Siłaczka - Stefan Żeromski - darmowy ebook + audiobook + książka

Siłaczka ebook i audiobook

Stefan Żeromski

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 35

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 0 godz. 55 min

Lektor: Monika Wrońska
Oceny
3,7 (61 ocen)
22
16
11
5
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KamilaLabuda

Dobrze spędzony czas

Stasia niezmiernie i nieustannie mnie wzrusza. Jestem dpa niej pełna podziwu, a jednocześnie wściekła na nią.
00
PrzemoD

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać.
00
WeronikaGabryszewska

Dobrze spędzony czas

Książka była bardzo fajna
00
lacerta_

Z braku laku…

Nie wiem czemu po tej nowelce spodziewałam się czegoś super. Opis "Siłaczki" bardzo mnie zaintrygował i chociaż wiedziałam, że w tak krótkiej formie może nie być możliwości rozwinąć skrzydła, ale to co dostałam zupełnie nie pasuje mi do opisu. Gdzie tytułowa siłaczka? Bo ja nie dostrzegłam jej nigdzie. Szczerze mówiąc po lekturze tej nowelki Żeromskiego jestem trochę zasmucona. Spodziewałam się czegoś lepszego.
01

Popularność




Ste­fan Że­rom­ski

Si­łacz­ka

Si­łacz­ka

W nie­naj­lep­szym hu­mo­rze po­wró­cił do do­mu dok­tor Pa­weł Oba­rec­ki z win­ta[1], za któ­re­go po­śred­nic­twem skła­dał uro­czy­ście ży­cze­nia księ­dzu ple­ba­no­wi wraz z ap­te­ka­rzem, po­czcia­rzem i sę­dzią w cią­gu ośmiu go­dzin z rzę­du. Po­wró­ciw­szy drzwi ga­bi­ne­tu za­mknął tak szczel­nie, aby się do nie­go nikt, nie wy­łą­cza­jąc dwu­dzie­stocz­te­ro­let­niej go­spo­dy­ni, we­drzeć[2] nie mógł – usiadł przy sto­li­ku i wpa­try­wał się przede wszyst­kim z upo­rem w okno, bez żad­ne­go zresz­tą wy­raź­ne­go po­wo­du, na­stęp­nie zaś za­jął się bęb­nie­niem pal­ca­mi po sto­le. Czuł naj­wy­raź­niej, że opa­no­wy­wać go za­czy­na me­ta­fi­zy­ka[3]…

Wia­do­mą jest rze­czą, że czło­wiek kul­tu­ry, wy­rzu­co­ny przez pęd od­środ­ko­wy nie­do­stat­ku z ogni­ska ży­cia umy­sło­we­go do Klwo­wa, Ku­ro­zwęk lub – jak dok­tor Oba­rec­ki – do Obrzy­dłów­ka, pod­le­ga z upły­wem cza­su, wsku­tek dżdżów[4] je­sien­nych, bra­ku środ­ków ko­mu­ni­ka­cji i ab­so­lut­nej nie­moż­no­ści mó­wie­nia w cią­gu se­zo­nów ca­łych – stop­nio­we­mu prze­ista­cza­niu się w twór mię­so­żer­no-ro­śli­no­żer­ny, wchła­nia­ją­cy nad­mier­ną ilość bu­te­lek pi­wa i pod­da­ny ata­kom nu­dy, osła­bia­ją­cej aż do ta­kie­go sta­nu, ja­ki gra­ni­czy z uspo­so­bie­niem po­prze­dza­ją­cym wy­mio­ty. Zwy­czaj­ną nu­dę ma­ło­mia­stecz­ko­wą po­ły­ka się bez­wied­nie, jak bez­wied­nie za­jąc po­ły­ka jaj­ka ta­siem­ca roz­pro­szo­ne na tra­wie przez psy. Od chwi­li za­gnież­dże­nia się w or­ga­ni­zmie bą­blow­ca[5]: „Naj­zu­peł­niej mi jest wszyst­ko jed­no” – za­czy­na się wła­ści­wie pro­ces umie­ra­nia.

