

Urban. Biografia ebook

Dorota Karaś, Marek Sterlingow

0,0
55,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z najbardziej demaskatorskich biografii ostatnich lat

Czerwona kanalia, Goebbels stanu wojennego, morderca.

Mistrz felietonu, dżentelmen, ikona.

O jego śmierci napisał „New York Times”, a na pogrzebie obok zagorzałych przeciwników pojawili się między innymi Aleksander Kwaśniewski, Marian Turski, Adam Michnik, Olga Lipińska i Monika Jaruzelska. Umarła czarna legenda PRL-u. Człowiek kontrowersja. Jerzy Urban.

Od objętego zakazem druku bezkompromisowego dziennikarza „Polityki” przez bezpartyjnego rzecznika brutalnego rządu, prezesa telewizji, redaktora naczelnego szargającego wszystkie świętości tygodnika „Nie” po milionera i „śmiesznego dziadka z uszami” z internetowych memów – to jedna z najbardziej wyboistych i spektakularnych karier w historii.

Setki godzin rozmów, tysiące stron archiwaliów w Polsce, Izraelu i USA, niepublikowane wspomnienia – Dorota Karaś i Marek Sterlingow kilka lat pracowali nad opowieścią o Jerzym Urbanie. Byli ostatnimi dziennikarzami, z którymi rozmawiał. Stworzyli wielowymiarowy portret najmroczniejszej postaci powojennej Polski i pokazali polityczne gry w szeregach oficjeli PRL aż po narodziny III RP, jej układy i podejrzane interesy.

„Urban” zdumiewa swoim rozmachem, dbałością o historyczny detal i nieustępliwością w poszukiwaniu prawdy. Bez znajomości tej biografii trudno zrozumieć współczesną Polskę.

Dorota Karaśi Marek Sterlingow – reporterzy z Gdańska wywodzący się z „Gazety Wyborczej”. Dorota pisze dla trójmiejskiej redakcji do dziś, najchętniej na tematy związane z przeszłością miasta. Jest także autorką sztuki teatralnej „Przebitka”, książki „Szafa, czajnik, obwodnica. Rozmowy z obcokrajowcami” i biografii „Cybulski. Podwójne salto”.

Marek był korespondentem wojennym w Afganistanie, w cyklu reportaży przedstawił m.in. prawdziwy przebieg tragedii w Nangar Chel. Jako pierwszy opisał także sprawę Iwony Wieczorek i ujawnił najbardziej prawdopodobną przyczynę jej zaginięcia. Po odejściu z „Gazety Wyborczej” do 2016 roku pracował w Radiu Gdańsk.

Ich pierwsza wspólna książka – biografia „Walentynowicz. Anna szuka raju” – otrzymała nagrodę czytelników w konkursie Grand Press na Reporterską Książkę Roku oraz Splendor Gedanensis.

Lubią pisać razem; uważają, że pozwala im to spojrzeć na bohatera z różnych perspektyw i rozstrzygnąć, co jest najbardziej istotne dla jego celnego przedstawienia. Biografia Urbana to dla nich historia wzlotów i upadków dziennikarstwa. Książkę adresują zwłaszcza do koleżanek i kolegów ze wszystkich redakcji.

W dziennikarstwie pociąga ich tania romantyka tego zawodu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 666

Data ważności licencji: 9/27/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki:

Michał Pawłowski

www.kreskaikropka.pl

Zdjęcie na 1. stronie okładki

Mateusz Skwarczek/Agencja Gazeta

Wybór zdjęć

Borys Sterlingow

Konsultacja historyczna

dr hab. Barbara Klich-Kluczewska, prof. UJ

Redakcja

Daniel Lis

Redaktorka inicjująca i prowadząca

Dorota Gruszka

Opieka redakcyjna

Katarzyna Mach

Adiustacja

Aurelia Hołubowska

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska

© Copyright by Dorota Karaś & Marek Sterlingow

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Znak, Kraków 2023

ISBN 978-83-240-6795-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Szczepanowi – Dorota

Borysowi i Zosi – Marek

ROZDZIAŁ 1

No to cześć

Dziesięć miesięcy przed śmiercią Jerzy Urban przestaje wstawać z łóżka. Jest za słaby.

Pięć miesięcy przed śmiercią trafia do szpitala. Ma zapalenie płuc.

Cztery miesiące przed śmiercią zastanawia się nad eutanazją. Na ból dostaje morfinę.

Trzy miesiące przed śmiercią chce sprzedać tygodnik „Nie”. Przekonują go, żeby jeszcze poczekać.

Miesiąc przed śmiercią domaga się, żeby nie wozić go już do szpitala.

Dwa tygodnie przed śmiercią przestaje pisać felietony.

Dzień przed śmiercią budzi się na chwilę. Widzi Magdę, która przyjechała w odwiedziny.

– O, córuś. – Znów zasypia.

Umiera o czwartej trzydzieści w poniedziałek 3 października 2022 roku w szpitalu w Pruszkowie.

Ma osiemdziesiąt dziewięć lat i trzy miesiące.

Na śmierć Urbana, choć oczekiwaną, nikt nie jest dobrze przygotowany. Redakcji „Nie” zostały jeszcze trzy dni na wysłanie do drukarni pożegnalnego numeru, ale brakuje tekstów na śmierć naczelnego. Rodzina nie ma planu, jak poinformować dziennikarzy. W końcu po kilku godzinach wiadomość ogłasza tygodnik „Nie” na Facebooku. Wszystkie media, nawet prawicowe, do informacji dołączają czarno-białe żałobne zdjęcie.

Pierwsze zdawkowe wiadomości o zmarłym zmieniają się w rzekę analiz, opinii i komentarzy, wciąż zasilaną nowymi dopływami. W ciągu sześciu dni, które dzielą śmierć Jerzego Urbana od pogrzebu, niemal każdy ma coś do powiedzenia na jego temat.

Jedni: czerwona kanalia, wielki Manipulo, Goebbels stanu wojennego, obrzydliwy sługus zbrodniczego reżimu, wyznawca panświnizmu, perwersyjny dziadek, uszate truchło, PRL-owska menda, sowiecki kacyk, komunistyczny kolaborant, ludzkie gówno, siewca nienawiści, kłamca i morderca.

Drudzy: dobro narodowe, jeden z najświatlejszych umysłów w Polsce, dżentelmen, filantrop, ikona popkultury, mistrz ciętego pióra, kompanion ostrej wypitki, władca masowej wyobraźni, jeden z kowali przemian roku 1989.

Urban to także: Łysy (dla żony), Tatuś (dla dziennikarzy „Nie”), Jurek (dla córki).

„New York Times”, który poświęcił mu długi tekst, nazywa go „zajadłym komunistą, który stał się bohaterem wolności słowa”. Podsumowuje: „człowiek, którego Polacy kochali nienawidzić”1.

Miejsce pochówku Urban wskazał sam, w jednym z prześmiewczych filmików na YouTube. To Powązki Wojskowe w Warszawie. Nie trzeba nikogo prosić o zgodę. Leżą tam jego rodzice.

Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości, tłumaczy, że za cmentarz odpowiada samorząd. Przypomina:

– Warto się przyglądać, kto na takich pogrzebach bywa.

Ministerstwo Obrony Narodowej na wszelki wypadek odcina się od pogrzebu i zapewnia, że były rzecznik rządu nie zostanie pochowany według ceremoniału wojskowego.

To raczej ucieszyłoby Urbana, który w latach pięćdziesiątych kładł się do szpitala, żeby uniknąć służby wojskowej i szanował tylko jednego żołnierza: generała Wojciecha Jaruzelskiego.

Żona, Małgorzata Daniszewska, zachowuje twarz skandalistki. W „Nie” ogłasza: „Łysy walnął w kalendarz”.

W południe 11 października, godzinę przed pogrzebem, na cmentarzu panuje nastrój wyczekiwania. Przed bramą stoją radiowozy i pojazdy straży miejskiej, dziennikarze szykują mikrofony i kamery. Schodzą się dawni znajomi nieboszczyka.

Z protestujących pierwszy stawia się mężczyzna z plakatem pod pachą. Miga słowo „Goebelsourbany” – trudno zignorować, że Goebbelsowi brakuje jednego „b”.

– Bandytę tu chowają – tłumaczy przybysz kobiecie, która go zagaduje.

Oddział protestujących powiększa się do kilkunastu osób w wieku emerytalnym. Ich patriotyczną postawę podkreślają rogatywki, panterki i emblematy z orłem w koronie. Trzymają przed sobą jak tarcze zdjęcia Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki, o których śmierć Urban był obwiniany. Są też portrety innych osób, które zmarły w PRL w podejrzanych okolicznościach.

Fotoreporterzy towarzyszyli Urbanowi większość życia. Nie opuścili go również po śmierci.

Bardziej doświadczeni dziennikarze wpadają w ostatniej chwili. Jest już ich spora grupka. Reporter „Super Expressu” nuci pod nosem Międzynarodówkę.

Demonstranci ożywiają się na widok kamer.

– Wiecie, ile Urban nakradł? Sto dwadzieścia milionów.

– I co z nimi zrobił? – docieka jeden z nich. I zaraz z wściekłością oznajmia: – Wytransferował do Niemiec!

Piotr Gadzinowski, dziennikarz i były poseł SLD, mówi:

– Kiedyś zarzuciłem mu brak wizji rozwoju „Nie”. Powiedział mi, żebym na jego pogrzebie poszukał. No to jestem.

Ceremonia jest świecka.

– Nie wierzcie nikomu, kto będzie wam mówił, że nawróciłem się na łożu śmieci – zastrzegł Urban w czasie naszego ostatniego spotkania.

Mistrzynią ceremonii jest Monika Sawicka z Łodzi, rodzinnego miasta Urbana. Sama zaproponowała swoje usługi, zrzekła się honorarium. Z dwóch stylizacji, w których występuje na pogrzebach, wybrała tę bardziej teatralną: cylinder i frak, żabot pod szyją i kilkucentymetrowe szpilki.

Grupa fotoreporterów bez żenady przysuwa obiektywy do twarzy gości i rodziny. Stoją plecami do urny i robią seryjne zdjęcia każdemu znacznemu żałobnikowi.

Na pierwszy ogień idzie Aleksander Kwaśniewski, który zajął miejsce z samego przodu. Urbana poznał jako rzecznika, gdy pracowali razem dla rządu Mieczysława Rakowskiego, potem zostali bliskimi znajomymi. Nie przeszkadzało to Urbanowi atakować w „Nie” pierwszą damę, gdy Kwaśniewski został prezydentem.

Sala szybko się zapełnia. Najgorzej wychodzą na tym goście, którzy chcieli wślizgnąć się w ostatniej chwili.

Olga Lipińska, nieco po osiemdziesiątce, stanęła w przejściu. Bezbłędnie wypatrują ją tam fotoreporterzy. Reżyserka przez kilkanaście minut pozuje do zdjęć, potem znika po cichu. Dyskrecja gubi dziewięćdziesięciosześcioletniego Mariana Turskiego, który pracował z Urbanem w redakcji „Polityki”. Przyszedł zbyt późno, by zająć miejsce siedzące. Obok niego Adam Michnik, lat siedemdziesiąt sześć, przytrzymuje się oparcia ławki. Naczelnego „Gazety Wyborczej” przez sporą część życia łączyły z Urbanem niewidzialne więzy, choć w latach osiemdziesiątych stanęli po dwóch stronach barykady. Z boku przystanęła z kwiatami Monika Jaruzelska, córka generała, najmłodsza w tym gronie. Niektórzy reporterzy jej nie rozpoznają.

Brakuje najlepszych przyjaciół Urbana. Leżą niedaleko, na tym samym cmentarzu: Daniel Passent od pół roku, Mieczysław Rakowski od czternastu lat.

Mistrzyni ceremonii przez dwadzieścia minut opowiada o życiu Urbana, jakby znała go od lat. Adam Grzesiak, jego zięć i dawny opozycjonista, słuchając wspomnienia, ociera oczy. Przez ostatnie dwa dni z żoną Magdą, córką zmarłego, pomagali w pisaniu tej przemowy.

Waldemar Kuchanny, zastępca Urbana w „Nie”, też ma przygotowane wystąpienie. Trochę kpiące, nieco smutne. Kończy wzruszony:

– Gdy Tatuś wychodził z redakcji, zwykł mówić: „no to cześć” – wspomina. Potem ostatni raz żegna się z szefem: – No to cześć.

