W sidłach niedoli - Stefan Żeromski - ebook

W sidłach niedoli ebook

Stefan Żeromski

0,0

Opis

W sidłach niedoli” to książka autorstwa Stefana Żeromskiego, polskiego prozaika, publicysty i dramaturga. Żeromski był czterokrotnie nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

“Stanąwszy na progu mieszkania o godzinie dziesiątej wieczorem po powrocie z długiej włóczęgi po parku łazienkowskim, Jakób Ulewicz drgnął całem ciałem. Uderzyło go z niezwyczajną siłą poczucie brudu i tej okropnej nędzy. Usiadł na łóżku i długo myślał o matce i ojcu, dawno zmarłych, o dostatnim domu rodzinnym i przecudownych wieczorach letnich, spędzanych tam u kolan kochanych rodziców, na ganku starego dworu. Rozmyślał tak aż do godziny drugiej w nocy, ciągle mając na uwadze swój ogromny, pusty pokój z łóżkiem na koślawych nogach, brudnem prześcieradłem, ze słomą wylatującą z dziurawego siennika, ze spaczonym stołem, który hańbiłby każdą kuchnię, z pogruchotaną lampą, stertą pudełek po zapałkach i gilzach, oraz zaduchem pomyj, od trzech tygodni wcale nie wynoszonych.”

Fragment.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 81

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-666-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