Dok­tor Pa­weł, w epo­ce je­go ży­cia, o któ­rej mó­wię, zje­dzo­ny był już przez Obrzy­dłó­wek wraz z mó­zgiem, ser­cem i ener­gią – za­rów­no po­ten­cjo­nal­ną, jak i ki­ne­tycz­ną. Do­świad­czał nie­prze­zwy­cię­żo­ne­go wstrę­tu do czy­ta­nia, pi­sa­nia oraz ra­cho­wa­nia, mógł ca­ły­mi go­dzi­na­mi spa­ce­ro­wać po ga­bi­ne­cie lub le­żeć na szez­lon­gu[6] choć­by z nie­za­pa­lo­nym pa­pie­ro­sem w zę­bach, w tę­sk­nym, do­kucz­li­wym i bo­le­snym nie­mal ocze­ki­wa­niu na coś, co się stać mu­si, na ko­goś, kto mu­si na­dejść, mó­wić co­kol­wiek, choć­by ko­zły prze­wra­cać, w na­tę­żo­nym wsłu­chi­wa­niu się w szme­ry i sze­le­sty zwia­stu­ją­ce prze­rwa­nie ci­szy, któ­ra dła­wi i przy­gnia­ta nie­ja­ko do zie­mi. Szcze­gól­niej do­ku­cza­ła mu za­zwy­czaj je­sień. W ci­szy je­sien­ne­go po­po­łu­dnia, za­le­ga­ją­cej Obrzy­dłó­wek od przed­mie­ścia do przed­mie­ścia, by­ło coś bo­le­sne­go, coś, co pod­usz­cza­ło do wo­ła­nia o po­moc. Mózg, ople­cio­ny ni­by mięk­kim przę­dzi­wem[7] pa­ję­czy­ny, wy­pra­co­wy­wał my­śli cza­sa­mi nie­sły­cha­nie po­spo­li­te, a nie­jed­no­krot­nie – sta­now­czo do ni­cze­go nie­po­dob­ne.

Gwiz­da­nie i dy­ser­ta­cje[8] z go­spo­dy­nią, raz przy­zwo­it­sze (o nie­sły­cha­nej np. wyż­szo­ści pie­czo­ne­go pro­się­cia na­dzia­ne­go ka­szą ta­tar­cza­ną[9], ro­zu­mie się: bez ma­je­ran­ku, nad ta­kim­że pro­się­ciem na­dzia­nym in­ny­mi sub­stan­cja­mi), kie­dy in­dziej zaś ohyd­nie nie­przy­stoj­ne – sta­no­wi­ły je­dy­ną roz­ryw­kę. Wy­to­czy się, by­wa­ło, na po­ło­wę nie­bios chmu­ra z po­twor­ny­mi od­no­ga­mi w kształ­cie łap ty­ta­nicz­nych[10] i bu­ry jej kłąb za­wi­śnie bez­wład­nie, nie mo­gąc roz­wiać się w prze­stwór i gro­żąc za­wa­le­niem się na Obrzy­dłó­wek i da­le­kie, pu­ste po­la. Od chmu­ry tej le­ci nie­sio­na przez wiatr uko­śnie mgła kro­pe­lek, któ­re osia­da­ją na szy­bach w po­sta­ci krysz­tał­ków, spra­wia­jąc w szu­mie wia­tru sze­lest od­ręb­ny a przej­mu­ją­cy, jak­by obok, gdzieś za wę­głem do­mu łka­ło dziec­ko do­by­wa­ją­ce reszt­ki ję­ku. Da­le­ko na mie­dzach sto­ją po­zba­wio­ne li­ści, sa­mot­ne grusz­ki po­lne, mio­ta­ją się ich ga­łę­zie, deszcz je sie­cze… Myśl zbie­ra­ła z te­go kra­jo­bra­zu smu­tek, w któ­rym by­ło coś chro­nicz­nie ka­ta­ral­ne­go – i mgli­sto, nie­ja­sno, bez­wied­nie wy­czu­wa­ną trwo­gę. Ten wła­śnie na­strój ka­ta­ral­no-me­lan­cho­lij­ny stał się na­stro­jem do­mi­nu­ją­cym i roz­cią­gał się na se­zo­ny let­nie i wio­sen­ne. Za­gnieź­dził się w du­szy dok­to­ra smu­tek zja­dli­wy a nie ma­ją­cy żad­nej pod­sta­wy. Za nim nad­cią­gnę­ło le­ni­stwo nie­opi­sa­ne, le­ni­stwo za­bój­cze, wy­trą­ca­ją­ce z rąk ofia­ry na­wet no­we­le Ale­xi­sa[11].

