Przedwiośnie - Stefan Żeromski - ebook

Przedwiośnie ebook

Stefan Żeromski

3,6

Opis

"Przedwiośnie" to wybitna powieść Stefana Żeromskiego. Składa się z trzech części: „Szklane domy”, „Nawłoć”, „Wiatr od wschodu”.

Opowiada o życiu Cezarego Baryki, który wraca do ojczyzny, która odradza się po pierwszej wojnie światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
2
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szszsz

Dobrze spędzony czas

Po "Syzyfowych pracach" miałam zero oczekiwań, a okazała się być jedną z najlepszych lektur. Polecam tę akurat przeczytać ;)
00

Popularność




RODOWÓD

CZĘŚĆ PIERWSZA. - SZKLANE DOMY

CZĘŚĆ DRUGA. - NAWŁOĆ

CZĘŚĆ TRZECIA. - WIATR OD WSCHODU

Stefan Żeromski

PRZEDWIOŚNIE

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano zdjęcie Stefana Żeromskiego.

Autor: Anonim.

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-61-8

RODOWÓD

Nie chodzi tutaj — u kaduka! — o herb ani o szeregi przodków podgolonych, z sarmackiemi wąsami i przy karabelach — ani wydekoltowane prababki w fiokach. Ojciec i matka — otóż i cały rodowód, jak to jest u nas, w dziejach nowoczesnych ludzi bez wczoraj. Z konieczności wzmianka o jednym dziadku, z musu notatka o jednym jedynym pradziadku. Chcemy uszanować nasyconą do pełna duchem i upodobaniem semickiem awersyę ludzi nowoczesnych do obciążania sobie pamięci wiadomościami, w którym kościele czy na jakim cmentarzu dany dziadek spoczywa.

Otóż — ojciec nosił nazwisko Baryka, imię Seweryn, które na rozłogach rosyjskich zbytnio nie raziło. »Siewieryan Grigoriewicz Baryka« — uchodziło wtedy, prześlizgiwało się niepostrzeżenie. Matka była niewidoczna, samoswoja, najzwyczajniejsza Jadwiga Dąbrowska, rodem z Siedlec. Całe prawie życie spędzając w Rosji, w najrozmaitszych jej guberniach i powiatach, nie nauczyła się dobrze mówić po rosyjsku, a duchem przemieszkiwała nie gdzieś tam na Uralu czy w Baku, w Symbirsku czy zgoła w Tule, lecz wciąż w Siedlcach. Tylkow Siedlcach, — choć to jedynie z listów i gazet wiedziała, — działy się dla niej rzeczy ważne, interesujące, godne wzruszenia, pamięci i tęsknoty. Wszystko inne, poza mężem i synem, była to przygodna, doczesna, przelotna suma rzeczy i zdarzeń, wzbudzająca coraz większą tęsknotę właśnie za Siedlcami. W najpiękniejszej miejscowości, — oazie naftowej pustyni, Baku, — kędyś na tak zwanym »Zychu«, w zatoce półwyspu Apszerońskiego, woniejącej od kwiatów i roślinności południa, gdzie przejrzyste morze szmerem napełniało cienie nadbrzeżnych gajów, pani Barykowa nie miała zawsze nic pilniejszego do nadmienienia, jak stwierdzenie, że na Sekule był »także« bardzo piękny staw, w Rakowcu były nadto łąki, — gdzie! piękniejsze, niż jakiekolwiek na świecie, a kiedy księżyc świecił nad Muchawką i odbijał się w stawie około młyna... Następowało nieuniknione ślimaczenie się w pośród długotrwałego wypominania piękności jakichś tam mokrych łąk pod Iganiami, lasku pod Stoczkiem, a nawet szosy ku Mordom, która, — żal się Boże! — także była we wspomnieniach pełna nie tylko błota, kurzu i stałych wybojów, lecz i uroku. Już poraz pierwszy, wnet po ślubie, jadąc przez Moskwę, pani Baryczyna (Jadwiga z Dąbrowskich) wsławiła się była pośród Polonii rosyjskiej rozmową z »jamszczykiem«. Gdy bowiem powóz, w którym siedziała, trząsł niemiłosiernie na wybojach »mostowej«, strofowała »kuczera«, siedzącego na koźle, obrzędowo i poniekąd urzędowo wypchanego sowicie we wszystkich kierunkach: — »Co to tutaj u was takie płoche bruki!« Powtarzała tę wymówkę raz, drugi i trzeci, w miarę zniecierpliwienia, aż do chwili katastrofy. Woźnica oglądał się na nią kilkakroć z oburzeniem, a gdyjeszcze raz powtórzyła okrzyk, uskarżający się na »płoche bruki«, zatrzymał swego siwka i wrzasnął:

 — »Da czto wy, barynia, w samom diele k moim briukam pristali! Płochije briuki, da płochije briuki! Isz babu! Płochije briuki, tak płochije, a tiebie baba, czto za dieło«!

Kiedyindziej, już jako małżonka dobrze sytuowanego urzędnika, pragnąc przyczynić się w miarę możności do powodzenia i awansów męża, zaszkodziła mu znamiennie swą niedostateczną znajomością arkanów mowy rosyjskiej. Było to na balu publicznym w mieście gubernialnem pod Uralem. Bal ów zaszczycił swą obecnością miejscowy gubernator, oraz jego dorastająca córka. Pani Barykowa po przetańczeniu walca miała szczęście znaleźć przypadkiem miejsce obok córki gubernatora, zapragnęła zawiązać miłą rozmowę z dziedziczką poduralskiej potęgi. Zapragnęła skorzystać z chwili, i coś zrobić dla męża przez pozyskanie przychylności córki gubernatora. Nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę, wahała się i gubiła w niepokoju, coby tu powiedzieć... Wreszcie znalazła! Widząc śliczną różę, przypiętą do stanika uroczej gubernatorówny, pani Baryczyna z zachwytem, rozpływając się w uniesieniu, tonąc w uśmiechach uwielbienia, wyrzekła:

 — »Ach, kakaja u was krasnaja roża!«

Jakież było jej zdumienie, ba! przerażenie, gdy dziewczę gubernatorskie omdlewająco-bolesnym dyszkantem poczęło wołać w kierunku ojca:

 — Papieńka! Papieńka! Mienia zdieś obiżajut!

Skądże pani Jadwiga (z Dąbrowskich) mogła wiedzieć, że polska róża to nie »roża« tak, zdawało się, z brzmienia podobna!

Samo wyjście za mąż za Seweryna Barykę odbyło się w sposób niezwykły.

Siedząc już na dobrej posadzie, zdrowy, w sile wieku, przystojny »młody człowiek« postanowił ożenić się, oczywiście, w kraju. Wziął tedy urlop jednomiesięczny i w czasie, którym dowolnie rozporządzał, po odtrąceniu okresu podróży, wszystko załatwił: wyszukał sobie dozgonną towarzyszkę życia, wykonał prawidłowe »konkury«, zjednał sobie przychylność rodziców, »doznał wzajemności«, — (choć panna za czemś tam, czy za kimś srodze spazmowała), — wziął ślub, odbył podróż powrotną i nie spóźnił się ani o godzinę na swe stanowisko, kędyś u podnóża środkowego Uralu.

