W objęciach wroga - Ada Tulińska - ebook + książka

W objęciach wroga ebook

Tulińska Ada

4,2

Opis

Przebiegły król, prastare moce związane z żywiołami i uczucie, które nie powinno się narodzić. Córka wodza Lilu żyje pod kloszem w osadzie otoczonej szczelnym murem. Pewnego dnia wymyka się i poznaje Derona, chłopca z wrogiego klanu. Osada Derona zostaje spalona. Przewrotny los rozdziela przyjaciół. Kiedy spotykają się po latach, młodzieniec prosi o schronienie. Lilu nie zdaje sobie sprawy, że Deron działa na życzenie podstępnego króla. W objęciach wroga to prequel ciepło przyjętej serii Dotyk Północy, na pewno spodoba się fanom fantasy z wątkiem romansowym hate-love.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (25 ocen)
13
5
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zagubiona_w_swiecie_marzen

Nie oderwiesz się od lektury

Historia, którą miałam okazję wziąć pod swoje skrzydła jako Patronka, jest historią piękną, magiczną, zważywszy na to, że jest to fantastyka, którą uwielbiam, a której za często nie czytam. Opowiada ona o dziewczynce, która żyła w jednym z dwóch plemion ze sobą skłóconych. W wiosce, w której mieszkała, nie było nikogo w jej wieku, nie miała z kim się bawić, a więc wieczorami przesiadywała na balkonie i podziwiała tańce, które odbywały się po drugiej stronie jeziora. Strasznie chciała tam pójść i się z kimś zaprzyjaźnić, jednak rodzice nie chcieli nawet o tym słyszeć, a więc dziewczynka noc w noc mogła jedynie obserwować. Uknuła plan, który miał pozwolić jej zobaczenie z bliska wrogiego plemienia i gdy tylko nadarzyła się ta szansa, pod osłoną nocy wymknęła się ukradkiem przez bramę i pognała ile sił w nogach przez las. Starała się pozostać niezauważona, ale nie spodziewała się, że pewien młodzieniec również ją obserwuje. Poza tą jedną sytuacją udało się jej jeszcze raz z nim zobaczyć, ...
20
MariolaAndrzejczak

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała
00
Broszarda

Nie oderwiesz się od lektury

cudowny prequel
00

Popularność




W ob­ję­ciach wroga

Część I 

Do­tyk Pół­nocy

Część II

Od­dech Wschodu

Część III

Krzyk Po­łu­dnia

Dla mo­jej ma­łej iskierki, Mi­chasi

Roz­dział 1

Kiedyś

Dawno, dawno temu, na zie­miach dzi­siej­szej kra­iny ma­zur­skich je­zior, swoją pierw­szą osadę wzno­siło wę­drowne ple­mię Vat­tów. Wy­brali ob­szary dzie­wi­cze, nie­tknięte ręką czło­wieka, ży­zne, su­rowe zie­mie i lasy u progu skrzy­żo­wa­nia dwóch słod­kich je­zior.

W cen­trum obozu bu­do­wano po­kaźną wieżę na pla­nie spi­rali, zwień­czoną strze­li­stą iglicą. Mała dziew­czynka sie­działa na ka­mie­niu i ma­cha­jąc we­soło no­gami, opo­wia­dała śmieszne ba­jeczki, by umi­lić czas ciężko pra­cu­ją­cym ro­bot­ni­kom. Nie­pro­szona, gdy tylko wy­czuła po­trzebę, po­da­wała im wodę i bie­gała do po­bli­skiej studni, by na­peł­nić bu­kłaki. Nie­trudno się do­my­ślić, że od dnia swo­ich na­ro­dzin od razu zo­stała ulu­bie­nicą wszyst­kich osad­ni­ków.

Wszy­scy w osa­dzie wie­dzieli, że có­reczka wo­dza to oczko w gło­wie swo­ich ro­dzi­ców i nie­spo­kojna du­sza, która bie­gnie tam, gdzie ją po­nie­sie wiatr. Czarne jak nocne niebo włosy spły­wały ka­ska­dami na ja­sne ra­miona i fa­lo­wały uro­czo, kiedy chi­cho­tała. Ja­sno­nie­bie­skie oczęta rzu­cały wszę­dzie cie­kaw­skie spoj­rze­nia. Dano jej na imię Li­liana, ale wszy­scy wo­łali za nią „mała Lilu”.

– Mała Lilu! Gdzie je­steś? – Po­godny głos mło­dej ko­biety prze­to­czył się mię­dzy bu­dow­ni­czymi.