Aleksander Kwaśniewski zabiera głos w ostatniej chwili. Od razu łapie kontakt z salą.

– Czy Jerzy Urban jako rzecznik kłamał? – pyta podchwytliwie. Żałobnicy na chwilę wstrzymują oddech. – Zdarzało się – przyznaje po efektownej pauzie. I od razu znajduje sprytne porównanie: – A Morawiecki?

Magda Grzesiak (pierwsza z lewej) i Adam Grzesiak (siedzi z przodu).

Sala wybucha śmiechem. Rozlegają się nawet oklaski. Choć Urban uchodził za zręcznego propagandzistę, to w oczach obecnych na pogrzebie urzędujący premier pobił go w tej sztuce na głowę.

Głos zabierają też filozof Jan Hartman, były korespondent „Financial Times” Krzysztof Bobiński, dawny pracownik biura prasowego rządu i czytelnicy „Nie”. Mistrzyni ceremonii kończy, zanim uroczystość przerodzi się w manifestację polityczną. Ta trwa w najlepsze za drzwiami. Bierze w niej udział Małgorzata Daniszewska, żona Urbana. Nie weszła do domu pogrzebowego. Nierozpoznana przez nikogo, siedzi na wózku inwalidzkim, bije brawo i sama zagrzewa protestujących:

– Precz z komuną!

Urnę czeka teraz droga do grobu. Karawan ma do przejechania raptem ze sto pięćdziesiąt metrów. Naczelny „Nie” zajmie na Powązkach dość prestiżowe miejsce w kwaterze Tuje. Za sąsiada będzie miał Zygmunta Szeligę, dziennikarza „Polityki”. W pobliżu leży też Eryk Lipiński, założyciel „Szpilek”, dla których Urban przez lata pisał poczytne felietony.

Wokół są pochowani również inni znajomi. Wielu z nich znalazło się w Alfabecie Urbana. Z Janem Olszewskim i Leszkiem Kołakowskim dzielił łamy w tygodniku „Po Prostu”, z Ryszardem Kapuścińskim i Zygmuntem Kałużyńskim w „Polityce”, z Krzysztofem Teodorem Toeplitzem w „Szpilkach”. Niedaleko leżą też pierwsi sekretarze partii: Władysław Gomułka, który pozbawiał Urbana pracy, i Wojciech Jaruzelski, który zatrudnił go jako rzecznika.

Gdy uczestnicy ceremonii opuszczają dom pogrzebowy, fotoreporterzy spychają na bok kilkunastu protestujących. Do najpoważniejszej konfrontacji dochodzi, gdy uczestniczka pogrzebu smyra czerwoną różą po twarzy jednego z antykomunistów. Atak natychmiast zostaje odparty.

– Zostaw tego człowieka starszego! Ty sobie wiesz gdzie tę różę wsadź?

Druga strona nie pozostaje dłużna.

– Co ty mówisz do tej kobiety!

– A widziałeś, co robiła? Człowieka starszego biła tą różą, kolcami po twarzy!

– Ta pani nikogo nie potłukła żadną różą, pan ma jakieś imaginacje, proszę pana.

– A pan czerwone gwiazdy w oczach!

Tuż przed urną kroczy przez nikogo nierozpoznany podpułkownik Adam Smoleński, dawny oficer Służby Bezpieczeństwa – od końca lat osiemdziesiątych skłócony z Urbanem, przedtem byli przyjaciółmi.

Tymczasem znaczącym żałobnikom dziennikarze pod nos podsuwają mikrofony. Pytanie do Adama Michnika ma obnażyć ich ukrywaną zażyłość.

– Czemu przyszedł pan na pogrzeb?

Michnik nie musi szukać wymówek:

– Bo Jerzy Urban umarł.

ROZDZIAŁ 2

Czym mogę państwu służyć?

Jerzy Urban dzwoni, gdy pakujemy się na wyjazd do Konstancina. Dajemy go na głośnomówiący.

– Czy państwo jedzą mięso?

– Ja nie jem – odpowiada Dorota.

– Państwo nie jedzą mięsa – przekazuje komuś Urban.

– Ale ja jem – protestuje Marek.

– Pan je mięso, pani nie je mięsa.

W tle słychać głos Małgorzaty Daniszewskiej:

– To powiedz państwu, żeby mnie w dupę pocałowali.

W październiku 2020 roku napisaliśmy do Jerzego Urbana list z prośbą o rozmowę. Dołączyliśmy naszą poprzednią książkę, biografię Anny Walentynowicz. Odpowiedział telefonem. Wyjaśnił, że książki nie przeczyta, bo „ta kobieta” go nie interesuje. Zgodził się na rozmowy telefoniczne, spotkanie osobiste odłożyliśmy do czasów po pandemii COVID-19.

W kwietniu 2021 roku w domu Urbana wszyscy są już zaszczepieni. Jedziemy z Gdańska na spotkanie. Po pięciu godzinach w samochodzie wkraczamy do rezydencji w Konstancinie.

– Tutaj! – krzyczy Daniszewska. Mały pies nie przestaje ujadać, odgania go gosposia, która wpuściła nas do środka. Na lewo od wejścia drzwi z napisem „Biuro poselskie Leszka Millera”. To toaleta. Gabinet Urbana jest na półpiętrze. Prowadzi do niego osiem stopni i korytarz obłożony książkami. Drzwi są zamknięte. Z ostatniego schodka wpatruje się w nas kot.

W imponującym rozmiarami salonie jest jeszcze barek jak z filmów o mafii, otwarta jadalnia oraz kominek, przy którym ustawiono skórzane fotele i szezlong. Leży na nim Daniszewska. Ścianę nad kominkiem zdobią akty Jerzego Nowosielskiego. Później dowiemy się, gdzie wisi Opałka, a gdzie Starowieyski i Dwurnik.

Dom redaktora naczelnego „Nie” stoi w sosnowym lesie. Pies Iwan uwielbia ganiać wiewiórki i gości.

Oddajemy gosposi płaszcze, ale nie pozwalamy zabrać siatki. Ma to być podarek – gospodarze zaproponowali nam nocleg, chcieliśmy się jakoś zrewanżować.

Co kupić człowiekowi, który ma wszystko? Miesięcznik „Forbes” ocenia majątek Urbana na ponad dwieście milionów złotych. Znajomy poradził, żeby podjechać do wędzarni nad morzem, w której przygotowywano węgorza dla Jana Pawła II.

Teraz stoimy nad szezlongiem z Daniszewską, a z siatki wydobywa się silny zapach ryby. Trochę niezręcznie.

– Mamy świeżutkiego węgorza, takiego samego dostał papież – zachwalamy, choć prawdę mówiąc, węgorza kupiliśmy w innym miejscu. „Papieska” wędzarnia była zamknięta.

– Aniu, węgorz do lodówki. Siadajcie. Jurek przyjdzie, jak będzie gotowy – komenderuje Daniszewska.

Koty w domu Urbana mogą robić, co chcą.

Jej też nie spotkaliśmy jeszcze osobiście, ale po kilkunastu rozmowach telefonicznych mamy wrażenie, że dobrze ją znamy. Jest bezpośrednia, gadatliwa i bez ustanku klnie. Siedemdziesiąt lat, ubrana bez specjalnej staranności, rękawy markowej bluzy od dresu ma lekko zabrudzone.

– Co tam w Gdańsku? – zadaje pytanie i nie czekając na odpowiedź, zaczyna mówić. – My już, kurwa, przez rok nie wychodzimy z domu ani nie przyjmujemy gości. Zapalicie?

Popielniczki stoją wszędzie. Każdy z palących dostaje swoją. Po kilku papierosach w powietrzu jest siwo od dymu. Gosposia otrzymuje polecenie otwarcia drzwi do ogrodu.

– Kiedy skończyliśmy stawiać dom, stwierdziłam: chujowo, za ciemno! Kazałam przeszklić całą tę ścianę i zaraz zrobiło się lepiej – ciągnie Daniszewska. – Jak nas pozwali za pornografię, powiedziałam: budujemy basen. Nakład „Nie” skoczył do siedmiuset tysięcy. Nie wiedzieliśmy, co z pieniędzmi robić.

Dopiero teraz dostrzegamy kolejne szklane drzwi, a za nimi niebieską taflę. Basen ma piętnaście metrów. Nad nim też wiszą obrazy.

Osiemdziesięcioośmioletni Urban schodzi ze schodów podtrzymywany przez gosposię. Z mozołem pokonuje dwadzieścia metrów dzielących schody od kominka. Puszcza ramię kobiety, dopiero gdy z westchnieniem ulgi opada na skórzany fotel. Jest po drzemce, ma zwyczaj odpoczywać po południu, następnie znów siada do pracy.

Urban jest drobny, ginie w eleganckim ubraniu. Pod granatową pikowaną kamizelką ma brązową koszulę. Na szyi dynda pilot z dwoma przyciskami.

Gosposia pomaga mu się umościć w fotelu, pod bosą stopę podstawia osobny stołeczek. Urban wzdycha z ulgą, ciemne oczy patrzą na nas uważnie.

– Czym mogę państwu służyć?

Opowiedział nam już przez telefon swój życiorys. W prywatnych rozmowach zachowuje się niczym przedwojenny dżentelmen. Jest uprzejmy, rzeczowy i niezwykle rzadko przeklina. Inaczej niż w felietonach w „Nie”, naszpikowanych wymyślnymi wulgaryzmami. Pytamy go o to.

– W felietonach jest moja kreacja na pokaz. To bardziej atrakcyjne dla czytelników – wyjaśnia. Zapala papierosa i zanosi się kaszlem.

– Nie myślał pan o rzuceniu palenia? – pytamy, gdy atak kaszlu mija.

– Lekarz mi odradził – wyjaśnia Urban. – Brak nikotyny może być wstrząsem dla organizmu. Palę już ponad siedemdziesiąt lat.

Nie chce nam się wierzyć, że można palić dla zdrowia, ale nie dyskutujemy.

Urban nie jeździ do redakcji od początku pandemii. Nadal jednak funkcjonuje w rytmie cyklu wydawniczego tygodnika „Nie”. Najpóźniej we wtorek musi oddać swoje teksty. Prawie nigdy się nie spóźnia. Pisze już od piątku. W środę ogląda gotowe wydruki stron, wymyśla i poprawia tytuły. W nocy numer idzie do drukarni, następnego ranka redakcyjny goniec przywozi go do Konstancina.

Czwartek – w redakcyjnym slangu nazywany „Bożym Ciałem” – jest dniem wolnym od pracy. W piątek gazeta trafia do kiosków i odbywa się planowanie następnego numeru. W pandemii nie ma już redakcyjnych kolegiów, teraz Urban ogranicza się do rozmowy z redaktorem prowadzącym. Coraz częściej wyręcza go w tym Daniszewska.

Urban zaczyna trochę stękać i wierci się w fotelu. Dokucza mu noga.

– Od czasu kiedy się w nocy przewróciłem – tłumaczy. – Stłukłem sobie nogę i rozbiłem głowę.

Na czubku łysej czaszki widać sporą bliznę.

– Leżałem kilka godzin i nie mogłem się ruszyć. Myślałem, że umrę. Wołałem, ale nikt mnie słyszał. Od tej pory noszę to. – Urban wskazuje na pilota, który wisi mu na szyi. – Jak przycisnę przycisk, rozlega się alarm i do mnie przychodzą.

Rozmowa schodzi na temat naszej książki.

– Ja się do niej nie wtrącam. – Wzrusza ramionami. – Przeczytam, jak będzie wydrukowana. Sam napisał o sobie setki stron. Podsumował swoje życie w prześmiewczym Alfabecie – podyktował dwa poważne wywiady rzeki. Do tej pory odpowiadał na każde nasze pytanie, nawet najbardziej błahe (tylko przy „Kiedy zaczął pan łysieć?” okazał lekkie zniecierpliwienie).

Daniszewska zarządza:

– Ania! Kolacja za pół godziny.

Na nakrytym białym obrusem stole gosposia kładzie sandacza i smażony schab. Urban męczy się z krojeniem twardej wieprzowiny.

– Pani Aniu, proszę przynieść mi mój nóż.

– Dobrze, szefie.

Dostaje ostry jak brzytwa nożyk kuchenny z czerwoną rękojeścią.

Urban proponuje alkohol.