Seweryn Baryka nie otrzymał w młodości specyalnego wykształcenia i nie miał określonego zawodu. Gdy był czas po temu, nie bardzo mu się chciało zaprzątać sobie głowy nauką, a później okoliczności tak się ułożyły, że zapóźno już było przedsiębrać zdecydowane studya. Był tedy przez czas dość długi pospolitym typem człowieka, poszukującego jakiejkolwiek posady. Gdy zaś znalazł niezbyt odpowiednią, szukał cichcem innej, zyskowniejszej, w jakiejkolwiekbądź dziedzinie. Chodziło tylko o wysokość pensyi, mieszkanie, opał, światło, tantyemy i tym podobne dodatki, a co się za te tantyemy wykonywuje, to było najzupełniej obojętne. Trzeba nadmienić, iż Seweryn Baryka był człowiekiem z gruntu i do dna uczciwym, to też za najwyższą pensyę i za najobszerniejsze mieszkanie nie robiłby nic podłego. W granicy jednak, nakreślonej przez mieszczański rzut oka pomiędzy dobro i złe tego świata, gotów był robić wszystko co każą »starsi«. Rosya przedwojenna była wymarzonąareną dorobku dla ludzi tego typu, zwłaszcza pochodzących z »Królestwa«. Wiadomości, zaczerpnięte w »klasach« gimnazyalnych, wrodzona inteligencya, która wraz ze zdrowiem towarzyszyła poszukiwaczowi posady i na zawołanie zjawiała się nie siana i nie pielęgnowana, — wytrzymałość, odwaga, wesołość i pewna odrobina drwiny z »Moskala«, u którego się służy, lecz nad którym jednak panuje się mimo wszystko — torowały drogę od niższej do wyższej pozycji. Trzeba przyznać, że nie ostatnią rolę grała w tej operze protekcya, cicha, pokorna, dobra wróżka, prowadząca za rękę od niskiego do coraz wyższego rodaka, tu i tam zaczepionego nogą lub łokciem na tej rosyjskiej drabinie. Nie wiele upłynęło czasu od chwili ślubu w Siedlcach, aliści Seweryn Baryka był nie tylko ojcem urodziwego synka, — któremu nadano imię Cezary Grzegorz, — lecz i zasobnym w pewne oszczędności arrywistą. Sprawiedliwość nakazuje wyznać, że nie hulał, na byle co nie puszczał pieniędzy. Ciułał, jeżeli nie nagi i żywy grosz w złocie, to przedmioty: meble, dywany, biżuterye, nawet obrazy, nawet książki, — nie koniecznie dla ślęczenia nad nimi, lecz raczej, jako drogocenne precyoza. Gdy jednak zaszła potrzeba zetknięcia się ze światem ogładzonym i oczytanym, zjawiła się też nieunikniona konieczność czytania owych polskich, drogocennych bibliotecznych »białych kruków« w bogatych oprawach. Z tego zas częstotliwego czytania snuł się w życie duch pewien, jakoby zapach nikły, subtelny, niejasny. Wśród tomów, pooprawianych bardzo wspaniale w skórę złoconą, wyciskaną i pokrytą tytułami, leżał pewien tomik niepokaźny, specyalnie pielęgnowany, niczem w skarbcu klejnot najdroższy. Był to pamiętniczek z wojny 1831 roku, napisany i wydany na emigracyi przez autora bezimiennego o wyprawie generała Józefa Dwernickiego na Beresteczko i Radziwiłłów. Wśród mnóstwa perypetyi, opisanych szczegółowo i w sposób wysoce zagmatwany, była tam na stronicy trzydziestej siódmej podana wiadomość, iż do liczby piętnastu obywateli na Rusi, którzy do powstania przystąpili i całym swym majątkiem je poparli, należał Kalikst Grzegorz Baryka, dziedzic Sołowijówki z przyległościami. Był to w prostej linii dziad Seweryna Baryki. Dziad Kalikst swem przystąpieniem do powstania wpadł, jak to mówią, najfatalniej. Skoro bowiem generał Dwernicki po bitwie pod Boremlem nad Styrem, naciśnięty przez przeważające siły generała rosyjskiego Rüdigera, musiał pod Lulińcami przejść suchą granicą do Galicji, — rząd rosyjski rzucił się z całą zaciekłością na tych wszystkich, którzy ów ruch poparli. Sołowijówka została skonfiskowana, dom rodzinny najprzód zrabowany doszczętnie, a później spalony, a ów dziad Kalikst na ostatnim koniu z przeobfitej niegdyś stajni musiał ruszyć w świat, to znaczy w szarą i ciemną głębinę popowstaniowej biedy, — stał się z pana ubogim człowiekiem, trudem rąk na kawałek chleba zarabiającym w obczyźnie. Tekst wiadomości o tym fakcie, podany sucho, bez tkliwości, lecz szczegółowo, był z obu stron kartki zakreślony przez syna owego dziada Kaliksta, a ojca Seweryna. Dwaj ostatni, z powołanej wyżej Sołowijówki z przyległościami, posiadali już tylko wersyę, przytoczoną w broszurze, oraz ustnie podawaną legendę. Sołowijówka stała się mytem rodzinnym, klechdą, podawaną w coraz to innej postaci o czemś dalekiem, sławnem, dostojnem, przeogromnem. Sama ta legenda, jak to zwykle bywa z legendami, powiększyła dziadowskie bogactwa, rozszerzyła posiadłości, a samemu jego czynowi nadała piętno nadludzkiego niemal dzieła. Sucha notatka w rzadkiej broszurce bezimiennego autora stała się niejako wrzecionem, na które się nawijała pełna tajemnicy cienka i drogocenna nić wiary ubogich potomków. Wierzyli w jakąś swą wyższość, która ich w dumę wzbijała. Ojciec Seweryna pod tytułem broszury wypisał wielkiemi literami, nie wiadomo do kogo rozkaz stosując, do swego jedynaka, czy do całego szeregu potomnych: »Pilnować jak oka w głowie!« W istocie, Seweryn Baryka pilnował owej książeczki, jak oka w głowie. Wędrowała z nim po szerokiej Rosyi, leżąc cicho, na dnie kuferka, między brudnemi kołnierzykami i znoszoną bielizną, w sąsiedztwie niepowabnych skarpetek i brulionów podań o posady do rozmaitych dygnitarzy, gdy potomek lekkomyślnego a wspaniałego dziada był ubogi, jak mysz kościelna. Później spoczywała w szufladzie stolika, między najważniejszemi papierami. Trafiła do teki wyższego aferzysty, do skrytki drogocennego biura dygnitarza, wreszcie do szafy oszklonej, nabijanej bromami, pełnej cennych zabytków, rarytasów druku i oprawy. Nie można powiedzieć, żeby treść historycznego raptularzyka miała jakiś szczególnie głęboki związek z życiem duchowem Seweryna Baryki. Była ona jednak w tem życiu czemś dalekiem, sennem, nęcącem. Było w tej książeczce zawarte jakgdyby coś z religii, której się nawet nie wyznaje i nie praktykuje, lecz którą się z uszanowaniem toleruje. Było w niej coś z zapachu kwiatu na wiosnę, którego człowiek silny, praktyczny i zajęty interesami nie spostrzega, choćby nań patrzał, lecz który z niskiej ziemi i z cienia patrzy nań wiernie mimowszystko i mimo wszystko woń swą ku niemu wylewa. Nadto do skromnego tomiku przyrosła pycha domowa i skryta ambicya: nie wypadło się, — do dyabła! — sroce spod ogona, jak pierwszy lepszy z tych, których się na drodze karyery spotyka i którym w pas kłaniać się trzeba.

Od niższej do wyższej idąc posady, rozmaite z kolei zamieszkując miasta, Seweryn Baryka znalazł się wreszcie w Baku, na tamecznych naftowych »przemysłach«, już jako urzędnik wyższy, mający pod sobą całbiuro. Skromne dawniej mieszkanie zamieniło się na apartament, którego posadzki zalegały perskie dywany. Na dywanach stanęły meble, nie jakieś tam artystyczne, lecz poprostu drogie, kryte bezcennemi kaukaskiemi atłasami. Ciężkie serwety nakryły stoły, a na ścianach zawisły »ręcznie malowane« prawdziwie olejne obrazy mistrzów, równie wysoko w składach mebli cenionych, jak same meble. Wiele naczyń ze srebra i złota przechowywały dębowe i orzechowe szafy, masywne, jak forteczne bastyony.

Wciąż jednakowo umiarkowane prowadząc życie, Seweryn Baryka po latach miał w banku złożonych oszczędności na czarną godzinę kilkaset tysięcy rubli. Był wysoko cenionym osobnikiem, solidną jednostką, cieszącą się powszechnem uszanowaniem w świecie, gdzie go los rzucił. Wyrastał na widoczną figurę w światku polskim. Cicha żona, pochlipująca stale i wiecznie, a coraz natarczywiej za miastem rodzinnem, wywarła już na męża wpływ taki, że czasem... nieraz... pachniała mu myśl powrotu do kraju, przeniesienia nad Wisłę domowego ogniska, podjęcia jakiejś tam szerszej pracy. Ale znakomitaw Baku posada, grosz, napływający do kiesy istną strugą, — dobrobyt, spokój, — wreszcie kraj ów, mlekiem i miodem płynący — powstrzymywały na miejscu. Zjawiło się nawet pewne przyzwyczajenie do tamecznego właśnie dobrobytu. Ciepły klimat, znakomite i nadzwyczajnie tanie południowe owoce, łatwość otrzymania za nijaki grosz przepysznych jedwabiów, taniość pracy ludzkiej, możność spędzania pory upałów na Zychu, wygoda i dostatniość urządzenia domowego — nie wypuszczały z tego kraju.

Nieświadomie, czy podświadomie trzymało jeszcze przywiązanie do całego układu stosunków, do przepotęgi carsko-rosyjskiej, na której siedziało się, jak mucha na uprzęży, ściskającej łeb i boki dzikiego, obcego rumaka. Tak to, z roku na rok marząc o powrocie do kraju, a jednocześnie porastając w złote i srebrne pióra, Seweryn Baryka całą duszę wkładał w synka, w zdrowego i zażywnego Czarusia. Chłopiec ten miał od najwcześniejszych lat najdroższe nauczycielki francuskiego, angielskiego, niemieckiego i polskiego języka, najlepszych, drogo płatnych korepetytorów, gdy poszedł do gimnazyum. Uczył się wcale nieźle, a raczej uczyłby się był znakomicie, gdyby rozkochani w nim rodzice nie przeszkadzali swemi trwogami i pieszczotami, czy aby się nie przepracowuje i nie wysila zanadto. W zacisznym gabinecie, wysłanym puszystym dywanem, tak puszystym, że w nim stopa ginęła, ojciec i syn spędzali jaknajczęściej rozkoszne sam na sam. Chłopiec pierwszoklasista, leżąc na piersiach ojca, z głową przy jego głowie, i ojciec, kołyszący się na bujającym fotelu, wcałowywali sobie z ust w usta tabliczkę mnożenia, bajkę francuską, którą srogi nauczycielfrancuskiego zadał na jutro, albo powtarzali do upadłego jakiś mały wierszyczek polski, żeby zaś nie zapomnieć dobrego wymawiania tej trudnej mowy. Szkoła robiła swoje. Czaruś stokroć lepiej mówił po rosyjsku, niż po polsku. Nie pomagało przestrzeganie w domu mowy polskiej, ani to, że służące były Polki. Pani domu, jak wiadomo, nie mogła wpłynąć na zruszczenie syna. Nie mógł również przyczynić się do zruszczenia Czarusia ojciec, — doskonale zresztą rozumiejący konieczność znajomości języka państwowego i kładący na tę konieczność nacisk wielki, — gdyż w tym okresie czasu już mu samemu pachniało to coś delikatne, miękie, pańskie, co z dalekiego kraju się niosło. Lecz życie samo, przepojone duchem rosyjskim, robiło swoje. Tak to dni Czarusia upływały w ramionach ojca i matki, na ich kolanach, pod ich rozkochanemi oczyma.