– Mama cię szuka... – po­wie­dział ru­do­włosy męż­czy­zna, ocie­ra­jąc pot z czoła. Dziew­czynka po­dała mu bu­kłak i wy­strze­liła jak z procy w kie­runku ko­biety, która wy­glą­dała jak jej do­ro­sła wer­sja. Rzu­ciła się matce w ra­miona i za­chi­cho­tała per­li­ście w jej włosy.

– Ile razy mam ci po­wta­rzać, że nie wolno prze­szka­dzać męż­czy­znom pod­czas pracy? – za­py­tała po­waż­nie mama.

– Mała Lilu ni­gdy nie prze­szka­dza... – po­wie­dział rudy ro­bot­nik i wska­zał brodą na bu­kłak.

– Dzięki, Lynx.

Ko­bieta uśmiech­nęła się do niego ser­decz­nie, przy­tu­la­jąc małą. Bu­dow­ni­czy od­wza­jem­nił uśmiech, po czym wró­cił do pracy. Mu­siał przy­znać, że żona wo­dza była naj­pięk­niej­szą ko­bietą, jaką do tej pory spo­tkał. Lynx był wier­nym pod­da­nym i nie od­wa­żyłby się o niej po­my­śleć w spo­sób nie­wła­ściwy, dla­tego też nie mógł za długo na nią pa­trzeć i roz­ma­wiać dłu­żej, niż to było ko­nieczne. Wódz był mą­dry i Lynx po­wie­rzyłby mu wła­sne ży­cie.

Po­goda tego dnia była ide­alna do pracy. Na­stała wio­sna, nie było jesz­cze zbyt go­rąco ani sło­necz­nie. Za­spane po zi­mo­wych mro­zach drzewa wy­pusz­czały pierw­sze pączki, a w po­wie­trzu można było wy­czuć prze­ła­ma­nie tem­pe­ra­tury.

Mała Lilu ze słodką przy­jem­no­ścią wtu­lała się w cie­płe ra­miona uko­cha­nej matki. Na­gle do­strze­gła nie­ocze­ki­wany ruch szpo­nia­stych ga­łęzi na skraju lasu.

– Po­mocy! – De­spe­racki krzyk ko­biety do­biegł z dru­giego końca osady. Wy­glą­dało na to, że męż­czyźni wła­śnie wró­cili z po­lo­wa­nia. Ro­bot­nicy rzu­cili ło­paty, które wbiły się twardo w piach i po­bie­gli po­spiesz­nie w kie­runku, z któ­rego do­bie­gał głos.

– Ma­rina, za­bierz stąd dziecko... Wszyst­kim się zaj­miemy. – Lynx do­ra­dził ner­wowo pięk­nej żo­nie wo­dza. Dziew­czynka po­czuła, jak matka przy­ci­ska ją moc­niej do ciała, a z jej piersi do­biega smutny szloch. Póź­niej mała usły­szała kilka ury­wa­nych krzy­ków osad­ni­ków, prze­ry­wa­nych groź­bami: „Za­płacą nam za to”.

– Po­daj­cie wody... Rany nie są zbyt głę­bo­kie... – Zbo­lały głos prze­biegł przez tłum i Lilu zro­zu­miała, że to jej oj­ciec zo­stał ranny. Za­częła się wy­ry­wać, ale matka trzy­mała ją mocno i sta­now­czo. Po chwili prze­jął ją Lynx i za­niósł w bez­pieczne miej­sce, da­leko od tra­gicz­nej sceny.

– Spo­koj­nie, Lilu. Ta­cie nic nie bę­dzie…

– Kto go za­ata­ko­wał? – py­tała mała, ner­wowo za­gry­za­jąc zęby i świ­dru­jąc go prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem. Pró­bo­wała doj­rzeć co­kol­wiek przez jego umię­śnione ra­mię. Była bar­dziej re­zo­lutna, niż do­ro­słym mo­głoby się wy­da­wać. Lynx miał pewne po­dej­rze­nia co do wroga, jed­nak po­sta­no­wił nie gło­sić jesz­cze spi­sko­wych teo­rii dzie­jów.

– To był niedź­wiedź... – po­wie­dział, uspo­ka­ja­jąco gła­dząc dziecko po ra­mio­nach.

Rany wo­dza Sem­myra oka­zały się nie­groźne i szybko wró­cił do zdro­wia dzięki tro­skli­wej opiece żony i przy­ja­ciół. Mała Lilu rów­nież po­ma­gała, wy­cho­dząc przy tym ze skóry, żeby się cze­goś do­wie­dzieć, ale za każ­dym ra­zem od­ma­wiano jej wy­ja­śnień. W hi­sto­rię z niedź­wie­dziem oczy­wi­ście nie uwie­rzyła. Bo kto by uwie­rzył, że jej ojca mógłby za­ata­ko­wać wielki i po­wolny niedź­wiedź? Lilu sama mo­głaby mu uciec, gdyby go spo­tkała na swo­jej dro­dze. A co do­piero uzbro­jony wo­jak z eskortą…

Po ataku w le­sie jej oj­ciec za­rzą­dził bu­dowę wy­so­kiego ka­mien­nego muru do­okoła osady. Dni mi­jały je­den za dru­gim, a cen­tralna spi­ralna wieża ro­sła metr po me­trze w stronę nieba.