– Ja sam już nie piję towarzysko, bo alkohol mnie usypia – wyjaśnia. – Na noc do pokoju zabieram butelkę zmrożonej wódki, lód i ustaloną z kuchnią kolację. Jem, popijam wódką i zagryzam lodem. Wypijam trzysta gram. Inaczej nie usnę.

– I tak codziennie?

– Codziennie.

Jesteśmy rozczarowani, że do kolacji nie ma węgorza. Daniszewska opowiada jednak mężowi o prezencie z „papieskiej” wędzarni. Nie sprostowujemy i nie czujemy z tego powodu wyrzutów sumienia. Rzecznik Jaruzelskiego też nie słynął z prawdomówności.

Urban proponuje nam wypicie bruderszaftu. Gosposia przynosi butelkę i napełnia miniaturowe kieliszki. Mieści się w nich piętnaście, może dwadzieścia mililitrów alkoholu.

– Pani Aniu, w Ukrainie też pijecie tylko po jednym kieliszku i kończycie? – pyta gospodarz.

– Nie, szefie. – Kobieta jest rozbawiona.

– To proszę nam jeszcze nalać.

Rozmawiamy przez chwilę, Urban robi się senny. Przed pójściem spać dysponuje u gosposi:

– Na noc proszę mi przygotować trochę kiszonych ogórków i parę kawałków tego węgorza, co państwo przywieźli z Gdańska.

Libacje w Konstancinie są przereklamowane. Przynajmniej na tym etapie życia Urbana. W wielkim domu z basenem od dawna nie pojawiają się goście. Z ostatnimi żyjącymi przyjaciółmi naczelny „Nie” utrzymuje kontakt przez telefon. Czasem zaglądają tu dziennikarze, bo tym prawie nigdy nie odmawia rozmowy.

– Pokażę wam, gdzie będziecie mieszkać – mówi Daniszewska.

Kryty trzciną domek gościnny w Konstancinie znajduje się pięćdziesiąt metrów od głównej rezydencji. Daniszewska oprowadza nas jak po muzeum:

– Ta kozetka jest z budynku KC PZPR. Była cała w strzępach, gdy ją tam znalazłam. Dałam ją do tapicera i teraz mam pamiątkę.

Parter to jedno duże pomieszczenie z kuchnią w stylu rustykalnym i obrazami Nikifora nad drewnianym blatem. Pod wielkimi Tulipanami Dwur­nika leży mata do jogi i piłka do ćwiczeń.

– W lodówce macie coś do przekąszenia. Whisky i czerwone wino są na stole, sypialnie na górze – mówi Daniszewska. – Tutaj macie książkę o ­całej posiadłości w Konstancinie. Jurek napisał i wydrukował ją specjalnie dla mnie na urodziny.

Dom Gosi Daniszewskiej to starannie wydany album ze zdjęciami. Wyszedł w liczbie stu egzemplarzy. Można w nim wyczytać, że posiadłość ma hektar, na który składają się trzy działki w przeszłości należące do kuzynki kardynała Wyszyńskiego, żony amerykańskiego szpiega oraz reżysera Jerzego Kawalerowicza. Główny dom, urządzony w stylu art déco, ma siedemset metrów kwadratowych i jest połączony korytarzem z domkiem gospodarczym z sypialniami dla personelu, pralnią i garażem.

„Dla Gosi D. lata 20. i 30. to antyki, niemal starożytność. Dla mnie, rówieśnika art déco, to przestarzała nowoczesność” – utyskuje autor podpisujący się Daniszewski z domu Urban.

Nazajutrz budzi nas śpiew ptaków. Posiadłość dopiero za dnia robi wrażenie. Domy stoją w rzadkim sosnowym lesie. Korony drzew rzucają przyjemny cień, po pniach wspinają się wiewiórki. Jest ciepło, pachnie wiosną.

W drodze do głównego domu mijamy mężczyznę w czarnej koszulce z napisem „ochrona”. Zajmuje wyposażoną w weneckie lustro budkę przy bramie. Teraz robi poranny obchód.

Urban zatrudnia więcej osób. W domu gospodarczym mieszkają dwie gosposie, które są też przeszkolonymi pielęgniarkami. Pochodzą z okolic Lwowa. Do ich zadań należy utrzymanie porządku, pranie i gotowanie. Urba­nowi pomagają dochodzący asystent i sekretarka, która urzęduje w redakcji. Niedawno miał jeszcze kierowcę, ale ten przeszedł na emeryturę i nie zatrudniono już nowego.

– Ile czasu dzisiaj potrzebujecie? – pyta Urban. Siedzi boso za biurkiem. Jego gabinet jest wyposażony jak pokój w prywatnym szpitalu. Butla z tlenem, automatyczne łóżko i klimatyzacja. Dzięki niej nie czuć dymu papierosowego. Na ścianie telewizor oraz wypełnione od góry do dołu półki z książkami. Na biurku notatnik, kilka tygodników, fajka, okulary, popielniczka i siedem leżących równo długopisów. Ósmy Urban trzyma w ręku. Nigdzie nie ma komputera.

– Pisze pan felietony ręcznie?

– Teraz trochę ciężko mi utrzymać długopis, dlatego teksty są coraz krótsze.

– Trudno coś potem poprawić.

– Zostawiam duże odstępy między linijkami. – Pokazuje nam swój notatnik. Zaczął już pisać swój tygodniowy felieton. Musi go skończyć do jutra. Do biurka ma przyczepionych kilka żółtych karteczek z notatkami.

– Jak wpadnę na jakiś pomysł, to sobie zapisuję – wyjaśnia. Jedna z notatek zaczyna się od nazwiska „Czarzasty”.

– Nigdy nie pisał pan na maszynie?

– Kiedyś pisałem na remingtonie. Potem kupiłem sobie elektryczną. Źle mi się na niej pracowało, bo przypadkiem przyciskałem za dużo klawiszy.

Ojciec Urbana również był dziennikarzem. Przed drugą wojną światową razem ze wspólnikami założyli w Łodzi dziennik, który osiągnął ogromny sukces. Urban lubi porównywać tę historię do Ziemi obiecanej Reymonta. Nigdy nie wspomina o skandalu, jaki temu towarzyszył.

CZĘŚĆ I

Syn dziennikarza

ROZDZIAŁ 3

Krew na pierwszej stronie

Służąca Jadzia, o wyglądzie angielskiej guwernantki, trzyma mocno za rękę pięcioletniego Jerzego. Wytwornie ubrany chłopiec chce się zatrzymywać przy każdej wystawie na Piotrkowskiej. W końcu jego uwagę odwracają niewiele starsi od niego gazeciarze, z ciężkimi torbami przewieszonymi przez pierś i wielkimi płachtami pod pachą, wykrzykujący ile sił w płucach:

– Głoooos Poooraaaa!

– Hitler ante pooooo!

– Doooodatek nadzywczaaaaa!

Jerzy idzie z Jadzią do redakcji „Głosu Porannego”. Odwiedza tu siostrę wspólnika ojca, która redaguje popularny „Głosik” dla dzieci. Przy okazji ogląda zajmującą wielką halę drukarnię. Na maszynie rotacyjnej obracają się ogromne bele papieru.

Przed redakcją tkwią grupki czytelników, których nie stać na kupno gazety. Pochłaniają wyklejone na desce aktualne wydanie i komentują między sobą wydarzenia.

Podstawą dystrybucji są gazeciarze, których właściciele tytułów prasowych wynajmują od hurtowników. Potentatem w branży jest Polak Kozakiewicz wraz z zięciem Szulmanem, ale są też drobniejsi przedsiębiorcy. Redakcje zabiegają o ich względy, bo w każdej chwili mogą zabrać chłopców i kazać im pracować dla konkurencji. Kolporterzy mają tak silną pozycję, że wtrącają się do treści artykułów.

– Dość z tą polityką, więcej krwi, inaczej się nie sprzeda! – pouczają.

Między pierwszą a drugą wojną światową w Łodzi ukazuje się kilkadziesiąt gazet. Nowe tytuły pojawiają się i znikają – czasem w ciągu dwóch dni.

Największa gazeta w Łodzi to prorządowa „Republika” – osiąga nawet trzydzieści tysięcy egzemplarzy nakładu. Wraz z wychodzącym dwa razy dziennie sensacyjnym „Expressem Ilustrowanym” należy do magnata prasowego Maurycego Poznańskiego. „Kurier Łódzki” wydawany przez adwokata Jana Stypułkowskiego przyciąga czytelników kolumną sportową i nazwiskami znanych literatów – piszą dla niego Kornel Makuszyński i Emil Zegadłowicz.

Robotnicy sięgają po „Łodzianina”, oficjalny organ Polskiej Partii Socjalistycznej, który wciąż jest konfiskowany przez cenzurę i ma przerwy w wydawaniu.

Miejsce na rynku wywalczyła też „Wolna Myśl. Wolne Żarty”, drukująca pornograficzne opowiadania, erotyki i dwuznaczne dowcipy.

W jidysz ukazują się „Najer Foks-blat” i „Lodzer Togbłat”. Niemcy mieszkający w Łodzi sięgają po prohitlerowskie „Freie Presse” lub sprzyjającą Polakom „Neue Lodzer Zeitung”.

Gazet jest wiele, o czytelnika trzeba walczyć. Krew na pierwszej stronie podnosi sprzedaż.

Morderstwa, rabunki, włamania, romanse, procesy, eksmisje, strajki, pożary, bankructwa, samobójstwa, skandale – takich tekstów oczekują redaktorzy. Dziennikarze polują na sensacje, wykradają sobie tematy i przepisują wiadomości z innych gazet pod swoim nazwiskiem.

Można też przywłaszczyć sobie cały tytuł. Tak jak zrobił to ojciec Jerzego, Jan Urbach, ze wspólnikami.

*

Cofnijmy się o kilka lat. Najstarszym wielkim łódzkim dziennikiem po pierwszej wojnie jest „Głos Polski”, należący do literata i publicysty Marcelego Sachsa. Sachs słynie z rzetelności, wydaje kilka dodatków, drukuje wiersze poetów z grupy Meteor i zatrudnia najlepszych dziennikarzy, wśród nich – Gustawa Wassercuga, Jana Urbacha i Eugeniusza Kronmana. Ma też skarb każdego wydawcy – stałych prenumeratorów, którzy zapewniają wydawnic­twu regularny dochód.

Urbach marzy o wydawaniu własnej gazety, ale trwa przy szefie nawet wtedy, gdy w 1923 roku dwaj dziennikarze „Głosu” zakładają konkurencyjną „Republikę”, która błyskawicznie podbija rynek.

Kolejna okazja pojawia się sześć lat później. Sachs choruje na gruźlicę, lekarze zalecają kurację zagraniczną. Właściciel „Głosu Polskiego” wyjeżdża, wydzierżawiając tytuł spółce, którą założyli zaufani współpracownicy – Wassercug i Kronman. Obaj wydają już w tym czasie własną popołudniówkę, jednak „Ilustrowanej Prasie Codziennej” daleko do popularności „Głosu”.

Sachsa nie ma w Łodzi już od jakiegoś czasu, Wassercug i Kronman postanawiają działać. Do planu włączają Urbacha. Wynajmują lokal na Piotr­kowskiej 101 i maszynę drukarską. Starą redakcję zamykają i zabierają z niej najcenniejsze rzeczy – listę prenumeratorów, wykaz ogłoszeniodawców oraz księgi handlowe.

W czwartek 31 stycznia 1929 roku „Głos Polski” informuje na pierwszej stronie:

„Do naszych Sz. Czytelników!

W dniu dzisiejszym dotychczasowy zespół Redakcji, Administracji i Drukarni wydaje ostatni numer Głosu Polskiego.

Cały bez wyjątku personel kontynuować będzie pracę w wielkim dzienniku p.t. »GŁOS PORANNY«, którego pierwszy numer ukaże się w dniu jutrzejszym.

Przejście całego składu osobowego wydawnictwa stanowi zupełną rękojmię, iż pismo nasze pod względem kierunku i założeń ideowych nie ulegnie żadnej zmianie.

Mamy nadzieję, że i na przyszłość będziemy się cieszyć zaufaniem i sympatją, jakiemi dotychczas obdarzali nas nasi Sz. Czytelnicy.

Redakcja”1*.

Do prenumeratorów trafia list z informacją, że zamiast „Głosu Polskiego” od tej pory będą otrzymywać „Głos Poranny”. Oba tytuły wyglądają niemal identycznie, kosztują też tyle samo – dwadzieścia pięć groszy.