CZĘŚĆ PIERWSZA. - SZKLANE DOMY

 Czaruś dostał był właśnie promocyę z klasy czwartej do piątej i skończył czternasty rok życia, gdy Seweryna Barykę, jako oficera zapasowego, powołano do wojska. — Wojna wybuchła. — Szybko, w ciągu paru dni idylla rodzinna została zdruzgotana. Cezary znalazł się sam z matką w osierociałem mieszkaniu. Gdy odprowadzał ojca na statek wojenny, odchodzący do Astrachania, nie czuł żadnego zgoła żalu. Nowość! Zajmowały go tysiące szczegółów, drobiazgów, dat, nazwisk, cyfr, związanych z przebraniem się ojca w mundur oficerski. Pakował walizkę, świetną walizkę ojcowską z grubej, żółtej skóry, z metalowem okuciem, z wyciśniętym inicyałem i mnóstwem wewnątrz tajemniczych przegródek. Nie podzielał i nie rozumiał zupełnie płaczu i spazmów matki, desperującej od świtu do nocy. Dopiero, gdy ojciec w gronie innych oficerów został na pokładzie, a on sam z matką na brzegu i kładkę z hałasem odepchnięto, Cezarek dostał napadu przerażenia, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył. Pod naciskiem tego uczucia wyciągnął ręce i począł krzyczeć, jak istny dzieciak. Lecz znaki uspakajające, które kreśliły w powietrzu białe ręce ojcowskie, uciszyły go tak nagle, jak nagle przyszła ta ślepa boleść dziecięca. Przecie to na krótko! Istne manewry! Wojna nie będzie trwała długo. Jakieś tam parę tygodni. Może miesiąc. Najwyżej dwa. Wał rosyjski przesunie się po polach wrogów, zmiażdży przeszkody, jak marchew czy kukurydzę, i wszystko wróci do normy. Tak mówili wszyscy i taką też opinię w spadku po ojcu odjeżdżającym otrzymał Cezary. Gdy z portu wracał do domu z matką, zaiste, jak grób milczącą, był już wesoły. Pocieszyło go to i owo, a nadewszystko perspektywa swobody. Ojciec, który go nigdy a nigdy nie karał, nigdy nawet nie łajał, a strofował półżartem, z lekką drwinką, dowcipkując, posiadał nad synem władzę żelazną, niezłomną. Wbrew łagodnemu uśmiechowi ojca, wbrew jego grzecznym zaleceniom i pokornym radom, dobrotliwym prośbom, rzuconym wśród umizgów i zabawy, — nic nie można było poradzić. Były to kanony i paragrafy woli, narzucone z uśmiechem i w gronie pieszczotek. Był to rząd samowładny i dyktatura tak niezłomna, iż nic, literalnie nic, nie mogło jej przełamać. Teraz ta żelazna obręcz rozluźniła się i samochcąc opadła. Przestrach paniczny w oczach matki: — co na to ojciec powie? — znikł. Ojciec usunął się z mieszkania i ze świata, a jego nieobecność powiedziała: — rób, co chcesz!

 Swoboda uszczęśliwiła Cezarka. Przerażeniem napełniła jego matkę.

 — Co teraz będzie? — szeptała, załamując ręce.

 Cezary nie zadawał sobie takich pytań. Przyrzekał matce, że będzie posłuszny, zupełnie taksamo, jakgdyby ojciec był obecny w gabinecie. Postanawiał być posłusznym i uspakajał matkę milionem najczulszych pieszczot. Lecz w gruncie rzeczy duszą i ciałem wyrywał, gdzie pieprz rośnie. Czego nie mógł u matki dopiąć samowolnemi kaprysami, to wypraszał umizgami, lub awanturą. On to teraz stawiał na swojem. Robił, co chciał. Nie dostrzegając granic tych obszarów, których mu dawniej nie wolno było przekraczać, rzucał się na prawo i na lewo, w tył i naprzód, — żeby wszystko dawniej zakazane dokładnie obejrzeć. Całe teraz dnie spędzał poza domem, na łobuzeryi z kolegami, na grach, zabawach, eskapadach i wagusach. Gdy się skończyły wakacye, »uczęszczał« do gimnazyum i pobierał w domu, jak dawniej, lekcye francuskiego i niemieckiego, angielskiego i polskiego języka, ale był to już raczej szereg awantur, a nieraz i bójek. Z każdym teraz »belfrem« zadzierał, wszczynał kłótnie i toczył nieskończone procesy, doznawał bowiem stale »niesprawiedliwości« i krzywd, za które znowu, jako człowiek honoru, musiał się mścić w sposób właściwy i za właściwy uznany w sferach miarodajnych, wśród »starych« kolegów piątej klasy. Zabawy, — zresztą niewinne, — łazęgostwo i urwisostwo, pochłonęły go, jak jakiś żywioł. W gronie kilku starych kolegów drałował z lekcyi i bujał po okolicy, a nawet nocą ganiał po ulicach, po jamach i wertepach, po zwaliskach gwebryjskich świątyń i ruinach starych meczetów. Wyrwawszy się z ojcowskiej uździenicy, nie mógł już znieść żadnego arkanu. Nieszczęsna matka traciła głowę, rozpływała się we łzach i gasła z niepokoju. Na widok tych łez gorzkich i nudzących go aż do śmierci, Cezary poprawiał się na dzień, z trudem — na dwa. Na trzeci już znowu gdzieś coś płatał. Wybijał szyby Tatarom, wdzierał się na płaskie dachy domów i, niewidzialny, strzelał z procy do domowników. Tam wywiercił dziurę w ścianie domu, tyłem odwróconego do ulicy, ażeby przez otwór przypatrywać się »żonom« milionera muzułmanina, chodzącym po bezdrzewnym ogródku bez czarczafów, czyli jedwabnych zasłon na twarzach, — tu zorganizował nieznośnemu belfrowi kocią muzykę. Nocą, bez celu i sensu wałęsał się po nieskończonym bulwarze nowego miasta, albo poprostu, jak bezpański pies, ganiał po zaułkach, po wąskich i stromych uliczkach starego, uwijał się w porcie, w brudach i czadach »czarnego miasta«, lub między wulkanami, których kratery wyrzucają słone błoto. Ta konieczność włóczenia się, bezcelowego cwałem wyrywania z miejsca na miejsce stała się nałogiem i pasyą. Nie mógł usiedzieć. Nadto — gry. Gry w piłkę, w pasek, w jakieś kamyki, »kiczki«, w wyświechtane gruzińskie kostki. Próżniacze dnie Cezarego napełnione były jednak niebylejakiemi pracami. Uczył się roli do teatru koleżeńskiego o treści rozbójniczej, który miał być odegrany sekretnie w zburzyszczach starych bakińskich fortalicyi. Budował wraz z innymi skrytki w skalnych pieczarach i w labiryncie starych murów, w celu przechowywania zakazanych książek, nieprzyzwoitych wierszy Puszkina i innych pornografów. Tamże leżał w ukryciu pewien wiekowy rewolwer bez naboi i przechowywany był ozdobny gruziński kinżał, którego ciosy jeszcze »na razie« dla nikogo nie były przeznaczone. Zarówno rewolwer, jak kinżał, owinięte w kolorowe bibułki i częstotliwie przewijane, czekały cierpliwie na swoje losy. Tymczasem urządzano napaści na burżujów, zarówno tatarskiego, jak ormiańskiego gatunku, mniej militarnemi narzędziami. Wystarczały do bicia szyb zwyczajne kamienie. Matka nie była w stanie utrzymać syna w domu, nakazać mu zmiany wyuzdanych obyczajów, dopilnować go i wyśledzić miejsca jego kryjówek. Bez przerwy niemal czekała na jego powrót. Gdy chwytał czapkę i pędem wylatywał z domu, coś podsuwało się do jej gardzieli i zapierało oddech. Nie miała już siły prosić urwisa, żeby nie chodził. Z początku udawał posłuszeństwo: czaił się, przymilał, wypraszał pozwolenie na bomblerkę. Później nabrał zuchwałego rezonu. Z czasem stał się impertynencki, drwiący, uszczypliwy, kłótliwy i napastliwy. A wreszcie nic sobie z matki nie robił. Zacisnęła zęby i milczała, przeżywając nieskończone godziny trwogi o jedynaka. To obce miasto stało się dla niej jeszcze bardziej obce, cudze, niepojęte, groźne, złowieszcze. Po wyjeździe męża wszystkiego się tutaj bała. Dopóki mąż był w domu, on był osobą, — ona cichym i pokornym cieniem osoby. Teraz ów cień musiał stać się figurą czynną. Cień musiał nabrać woli, władzy, decyzyi. Jakże ten mus był nieznośny, jak uciążliwy! Musiała wiedzieć o wszystkiem, przewidywać, zapobiegać, rozkazywać. Gubiła się w plątaninie swych obowiązków. Nie wiedziała, od czego zacząć, gdzie jest droga i jak nią iść. Wstydziła się i trwożyła. Przeżywała jedną z najsroższych tortur, torturę czynu, narzuconą niedołężnej bierności. Cierpiała, nie mogąc dać sobie rady. Trwoga o syna, który się, jak na złość, zlisił, dobijała ją. Jedyną ulgę znajdowała w ciągu nocy, kiedy chłopak twardo spał. Słyszała wtedy jego oddech, wiedziała, że jest obok niej i że mu nic nie zagraża. Ale sama wtedy nie spała. Popadła w bezsenność. Wolała jednak bezsenność białej nocy, niż trwogę białego dnia. Och, jakże dobrze jej było przyczaić się na legowisku, zasunąć się w kąt i patrzeć na śliczną głowę chłopca, owianą gęstwiną falistej czupryny i, — patrząc tak na niego, — o nim marzyć!... Jakiż śliczny, jakiż ukochany ten łobuz, ten urwis, ten włóczykij i zawalidroga!