Dziew­czynce za­bro­niono wy­cho­dzić poza ob­szar muru, nie udzie­la­jąc od­po­wie­dzi na nur­tu­jące ją py­ta­nia. Tkwiła za­mknięta w bez­piecz­nym ob­sza­rze, z każ­dym ty­go­dniem co­raz bar­dziej znu­dzona i sfru­stro­wana.

Wresz­cie nad­szedł mo­ment, w któ­rym za­koń­czono bu­dowę i osad­nicy za­częli prze­pro­wa­dzać się do środka wieży. Wódz wraz z żoną i córką za­jęli po­miesz­cze­nia na ostat­nim pię­trze, za­raz pod ta­ra­sem z ob­ser­wa­to­rium gwiazd. Gdy tylko ich nogi prze­stą­piły próg no­wego do­mo­stwa, mała Lilu wy­bie­gła na ta­ras na da­chu wieży. Ostry wiatr sma­gnął jej kru­czymi wło­sami, kiedy zna­la­zła się na ze­wnątrz. Po­tarła ra­miona, na któ­rych po­ja­wiła się gę­sia skórka. Był już późny zmierzch i na si­nym nie­bo­skło­nie po­ja­wiły się pierw­sze, iskrzące gwiazdy.

Dziew­czynka z bły­skiem w oczach oglą­dała roz­le­głe te­reny wo­kół osady. Po ho­ry­zont cią­gnęły się igla­ste lasy, pach­nące ży­wicą i igli­wiem, a mię­dzy nimi błysz­czały dwa spo­kojne je­ziora. Po chwili obok niej na­gle uka­zał się ciem­no­włosy oj­ciec i uniósł ją na ba­rana, by mo­gła le­piej wi­dzieć.

– Tato, a co tam jest? – za­py­tała, wska­zu­jąc pal­cem na drugą stronę je­ziora. Oko dziecka zwa­biły mi­go­ta­jące nad ta­flą wody ja­sne świa­tełka. Do­bie­gały stam­tąd we­sołe od­głosy, jakby ktoś śpie­wał i tań­czył. Dziew­czynka wy­tę­żyła wzrok, pró­bu­jąc do­strzec wi­bru­jące syl­wetki po­ru­sza­jące się w rytm bęb­nów.

– Tam...? – za­my­ślił się Sem­myr, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów. Od­wró­cił się lekko i udał, że pa­trzy na da­leki szczyt, ry­su­jący się na pół­noc­nym ho­ry­zon­cie. Dziecko jed­nak nie dało się zwieść i za­częło się nie­cier­pli­wie wier­cić, chcąc jak naj­szyb­ciej po­znać od­po­wiedź. Fi­nal­nie uznał, że naj­le­piej bę­dzie po­wie­dzieć ma­łej prawdę. W końcu i tak kie­dyś się do­wie.

– To inne ple­mię. Nie są do nas przy­jaź­nie na­sta­wieni... Uni­kamy tego miej­sca jak ognia, a oni uni­kają nas. I niech tak zo­sta­nie. Pod żad­nym po­zo­rem nie wolno ci się do nich zbli­żać. Gdy­byś kie­dyś za­błą­dziła w le­sie i spo­tkała któ­re­goś z nich, ucie­kaj, ile sił w no­gach. Zro­zu­miano?

– Tak, tato...– Czar­no­włosa dziew­czynka po­ki­wała głową, wy­ra­ża­jąc cał­ko­wite zro­zu­mie­nie i po­słu­szeń­stwo. Dys­kret­nie jed­nak skrzy­żo­wała dwa palce za ple­cami.

Oka­zja do ma­łej wy­prawy nada­rzyła się mniej wię­cej mie­siąc od chwili, kiedy Lilu wi­działa świa­tła nad wodą po raz pierw­szy. Co­dzien­nie prze­sia­dy­wała na ta­ra­sie i z fa­scy­na­cją w oczach ob­ser­wo­wała wrogi obóz. Gdy ro­dzice nie pa­trzyli, sama tań­co­wała w rytm pier­wot­nej mu­zyki i nu­ciła me­lo­die, które nio­sła woda. Wódz wraz z żoną wi­dzieli jej nie­zdrowe za­in­te­re­so­wa­nie in­nym ple­mie­niem i zle­cili do­dat­kowe pary oczu do pil­no­wa­nia muru. Dziew­czynka była po­słuszna jak do­tych­czas i nie wy­ka­zy­wała żad­nych oznak nie­sub­or­dy­na­cji, ale z dziećmi ni­gdy nic nie wia­domo.