Wiadomość błyskawicznie rozchodzi się po mieście. W redakcji „Republiki”, też mieszczącej się na Piotrkowskiej, trwa narada. Dawni współpracownicy Sachsa postanawiają ratować pryncypała. Wysyłają do „Głosu Polskiego” uzbrojoną w łomy ekipę, która ma wyważyć drzwi i odzyskać redakcję.

Gazeciarze pracują już jednak dla kogoś innego. Rozbiegli się po mieście z nowym dziennikiem, „Głosem Porannym”.. „Kooon nie żyyyje!”, „Strzaaaały na Taaargoooweeej” – drą się sprzedawcy.

Lepszej okazji na debiut nowego tytułu nie można sobie wymarzyć. Miasto huczy od plotek.

„Dyr. Albert Kon zamordowany!” – krzyczy tytuł w „Głosie Porannym”. „Zredukowany robotnik oddał sześć celnych strzałów do dyrektora przędzalni »Widzewskiej Manufaktury«. Ciężko ranny przemysłowiec strzelił do mordercy i zadał mu śmiertelną ranę w brzuch”2.

Ofiarą jest najmłodszy, dwudziestosześcioletni syn Oskara Kona, jednego z najbogatszych fabrykantów, o którym w Łodzi mówi się „król Widzewa” (bo zmienił przemysłową osadę w przynoszące krocie przedsiębiorstwo) albo „widzewski królik” (bo tak szybko goni za pieniędzmi). W przyszłości Jerzy Urban napisze o nim książkę.

Resztę strony zajmują szczegóły tragedii. Widać, że numer robiony jest w pośpiechu. Choć początek tekstu informuje o śmierci napastnika, pod koniec czytelnik dowiaduje się, że mimo postrzału przeżył on operację.

„Głos Poranny” zachęca też do prenumeraty – kto opłaci ją natychmiast, otrzyma bilet do pierwszorzędnego kina lub cenną książkę. Pod wydaniem podpisuje się Jan Urbach.

Na reakcję współpracowników Sachsa nie trzeba długo czekać. Następnego dnia „Głos Polski” ogłasza, że stał się ofiarą „niesłychanego w dziejach prasy” zamachu:

„Byli pracownicy zdewastowali straszliwie drukarnie i administracje »Głosu Polskiego«. »Głos Polski« wytacza winnym sprawy kryminalne i cywilne. Przez cały dzień wczorajszy zgłaszali się do naszej Administracji telefonicznie Prenumeratorzy i Czytelnicy »Głosu Polskiego« z oświadczeniem, iż przysłano im do domu jakieś obce i niepotrzebne pismo, i że żądają nadsyłania im »Głosu Polskiego« a nie naśladownictwa”3.

Marceli Sachs ma też inne kłopoty. W kolejnych numerach „Głos Polski” poszukuje do pracy chłopców, dorosłych, a nawet starszych ludzi do roznoszenia gazet.

„Głos Poranny” odpowiada na zarzuty: żadnego zamachu nie było. Byli współpracownicy poinformowali właściciela listem poleconym, że nie zamierzają dalej dla niego pracować. Listę prenumeratorów już oddali, żadnych szkód nie poczynili. Stare pismo wydają pod nowym tytułem, bo bali się, że „przejdzie w niepowołane ręce” (czyli do konkurencyjnej „Republiki”). Czy dla szanownych czytelników wszystko jasne?

„C’est le Kon, qui fait le façon!” – demaskuje „Głos Polski”4. Zgrabny tytuł można przetłumaczyć jako: „To Kon wyznacza ton!”. O „Głosie Porannym” zwolennicy Sachsa mówią, że jest „końskim pismem” – bo pieniądze na jego wydawanie płyną od Oskara i Maksa Konów. Sachs zarzuca byłym współpracownikom, że zdradzili socjalistyczne ideały i służą królowi Widzewskiej Manufaktury, znanemu z wyzyskiwania robotników.

Ulica Piotrkowska w Łodzi, rok 1928.

Na czytelnikach, przyzwyczajonych do ciągłych awantur między konkurencyjnymi redakcjami, nie robi to wrażenia. Nowy tytuł jest atrakcyjniejszy. Poza tym uwagę przyciągają kolejne sensacje, takie jak proces Stanisława Łaniuchy, który z zimną krwią zamordował właścicieli składu fortepianów przy ulicy Piotrkowskiej oraz ich służącą.

„Głos Polski” ukazuje się z przerwami spowodowanymi kłopotami finansowymi niemal do końca 1929 roku. W grudniu Sachs próbuje pobić konkurentów ich własną bronią – zmienia tytuł na „Głos. Poranny Dziennik dla Wszystkich”, obniża cenę gazety do dziesięciu groszy i reklamuje się jako „najtańsze pismo w Łodzi”. To doprowadza go do ruiny. Umrze zadłużony pięć lat później.

„Głos Poranny” ma się za to coraz lepiej. Dziennik ukazuje się w Warszawie, ma korespondentów w Wiedniu, Paryżu, Londynie i Rzymie, rozchodzi się również na prowincji. W niedzielę drukowany jest „Dodatek Ilustrowany” (potem „Rewia Ilustrowana Tygodniowa”) i „Mój Głosik” dla dzieci. W dodatku literackim publikują Józef Czechowicz, Józef Wittlin, Ilja Erenburg.

Do spółki Kronmana, Wassercuga i Urbacha dołącza wkrótce Stefan Nirnstein – elektryk, który odkrywa w sobie talenty sprzedawcy i dziennikarza i przeprowadza udaną kampanię ogłoszeniową dziennika. Gazetę finansowo wspiera też teść Jana Urbacha, Marek Brodacz.

*

W czwartek 3 sierpnia 1933 roku „Głos Poranny” informuje, że urząd czystości rasowej w Berlinie oblegają mieszkańcy pochodzenia żydowskiego, którzy chcą uzyskać zaświadczenie o aryjskości (W hitlerowskim piekle. Ponury przywilej – głosi tytuł). We Włoszech premier Benito Mussolini centralizuje władzę i umacnia faszyzm. W USA prezydent Franklin Delano Roosevelt walczy ze skutkami Wielkiego Kryzysu. W Łodzi trzydziestosiedmioletnia Leokadia Kosińska w przystępie zazdrości strzela do młodszego kochanka i sąsiadki, po czym odbiera sobie życie.

Tego dnia – choć gazeta o tym nie wspomina – przychodzi też na świat syn Jana Urbacha i Marii z domu Brodacz.

Imię dla dziecka wybrała matka pod wpływem podróży do Wielkiej Brytanii. Król Jerzy V włada największym imperium w historii ludzkości.

* W cytatach zachowano interpunkcję i ortografię oryginałów.

ROZDZIAŁ 4

Uważaj: dziecko!

W roku narodzin syna redaktor Jan Urbach ma trzydzieści osiem lat. Dla jego żony, pięć lat młodszej, to ostatni moment na bezproblemową ciążę. Dwie poprzednie usunęła.

Jan ma nienaganny życiorys żydowskiego inteligenta, urodzonego u schyłku XIX wieku w nieistniejącym kraju nad Wisłą. Dorastał pod rządami rosyjskimi, studiował pod niemieckimi, walczył pod polskimi.

Skończył kupiecką szkołę handlową w Łodzi i studia inżynierskie w Liège w Belgii (z wilczym biletem za udział w szkolnym strajku przeciw carowi nie miał czego szukać na uczelniach w Kongresówce). W czasie Wielkiej Wojny zdobył indeks Wydziału Elektrotechnicznego Politechniki Warszawskiej. Zdawał egzaminy i jednocześnie wykładał na uniwersytetach robotniczych. W listopadzie 1918 roku rozbrajał Niemców w Warszawie, potem bronił Lwowa przed żołnierzami ukraińskimi, a w czasie wojny polsko-bolszewickiej zgłosił się na ochotnika do Legii Akademickiej Wojska Polskiego. Służył w sztabach kolejnych dywizji, po demobilizacji wrócił na uczelnię. Życie polityczne buzujące w niepodległej Polsce okazało się ciekawsze od problemów inżynierskich. Z ław pierwszego polskiego sejmu Jan Urbach słał korespondencje do łódzkich gazet. Lewicowe przekonania przypieczętował legitymacją członka Polskiej Partii Socjalistycznej.

Małżonkiem jest już niemal dekadę – od 1924 roku. Uczucie zakiełkowało ponoć podczas wspólnej jazdy automobilem, gdy pojazd wylądował w rowie.

On zwraca się do niej Masiuchna, ona nazywa go Janeczkiem.

Maria, zwana Masią, dzieciństwo spędziła w rosyjskim Bielsku Podlaskim, po rewolucji przeniosła się z bliskimi do Helsinek (rodzinna legenda głosi, że zgodę na wyjazd wyprosiła u Trockiego jej starsza siostra). Po wojnie światowej przeprowadziła się do Polski. Studiowała w Berlinie i Wiedniu, ukończyła klasę fortepianu w konserwatorium. Pracować nie musi – ojciec jest fabrykantem, zamężnej córce wypłaca co miesiąc dwieście złotych pensji.

Redaktor Jan Urbach zarabia miesięcznie około dwóch tysięcy złotych, do tego ma zagwarantowany roczny udział w zyskach spółki wydającej „Głos Poranny”.

Kwota jest bajeczna. Podobną pensję (dokładnie: dwa i pół tysiąca złotych) wypłaca Nikodemowi Dyzmie, karierowiczowi z powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, lichwiarz Kunicki.

„Ba! Żeby chociaż ze trzy miesiące wytrwać. A może pół roku?…”5 – marzy Dyzma.

Nauczyciel w tym czasie otrzymuje od dwustu do trzystu złotych. Kilogram chleba kosztuje trzydzieści groszy, za kawę w eleganckiej kawiarni trzeba zapłacić złotówkę, za kieliszek francuskiego koniaku – trzy razy tyle.

Jan, Maria oraz ich syn Jerzy mają również kapitał, którego wartość dopiero rośnie: dobry aryjski wygląd.

*

Łódź jest drugim co do wielkości miastem w Polsce i jedynym, w którym większość mieszkańców gnieździ się ze współlokatorami w jednoizbowych mieszkaniach.

Miasto wciąż przypomina „ziemię obiecaną” – przekładaniec warstw wielkich pieniędzy, nędzy i popiołów z pożarów, które zapewniają wypłatę odszkodowań i oddalają widmo bankructwa. Zasypia i budzi się w huku maszyn tkackich, potężnieje napędzane energią ponad pół miliona mieszkańców – dwie trzecie to Polacy, co trzeci to Żyd, co dziesiąty Niemiec. Pałace fabrykantów wyrastają obok czynszowych kamienic, w których łóżka wynajmuje się na godziny.

Do domu przy ulicy Piotrkowskiej 134 Urbachowie wprowadzają się w połowie lat trzydziestych. Posesja należy do Helmuta Schwartza, właściciela tartaku i składu drewna. Mieszkanie trzyosobowej rodziny znajduje się w oficynie. Od frontu Schwartz buduje reprezentacyjną modernistyczną kamienicę z opływowymi wykuszami. Za dwiema bramami ukryty jest niewielki ogród, rzadkość przy Piotrkowskiej. Niemal sto lat później mieszkańcy wciąż będą go zazdrośnie strzegli.

Jan i Maria wierzą w nowoczesność, postęp i swobodę obyczajów. Przysięgę małżeńską traktują jako rzecz umowną (ale będą ze sobą aż do śmierci). Nie zamierzają zmarnować życia w dusznych mieszczańskich salonach, wdychając stuletni kurz, który osiadł na przyciężkawych meblach. Nowa epoka stawia na prostotę, wygodę i higienę.

Młodemu małżeństwu wystarczą skromne cztery pokoje ze służbówką, centralnym ogrzewaniem, ciepłą wodą w łazience lecącą prosto z kranu i telefonem. Do tapczanu w sypialni państwo Urbachowie każą przykręcić stół, przy którym – nie wychodząc z łóżka – jedzą posiłki, czytają gazety, odpowiadają na listy lub pracują.

Budzą się około dziesiątej rano. Po śniadaniu służąca przyprowadza ich syna, który grzecznie kłania się ojcu i matce na przywitanie. Wychodzą z domu razem – Jan do redakcji, Masia do kawiarni. Obiad jest podawany zawsze w dwóch wersjach – osobno dla Jerzego, osobno dla rodziców, którzy dbają o lekkostrawną dietę. Na ich talerzach pojawiają się zazwyczaj gotowane warzywa i drób.