 Co mu się też śni, — co tam przepływa pod czarującą płaszczyzną spadzistego czoła? Co też to widać w tych oczach głucho zamkniętych, pod cienistemi powiekami? Jakiś namiętny krzyk dobywa się z pulsującego gardła! Jakieś gwałtowne, dzikie, srogie widowisko jawi się przed nim, bo prosty nos naciąga się, jak cięciwa łuku, nozdrza drgają, a wargi niezrównanych ust odsłoniły grozę i groźbę prześlicznych białych zębów! Jaki to wilk! Cóż za pasya niestrzymana w tym sennym dziecka uśmiechu! A patrząc tak na głowę jedynaka, głęboko rozważała: — któż to jest, na Boga! ten chłopiec? Oto tajemnica niezbadana poczęła go w niej. Oto był maleńki i niedołężny, — kruszyna cielesna, byt zależny jedynie od niej, — cząstka jej całości, jakgdyby nowy organ jej ciała, ręka lub noga... Wykarmiła go, wypielęgnowała, wyhodowała. Z roku na rok rósł w jej rękach, w jej oczach, w jej objęciu Każdy dzień jego zależał od niej, z niej się poczynał, na niej się kończył. Siły swe przelała, życie swe przesączyła, kropla po kropli w jego siły. Nastawiła i wyprostowała drogi jego krwi. Nadała mu głos, krzyk, śpiew. A oto teraz obcy się staje i złowieszczy. Obraca się przeciwko niej. Z niego płynie na nią jakieś złe. Bezgraniczna miłość ku niemu przekształca się i przeradza na krzywdę słabego jej ciała i ducha omdlałego. Gdyby go tak bezgranicznie nie kochała, cóżby jej było, choćby się psuł i, gdzie chce, hasał? Ale, on bije w miłość, targa tą siłą, którą go obdarzył jej słaby ostatek mocy.

 Dniało nieraz, zanim znużona popadała w słaby półsen, w krótkie zapomnienie się, w półczuwanie. Budził ją każdy ruch chłopca, jego chrapanie, albo mowa przez sen. W tych stanach półświadomości zawsze uciekała z tych miejsc obcych »do domu«, to znaczy do Siedlec. Słyszała w głębi swej głowy stuk kół pociągu i widziała niezmierzone obszary pól, lasów, pustek i pastwisk tej ziemi przeogromnej, — Rosyi, — która była jej więzieniem. Skryte, radosne, iście złodziejskie marzenie podpowiadało jej perypetye czynu: zabrać Czarusia, zawiązać w węzeł trochę rzeczy i czmychnąć. Uciec z tego wygnania! Zwiać! Wiedziała w każdem ocknieniu, że to jest niemożliwe, że tego być nie może, że Seweryn nigdyby na to nie przystał. Czyż nie miałby prawa powiedzieć, że uciekła dlatego, że w Siedlcach jest Szymon Gajowiec? To imię i to nazwisko miało moc czarodziejską. Ono tu odsłaniało dawne, wiosenne poranki i letnie dni, których już niema na ziemi. Miała znowu siedemnaście lat i tę radość w sercu, której już niema na ziemi. Wiedząc o tem doskonale, że to jest gruby i śmieszny nonsens, była znowu sobą, dawną, młodą dziewczyną. Kochała znowu Szymona Gajowca sekretnie, skrycie, na śmierć, — jak wtedy. Była znowu na śmierć kochana przez tego wysmukłego, pięknego młodzieńca, — jak wtedy. Przeżywała swój niemy romans. Czeka znowu na jego wyznanie, — długo, tęsknie. Ale on nie powiedział jej nigdy ani słowa. Ani jednego westchnienia, ani jednego półsłóweczka! Tylko w tych ciemnych, głębokich oczach jego płonie miłość. Och, nie romans, nie miłostka, nie radosny flirt, lecz posępna miłość. Jakże mógł ośmielić się na wyznanie miłosne jej, pannie z »domu« siedleckiego on, biedny kancelista z »Pałaty«, a nadto pochodzący z chłopów podlaskich, czy tam z jakiejś drobnej zagonowej szlachty? To też milczał, aż się domilczał! Przyjechał Seweryn i wydano ją bez gadania. Wspominała znowu odjazd swój z mężem do Rosji. Stoi oto w oknie wagonu, uśmiechnięta, szczęśliwa, młoda mężatka. Mnóstwo ludzi, wszyscy znajomi, całe miasto. Gwar, kwiaty, uściski, pozdrowienia, życzenia. A w głębi peronu, zdala, sam jeden, oparty o framugę okna — tamten. Jęk przerzynał duszę nanowo. Widziała jego oczy i uśmiech, pełen śmiertelnej boleści. Wspominała dnie dawne, urocze chwile, kiedy przechadzali się nad wodą stawu w Sekule, nad wodą niezapomnianą, pokrytą wodnemi liliami. Pamiętała każde jego słowo owoczesne, cichą rozmowę o unii podlaskiej, o męczeństwach, katowaniach, przymusach. W duszy jego unia podlaska i cała owa kraina smutna a pełna tajemnicy, miała jakgdyby kaplicę swoją. On to jeden wiedział o wszystkiem, wszystko znał z aktów, z papierów urzędowych, z tajemnych raportów. On jeden stał nad drogami tego kraju, jak samotny krzyż. Jej tylko jednej powierzał sekrety. I tak go oto zdradziła... Wspominała wycieczkę jedną do Drohiczyna, drabiniastemi wozami, w licznem towarzystwie młodzieży. Jakże było wesoło, jaka wiosna była w duszach!

 Po drodze zatrzymano się obok starej unickiej kapliczki, zabitej gwoździami i skazanej na zagładę. Wspomniała sobie oczy Gajowca, oczy wzniesione na zeszłowieczny w głębi obraz. O, Boże, tego człowieka odrzuciła, podeptała, zabiła na duszy!... Wspominała po raz tysięczny ów list jego okrutny, gdy się rozeszła wieść, że wychodzi za Seweryna, — list na sześciu stronicach, błagalny, żebrzący, zamazany strugami łez, obłąkany list Gajowca. Podarła go wówczas, lecz słowa tego pisma żyły w jej duszy. Czytała je w pamięci swej, jak wtedy, na strychu, gdy targała włosy i omdlewała z rozpaczy. Na wspomnienie imienia tego człowieka, któremu nigdy nie uścisnęła ręki, do którego nie wyrzekła jednego czulszego wyrazu, wiosna ojczysta pachniała w jej duszy. On to był jej nauczycielem, przewodnikiem, cichym mistrzem, — ach, i wybranym ze wszystkich ludzi na ziemi! Wszystko przeszło, nastało straszne oddalenie w czasie, w przestrzeni, — narodził się Czaruś, — a przecie tamten człowiek nie umarł w duszy. Gdyby nawet nie było go już na ziemi, błogosławiła jego pamięć...

 Od męża nadchodziły listy dość często. Był na linii bojowej, gdzieś w Prusach wschodnich, ponad Mazurskiemi Jeziorami. Listy jego były jednostajne, niemal urzędowe, suche i zawierające zawsze tesame zwroty. Oczywiście nie skarżyła się mężowi na syna, — przeciwnie w sposób kłamliwy chwaliła go za cnoty, których ani cienia nie ujawniał. Ojciec dziękował w listach swych Cezaremu za tak chwalebne prowadzenie się i postępy w naukach. Matka odczytywała te ustępy zatwardziałemu recydywiście i osiągała na chwilę coś w rodzaju skruchy i żalu za grzechy. Ale niechże który z kolegów, jakiś tam Misza, czy Kola, gwiźnie pod oknem, już było po skrusze i mocnem postanowieniu poprawy! Raz tylko przystąpiło coś do Cezarka. Był zwyczaj, iż w miejscowej kaplicy katolickiej śpiewano w niedzielę na chórku. Cezary miał bardzo ładny głos i kilka już razy śpiewał solo przy akompaniamencie fis-harmonii. Ksiądz, Gruzin, wychowany w głębi Rosji i nieprzychylnie usposobiony dla Polaków, niechętnie zgadzał się na te śpiewy, jednak tolerował je ze względu na liczną polską kolonię. Pewnego jesiennego poranka Cezary śpiewał na chórku starą, pospolitą pieśń:

»O, Panie, co losy ludzkości dzierżysz w dłoni Swej,

Stojących na progu wieczności do łona przytulić chciej«...