W SIDŁACH NIEDOLI

Stanąwszy na progu mieszkania o godzinie dziesiątej wieczorem po powrocie z długiej włóczęgi po parku łazienkowskim, Jakób Ulewicz drgnął całem ciałem. Uderzyło go z niezwyczajną siłą poczucie brudu i tej okropnej nędzy. Usiadł na łóżku i długo myślał o matce i ojcu, dawno zmarłych, o dostatnim domu rodzinnym i przecudownych wieczorach letnich, spędzanych tam u kolan kochanych rodziców, na ganku starego dworu. Rozmyślał tak aż do godziny drugiej w nocy, ciągle mając na uwadze swój ogromny, pusty pokój z łóżkiem na koślawych nogach, brudnem prześcieradłem, ze słomą wylatującą z dziurawego siennika, ze spaczonym stołem, który hańbiłby każdą kuchnię, z pogruchotaną lampą, stertą pudełek po zapałkach i gilzach, oraz zaduchem pomyj, od trzech tygodni wcale nie wynoszonych. Gdy nieustanny a tak nieznośny trzask dorożek, pędzących po bruku ucichać zaczął i na schodach płomyki gazowe przykręcono, zniósł z czwartego piętra dwa pełne do ostatniej linii wiadra pomyj i wylał je na śmietnik. Operacja ta trwała bardzo długo, należało bowiem stąpać tak ostrożnie, aby jej stróż Wiktor nie spostrzegł i aby nie trzeba było nazajutrz obserwować jego figlarnego uśmiechu. Następnie poszedł z dzbankiem po wodę. Jakże długą chwilę nędznego cierpienia przetrwać musiał, gdy odkręcał kran wodociągu tuż obok okna stróża! Z jaką pogardą siebie znosił dudnienie wody, wpadającej w głąb pustego dzbanka, dudnienie, co napełniało hukiem, łoskotem, grzmotami to całe zamknięte podwórko, wszystkie, zdawało się, sienie, korytarze, klatki schodowe, przedpokoje, mieszkania na wszystkich piętrach, porywało ze snu i stawiało na równe nogi wszystkich mieszkańców, poczynając od złośliwego stróża, a kończąc na prześlicznej blondynce z drugiego piętra!…  Na szczęście było to tylko przykre złudzenie.  Cały dom spał jak poprzednio, gdy Kubuś przeskakiwał po cztery stopnie, zdążając na swoją górę z dzbanem pełnym wody. Znalazłszy się nareszcie u siebie, upadł bez tchu na łóżko. Później, odpocząwszy, zapalił lampę i zajął się radykalnem reformowaniem mieszkania. Przesunął łóżko pod okno, obok łóżka tak umieścił stolik, aby siedząc na pierwszem, można było pisać na drugim, nie uciekając się do pomocy krzesełka, którego zresztą zupełnie w mieszkaniu nie było. Pod stolikiem umieścił kuferek. Stary kuferek, pamiętający lepsze czasy, kiedy przymocowywano go w tyle powozu starszych państwa Ulewiczów!… W pobliżu pieca młodszy pan Ulewicz umieścił blaszane wiaderka na pomyje, maszynkę do gotowania herbaty, miednicę za złoty groszy ośm, którą nawet można całkiem bezstronnie nazywać obrzydliwą glinianą michą, szklankę i herbatnik fajansowy. Największa w tej izbie ściana nie wymagała żadnych zgoła ulepszeń, ponieważ nic na niej, ani obok niej nie było, wyjąwszy małej, rzeźbionej półeczki, na której spoczywała niewielka stosunkowo warstewka kurzu. Na trzeciej ścianie wisiały rozmaite przedmioty, a przed innymi nader podłego pochodzenia szafka na książki. Była to swego czasu paka na mydło. Jakób Ulewicz oderwał deskę nakrywającą, a resztę przybił do ściany dużym bretnalem. Stało tam i leżało kilka książek, które przybyły z najrozmaitszych stron świata. Leżały tedy zwłoki słownika polsko-niemieckiego obok dzieła Hipolita Taine’a «O literaturze angielskiej» i kilka luźnych arkuszów litografowanego kursu farmakologii obok tomu poezyj Maryi Konopnickiej, uwikłanego w wężowych uściskach dwu nierównych kawałków wystrzępionych szelek. W sąsiedztwie tej półki gwóźdź, wbity w ścianę za czasów tak zamierzchłych, że był kilkakrotnie wraz z całym pokojem bielony i malowany, służył za wieszadło na pewien symbol paltota. Symbol należał do współlokatora pokoju, studenta medycyny, i pozostawiony został Ulewiczowi nietyle na pamiątkę, ile z prośbą o darowanie go jakiemukolwiek tworowi tej ziemi, gdyby naturalnie twór podobne palto przyjąć zechciał. Na dwu następnych gwoździach dyndały jeszcze dwa przedmioty, a