Po posiłku obowiązkowa drzemka. Po niej syn składa rodzicom drugą i ostatnią w ciągu dnia wizytę. Popołudnie ojciec przeznacza na pracę w redakcji a matka – na utrzymywanie kontaktów towarzyskich.

Wieczorem, gdy maszyny drukarskie wypluwają kolejne strony gazet, Jan i Maria wędrują do kawiarni Ziemiańska, w której zwykle przesiadują dziennikarze, albo modnej Grand Café na parterze Grand Hotelu. Do domu wracają około północy.

Jerzym początkowo zajmuje się niemiecka niańka. Ewangelicka zakonnica przyjechała razem z matką i noworodkiem ze szpitala do domu. Wkrótce potem zrzuciła habit, zaczęła sprowadzać kochanków i straciła posadę.

Kilkuletni Jerzy kilka godzin w ciągu dnia spędza w przedszkolu. W Łodzi działają ochronki miejskie i społeczne, lecz chłopiec uczęszcza do jednej z kilkunastu placówek prywatnych – przedszkola Wesołkówny, Hildenbrandówny, Paszkówny lub Jasińskiej.

Na pewno nie do tych, które prowadzą Kacenelson Nach lub Marchew Lipsztajn.

Około jedenastej chłopca do przedszkola odprowadza opiekunka. Zawsze przychodzą spóźnieni. Jurek skarży się, że podczas nauki francuskiego czuje się, jakby ktoś ściskał mu głowę żelazną obręczą. Rodzice zgodzili się, by opuszczał poranne godziny. Jest z tego pewien pożytek – gdy dorośli nie chcą, żeby syn ich rozumiał, przechodzą na francuski. Oboje mówią też płynnie po niemiecku i rosyjsku.

Jerzy Urban nigdy nie nauczy się żadnego języka obcego. Z francuskiego zapamięta tylko attention: l’enfant! („uważaj: dziecko!”), którym ostrzegali się rodzice, i combien? („ile?”) – gdy rozmawiali o sprawunkach.

Mały Jurek vel Pedro.

O edukację muzyczną chłopca dba prywatna nauczycielka. Pod jej okiem stuka w domu w klawisze pianina. Z tej nauki też nic nie będzie.

W przedszkolu Jerzy musi stosować się do zasad: nie ciągnąć dziewczyn za włosy w trakcie pogadanek, równo klaskać podczas śpiewu i nie oszukiwać w grach. W swoim pokoju z werandą, której okna wychodzą na ogród, sam ustala reguły zabawy.

Najbardziej lubi wyobrażać sobie, że jest cesarzem wszechświata. Z prześcieradła drapuje na ramionach królewską szatę, rysuje własne pieczęcie i obmyśla dekrety, wydaje rozkazy wymyślonym poddanym. Wdrapuje się na krzesło i pozdrawia wiwatujące na jego cześć tłumy.

Lubi się przebierać. W kapeluszu mariachi, kamizelce i ściśnięty szarfą, trzymając się pod boki, śpiewa innym przedszkolakom piosenkę Ja jestem Pedro, Hiszpan wesoły.

Nie cierpi gryzących wełnianych sweterków i rajtuzów. Bez słowa sprzeciwu nosi wymarzony strój tyrolski, choć skórzane spodenki na szelkach obcierają uda do krwi. Ból warto przetrzymać, bo na Piotrkowskiej oglądają się za nimi przechodnie: nie wiadomo, czy z powodu oryginalnego, przekrzywionego kapelusika i zgrabnej marynarki, czy raczej kościanych guzików z wzorami przypominającymi swastyki.

Jurek jest bardziej podobny do matki niż do ojca. Mają identycznie wykrojone wąskie oczy. Marię martwią jednak odstające uszy syna. Prowadzi go nawet do lekarza. Doktor zaleca stosowanie na noc plastra, który ma skorygować defekt.

Rodzice nie przejmują się wychowaniem jedynaka. Denerwuje ich jednak, gdy kaprysi przy jedzeniu i rozgrzebuje widelcem jarzyny na talerzu. Zapraszają do domu syna dozorcy. Jerzy ma wziąć przykład z tego, jak rówieśnik bez grymaszenia zmiata wszystko z talerza.

– U mnie w domu w barszczu pływa fasola, boczek i ziemniaki. A to tutaj to tylko czerwona woda – krzywi się chłopak i odsuwa talerz.

Najwięcej czasu Jurek spędza ze służącymi.

Kucharka Gienia ma męża komunistę, który odsiaduje wyrok w więzieniu. Młodsza od niej Jadzia jest córką szewca, zdała małą maturę i jej głównym zadaniem jest doglądanie Jurka. Dzielą służbówkę w mieszkaniu Urbachów na Piotrkowskiej.

Jadzia (wygląda jak Mary Poppins: wcięty w pasie żakiet, bucik na obcasie, broszka pod szyją, modny kapelusik) codziennie spaceruje z Jerzym wzdłuż Piotrkowskiej, na której od rana do wieczora coś się dzieje. Raz podczas przechadzki chłopiec rzuca butelką w drzewo, ta odbija się i rani opiekunkę w głowę.

– Pan Jan do końca życia będzie mi płacił rentę – płacze Jadzia, którą trzeba zawieźć do lekarza. W końcu daje się jednak udobruchać.

Na Piotrkowskiej można spotkać Żydów w chałatach i jarmułkach, brodatych i przygarbionych. Chłopiec w tyrolskim stroju nie ma pojęcia, że coś go z nimi łączy. Pracę w domu Urbachów mogą dostać wyłącznie gojki, najlepiej niewierzące. Rodzice pilnują, by syn nie przesiąkł religijnymi miazmatami. Powiedzą mu, że jest Żydem dopiero w czasie wojny. Również wtedy zmienią nazwisko.

O przyjaciołach Urbachowie mówią amchu lub ex nostris. Po hebrajsku i łacinie zwroty te mają podobne znaczenie: „swój”, „nasz lud”, „nasi”.

„Nasi” są wykształceni i nie muszą martwić się o utrzymanie. Romansują, żenią się i rozwodzą w swoim gronie. Piszą i czytają w kilku językach (tylko nie w jidysz). Grają na pianinie i recytują Tuwima. Autor Jarmarku rymów też zresztą przychodzi z wizytą na Piotrkowską 134. Z Janem Urbachem znają się od dzieciństwa – w majątku Bedoń pod Łodzią uzbrojeni w łuki, strzały i tomahawki toczyli bitwy z bladymi twarzami.

(Po drugiej wojnie światowej ojciec zabierze Jerzego do domu poety w Aninie pod Warszawą. Przyniesie też autograf: „Kochanego Jurka pozdrawia Julian Tuwim”. Urban list ostentacyjnie wyrzuci, wielbi w tym czasie Majakowskiego).

„Nasi” żyją w Łodzi, Warszawie, Paryżu, Nowym Jorku, Londynie i Moskwie. Wciąż na walizkach i kufrach, zmieniają miejsce zamieszkania. Rodzice Jerzego też dyskutują o emigracji. Jan planuje założyć w Paryżu wydawnictwo razem z pisarzem Ilją Erenburgiem i przenieść się z rodziną do Francji.

„Nasi” są Żydami, ale nie przestrzegają szabasu i nie wchodzą do synagogi. Gardzą handlującymi na Piotrkowskiej chałaciarzami i litwakami, którzy przyjechali ze Wschodu. Goje budzą ich ciekawość, zwłaszcza ci z wyższych sfer. Gdy mieszkanie Urbachów odwiedza arcybiskup mariawitów, z którymi Jan prowadzi interesy, sąsiedzi obserwują wizytę zza firan. Każdy chce zobaczyć, jak kościelny dostojnik w bogatej szacie, z żoną zakonnicą u boku, kroczy przez podwórko.

W grudniu ulica Piotrkowska błyska świątecznymi lampkami i neo­nami, a magazyny zachęcają do kupowania „najmilszych podarunków” – radioodbiornika Philips, pióra wiecznego Parker, kolejki Kraus, blaszanych samochodów Payá Hermanos. W tym czasie służące Gienia i Jadzia często wzdychają, patrząc na Jerzego:

Wychowanie Jurka rodzice powierzyli służącym – Jadzi i Gieni.

– Biedny malec, znów nie dostanie prezentu.

W domu Urbachów nie obchodzi się świąt.

Do swoich czytelników „Głos Poranny” kieruje jednak przed Bożym Narodzeniem chrześcijańskie posłanie. W Wigilię 1937 roku dziennik obwieszcza: „Pokój ludziom dobrej woli. Bóg się rodzi! Miłość Jego wielkie imię a świątynią cały świat. […] Ileż rok bieżący zasiał w kraju naszym w duszach ludzkich szkodliwych ziarn nienawiści, jakąż wykopał przepaść w współżyciu synów tej samej ziemi – ojczyzny”6.

„Mój Głosik”, tygodniowy dodatek do „Głosu Porannego” dla dziatwy, ocieka lukrem jak świąteczny piernik. Święty Mikołaj poświęca własną brodę, żeby obdarować ubogą dziewczynkę ciepłą sukienką, niezliczone aniołki w niebie pracują nad pakowaniem prezentów, dziecięce głosiki śpiewają kolędy i nawet świąteczna krzyżówka przybrała kształt choinki.

Jest też list do Świętego Mikołaja:

O co cię proszę? To nie są żarty.

Przynieś mi, – proszę – prawdziwe narty.

I spraw, gdy w dzień twój słońce zaświeci,

Żeby się wszystkie cieszyły dzieci!

I spraw – niech wiara wszystkich pokrzepi,

Że dosyć smutku, że będzie lepiej!

O to cię proszę w dzień twego święta,

I wiem, o wszystkim będziesz pamiętał.

I kończę – oto mój podpis leży:

Całuję Ciebie – Twój mały Jerzy7.

Jerzemu z Piotrkowskiej jest nieco przykro, że w domu nie ma drzewka zdobionego słodyczami i lampkami. Służące przynoszą mu niewielką choineczkę, na której wieszają zrobione z papieru gwiazdki.

– Jak to tak odbierać dziecku radość ze świąt – mruczą pod nosem, kładąc pod gałązkami tanią zabawkę. Rodzice przewracają oczami, ale nie każą wynieść świerczka na śmietnik.

Wakacje, podczas których Jan i Maria odpoczywają za granicą, Jurek spędza u dziadków.

Marek Brodacz jest właścicielem tkalni i wykańczalni w Zgierzu. Fabryki, choć borykają się z kryzysem, strajkami i pożarami, przed samą wojną zatrudniają stu sześćdziesięciu pięciu pracowników.

Brodacz opuścił rodzinny Bielsk Podlaski i zbił majątek na dostawach wojennych w Rosji. W Adelmówku zbudował letnią rezydencję otoczoną ogrodem i parkiem, z kanalizacją, bieżącą wodą i elektrycznością. Każda z czterech córek ma w niej osobne mieszkanie. Oprócz pałacyku zwieńczonego kopulastą wieżyczką (miejscowi uważają, że jest pokryta platyną) Marek Brodacz ma też mieszkanie w Łodzi, samochód i szofera.

Dzięki fotografowi, który pewnego letniego dnia pojawił się w willi Brodacza, można podejrzeć skrawek codziennego życia w Adelmówku. Za solidnym stołem, nakrytym białym obrusem i zastawionym porcelaną, siedzi mężczyzna z niewielkim wąsikiem, w garniturze skrojonym idealnie na jego postawną sylwetkę. Wokół skupiła się rodzina – ojciec, żona i cztery córki. Jedna z nich, Mela, stoi w drzwiach, jakby szykowała się do odejścia.

Nie wiadomo, jakim cudem czarno-biała odbitka przetrwała wojnę. Większość osób z fotografii zginęła w nazistowskich obozach i gettach.

Babcia (jej imię zostało zapomniane, na fotografii zajęła miejsce pośrodku stołu) urodziła się w Mińsku w rodzinie Frumkinów, ustosunkowanych rosyjskich Żydów. W Łodzi czuje się cudzoziemką. Z mężem rozmawia po polsku, ale kłóci się po rosyjsku. W porównaniu do swojego rodzeństwa (jest ich wszystkich jedenaścioro) wiedzie spokojne i monotonne życie*.