 Gdy się zaniósł od samotnego śpiewu, chwyciło go coś za serce. Niepojęta, głucha tęsknota za ojcem sięgnęła do ostatecznej głębi w jego duszy. Czuł, że lada chwila zaniesie się od płaczu. Śpiew jego stał się przejmujący i piękniejszy ponad wszelką pochwałę. Stary, sterany, zapity urzędnik, który już słabo język polski pamiętał, ledwie mógł sobie dać radę z akompaniamentem, — drżącemi palcami, chwytał współtony, ażeby nic nie uronić, ażeby — uchowaj Boże! — nic nie zepsuć w tej pieśni, co się stała wieszczeniem ponadludzkiem, zaiste modlitwą przed Panem. Zdawało się słuchaczom, że to anioł niebiański zstąpił z kościelnego obrazu, stanął przy klawikordzie i zaśpiewał za grzesznych ludzi pieśń błagalną.

 Ten kościelny nastrój odszedł jednak równie szybko, jak przyszedł. Za murami kaplicy Czaruś był sobą, a raczej był we władzy wspólnego szału, który go wraz z kolegami opętał. Uczucie tęsknoty za ojcem, nieodparte i głębokie, napotkało na swej drodze obawę wobec możliwości powrotu rodzica. Olbrzymia bania swobody stłukłaby się natychmiast. Trzebaby znowu przyczaić się, udawać świętoszka, grzeczniusia, pracowniczka, który o niczem nie myśli, tylko o szkolnej i pozaszkolnej nauce. Ani mrumru już wtedy o własnej woli, o bujaniu samopas, dokąd oczy poniosą, i o tem nienasyconem upajaniu się wolnem powietrzem, jakie daje młodociane rozpasanie. Częstokroć zresztą owo rozpasanie przybierało formy dziwnie pospolite. Koledzy schodzili się u jednego ze współpróżniaków i, niby to w wielkiej tajemnicy, śpiewali najbardziej znane i najbardziej oklepane pieśni rosyjskie. Po śpiewach następowały karty. Ten i ów kochał się. Cezary jeszcze się w nikim nie kochał, ale wiedział, że taka pozycya istnieje i jest w modzie.

 Seweryn Baryka nie pokonał Niemców nad Mazurskiemi Jeziorami. Przeciwnie — wiał na wschód z resztą armii. Długo nie było od niego wieści, a gdy wreszcie nadeszła, to już zupełnie skądinąd. Był w Karpatach. Parł na Węgry. Przysyłał stamtąd wiadomości, taksamo suche i jednobrzmiące. Każdy list zaczynał się od pytań o Cezarego i kończył nieskończonemi dla niego pozdrowieniami. Ani jednego słowa, ani wzmianki o powrocie! Bitwy, oblężenia, pochody, śniegi, doliny i góry, góry, których Cezary nadaremnie szukał na mapie.

 Położenie żony i syna było zabezpieczone. Już sama pensya oficerska, wypłacana punktualnie, wystarczyłaby najzupełniej. Nadto Seweryn Baryka, przed pójściem na front wyjął z safes’u bankowego znaczną część swych oszczędności, zamienił na złoto i »na wszelki wypadek« zakopał w piwnicy wraz z biżuteryą i co cenniejszemi przedmiotami ze srebra i złota. Samych pieniędzy było kilkaset tysięcy. Przy ceremonii zakopywania, dokonanej w nocy z całą ostrożnością i premedytacyą, była obecna pani Barykowa i Cezary. Część kapitału, pozostawiona w banku, znowu »na wszelki wypadek« służyła do doraźnego użytku i dowolnego rozporządzenia. Z tego matka i syn mogli czerpać, ile chcieli, na swe potrzeby, na opłatę lekcyi języków, muzyki, śpiewu, tańca, konnej jazdy, łyżw, wrotek, motocyklu, roweru, łodzi motorowej, aeroplanu, samochodu, oraz wszelkiej innej manii, czy fanaberyi jedynaka, o jakiej tylko dusza jego zamarzyć mogła. Cezarek dbał o to, żeby »rachunek bieżący« nie spleśniał w banku. Próbował wszystkiego, co mu strzeliło do głowy. Matka zgadzała się na wszystko, a raczej musiała na wszystko przystawać, co podyktował. Jeździł tedy po lądzie i po morzu, a nawet latał po powietrzu. Nie można powiedzieć, żeby się wcale nie uczył, albo nawet źle uczył. Lubił, naprzykład, muzykę i grał dużo, w czasie lekcyi i poza lekcyami. Czytał mnóstwo wszelakich książek. Przechodził z klasy do klasy, tak i owak łatając braki systematycznych i porządnych studyów, jak to bywało za czasów ojcowskich, kiedy trzeba było przysiadywać fałdów dzień dnia i wszystko pilnie odrabiać do ostatniego »udareńja«.

 Po roku, — dwu, trzech latach o ojcu dalekim, — w istocie, — jakgdyby słuch zaginął. Baryka był wciąż w armii. Czynił ofensywy i doznawał defensyw, lecz nie przyjeżdżał. Raz doniósł, że był ranny, że leżał w szpitalu, kędyś daleko, na granicy rdzennej Polski. Długo potem nie pisał. Gdy potem list nadszedł, był to skrypt nieoficyalny, datowany z innego miejsca pobytu.

 W tym czasie Cezarek wyrastał na samodzielnego, a raczej samowładnego młokosa. O ojcu — jakoś zapomniał. Myśl o ojcu było to widmo przestarzałych zakazów, padół jakiś ciemny, z którego zionęło uczucie dziwnie bolesne, ściskające, a nadewszystko smutne, tęskne, lecz zarazem w niepojęty sposób własne i rodzone. Cezary nie lubił myśleć o ojcu. Czasami jednak chwytało go wpół drogi, ni to w objęcia, błędne widmo, — zatrzymywały pośrodku zabawy niewidzialne ręce. Coś go czasami ciągnęło w odmęt smutku i żalu, który się nagle pod nogami otwierał. Trzeba było potem zabijać to uczucie, które nosiło wśród kolegów nazwę »chandra«, wysiłkami na łódce, na rowerze, na motocyklu, albo na dzikim kozackim koniu. W ciągu tych długich wojennych lat matka stała się dla Cezarego czemś tak podatnem, powolnem, użytecznem, własnem, posłusznem względem każdego zachcenia i odruchu, że, zaiste, był to już jego organ, jak ręka lub noga. Nie znaczy to wcale, żeby Cezarek był złym synem, a jego matka niedołężną ciapą. Lecz tak dalece zrosły się te dwa organizmy, a jeden tak do drugiego należał, iż stanowiły jedno duchowe ciało. Zwolna i konsekwentnie Cezarek zajmował miejsce Seweryna, jako źródło decyzyi, rady, planu i rzutu oka na metę daleką, oraz jako rozkazodawca. Nie zajmował się domem i jego sprawami, lecz od niego wszystko zależało. Wiedzieli wszyscy, iż pani Barykowa odbiera i wręcza pieniądze, tudzież wykonywuje polecenia, ale rządzi piękny Cezarek.

 W dostatnio urządzonem mieszkaniu wszystko zostało na miejscu, jak było w chwili odjazdu Seweryna Baryki. Ani jeden ciężki mebel nie został inaczej przestawiony w salonie, — ani jedna książka inaczej położona na biurku, w gabinecie pana domu. Taksamo wszystko tkwiło na miejscu, jakgdyby tegoż dnia rano wyszedł do swego urzędu »na przemysłach«. Oto gazeta, którą czytał w przeddzień wyjazdu, — oto drogocenny nóż do rozcinania kartek, jeszcze, zda się, ciepły od ujęcia przez jego dłoń, tkwi w środku rozłożonego tomu. Mieszkanie to, możnaby rzec, było obrazem potężnego państwa, w którego obrębie się przytuliło. Jak tam, tak i tu, wszystko stało, potężnemi pracami ustanowione i zdawna ujęte w kluby.

 Gospodarz nie wracał. W trzecim roku wojny nie było od niego żadnej wieści tak długo, iż żona, a nawet lekkomyślny syn popadli w rozpacz. Informacye w urzędach wojskowych były jakieś mętne i niepewne. Raz powiedziano, że major »Sieweryan Grigoriewicz Baryka« — zaginął. Kiedyindziej wyjaśniono, że dostał się »prawdopodobnie« do niemieckiej, czy austryackiej niewoli. Wreszcie odpalono natarczywe pytania zimnym ciosem z pewnem ironicznem zmrużeniem urzędniczego oka, iż przepadł w otchłaniach wojny, wieść o nim zaginęła tak dalece, iż o tym człowieku nic zgoła nie wiadomo. Rozpacz nieszczęsnej kobiety przechodziła wszelkie granice.