mianowicie: na pierwszym — jasno-popielata marynarka, a na drugim — ręcznik, zasługujący również na miano ścierki, przeważnie ze względu na niezwykłą obfitość pokrywających go nagromadzeń brudnego iłu. We framudze okna stały kałamarze atramentu i zdawała się rozpaczać lampa z rozbitym i zakopconym kloszem w towarzystwie zardzewiałego kozika, łyżeczki od herbaty i flaszki, na dnie której czerniało trocha skrzepłej jodyny. Za piecem leżało i stało kilka spadłych z etatu słoików musztardy, wspaniała kolekcya porozbijanych rurek, fiol, kolb, retord, palników i słojów, a nadto wytarta do ostatniego włosa szczotka do butów. Na szczycie pieca piętrzyła się barykada z «artykułów», drukowanych w postępowych tygodnikach, pożyczonych przez rozmaite osoby w różnych miejscach miasta Warszawy, prawdopodobnie z zapewnieniem szybkiego przeczytania i zwrotu nie mniej pospiesznego. I nic już więcej nie było w tym pokoju oprócz zgniłego powietrza, które, jak tajemnicza zmora, wdzierało się przez otwarte okno, płynąc ze śmietników i oprócz poczucia nędzy. To ostatnie nadawało przedmiotom ów wyraz zagadkowy i złowieszczy, który tak nękał Kubusia. Nauczony przez biedę czuł on w sobie tę pewność, która zresztą istniała w nim nie w postaci myśli sformułowanej, ale raczej jako bojaźń nerwowa, że ani na całym świecie, ani nawet we własnym mózgu, zmysłach i ciele niema żadnego punktu oparcia, żadnej gwarancyi posiadania, żadnego prawa własności, że wydany jest na łup przypadków, pędzących w chaosie, z których jedne uderzają jak tępe kije, inne palą jak płonące żagwie, inne kalają jak bagno, albo zamierzają się jak wrogowie i w chwili śmiertelnej trwogi omijają z chichotem, pogrążając całe jestestwo w tym większym upadku. Okrutnie cierpiał, czując, że człowiek na ziemi nie wie dnia ani godziny, że dzięki długotrwałym głodom i dzięki wynikającym z nich prawom, które gdzieś w nieznanych głębiach pracują bez ustanku, utracić może niepostrzeżenie wzrok, słuch, władze chodzenia, kochania kobiet, zdolność trawienia i logicznej kalkulacyi, nie przestając być sobą, który wie, oraz nie wyzbywając się rdzenia i treści wszystkich nieszczęść, to jest zestawień i rozmyślań. Jedyną dziedziną i jedyną formą własności posiadania, której czuł się pewnym o tyle, o ile pewnym był posiadania mózgu i żołądka, stawały się czasami wspomnienia. Działo się to jednak wówczas tylko, gdy nie podlegał głuchym na wszystko i skostniałym zamroczeniom rozpaczy, gdy dobrotliwa władza pamięci jak anioł zasłaniała skrzydłami rzeczywistość.  A chwile takie przychodziły coraz rzadziej i trwały coraz krócej. Właśnie tej nocy leżał na łóżku w stanie reminiscencyj. Rozmyślał o tem, jak niezmierną przebiegł drogę życia, choć przeżył dopiero lat dwadzieścia cztery! Zdawało mu się, że na wiele setek lat przed Chrystusem zaszły te wypadki, które właśnie przesuwały się w jego pamięci, niby martwe widma na białym ekranie. Był wyrywany do Owidyusza, wcale dobrze odpowiedział, później zapakował tornister i wraz z trzema towarzyszami, ze względu na przypadającą uroczystość «ostatków», powziął idyotyczny zamiar udania się do knajpy, do rzeczywistej knajpy, pełnej pijanych szewców i obywateli niewiadomej kondycyi. Zdawało mu się, że bierze udział w tym bankiecie, składającym się z trzech kufli nędznego piwa, że jeszcze odczuwa przyjemność pięcioklasisty, upijającego się po raz pierwszy. I uczuł znowu ten ostry ból w sercu, to drgnienie w sobie, jakie uczuł wówczas, gdy nagle we drzwiach cuchnącego szynku zjawiła się uśmiechnięta twarz inspektora gimnazyum. Przez długie ośm lat wspominał ten wypadek, a jednak nie można go wyrwać z pamięci. Ba! — gdybyż to nie owe trzy okropne kufle piwa… Wypędzono go z gimnazyum raz na zawsze, jako łotra «zepsutego do szpiku kości».  