W Adelmówku Jerzy zwykle się nudzi. Dziadek i babcia większość czasu spędzają w Łodzi, do willi wracają na koniec tygodnia. Dopiero wtedy coś się dzieje – odbywają się koncerty w ogrodzie, mecze tenisowe i przyjęcia na kilkadziesiąt osób.

W porównaniu z Frumkinami i Brodaczami dziadkowie ze strony ojca mają nudne, mieszczańskie korzenie. Prowadzą zakład optyczny przy Piotr­kowskiej w Łodzi.

„Każdy przed wyjazdem na lato powinien zaopatrzyć się w ciemne okulary chroniące oczy od słońca w firmie Szymon Urbach, sp. z o.o., Piotrkowska 33, tel. 222-23” – reklamuje „Głos Poranny”8. W dębowych witrynach leżą lorgnony i binokle dla pań i panów z towarzystwa, szkła dla kolarzy, cyklistów i automobilistów, a także narzędzia chirurgiczne i przybory lekarskie.

Dziadkowie Urbachowie, Szymon i Michalina (z domu Glücksohn), również nie są religijni. W ich domach Jerzy słyszy język polski, rosyjski, niemiecki lub francuski, ale nigdy jidysz.

*

Redakcja „Głosu Porannego” znajduje się między sklepem optycznym Szymona Urbacha a mieszkaniem rodziców Jerzego. Redaktor naczelny przyjmuje interesantów między szóstą a siódmą wieczorem. W drugiej połowie lat trzydziestych pismo ukazuje się w nakładzie około pięciu tysięcy egzemplarzy, nie ukrywa lewicowych sympatii i niechęci do endecji. Czasem zdarzają się ingerencje cenzury lub konfiskata nakładu. Na ogół jednak sanacyjne władze są dla „Głosu” pobłażliwe.

Polemiki z konkurencją nie są na łamach gazet niczym wyjątkowym i przyciągają uwagę czytelników („Mój ty malutki Gutasku” – zwraca się do Gustawa Wassercuga z „Głosu” na łamach „Expressu” redaktor naczelny Władysław Polak).

Czasem spory wykraczają poza granice Łodzi. Na łamach „Kuriera Poznańskiego”, organu Stronnictwa Narodowego, Feliks Fikus zarzuca Janowi Urbachowi, że jest radzieckim agentem. Dowodem ma być zdjęcie redaktora „Głosu” wychodzącego z poselstwa radzieckiego w Warszawie z pakunkiem w ręku. Urbach wytacza Fikusowi proces o zniesławienie i wygrywa. Jak twierdzi, w pakunku miał nowości wydawnicze, które „Głos” drukował w dodatku literackim9.

Synowie Fikusa i Urbacha, Dariusz i Jerzy, zaprzyjaźnią się w przyszłości w redakcji „Polityki”.

W roku 1938 wydawnictwo „Głos Poranny. Jan Urbach i spółka” zatrudnia pięćdziesięciu robotników, piętnastu urzędników, pięciu zecerów i trzech linotypistów. Posiada też własną rotacyjną maszynę drukarską.

Gazeta przynosi zyski, na horyzoncie nie ma większych kłopotów. Jan Urbach ma wśród kolegów opinię wesołka. Napełnia spluwaczkę w redakcji czerwonym atramentem, tak żeby ten, kto z niej skorzysta, myślał, że pluje krwią. Albo podmienia czekoladki w bombonierce kupionej przez kolegę dla ukochanej na gumki do zmazywania.

Gazeta nie może funkcjonować bez naczelnego, Jan Urbach nie może żyć bez gazety. W domu stolarz zamontował mu dodatkowe półki, na które odkłada niedoczytane dzienniki i magazyny.

W sierpniu 1939 roku Jurek obchodzi szóste urodziny. Rodzice chcą, żeby dobrze je zapamiętał. Przyjęcie przypomina bankiet dla dorosłych. W pokoju stanął bar, starszy kolega przebrany we frak odgrywa rolę kelnera. Kręci się płyta na gramofonie. W jednej z paczek jubilat znajduje indiański łuk, dzidę i strzały. Musi je natychmiast oddać, bo matka panikuje, że się pokaleczy. W zamian przynosi mu pudełko ołowianych żołnierzyków.

Chłopiec czuje się zawiedziony. Dość ma komenderowania armiami figurek. Chciałby spotkać prawdziwych żołnierzy.

* Według Urbana większość rodzeństwa Frumkinów próbowała dostać się na karty podręczników historii Rosji. Najbliżej osiągnięcia celu była siostra, która została rewolucjonistką i specjalizowała się w zamachach na wysokich urzęd­ników rosyjskich. Po nieudanym strzale do mera Moskwy z rozkazu cara została skazana na śmierć. Powieszenie kobiety odbiło się echem w Europie. Druga z sióstr wraz z mężem towarzyszyła Leninowi w słynnej podróży pociągiem z Zurychu do Rosji, która zmieniła losy Europy. Następny z rodzeństwa Frumkinów, kolejarz, przestawił na czas zwrotnicę i uratował cara przed kraksą pociągu. Kolejny został sowieckim wiceministrem finansów i przepadł bez wieści w czasie czystek. Trzeci z braci zarządzał radzieckimi archiwami i żył w ciąg­łym lęku przed Stalinem. Siostra Szerszeniowska (po mężu) zatrzymywała się w Adelmówku w drodze do Szwajcarii. Jako przyjaciółka chłopów kazała podawać prostą strawę – gotowane kartofle, czarny chleb i kapustę. Służba nie była z tego zadowolona, bo musiała przygotowywać oddzielne posiłki. Jerzy Urban był dumny z tej rodzinnej historii.

ROZDZIAŁ 5

NKWD pyta o Tuwima

Szosą sunie kabriolet. Ciepły wiatr owiewa twarze pasażerów: Jana Urbacha i jego żony Masi. Na tylnym siedzeniu wierci się ich syn Jerzy.

Właśnie opuścili letnisko w Zakopanem. Przerwali wakacyjny wyjazd, choć pogoda w sierpniu 1939 roku nie skłania do powrotu do miasta. Zwłaszcza do pełnej fabrycznych kominów Łodzi.

Dorośli dyskutują: wybuchnie? Nie wybuchnie? Czy należy wyjechać? Co zrobi Anglia?

„Głos Poranny” ostrzegał w ostatnich dniach:

„Butne zamiary Hitlera wobec Polski”

„Szpiedzy niemieccy w Polsce”

„Niemcy translokują wojska”.

Gazeta już od dawna atakowała Hitlera, drukowała nawet jego karykatury. Nazwisko redaktora naczelnego znalazło się z tego powodu na listach wrogów Trzeciej Rzeszy, którym grozi śmierć.

W „Głosie Porannym” nawet na ostatniej stronie czuć, że czasy są niepewne. Biuro podróży Poltour zachęca całe rodziny do wyjazdów osiedleńczych do Wenezueli lub Francji na pokładzie luksusowych statków m/s „Batory” i m/s „Sobieski”. Uwaga! Bilety tylko do końca września.

Auto prowadzi Felicja Kon, córka rabina i senatora Maksa Schorra. Jej mąż, łódzki fabrykant Maks, już wypłynął albo zaraz wypłynie „Batorym” do Nowego Jorku.

Radio w aucie gra na ogół poważne utwory. Na początku podróży sześcioletni Jerzy zafascynowany wpatrywał się w pokrętła i wskazówkę fal, ale w końcu zmęczyły go wydobywające się z głośnika piski i trzaski.

Lubi, kiedy dorośli zwracają na niego uwagę. Chce też zrobić na przekór matce, z którą cały wyjazd kłócił się, że będzie nosił skarpetki do sandałów. Dlatego wtrąca się do rozmowy:

– A ja chcę, żeby na nas Niemcy napadli. W końcu nie będzie tak nudno!

To ostatnie, co Jerzy Urban pamięta sprzed wybuchu wojny.

*

Jerzy Urban przypala gasnące cygaro. Na biurku pod lampą w stylu art déco leży popielniczka i paczka gitanesów. Jest 10 grudnia 1997 roku. W gabinecie redaktora naczelnego tygodnika „Nie” siedzą Irena Kowalik i Leszek Winnicki, którzy nagrywają relację dla Fundacji Shoah, założonej przez reżysera Stevena Spielberga i gromadzącej wywiady z ocalałymi z Holokaustu na całym świecie.

Nagranie trwa już ponad cztery godziny. Operator wkłada do kamery dziewiątą taśmę VHS.

Na ekranie pojawia się plansza w tęczowe paski, słychać tylko lekko zniecierpliwiony głos Jerzego Urbana:

– Tego ani jedna osoba nie obejrzy.

– Niech pan w ogóle tak nie mówi. To są rzeczy konieczne, żeby zostały w wielkim archiwum – zapewnia skwapliwie Irena Kowalik.

– Wrogowie obejrzą – dodaje operator10.

*

Pod koniec sierpnia 1939 roku kto sił w Adelmówku chwyta za łopatę i kopie schron. W Łodzi Masia poleca służącym nałożyć pokrowce na meble i pakuje walizki. Jedzie z synem luxtorpedą do Warszawy (Jan ma dołączyć do nich później). Jurek jest pod wrażeniem prędkości pociągu oraz portiera w liberii i obitych aksamitem mebli w hotelowym apartamencie, w którym się za­trzymują.

Nie wszyscy mają tyle szczęścia. Na schodach i korytarzach pełno koczujących z walizkami i kuframi uchodźców.

Wieczorem Jerzy robi awanturę. Służące Jadzia i Gienia zostały w Łodzi, a matka znów wybiera się na dansing i chce zostawić go samego. Gdy wychodzi, chłopiec z nerwów żuje kawałek kołdry tak długo, aż zwymiotuje. Masia za to bawi się świetnie.

Do Warszawy przyjeżdżają też żony wspólników z „Głosu Porannego” z dziećmi. Po naradzie kobiety postanawiają przenieść się na drugą stronę Wisły, gdzie – wszyscy są tego pewni – Niemcy nie dotrą. Wynajmują willę w Śródborowie pod Otwockiem. Tam docierają do nich mężowie – na piecho­tę, bo po drodze zepsuło im się auto, a komunikacja już nie kursuje. Rodziny postanawiają się rozdzielić – w dalszą podróż jadą sami mężczyźni, bo grozi im niebezpieczeństwo. Poza tym z dwóch samochodów udaje się uruchomić tylko jeden.

Luxtorpeda, najszybszy i najbardziej luksusowy pociąg w przedwojennej Polsce.

W Śródborowie jest coraz niebezpieczniej. Nocą trzeba ryglować drzwi z obawy przed dezerterami i niedobitkami polskiej armii, którzy szukają po domach jedzenia albo pieniędzy.

Masia uznaje, że ma tego dość. Wracają do Łodzi.

Miasto nazywa się teraz Litzmannstadt, na cześć pruskiego generała, i znajduje się na terenie Trzeciej Rzeszy. Kamienica przy ulicy Piotrkowskiej 134 stoi przy Adolf-Hitler-Strasse. Mieszkanie Urbachów należy zaś do Bruna Neurodego, członka NSDAP.

Dziadkowie Brodaczowie nadal mają w Łodzi całe piętro kamienicy. Przypomina ono hotel: wzdłuż amfiladowego korytarza ciągną się pokoje, w których po wybuchu wojny zamieszkali krewni i znajomi. Masia i Jerzy zajmują jeden z nich. Chłopiec jest zadowolony z przeprowadzki. W nowym miejscu może spać w łóżku z mamą.

Potężny i łysy Marek Brodacz wygląda, jakby nad wszystkim panował. Zaczyna rozpaczać dopiero, kiedy Niemcy rekwirują mu radioodbiornik.

W życie wchodzą nowe zarządzenia. Żydzi w Łodzi mają nosić żółte opaski na prawym rękawie. Jerzy nie jest z tego zadowolony. Nikt z dorosłych nie chce mu wytłumaczyć, czemu ma służyć ten kawałek materiału.

Wojna jednak wciąż mu się podoba. Nie musi chodzić do przedszkola ani męczyć się na lekcjach pianina. Zamiast tego słyszy, jak dorośli planują kolejną wyprawę.

Przychodzą w końcu wiadomości od ojca: przedostał się ze wspólnikami do Lwowa. Chcieli uciec do Związku Radzieckiego, ale nie udało im się przekroczyć granicy. Kilka dni później do miasta weszła Armia Czerwona i Lwów był już sowiecki.