 Nie tu jednak były granice, a nawet nie tutaj jeszcze było państwo rozpaczy. Nasunęło się to państwo wielkie i dzikie, niewiarogodne i niepojęte, jakoby zagon tabunów tatarskich z przestworów Rosyi i z czasu. Jednego dnia rozeszła się w mieście Baku lotem błyskawicy wieść: — rewolucya! Co znaczyło w praktyce owo słowo, nikt objaśnić nie umiał, a gdy było najmądrzejszego poprosić o wyjaśnienie, napewno orzekł coś innego, niż poprzedni znawca, i co innego, niż jego następca. Jeżeli kto wiedział cokolwiek realnego o istocie rewolucyi, to chyba tylko sam Cezary Baryka, gdyż on to ją właśnie z miejsca wszczynał. Przedewszystkiem, zdawna już słysząc, że jest gdzieś jakaś rewolucya, przestał »uczęszczać« do swej ósmej klasy. Wraz z nim co gorliwsi wyznawcy jego sposobu myślenia i postępowania. Nadto, — przebrał się po cywilnemu. Niezupełnie zresztą: czapka uczniowska bez palmy, marynarka cywilna. Gdy zaś dyrektor gimnazyum, spotkawszy go na mieście, w najniewinniejszej myśli zapytał, czemu to paraduje po cywilnemu, w czapce na bakier i ze szpicrutą, — »trostoczkoj«, — w ręku, Cezarek tąż szpicrutą, — »trostoczkoj« — wymierzył dyrektorowi w sensie odpowiedzi dwa zdawna zbiorowo wyśnione indywidualne ciosy: jeden w prawe ucho, a następnie drugi w lewe. Zbiegowisko uliczne nie stanęło po stronie pokrzywdzonego dyrektora, lecz właśnie po stronie napastnika Baryki. Cezary odszedł spokojnie do domu, otoczony aureolą, niosąc w ręku sławną odtąd »trostoczkę«. Skoro zaś dyrektor gimnazyum, zwoławszy radę pedagogiczną, wydalił Cezarego Barykę z tej szkoły, ze wszystkich innych gimnazyów bakińskich i ze wszystkich szkół w państwie, gdyż zalecił go do tak zwanego »wilczego biletu«, — to był to akt najzupełniej nieszkodliwy, gdyż Cezary Baryka nie kwapił się już do żadnej szkoły w tem państwie. Inne mu już wiatry świstały koło uszu. Ani podsądny, ani członkowie karzącego ciała niewiele przywiązywali wagi do wyroku. Obity zwierzchnik zaskarżył wychowańca do sądu. Lecz nim nadszedł termin powołania napastnika przed kratki, jakieś tajemnicze siły tłukły co noc szyby w mieszkaniu dyrektora gimnazyum, nie pozostawiając ani jednej, — mazały dziegciem i innemi źle woniejącymi merkaptanami drzwi, schody i ściany jego willi, — wrzucały mu do gabinetu przez dziury w oknach zdechłe szczury, urządzały pode drzwiami kocie muzyki i wszelkie inne żakowskie psikusy. Policya? Policya stała się w tej dobie czynnikiem przedziwnie ospałym. Nie mogła żadną miarą pochwycić i ukarać złoczyńców. Możnaby powiedzieć, iż sromotnie przed nimi tchórzyła, jak zresztą wszyscy w mieście. Któż mógł wiedzieć, czy to w ten sposób nie objawia swej potęgi rewolucya, tak groźna i wszechwładna na północy państwa. Tej zaś nowej sile naczelnej policya nie chciała się narażać.

 Przez czas dość długi w mieście Baku było głucho, martwo i nudno. Wszystko jeszcze podawnemu ruszało się i łaziło, ale niesłychanie ospale, niemrawo, z rezerwą, a nawet jawną perfidyą. Nie mogło być inaczej, skoro z dnia na dzień wszystko się odmieniało. Dwa żywioły miasta, — Tatarzy i Ormianie, czatowali na się wzajemnie z wyszczerzonemi zębami i wyostrzonym w zanadrzu kinżałem. Władze, regulujące ten stary zatarg na rzecz panowania rosyjskiego, przywarowały, albowiem w samem źródle ich potęgi coś się urwało i wywróciło do góry nogami. Wreszcie wszystko pierzchło na wszystkie strony. Zjawił się komisarz rewolucyjny, — o, dziwo! — Polak z pochodzenia. Ten piorunem ustanowił nową władzę i zaprowadził nowe porządki. Tatarzy i Ormianie dali pokój walce, a jedni i drudzy na swój sposób wyzyskiwali sytuacyę. Przedewszystkiem — znikły wszelkie towary. Pozamykano sklepy. Zabrakło żywności. Banki nie wydawały złożonych kapitałów i nie wypłacały procentów. Nikt nie dostawał pensyi. Rugowano z mieszkań. Zapanowała ulica, robotnicy naftowi i fabryczni, czeladź sklepowa i domowa, marynarze. Było tam jednak stosunkowo spokojnie. Miasto stało właściwie brakiem rządu, a siłę swą czerpało z walki skłóconych plemion. Ludność niezamożna upajała się mityngami, mowami i wywracaniem wszystkiego na nice. Cezary Baryka był, oczywiście, bywalcem zgromadzeń ludowych. Na jednem z takich zbiegowisk wieszano in effigie burżuazyjnych cesarzów, wielkorządców, prezydentów, generałów, wodzów, — między innemi lalkę, ubraną za Józefa Piłsudskiego. Tłum klaskał radośnie, a Cezarek najgłośniej, choć nic jeszcze, coprawda, o Józefie Piłsudskim nie wiedział. Wszystko, co wykrzykiwali mówcy wiecowi, trafiało mu do przekonania, było jakby wyjęte z jego wnętrza, wyrwane z jego głowy. To była właśnie esencya rzeczy. Gdy wracał do domu, powtarzał matce wszystko od a do z, wyjaśniał arkana, co zawilsze. Mówił z radością, z furyą odkrywcy, który nareszcie trafił na swoją drogę. Matka nie chodziła na mityngi. Patrzyła teraz ponuro w ziemię i nie odzywała się z niczem do nikogo. Gdy była z Cezarym sam na sam, probowała oponować. Lecz wtedy popadał w gniew, gromił ją, iż niczego nie może zrozumieć z rzeczy tak jasnych, prostych i sprawiedliwych. Gadała zaś niestworzone klituś-bajtuś. Twierdziła, że ktoby chciał tworzyć ustrój komunistyczny, to powinienby podzielić na równe działy pustą ziemię, jakiś step, czy jakieś góry, i tam wspólnemi siłami orać, siać, budować, — żąć i zbierać. Zaczynać wszystko sprawiedliwie, z Boga i ze siebie. Cóż to za komunizm, gdy się wedrzeć do cudzych domów, pałaców, kościołów, które dla innych celów zostały przeznaczone i porówno podzielić się nie dadzą. Jest to, — mówiła, — pospolita grabież. Nie wielka to sztuka z pałacu zrobić muzeum. Byłoby sztuką, godną nowych ludzi, wytworzyć samym przedmioty muzealne i umieścić je w gmachu, zbudowanym komunistycznemi siłami w muzealnym celu. Drażniła tak syna swemi banialukami, argumentami z pod ciemnej gwiazdy, a raczej z najobskurniejszej »siedleckiej« ulicy, aż tutaj na światło rewolucyi przytaszczonemi, iż świerzbiła go ręka, żeby ją za takie antyrewolucyjne bzdury poprostu zdzielić potężnie i raz nazawsze oduczyć reakcyi. Nie szczędził jej uwag w słowie i odpowiednich epitetów. Zniecierpliwienie ponosiło go nieraz tak daleko, iż później żałował pewnych dobitnych aforyzmów. Gdy się już bardzo gniewał, zacichała, a nawet robiła miny i grymasy przytakujące, albo wprost udawała rewolucyjny entuzyazm.

 Nie na samych wiecach i zebraniach bywał młody Baryka. W tłumie, w podnieconym, wzburzonym, rozjuszonym natłoku ludzi, pędził nieraz do więzień, gdy wywłóczono z lochów różnych białogwardzistów, reakcyjnych generałów, wsławionych okrucieństwami, i gdy ich mordowano. Patrzał, jak się w tej robocie odznaczali marynarze, oraz rozmaite osoby urzędowe. Czekał nieraz długo na samowolne egzekucye i przypatrywał się nieopisanym szaleństwom ludzkim, gdy zabijano powolnie, wśród błagań skazańców o rychlejszą śmierć. Gdy wracał z tych widowisk i opowiadał matce szczegółowo, co to tam było i jak się odbywało gdy miał oczy rozszerzone, nozdrza rozedrgane, gdy był zziajany, wzruszony, uśmiechnięty dyabelskim półuśmiechem, ona cofała się przed nim, wlepiała weń przerażone oczy i mamrotała swe modlitwy. Pewnej nocy, gdy twardo spał, zeszła do piwnicy ze ślepą latarką i wykopała znaczną część skarbu, złożonego przez męża. Tę większą i cenniejszą część wyniosła za miasto i ukryła w murach starych zwalisk, w pewnej wnęce, którą najprzód z premedytacyą zbadała. Ta jej przezorność, — wynikająca z głuchego rozumienia prostackiego, z instynktu, jakim się w wojnach i rewolucyach rządzą i kierują ludzie przyziemni, tak zwani ciemni, chłopi, kupczyki, mali przemysłowcy, podmiejscy rzemieślnicy i drobni zarobnicy, — wnet wzięła swój skutek. Wydany został dekret komisarski, ażeby każdy, ktokolwiek ma skarb zakopany w ziemi, wskazał go władzy pod karą główną. Cezary przyszedł do domu z wiadomością o dekrecie i oświadczeniem, iż on niezwłocznie wskaże miejsce skarbu rodzinnego w piwnicy. Nie z tchórzostwa, lecz dla idei! Dość tego życia na koszt ludu! Nie chce mieć krwi na swych rękach! Pali go złoto ojcowskie!