„Me­ta­fi­zy­ka”, ja­kiej dok­tor Pa­weł do­świad­czał ostat­ni­mi cza­sy raz, cza­sa­mi dwa ra­zy do ro­ku – to kil­ka go­dzin świa­do­me­go sa­mo­ba­da­nia by­stro, z sza­lo­ną gwał­tow­no­ścią na­pły­wa­ją­cych wspo­mnień, nie­cier­pli­we­go zbie­ra­nia strzę­pów wie­dzy, sza­mo­ta­nia się, gra­ni­czą­ce­go z wście­kło­ścią, szla­chet­nych po­ry­wów przy­wa­lo­nych gli­ną bez­czyn­no­ści, roz­my­ślań, wy­bu­chów go­ry­czy, po­sta­no­wień nie­złom­nych, ślu­bów, za­mia­rów… Wszyst­ko to, ro­zu­mie się, nie pro­wa­dzi­ło do żad­nej zmia­ny na lep­sze i prze­mi­ja­ło, ja­ko pew­na mia­ra cza­su mniej wię­cej do­tkli­we­go cier­pie­nia. Z „me­ta­fi­zy­ki” moż­na się by­ło wy­spać jak z bó­lu gło­wy, by wstać na­za­jutrz z umy­słem od­świe­żo­nym, ener­gicz­niej­szym i uzdol­nio­nym le­piej do pod­ję­cia zwy­czaj­ne­go jarz­ma[12] nu­dów oraz zu­ży­wa­nia wszyst­kiej ener­gii mó­zgu na wy­my­śla­nie naj­smacz­niej­sze­go ja­dła. En­de­mia[13] „me­ta­fi­zy­ki” wska­zy­wa­ła jed­nak na­sze­mu dok­to­ro­wi, że w je­go eg­zy­sten­cji ro­ślin­nej, na­je­dzo­nej, nie­ja­ko na­sy­co­nej fi­lo­zo­fią moc­ne­go, zdro­we­go roz­sąd­ku, kry­je się ja­kaś ra­na nie­ule­czal­na, nie­wi­docz­na, a do­le­ga­ją­ca nad wy­raz, ni­by ran­ka nad próch­nie­ją­cą ko­ścią.

Dok­tor Oba­rec­ki przy­był do Obrzy­dłów­ka przed sze­ścio­ma la­ty, za­raz po ukoń­cze­niu stu­diów, z umy­słem roz­wid­nio­nym zo­rzą nie­wie­lu wpraw­dzie, ale nad­zwy­czaj­nie po­ży­tecz­nych my­śli, tu­dzież z kil­ko­ma ru­bla­mi w kie­sze­ni. Mó­wio­no pod­ów­czas bez prze­rwy o ko­niecz­no­ści osie­dla­nia się w la­sach i Obrzy­dłów­kach. Po­słu­chał apo­sto­łów. Był śmia­ły, mło­dy, szla­chet­ny i ener­gicz­ny. W pierw­szym za­raz po osie­dle­niu się mie­sią­cu wy­dał nie­bacz­nie woj­nę ap­te­ka­rzo­wi i fel­cze­rom[14] miej­sco­wym, uzdra­wia­ją­cym za po­mo­cą środ­ków wkra­cza­ją­cych w dzie­dzi­nę mi­ste­ryj. Ap­te­karz obrzy­dłow­ski „eks­plo­atu­jąc sy­tu­ację” (do naj­bliż­szej ap­te­ką przez cy­wi­li­za­cję ob­da­rzo­nej miej­sco­wo­ści by­ło mil pięć) – na­kła­dał ha­racz[15] na jed­nost­ki pra­gną­ce po­wró­cić do zdro­wia dzię­ki je­go ole­jom, bal­wie­rze[16] zaś wy­bu­do­wa­li, trzy­ma­jąc się z far­ma­ceu­tą za rę­ce, wspa­nia­łe do­mo­stwa; w ka­ca­ba­jach[17] niedź­wiad­ka­mi pod­bi­tych cha­dza­li, za­cho­wu­jąc na ob­li­czach wy­raz ta­kiej po­wa­gi, jak gdy­by w każ­dej chwi­li ży­wo­ta pro­wa­dzi­li księ­dza ple­ba­na na pro­ce­sji Bo­że­go Cia­ła.