Masia znów pakuje walizki, Jurek żegna się z babcią i dziadkiem Brodaczami. Widzi ich wtedy po raz ostatni.

Przed chłopcem kolejna przygoda: opuszczają Łódź ciężarówką. Przed podróżą, tak jak inni pasażerowie, pozbywają się żółtych opasek. Jest już listopad, mokro i chłodno, Jerzy ma na sobie zimowe palto z watowanymi ramionami. Trudno się w nim ruszać, ale przynajmniej trzyma ciepło. Od Lwowa dzielą ich dwie granice, między Rzeszą a Generalną Gubernią i ze Związkiem Radzieckim. Organizacją podróży zajmują się opłaceni przemytnicy.

Niemiecki celnik zwraca uwagę na chłopca w szykownym płaszczu. Wyjmuje nóż i rozpruwa szwy na ramieniu, a następnie wkłada palce w dziurę. Na wyciągniętej dłoni trzyma brylanty i broszkę, w której Jerzy rozpoznaje ozdobę należącą do matki. Klejnoty i biżuterię pogranicznik chowa do kieszeni, ale wspaniałomyślnie pozwala zachować Masi pieniądze i pierścionek, który ta nosi na palcu.

Nad Bugiem Jerzy pierwszy raz śpi w wiejskiej chałupie. Muszą się w niej pomieścić wszyscy podróżni, układają się więc tam, gdzie stoją, jeden przy drugim, na klepisku. W nocy nachodzą ich rabusie. Masia traci pieniądze i pierścionek, który pozwolił jej zachować niemiecki celnik. Złodzieje są zamaskowani, ale niezbyt dobrze. Można w nich rozpoznać mężczyzn, którzy wzięli pieniądze za przerzucenie uchodźców przez granicę.

Następnej nocy przemytnicy prowadzą grupę nad rzekę. Ostatni etap drogi matka z synem odbywają łodzią przez Bug.

We Lwowie Jan pracuje jako administrator domów komunalnych. Radziec­ka władza przydzieliła mu pokój w kamienicy należącej do żydowskiego bankiera Baumana. Wielkie mieszkanie zostało rozparcelowane, sąsiadką Urbachów jest rosyjska maszynistka pracująca dla NKWD i jej córka Luba. Kolejne pomieszczenie zajmuje polski inżynier o nazwisku Lizak, z którym serdeczne stosunki nawiązuje Masia.

Z braku kucharki rodzina stołuje się w reprezentacyjnym hotelu ­George, przemianowanym obecnie na Lwów. Obiady roznoszą kelnerzy, którzy pamiętają okres świetności lokalu, ale kolejki przed wejściem i do wolnych stolików są już znakiem nowych czasów. Posiłki z tygodnia na tydzień stają się skromniejsze. W sklepach coraz trudniej dostać chleb, cukier, masło i mleko. Nie brakuje tylko zapałek i soli.

Wciąż odbywają się dansingi. Jerzy powtarza manewr z kołdrą. Leżąc w łóżku, żuje suchy kawałek materiału aż do wymiotów. Gdy pewnego wieczoru postanawia zmienić metodę i urządza awanturę, dostaje od matki w twarz.

Na pocieszenie rodzice zabierają syna na przedstawienie. Do Lwowa przyjeżdża Teatr Bolszoj z Moskwy z Eugeniuszem Onieginem Czajkowskiego. Spektakl tak się chłopcu podoba, że po powrocie do domu dostaje gorączki. Największe wrażenie robią na nim liście lecące z drzew prosto na scenę.

Urbachowie posyłają syna również do szkoły. Dyrektorem jest Ukrainiec, lekcje odbywają się w języku polskim, skala ocen jest rosyjska. Jerzy regularnie wzywany jest do gabinetu dyrektora – z powodu złych ocen, przedrzeźniania nauczycieli na lekcjach oraz publicznej deklaracji, że szkoła jest do dupy.

Niechętnie chodzi też na prywatne lekcje gry na fortepianie. Mieszkanie, w którym odbywa się nauka, jest nieogrzewane, gamy i pasaże trzeba ćwiczyć w rękawiczkach.

Rozmowy dorosłych, którym przysłuchuje się ośmiolatek, dotyczą przeważnie jednego – planów wyjazdu. We Lwowie robi się niebezpiecznie, zimą 1940 roku Sowieci zaczynają wywozić Polaków na wschód. Jan chciałby przedostać się z rodziną do Ameryki Południowej, gdzie po wybuchu wojny popłynął jeden z partnerów z „Głosu Porannego” z powierzoną mu częścią majątku Urbachów. Po wspólniku i dziesięciu tysiącach dolarów ślad jednak zaginął.

Nadchodzą za to wieści z Francji. Listonosz przynosi kartkę od Juliana Tuwima, która zaczyna się od słów: „Kochany Janku, znalazłem się w Paryżu. Jest tu książę Janusz Radziwiłł wraz z innymi naszymi znajomymi”.

Jerzy chwali się Lubie, córce sąsiadki, sławnymi przyjaciółmi ojca. Dziewczyna słucha z niedowierzaniem, więc chłopiec dorzuca jeszcze garść szczegółów na temat wystawnego życia, jakie przed wojną prowadził wraz z rodzicami. Spore wrażenie na słuchaczce robią zwłaszcza opowieści o wytwornych przyjęciach, futrach matki i samochodach dziadka.

Luba powtarza zasłyszane rewelacje matce. Niedługo potem w mieszkaniu Urbachów zjawiają się funkcjonariusze NKWD, poszukujący wrogów klasowych. Jan podczas przesłuchania musi tłumaczyć się ze stosunków z osobistościami wymienionymi w liście z Paryża. Przekonuje, że nie są to żadni jego znajomi – Tuwim chciał mu się tylko pochwalić, w jakich kręgach się obraca.

Na szczęście śledczy mają teczkę z dossier podejrzanego. Są w niej przedwojenne dokumenty, między nimi gazetowa relacja z procesu, który Jan Urbach wytoczył Feliksowi Fikusowi, gdy ten oskarżył go, że jest radzieckim agentem. Informacja jest opatrzona fotografią naczelnego „Głosu Porannego” opuszczającego ambasadę ZSRR w Warszawie z pakunkiem pod pachą.

Radzieccy funkcjonariusze uznają, że na wszelki wypadek lepiej puścić aresztowanego wolno.

Wkrótce Jan dostaje awans. Dzięki dyplomowi inżyniera i stanowisku kreślarza, które zajmował w wojsku, zostaje zatrudniony jako urbanista w Państwowym Instytucie Projektowania Miast „Griprograd”. Wiąże się z tym prawo do stałego zamieszkania we Lwowie. Dzięki temu Urbachom udaje się uniknąć kolejnych wywózek na wschód radzieckiego imperium.

Do Lwowa z Moskwy przyjeżdża brat babci Brodaczowej, profesor i członek Akademii Nauk ZSRR, z rodziny ustosunkowanych Frumkinów. Wizyta trwa jednak krótko, uczony nie chce nawet wypić herbaty. Pyta tylko, czy krewni z Polski nie mają do sprzedania płaszcza na zimę. Jan wręcza mu swoje palto w prezencie. Frumkin żegna się w pośpiechu i znika za drzwiami.

W czerwcu 1941 roku rodzice wysyłają Jerzego na obóz pionierów, który odbywa się w Brzuchowicach pod Lwowem. Przekonują go, że pozna nowych kolegów i przeżyje niezwykłe przygody. Pierwsza przydarza się zaraz po przyjeździe – chłopcom golą głowy na łyso. Plagą na obozie są kradzieże, codziennie rano trzeba sprawdzać zawartość ekwipunku. Poza tym czas upływa na staniu w kolejkach – po płaszcze przeciwdeszczowe w strugach deszczu albo po posiłki do stołówki. Gdy rodzice przyjeżdżają do Jurka z wizytą, udaje mu się ich ubłagać, żeby zabrali go do domu.

Są wakacje i chłopcem znów zajmuje się bona, jak przed wojną w Łodzi. W sobotę 21 czerwca 1941 roku spacerują po parku. Wieczorem Masia wychodzi na potańcówkę.

Tuż przed świtem na Lwów spadają niemieckie bomby.

Obóz pionierów w Brzuchowicach zostaje ewakuowany w głąb Związku Radzieckiego. Większość rodziców nigdy nie odnajdzie swoich dzieci.

ROZDZIAŁ 6

Kajdaniarz, bydlę i sadysta

Podczas porządków w mieszkaniu w Tel Awiwie Anna Barkai, przez bliskich zwana Niutą, znajduje w szafie spisane niedługo po wojnie przez Jerzego Urbana wspomnienia dotyczące przeżyć rodziny z czasów okupacji.

„Bardzo fascynujące! Czy on ma odpisy tego?”11 – pyta jesienią 1985 roku w liście do siostry, Marii Urban.

Kartki jednak zginęły, nikt nie wie, co się z nimi stało. Jerzy Urban też nie będzie próbował odnaleźć spisanych w młodości wspomnień. Dobrze je za to zapamiętał.

Według Urbana lata okupacji były pasmem zabawnych przygód, głównie jego gaf, z których z rodzicami zawsze wychodzili obronną ręką.

Znajomym, dziennikarzom, a nawet historykom tłumaczy, dlaczego mu się podobało.

Po pierwsze: nigdy nie głodował.

– Przed wojną zmuszali mnie do jedzenia warzyw, a w czasie okupacji dostawałem mięso.

Po drugie: mógł na podwórku bawić się z innymi dziećmi.

– Już nie musiałem chodzić za rękę z nianią. Nad rzeką paliliśmy skręcane z liści papierosy.

Po trzecie: udawanie chrześcijańskiego dziecka było pyszną zabawą.

– W domu inscenizowałem prawdziwe msze. Z kotem jako ministrantem!

Spisana przez czternastoletniego Jerzego Urbana opowieść z czasów wojny odnajduje się już po jego śmierci, wiosną 2023 roku w Tel Awiwie. Osiem kartek maszynopisu przesyła nam Dan Barkai, syn Niuty i kuzyn Jerzego. Nie zna polskiego, więc nie jest pewien, co zawierają listy. „Czy to o te dokumenty wam chodziło?” – pyta w mailu.

Opowieść Jerzego zaczyna się w czerwcu 1941 roku we Lwowie.

*

Urbachowie nie zamierzają czekać na Niemców. Pracownicy instytutu, w którym zatrudniony jest Jan, mają zostać ewakuowani na wschód. W mieście panuje jednak chaos. Armia Czerwona ucieka ścigana wystrzałami Ukraińców, którzy w nadejściu Niemców widzą nadzieję na utworzenie własnego państwa. Ciężarówka z urzędnikami odjeżdża bez Urbachów. Ze Lwowa udaje się wydostać Gustawowi Wassercugowi, wspólnikowi z „Głosu Porannego”, z rodziną.

Niemieckie oddziały zajmują miasto bez jednego wystrzału. Część mieszkańców przyjmuje maszerujące wojsko wiwatami. We Lwowie zaczyna się święto wyzwolenia połączone z polowaniem na Żydów.

„Ustało bombardowanie, a gdy rano wyszedłem do miasta, na rogu stał żandarm niemiecki i kierował ruchem […]. Następnego dnia Tatusia złapali żandarmi na ulicy i wprowadzili do bramy, która wiodła na podwórze, gdzie »od ręki« wykańczali żydów. I jak go wprowadzali do bramy, nadjechał motocykl z jakimś oficerem i wyrżnął o latarnię. Oficer upadł na jezdnię, a warta skoczyła mu na pomoc. W tej chwili Tatuś uciekł i to uratowało mu życie. Gdy wyszło zarządzenie, aby Żydzi nosili opaski białe z gwiazdą, na mieście Rodzice nie nosili, a wkładali zbliżając się do domu, bo tu można było spotkać sąsiadów »gojów« albo dozorcę”12 – relacjonuje sześć lat później Jerzy Urban krewnym.

Przed ucieczką ze Lwowa Sowieci wymordowali tysiące więźniów, ciała pozostały w aresztach i celach. Niemcy po zdobyciu miasta ogłaszają, że za tę i inne komunistyczne zbrodnie odpowiadają Żydzi.

Mieszkańcy, na których padło podejrzenie, barykadują się w domach, chowają w piwnicach i na strychach. Podburzani przez niemieckich żołnierzy Polacy i Ukraińcy wyciągają ich z kryjówek, biją i mordują. Ci, którzy przeżyją, pędzeni są do więzień, gdzie muszą gołymi rękoma przeprowadzać ekshumacje i myć rozkładające się w upale zwłoki.