 Matka kiwała głową. Zgadzała się, skoro tak chce on, głowa domu. Nie było już mowy, ani wzmianki o ojcu. Cezarek wykonał swe postanowienie. Przyszli wnet ludzie świadomi, majsterki w przeszukiwaniu piwnic, cwaniaki w tej materyi, którzyby i bez jego »idei« znaleźli skarb ojcowski, zwąchali i spenetrowali złotko, choćby było na sto łokci w ziemię, czy w mur wpuszczone. Cezary patrzał z dumą, gdy wynoszono oszczędności Seweryna Baryki. Gdy jednak zjawił się na obiad shasany i zgłodniały, żądał jedzenia i gniewał się, gdy było mało. A było coraz mniej i coraz jednostajniejsze: codzień — ryby i kawior. Ani już śladu chleba, mięsa, jarzyn, owoców! Dowóz ustał i sklepy były na głucho zamknięte. Cezary nie pytał, skąd matka bierze pieniądze na ryby i kawior. Tęsknił za chlebem i owocami, ale pocieszał się pewnikiem, iż rewolucya przeżywa te braki chwilowo. Tym czasem ryby i kawior, powtarzające się trzy razy dziennie i bez odmiany, poczęły szkodzić na zdrowiu wszystkim. Cóż dopiero mówić o matce Baryki! Nie jadła, chudła z dnia na dzień, a nie sypiała wcale. Gdy młody adept rewolucyi cały teraz dzień spędzał poza domem na obserwowaniu zjawisk społecznego przewrotu, a właściwie na gromadzeniu facecyi, zabawnych nieskończenie, skoro jedni szli z salonów do piwnic, a inni z piwnic do salonów, — matka jego gromadziła zapasy. Wymykała się z miasta na daleką prowincyę. Czyniła wyprawy w step urodzajny, biegnący ku wybrzeżom rzeki Kury, do zagród tatarskich i gruzińskich, albo do folwarczków niemieckich. Zrazu jechała koleją, a później z jakiejś podrzędnej stacyjki puszczała się piechotą. Niosła ze sobą złote i srebrne przedmioty, złote imperyały i srebrne ruble, a wzamian za nie wypraszała jakieś parę garncy ziarna pszenicy, żyta, wreszcie jęczmienia, a nawet prosa. Kilkakroć udało jej się wydębić, poprostu wyżebrać, za olbrzymią cenę nieco mąki. Niosła ją z powrotem, upadając pod ciężarem, wiorstami do stacyi kolejowej, a w samym pociągu przemycała, krótko mówiąc, pod spódnicą. Chodziły bowiem wzdłuż wagonów patrole i konfiskowały tego rodzaju indywidualistyczną i burżuazyjną kontrabandę. Przytaszczywszy ziarno do miasta, Barykowa niosła je po nocy do Tatarów, z którymi miała zadawnione konszachty. Mełła ziarno, znowu za bajeczną opłatą w złocie i srebrze. Po nocy również piekła chleby i podpłomyki, najczęściej niewyrośnięte placki z jęczmienia, ażeby jej jedynak mógł zakosztować świętego, mącznego chleba. Cezary mało co wiedział o tych matczynych wycieczkach. Nie informowała go przecie, skąd i jakim sposobem posiada cenne rzeczy na wymianę za zboże i mąkę. Wiedziała, że w świętej głupocie swojej wydałby w te pędy i tamten skarb z groty. Prawiła mu tedy, iż ten Tatar, albo tamten Ormiaszka daje jej po starej znajomości parę garści żytniej mąki.

 Lecz siły tej kobiety malały. Nogi jej zaplatały się i gięły. W oczach latał jakby rój skrzydeł czarnych nietoperzów, a dusza pełna była mroku i strachu. Bała się teraz śmierci. Straszliwie, ach, straszliwie! Cóż się stanie z tym chłopcem nieszczęsnym! Będzie jakimś katem, zbójem, mordercą! Dusza jego runie w przepaść! Umrze tutaj z głodu wśród ludzi, którzy się tęgo naśmieją z jego chłopczyńskiej łatwowierności! Mieszkanie Seweryna Baryki zarekwirowano. Do salonu, gabinetu, sypialni, jadalni wprowadzili się nowi ludzie. Rozsiedli się na meblach i zagarnęli wszystko, co było w mieszkaniu. Cezary z matką mieścił się teraz w najmniejszym pokoiku, a sypiał w niszy, gdzie dawniej było legowisko pokojówki.

 Gdy zabierano gabinet ojca, Cezary przypomniał sobie zalecenie: — »Pilnować, jak oka w głowie!« — wypisane w małej książeczce, oprawionej ozdobnie, którą mu nieraz pokazywano. Chciał odszukać ową książeczkę, pokazać ją, komu należy, jako niewinną pamiątkę, i zachować ją dla ojca, gdyby przypadkiem żył i gdyby kiedyś powrócił. Przeszukał całą szafę, przerzucił wszystkie książki, lecz broszurki o wyprawie generała Dwernickiego na Ruś nie znalazł. Przyszedł tedy do wniosku, że ojciec musiał ją zabrać ze sobą.

 Prywacye, na które Cezary Baryka został narażony, — wyrzeczenie się półdobrowolue i szczerze ofiarne wszystkiego: — roskosznych zabaw, sportów, mieszkania, jedzenia, ubrania, pieniędzy — podziałało jednak na niego w pewnej mierze otrzeźwiająco. Jakoś spoważniał, zesmutniał. Począł spostrzegać rzeczy i zjawiska, które dawniej nie wpadały mu w oczy. Przedewszystkiem znagła i z dziwaczną oczywistością ujrzał — matkę. Uderzyła go niespodziewanie jej twarz, jej małomówność, jej spoglądanie spodełba, jej sposób zachowania się, postępowania, milczenia. Przypatrzył się jej pewnego razu pilnie, spod oka — i wzdrygnął się, jak od sparzenia białem żelazem. Począł obserwować jej wybiegi, śledzić jej kroki, badać jej uczynki — i wzrygnął się jeszcze bardziej. Nie była przecie jeszcze stara, miała zaledwie czterdzieści lat, a wyglądała na sześćdziesiąt. Zgarbiła się, skuliła, zmalała. Była siwa, pomarszczona, żółta, odziana w dawną, wyświechtaną sukienczynę. Gdy biegała za jego sprawami, wynosiła jego brudy, prała jego bieliznę, obsługiwała go, jak pokojówka i kucharka, często chwytała się rękami za serce, albo za głowę. Widział, jak się podpiera sękatym kijem, wchodząc na schody, — maca rękami sprzęty i ściany w biały dzień, jakby nagle oślepła. Smagający wstyd wziął go w obroty na wspomnienie usług tej steranej i bezsilnej kobiety, gdy go pielęgnowała, zdrowego byczka, który się wysypiał, obżerał, wypoczywał i trawił wobec niej, goniącej ostatkiem tchu i wyczerpanemi nerwami. Nie mógł jednakże zmienić odrazu postępowania, — niby to dla tego, że matka spostrzegłaby się odrazu, — a właściwie z jakiegoś szczególnego wstydu, czy z jakiejś pychy. Począł niepostrzeżenie, chyłkiem, niby to od niechcenia pomagać w pracy: nosić ciężkie rzeczy, usuwać brudy, myć podłogę i naczynia, nawet prać, prasować, rąbać drwa, dźwigać wodę i pitrasić jadło. Tłomaczył matce z dawną opryskliwością, iż nadeszły czasy inne, komunistyczne, i oto wszyscy muszą pracować. Kto nie pracuje, ten niech nie je. »Grabit’ nagrablennoje« o tyle tylko jest słuszne, o ile się pracuje. Precz z białemi rączkami! — i tym podobne. Wyśledził wreszcie sekret matczyny, najstaranniej chowany: wyprawy za miasto po zboże. Wtedy ogarnął go żal stusieczny. Cezary płakał głucho, myśląc o tem, jak biegła obcemi polami, ciągnąc i niosąc dla niego zboże, jak się od rowu do rowu słaniała na zwątlałych nogach, jak chwytała powietrze, którego płuca coraz więcej potrzebowały. Począł w nocy czatować na jej bezsenność. Wstawał, okrywał ją, małą i chudą pod kołdrą, jakby jej wcale nie było, — utulał, uspakajał, uciszał. Zdarzało się, iż zasypiała, słodko uśmiechnięta, z radosnem w sercu weselem od jego łaskawych słów i nieznacznych pogłaskań.