Gdy de­li­kat­ne i ogni­ste per­swa­zje, skie­ro­wa­ne do far­ma­ceu­ty, a wy­po­wia­da­ne pa­te­tycz­nie[18] z roz­ma­itych „punk­tów wi­dze­nia”, trak­to­wa­ne by­ły ja­ko idyl­le[19] mło­dzień­cze i skut­ku żad­ne­go nie od­nio­sły – dok­tor Oba­rec­ki uzbie­raw­szy nie­co gro­sza ku­pił ap­tecz­kę pod­ręcz­ną i za­bie­rał ją ze so­bą ja­dąc do cho­rych na wieś. Sam przy­go­to­wy­wał na miej­scu le­kar­stwa, udzie­lał ich za bez­cen, je­że­li nie za dar­mo, uczył hi­gie­ny, ba­dał, pra­co­wał z fa­na­ty­zmem, z upo­rem, bez snu i od­po­czyn­ku. Rzecz pro­sta, że na­tych­miast po ro­zej­ściu się wie­ści o ap­tecz­kach prze­no­śnych, udzie­la­niu po­mo­cy za dar­mo i tym po­dob­nych punk­tach wi­dze­nia – wy­bi­to mu wszyst­kie szy­by, ja­kie ist­nia­ły w ubo­gim miesz­ka­niu. Po­nie­waż zaś Bo­ruch Po­ko­ik, je­dy­ny szklarz w Obrzy­dłów­ku, od­pra­wiał w owym cza­sie świę­to Ku­czek[20] – trze­ba by­ło okna wy­kle­ić bi­bu­łą i czu­wać no­cą z re­wol­we­rem w pra­wi­cy. Wpra­wio­ne wresz­cie szy­by wy­bi­to po­wtór­nie i wy­bi­ja­no je od­tąd pe­rio­dycz­nie, aż do chwi­li spra­wie­nia dę­bo­wych okien­nic. Roz­pusz­czo­no mię­dzy lud­no­ścią mia­stecz­ka wieść, ja­ko­by mło­dy dok­tor ob­co­wał z du­cha­mi ciem­no­ści, oczer­nio­no go w opi­nii in­te­li­gen­cji oko­licz­nej ja­ko nie­sły­cha­ne­go nie­uka, od­cią­ga­no prze­mo­cą cho­rych zmie­rza­ją­cych do je­go miesz­ka­nia, wy­pra­wia­no w ma­jo­we wie­czo­ry ko­cie mu­zy­ki itp. Mło­dy dok­tor nie zwra­cał na to wszyst­ko uwa­gi, ufa­jąc w zwy­cię­stwo praw­dy.

Zwy­cię­stwo praw­dy nie na­stą­pi­ło. Nie wia­do­mo dla­cze­go… Już po upły­wie ro­ku dok­tor po­czuł, że je­go ener­gia sta­je się z wol­na „dzie­dzic­twem ro­ba­ków”. Ze­tknię­cie bli­skie z ciem­ną ma­są lu­du roz­cza­ro­wa­ło go nad wy­raz: je­go proś­by, na­mo­wy, ist­ne pre­lek­cje z za­kre­su hi­gie­ny upa­da­ły jak ziar­na na opo­kę. Ro­bił, co tyl­ko mógł – na próż­no! Szcze­rze mó­wiąc – trud­no na­wet wy­ma­gać, aby czło­wiek nie ma­ją­cy bu­tów na zi­mę, wy­grze­bu­ją­cy w mar­cu z cu­dzych pól zgni­łe, ze­szło­rocz­ne kar­to­fle w ce­lu czy­nie­nia so­bie z nich pod­pło­my­ków, mie­lą­cy na przed­nów­ku ko­rę ol­szo­wą na mą­kę, aby tej do­mie­szać do zbyt szczu­płej mia­ry mą­ki żyt­niej, go­tu­ją­cy ka­szę z nie­doj­rza­łe­go ziar­na, na­bra­ne­go o świ­cie „spo­so­bem kra­dzio­nym” – mógł zre­for­mo­wać w sen­sie do­dat­nim za­nie­dba­ne zdro­wie swo­je pod wpły­wem choć­by naj­zro­zu­mia­lej wy­ło­żo­nych praw zdro­wot­no­ści.

Nie­znacz­nie dok­to­ro­wi za­czę­ło być „wszyst­ko jed­no”… Je­dzą zgni­łe kar­to­fle – cóż po­cząć – nie­chaj je­dzą, je­że­li im sma­ku­ją. Mo­gą na­wet ja­dać su­ro­we – to trud­no…

Lud­ność ży­dow­ska mia­stecz­ka le­czy­ła się u ma­rzy­cie­la, po­nie­waż nie od­stra­sza­ły jej du­chy ciem­no­ści, a za­chę­ca­ła nad­zwy­czaj­na ta­niość me­dy­cy­ny.