W pogromie ginie od czterech do siedmiu tysięcy Żydów – do dziś nie udało się ustalić dokładnej liczby ofiar.

Z mieszkania bankiera Baumana znika bez śladu rodzina Urbachów z Łodzi.

Do jednego z pensjonatów wprowadzają się Jan i Maria Urbanowie z synem Jerzym, inteligencka familia z Warszawy.

Do przemiany dochodzi szczęśliwym zbiegiem okoliczności: „Gdy tam nas meldowali, zmienili zupełnie przypadkowo w nazwisku Urbach »ch« na »n«. W rosyjskim paszporcie na końcu było »x«; było ono niewyraźnie napisane i urzędnik zapisał nas jako »Urbanów«. Od tego czasu już tak zostało”13.

Rodzice decydują się w końcu wytłumaczyć Jerzemu, dlaczego muszą się ukrywać.

– Jesteśmy Żydami. Ale o tym nikomu nie wolno ci mówić.

Chłopiec wybucha płaczem. Przypomina sobie pejsatych mężczyzn w chałatach, których mijał podczas spacerów po Łodzi z Jadzią. Nie chce wyglądać jak oni, gdy dorośnie.

Kolejny przystanek to wynajęty pokój w willi na przedmieściu. Gospodarze postanawiają wybadać nowych lokatorów. Na przeszpiegi wysyłają córkę.

– Czy ty jesteś Żydem? – dziewczynka zagaduje Jerzego w czasie zabawy w ogrodzie.

– Tak – przyznaje chłopiec.

Do drzwi pokoju Urbanów puka właściciel domu.

– Musicie się wyprowadzić. Pytało o was gestapo.

Przenoszą się do pokoju w dawnym sanatorium dla astmatyków. Od góry do dołu mieszkają w nim Żydzi udający Polaków. Jan przyjmuje posadę dozorcy domu.

– To kulminacyjny punkt twojej kariery – żartuje z niego Masia.

Odwiedza ich katolicki ksiądz. Jerzy uczy się znaku krzyża, powtarza za nauczycielem w sutannie: „zdrowaśmaryjołaskiśpełna, błogosławionaśtymiędzyniewiastami”.

Po otrzymaniu zapłaty duchowny kłania się i idzie udzielać lekcji innym lokatorom.

Wytrzymują tam przez pół roku:

„Były to chyba najcięższe pod względem materialnym chwile w naszym życiu wojennym. Zimą nie mieliśmy opału, a jedliśmy same kartofle pod różnymi postaciami. Najgorsze to były te mrozy. W całym budynku było centralne ogrzewanie, naturalnie nieczynne. Myśmy wstawili blaszany piecyk – słabo to grzało, ale lepiej to niż nic. Jedyne pożywienie – kartofle – zmarzły; z tych zmarzniętych kartofli robiło się placki na blasze piecyka. Było to jedyne żarcie! We Lwowie tymczasem Żydów zamknięto w getcie”14.

Dalsze ukrywanie się wśród Żydów jest zbyt ryzykowne. W kolejce po jedzenie łatwo spotkać kogoś, kto znał Urbanów pod dawnym nazwiskiem. Pod koniec 1941 roku Jan zaczyna szukać innej pracy. Udaje mu się dostać posadę przedstawiciela niemieckiej firmy kolportującej prasę w Budzanowie pod Tarnopolem.

Miejscowość jest tak mała, że trudno znaleźć ją na dostępnych mapach. Jan jedzie więc na zwiady. Po kilku dniach Masia otrzymuje depeszę: „Likwiduj wszystko przyjeżdżaj”.

Ze Lwowa do Tarnopola matka z synem podróżują wygodnie pociągiem nur für Deutsche. W końcu mają dobry wygląd i dokumenty potwierdzające, że Jan pracuje dla niemieckiego kolportażu. Jazda trwa trzy godziny, a potem kolejna atrakcja: w mieście czeka na nich chłop z saniami. Mróz dochodzi do trzydziestu stopni, Jerzy zostaje nakryty po czubek głowy całą zgromadzoną w bagażu pościelą. Sanną wśród baśniowo zaśnieżonych pól po kolejnych trzech godzinach docierają do oddalonego o pięćdziesiąt kilometrów Budzanowa.

W sennym miasteczku jak z pocztówki (wzgórze z ruinami zamku, w dolinie wijąca się zakolami rzeka Seret, na jej brzegach chaty kryte strzechą, przy rynku kamienice i wieża kościoła) przybysze ze Lwowa wywołują towarzyską sensację. Rozchodzą się plotki, że Jan jest sanacyjnym dygnitarzem, który ukrywa się przed Niemcami.

W Budzanowie żyje trzy tysiące Ukraińców, tysiąc pięciuset Polaków i ponad tysiąc Żydów. Urbanowie wprowadzają się do pokoju w żydowskiej kamienicy na rynku, wynajętego od starszej pary. Nie budzi to podejrzeń ze względu na krążącą wokół nich legendę, aż pewnej nocy w ich schronieniu ktoś wybija okna.

„Rodzice zdenerwowali się, że to jest demonstracja wymierzona przeciw nam. Na szczęście okazało się, że to była akcja bochaterów ukraińskich, którzy wybijają Żydom szyby. I że to miał być policzek, wymierzony przeciwko naszym biednym gospodarzom. Musieliśmy się wyprowadzić, bo nowych szyb w tej stolicy nie można było dostać”15.

Jan zatrudnia żydowskiego pomocnika, który za złotówkę dziennie pomaga mu roznosić gazety. Chłopiec wozi Jerzego na sankach, raz prowadzi go też do swojego domu:

„Miał brata w moim wieku, ciężko chorego na płuca. Ten brat pięknie rysował. W domu swym częstował mnie czym mógł i bardzo się bał, że ja nie zechcę jeść, bo w przekonaniu aryjczyków (ma to oznaczać »szlachetny«) nie godzi się przyjmować jedzenia od Żyda, jako istoty niższej. Pewnego razu wzięli go na roboty i więcej nie wrócił”16.

We Lwowie Jerzy skończył pierwszą klasę szkoły powszechnej, w Budzanowie po kilkumiesięcznej przerwie wraca do nauki. Piętrowy szkolny gmach został podzielony: od frontu służy uczniom ukraińskim, Polacy mają lekcje w ceglanej przybudówce.

Z ciałem pedagogicznym nowy uczeń nie ma dobrych doświadczeń.

„»Pan Kierownik«, jakiś kajdaniarz, bydlę i sadysta, był arcyłaskaw sam nas uczyć i wpajać w nas tabliczkę mnożenia i piękne zdania z czytanki, wydanej przez Niemców dla klasy II szkoły polskiej (a traktującej o psie Burku, który to uciekł od bijącego go pana i przygarnięty został przez dwoje dzieci) grubym sękatym kijem. A sposób wykładania miał pan kierownik iście wspaniały, godny naśladowania przez profesorów Sorbony i Cambridge. Otóż dawał on nam do robienia jakieś przykłady matematyczne […] lub też przepisywanie z wyżej wspomnianej książki, a sam zasiadał na katedrze niczym Zeus na Olimpie i wyjmował książkę do czytania, tudzież ćwiartkę domowego placka i czytał wodząc palcem po książce, co jest cechą analfabetów, oraz pogryzał placka. Od czasu do czasu wodził po klasie wzrokiem iście Zeusowym, i dostrzegłszy jakąś niesubordynację sam własnoręcznie raczył wyrżnąć delikwenta w pysk wyżej już wspomnianą oznaką władzy belfrowskiej”17.

Za cięższe przewinienia „pan kierownik” wymierza razy kijem na gołe pośladki.

Nauka nie jest obowiązkowa, na lekcje chodzi może jedna piąta budzanowskich dzieci. Jesienią klasa jest pusta, bo uczniowie kopią kartofle. Zimą zostają w domu, bo nie mają butów i ciepłych ubrań. Wiosną zamiast do szkoły idą na łąki wypasać krowy.

Dziewięcioletniemu mieszczuchowi godne uwagi wydają się zwyczaje higieniczne panujące na wsi: bielizna nie jest w użyciu, w tym samym przyodziewku chodzi się w dzień i śpi w nocy, kąpiele odbywają się tylko latem w rzece. Z ciekawością etnografa przygląda się również warunkom mieszkaniowym: życie rodzinne toczy się w pokrytej klepiskiem kuchni; za sypialnię dla dorosłych, dzieci i kotów służy piec; w niewietrzonych izbach unosi się smród; prawie w każdym domu znajduje się zdobiony kilimami i świecidełkami pokój galowy, do którego wchodzi się tylko od święta.

Budzanowska elita przyjmuje Jana i Marię jak swoich. Po wyprowadzce z żydowskiej kamienicy Urbanowie wynajmują pokój u wdowy po szewcu, Kowalikowej. W chałupie obok mieszka urzędnik ze Lwowa, pan Kielanowski, z żoną. Popołudniowe herbatki odbywają się w towarzystwie aptekarzowej Mańkowskiej, doktora Dawiskiby i jego małżonki oraz księdza, który bawi towarzystwo karcianymi sztuczkami.

„Zdaje się, że wiedział on o nas coś więcej niż inni”18 – informuje krewnych Jerzy.

Chłopiec również szybko znajduje towarzystwo. Uznanie rówieśników zdobywa opowieściami o nieznanych na wsi cudach: kinie, automatycznych zabawkach i kaloryferach, dzięki którym nie trzeba palić w piecu. W łaski kompanów wkupuje się tytoniem podkradanym ojcu.

Ze względu na wykwintny sposób wyrażania się wiejscy koledzy wołają na niego „warszawski Żydek”. Przezwisko w niczym mu nie uwłacza, bo zapomniał już, że cokolwiek łączy go z tymi, na których polują Niemcy.

Miejscowi uczą miastowego, jak rozpalić ognisko, przepłynąć czółnem rzekę, skręcić papierosa z maku i przypilnować, żeby krowa nie zerwała się z łańcucha. Jerzy szybko przystosowuje się do panujących zwyczajów i od wiosny do jesieni biega boso.

Jego notowania rosną, gdy kamieniem wybija szybę w oknie ukraińskiego komendanta milicji. W domu na próżno tłumaczy, że to niechcący. Ojcu pierwszy raz puszczają nerwy i spuszcza synowi lanie.

Jednej rzeczy Jerzy nie może się nauczyć: jak nie uciekać z krzykiem na widok stadka kur lub gęsi dziobiących trawę przy drodze. Ptactwo każdego gatunku napawa go panicznym lękiem.

W Budzanowie nie ma kina ani teatru, lecz jest kościół. Chłopiec chłonie zapach kadzidła i świeżych kwiatów przed ołtarzem, podziwia blask złotych kielichów i białe komże ministrantów. Podobają mu się też kościelne śpiewy. Katolickie misterium robi na nim takie wrażenie, że w domu ze stołu przykrytego obrusem buduje ołtarz i odprawia własne nabożeństwo.

To jedyny grzech, który przypomina sobie, gdy wiosną 1942 roku pierwszy raz idzie do spowiedzi. Za kratą konfesjonału siedzi proboszcz Stefan Ufryjewicz.

Po pierwszej komunii ksiądz prosi dzieci, by ustawiły się do zdjęcia. Sam siada pośrodku i przybiera dostojną minę. Uczniowie wokół również wpatrują się w fotografa z powagą. Jerzy Urban stoi w ostatnim rzędzie. Wygląda, jakby właśnie zrobił komuś psikusa.

Do kościoła chłopiec chodzi wyłącznie z matką. Ojciec za żadną cenę nie daje się przekonać do utrzymania pozorów religijności. Dla sąsiadów stanowi to dowód, że nie jest Żydem: gdyby było inaczej, dbałby o zachowanie pozorów i uczestniczył w katolickich obrządkach.

Pod kościołem i cerkwią Jan pojawia się tylko po to, by wychodzącym z nabożeństw sprzedawać gazety. Jego pomocnikiem jest teraz Jerzy. Nikt nie chce kupować niemieckiej prasy, dopóki wojska Hitlera nie zaczynają przegrywać na wschodzie. Jesienią 1942 i zimą 1943 roku, gdy ważą się losy oblężonego Stalingradu, tłum wyrywa chłopcu z rąk zadrukowane płachty. Za gazetę bierze wtedy czasem nawet jej pięciokrotną wartość.