 W tym czasie oboje jakoś przytulili się do siebie moralnie i wsparli ramionami ducha. Cezary spostrzegł, iż matka, która »nic nie mogła skapować, najprostszych rzeczy nie rozumiała«, nie była przecież tak ograniczona, jak mu się z pierwszego wydawało. Pewne wyniki przewidywała nieomylnie jasno, niektóre zjawiska oceniła z matematyczną dokładnością. Tu brzmią takie oto hasła, wdraża się w życie takie oto żelazne dyrektywy, takie padają wzniosłe i wspaniałe nakazy, a ona widzi w skutku coś bezwzględnie odwrotnego, coś śmiesznie i dyametralnie przeciwnego. I oto, wbrew logice rzeczy, wbrew sile i kierunkowi impulsu, według jej mrukliwej, półgębkiem wyrażonej wątpliwości, sprawy poszły. Zastanawiała Cezarego ta przypadkowa zbieżność, lecz nie zdołała go zepchnąć z drogi obranej.

 Gdy od strony Astrachania przychodził statek pasażerski, o czem matka zawsze z góry wiedziała, obydwoje chodzili do portu i wyczekiwali — nie wiedzieć na co. Właściwie nawet wiedzieli na co, lecz nigdy o tem nie mówili. Nie chcieli przyznać się przed sobą i bali się, żeby nie spłoszyć szczęścia. Czekali na ojca. Teraz już Cezary nie lękał się jego powrotu, gdy było zapóźno. Stracił już wszelką nadzieję, odkąd mu powiedziano w urzędzie, że ojciec zginął na wojnie. Nie wyjawiał tego matce, gdyż nie był w stanie wymierzyć jej tego ciosu w strudzone serce. Zresztą, — wątpił. Ileż to razy powracali ci, których za zabitych ogłoszono!

 Stali tedy zawsze w porcie i czekali, gdy w zadymionej od mgły, szarobłękitnej otchłani morza miał się ukazać punkcik niejasny. Twarz matki kostniała wtedy, oczy mętniały, wargi stawały się drżące, dłonie mięły chustkę, mokrą od łez. Tajne, bezsłowne modlitwy przepływały poprzez jej ciało wyniszczone, — modlitwy tameczne, podlaskie, wśród religijnych prześladowań wyhodowane, a na tak daleki brzeg wyniesione i na tak odmienne koleje wydarzeń... Zżymała się wewnętrznie, wiła się w udręczeniu powątpiewania i w żywej torturze nadziej, upadała pod krzyżem swym, leżąc u drzwi Boga w błaganiu, ażeby na tym statku, co za Apszerońskim półwyspem, w mrocznej rósł dalekości — był Seweryn. Z morza i z tego lądu ruskiego, stokroć obszerniejszego, niż morze, z dziejów straszliwych wojny i rewolucyi, z pożarów i szaleństwa gromad ludzkich — mógłże nadpłynąć człowiek wyśniony, on jeden jedyny, który ją na ten brzeg wywiódł i samą rzucił? Patrzyła poprzez zasłony łez w statek ów, jakoby w widzenie anioła bożego, który między lądem i morzem przebiega, niosąc szczęście albo nieszczęście. Serce łomotało w jej piersi, jak dzwon w wieży pustej, gdy statek nadpływał, wchodził do przystani, przybijał... Rzucała się oczyma na każdą twarz i na każdą postać, gdy publiczność zaczęła wychodzić. Mierzyła wzrokiem każdego człowieka i każdego odtrącała — ze spłoszonem i zalękłem swojem przekleństwem.

 — Niema! — gdy wychodzili tłumem.

 — Niema! — gdy się cisnęli na mostku.

 — Niema! — gdy się rozsypywali na kamiennem wybrzeżu.

 A gdy wyszedł nareszcie ostatni z ostatnich i sami jeno marynarze zostawali na pokładzie, musiała sama siebie przemocą chwytać za ramiona, ażeby nie runąć na głazy portu, nie wyć i nie rwać włosów. Lecz przecie dorosły syn stał przy niej. On także patrzał w przybyszów. On także przewiercał tłuszczę oczyma i zatapiał wzrok w ciżbę na mostku, skoro tylko wywalać się zaczęła z wnętrza okrętu. I on czekał. Nieraz okropne moskiewskie wyzwisko z warg jego zlatywało. Zaczynał drwić z tych przybyszów. Wskazywał ich matce z nienawiścią, z tą nową, nowomodną nienawiścią, jakiej nigdy przedtem w jego sercu nie było. Mówił, że to jest kał Rosyi. Mówił, że czeluść otwarta tego statku to jest jakgdyby otwór kiszki odchodowej wielkiego carstwa. Uciekinierzy! Uchodźcy! Burżuje! Dają oto drapaka z ojczyzny. Zmiatają — urzędnicy, dygnitarze, panowie, wielcy magnaci i pod-magnatki, kupcy, przemysłowcy, chłopi, popi i oficerowie. Władcy niedawni, czinodraly, stupajki, wszelakie ciemne indywidua w najdziwaczniejszych ubraniach i resztkach mundurów. Ten i ów ma jeszcze gwiazdę, »kokardę« na czapie. Panowie w »armiakach«, magnaci w chłopskich »rubaszkach«, a mamroczą zcicha pomiędzy sobą po francusku. Worki niosą na plecach, toboły plączą się dookoła ich nóg, ręce nie mogą udźwignąć gratów i sprzętów. Dają nura z ojczyzny swej do Azyi Mniejszej, do Konstantynopola i »wogóle«, byleby tylko w świat daleki. Gotowi byli podbijać, przywłaszczać sobie, pochłonąć świat cały, a teraz świat ich pochłonie. Wychodzą na podbój świata w panice, w trwodze, w bojaźni wielkiej, która ich batem wypędza z dziedzin ich władzy. Przetasowała ich i przemacerowała doskonale rewolucya w zębach i trybach swych katowni-czrezwyczajek. Wieją teraz, gdzie pieprz rośnie. Wolą być w łachmanach i iść o kiju, byleby dalej a dalej od tych miejsc nieogarnionych, nad któremi rozpościerało się prawo ich paragrafu i ich kozackiego batoga.

 Pewnego dnia, gdy tak oboje czekali, jak zwykle, i gdy już cały statek opustoszał, aż do ostatniego człowieka, — a czekali po swojemu, napróżno, — zauważyli pewną grupę nędzarek, które, wyszedłszy ze statku, usiadły w kuczki tuż na kamieniach, zebrawszy koło siebie węzełki i tobołki. Była to rodzina, złożona z czterech dziewcząt i matki, kobiety starszej. Dziewczęta były suche, wyniszczone, obdarte tak dalece, że obuwie ich składało się z deszczułek, poprzywiązywanych do stóp sznurkami, łachmany zwisały z nich w strzępach, a przez dziury widać było nagie ciało. Osoby te nie były jednak nędzarkami z urodzenia. Twarze ich były regularne i subtelne, a twarz matki zdradzała, pomimo łachmanów odzienia, jakąś wytworność i delikatność. Samo cierpienie było w tej twarzy odmienne, jakgdyby dobrze wychowane i arystokratyczne. Matka Cezarego, przez wrodzone jej usposobienie litościwości, podsunęła się do tych kobiet i zaczęła z nimi rozmawiać. Cezary, który takich tkliwizn nie znosił, ruszył w swoją stronę. Wtedy jego matka śmiało już zawiązała znajomość z przybyłemi. Okazało się, że jest to księżna i księżniczki Szczerbatow-Mamajew, uciekające z kraju. Majątki ich, obejmujące wielkie obszary ziemi, lasy, fabryki, pałace, wille zostały skonfiskowane, a one same przewleczone przez najrozmaitsze kryminały, zjedzone przez choroby, krosty, brud, wszy i nędzę ostateczną, wyrwały się wreszcie i uciekają, dokąd oczy poniosą. Pani Barykowa tknięta współczuciem, zaprosiła je do swego pokoju i położyła spać, jak mogła i zdołała w niewielkim lokalu. Gdy młode usnęły na wspólnem legowisku, rozpostartem na ziemi wpoprzek izby, księżna Szczerbatów-Mamajew w kuchni zwierzyła się w cztery oczy gościnnej i litościwej Polce. Oto na obudwu wychudłych łydkach, od kolana do stopy, miała pozapinane bransolety bezcennej wartości nie tylko co do waloru drogich kamieni, lecz i co do ich wagi historycznej, pamiątkowej. Te złote kajdany nękały ją straszliwie, gdyż, napół pootwierane, wgryzły się w ciało swemi paszczami i powyżerały krwawe wklęśnięcia. Obiedwie odjęły z bolesnych nóg księżnej owe bransolety, których w pociągach — »tiepłuszkach«, a potem na statku nie zdejmowała od tygodni w obawie rewizyi i konfiskaty. Ułożyły je na piecu i księżna od tylu czasów pierwszy raz zasnęła. Nieszczęście chciało, że tejże nocy zwaliła się do mieszkania rewizya. Precyoza znaleziono i zabrano, a karę za ukrywanie złota i drogich kamieni w takiej ilości poniósł Cezary i jego matka. Obydwoje dostali się na czarną listę. Tylko dobra opinia, jaką u władz bolszewickich cieszył się »towarzysz Baryka« wpłynęła na zmniejszenie kary. Emigrantki, które, oczywista, śledzono, dostały się znowu do srogiej turmy.

 Gościna, udzielona