Dwaj współwinowajcy byli synami ludzi zamożnych, to też skonstatowano, że szpik ich kości w lepszym jest stanie, pozwolono im tedy udać się do innych gimnazyów i pokończyć je chlubnie. A nędzarzowi wiatr w oczy. Nędzarz został na bruku opuszczony przez wszystkich i wskazany palcem przez oględnych ojców rodzin synom z klasy piątej z jednej strony, jako przedmiot obrzydzenia, a z drugiej, jako «przykład». I służył przez czas długi, jako ów przykład. Dalecy krewni, którzy po to, zdaje się, są na kuli ziemskiej, aby dawać znać o swem istnieniu wówczas, gdy trzeba gromić dalekich a niezamożnych krewniaków, spełnili, co do nich należało. Zgromili «zakałę całej familii» już to słowem, usty wypowiedzianem, już wypisanem przy pomocy wielkiej kolekcyi błędów ortograficznych na dużych arkuszach papieru — i zajęli się swymi interesami, nie cierpiącymi zwłoki. Jakże wiele wówczas przecierpiał! Nie tylko ciotki, wujenki, siostry cioteczne, nauczyciele, koledzy, dewotki i ulicznicy, ale nawet pijacy z nałogu, jawni lub ukryci żłopacze tego samego piwa i stokroć bardziej wyskokowych rosolisów uważali za rzecz «wskazaną» obdarzać go, jeżeli nie wyrazami, to przynajmniej spojrzeniami pogardy. Nie mógł przesunąć się przez ulicę, aby nie usłyszeć za plecami takiego, albo ten sens zawierającego dyalogu:  — Ten kawaler to już podobno nieźle piwko żłopie. Już nawet i nosek mu dojrzewa w barwie odpowiedniej. Ładne czasy nastały! O wąsach jeszcze ani dudu, a już go podobno za nogi z pod ławy u Centkiewicza policya wywlekła. Taki go przecie nałóg ogarnął! Wyrzucili, szelmę, z klas — i słusznie. Parszywa owca… Całą szkołę mógłby do picia przyuczyć!  Pogarda, którą przytłukli go ludzie miała w sobie coś z kupy kamieni. Ilekroć usiłował dźwignąć się z pod niej, tyle razy doświadczał jak niezmiernym jest jej ciężar i upadał na nowo. Teraz przechodził całą drogę dawnej rozpaczy i tego czegoś, co zapewne mieli na myśli prawodawcy, wykonawcy i społeczeństwo, to jest skruchy i żalu. Tylko już teraz nie bolało to tak bardzo. Już to dawno przeszło i najgłębsze rany od najzłośliwszych uderzeń od dawna się zabliźniły. Tylko skutki ich, ukryte do dziś dnia trwały. Najwyraźniejszym z nich była bezradność.  Może zresztą niezaradnym był od urodzenia i opieka ludzka jedynie ten zły przymiot znieczulała i trzymała w stanie martwoty. Dopiero bowiem od czasu wypędzenia z gimnazyum stał się ofiarą rozwagi, która «czyniła go tchórzem» wówczas nawet, kiedy wcale nie doświadczał ucisku ludzkiej nienawiści. Rozwaga ta miała nadto wiele składowych części zabobonu i mistycznego zestawiania zjawisk odległych. Jakkolwiekbądź wkrótce po katastrofie udał się do prezesa Izby skarbowej i podał prośbę o przyjęcie go na pisarczyka biurowego. Wiedział dobrze, co ów prezes, ów wytrawny Moskal sądził o jego moralności, o konduicie «wypędka», którego palcami wytykało całe miasto, o postępkach siedemnastoletniego pijaka, wywłóczonego za nogi od jakiegoś Centkiewicza. Nie wiedział tylko o tem, że prezes, przyjmując go do kancelaryi i wyznaczając mu 15 rubli pensyi miesięcznej, oddawał się marzeniom patryotycznym.  Wyciągnąć za uszy tonącego w oceanie nędzy, przygarnąć sierotę, dać opiekę i niejaką otuchę pogardzonemu przez ogół znaczyło dla tego patryoty zdobyć «człowieka», jedną z tych poczwar moralnych, jakie rozpładza i hoduje duch moskiewski, jedną z tych istot głupich i podłych, które są zimne, jadowite i plugawe, jak ropuchy. Gdyby nie okruszynka wiedzy, zdobyta w szkole, i druga ambicyi — pewno spełniłoby się marzenie prezesa, nikt bowiem nie wsparł Kubusia ani jednem życzliwem spojrzeniem. Młodzieniec zaopatrzony w jego wiadomości, a nie wyzuty z odwagi i sprytu, byłby w przeciągu lat czterech, nawet nie przechodząc na prawosławie, dobił się w biurze znośnego kawałka chleba. Ulewicz nie dobił się niczego, ponieważ tęsknił. A za czem? Za czemś, co leżało w jego naturze, a czego nie znał.  Byłby dobrym obywatelem na każdem stanowisku, gdyby tylko nie zmuszano go do walki o byt, do bitwy i deptania. On miał wstręt do robienia z niczego karyery, — no i bał się.  Był jak