Ro­dzice szu­kali spo­sobu, by za­jąć dziecko i od­cią­gnąć jej głód wie­dzy od obozu za wodą. Nie­stety w ich ple­mie­niu nie było ró­wie­śni­ków, z któ­rymi Lilu mo­głaby się ba­wić. Naj­młod­szy czło­nek był już pięt­na­sto­lat­kiem i w oczach star­szy­zny do­ro­słym wo­jow­ni­kiem, a naj­młod­szy ber­beć był do­piero w po­wi­ja­kach.

Pew­nego dnia na po­lo­wa­niu wódz Sem­myr zna­lazł w pu­łapce sko­wy­czące szcze­nię. Prze­szu­kał do­kład­nie oko­licę, żeby upew­nić się, czy matka nie bę­dzie szu­kać zwie­rzę­cia. Le­żała mar­twa na brzegu stru­mie­nia, a z jej ciała wy­kro­jono już od­po­wied­nie płaty mięsa i ob­darto zwie­rzę ze skóry.

Wódz owi­nął skom­lące ma­leń­stwo do lnia­nej pe­le­ryny i przy­niósł do obozu. Z pew­nym nie­po­ko­jem po­da­ro­wał córce ma­łego sza­kala, ma­jąc na­dzieję, że opieka nad nim od­cią­gnie jej uwagę od te­matu ta­jem­ni­czych tań­ców do mrocz­nej mu­zyki. Nic bar­dziej myl­nego. Te­raz prze­sia­dy­wała na ta­ra­sie z no­wym przy­ja­cie­lem. Stwo­rze­nie wy­glą­dało jak da­leki krewny lisa – miało dłuż­sze nogi i czarne, cęt­ko­wane fu­terko na grzbie­cie. Reszta ciała była cał­ko­wi­cie ruda.

Lilu od razu po­ko­chała no­wego pod­opiecz­nego i na­zwała go Pło­my­kiem na cześć świa­te­łek po dru­giej stro­nie je­ziora. Sem­myr i Ma­rina nie byli z tego po­wodu spe­cjal­nie szczę­śliwi, ale mu­sieli przy­znać, że imię to wy­jąt­kowo pa­so­wało do pu­pila. Miał on bo­wiem długi, pu­szy­sty ogon, który przy­wo­dził na myśl ję­zyk ognia.

Mie­siąc po prze­pro­wadzce do wieży, Lilu le­żała na swoim po­sła­niu ze skór. Miała za­mknięte oczy i przy­tu­lała Pło­myka jak po­duszkę. Gdyby te­raz wszedł tata, na pewno stwier­dziłby, że jego po­cie­cha słodko wy­gląda, jak śpi. I mocno by się na­brał, bo Lilu wcale nie spała. Cier­pli­wie cze­kała, aż ro­dzice za­sną. Przez ostatni mie­siąc nie próż­no­wała, przy­go­to­wu­jąc w gło­wie nocną eska­padę. Wie­działa, że dziś na war­cie po raz pierw­szy jest rudy pięt­na­sto­la­tek, więc li­czyła, że uda się go ła­two wy­ki­wać. Oj­ciec nie­świa­do­mie wło­żył jej w ręce na­rzę­dzie, które mo­gła wy­ko­rzy­stać. Przez ostat­nie ty­go­dnie była wzo­rem grzecz­nej i su­mien­nej córki, do­sko­nale zda­jąc so­bie sprawę, że musi uśpić czuj­ność wszyst­kich wo­kół. Gdy usły­szała, jak od­dech ro­dzi­ców się wy­rów­nuje, od­wa­żyła się wstać i za­rzu­cić nie­bie­ski płaszcz na ra­miona. Unio­sła po­duszkę i wy­cią­gnęła spod niej przy­go­to­waną na tę oka­zję torbę. Prze­szła przez swój po­kój na pa­lusz­kach. Ostroż­nie zaj­rzała do sy­pialni ro­dzi­ców i upew­niw­szy się, że śpią jak za­bici, mi­nęła ich po­kój i otwo­rzyła drzwi pro­wa­dzące na ko­ry­tarz. Pło­myk po­dą­żył za nią, rów­nież za­cho­wu­jąc pełną dys­kre­cję. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że w zę­bach dzier­żył ka­wa­łek su­szo­nego mię­ska. Ze­szli krętą klatką scho­dową i po chwili zna­leźli się na za­la­nym przez sre­brzy­ste świa­tło księ­życa dzie­dzińcu. Ru­dawy straż­nik prze­cha­dzał się le­ni­wie wzdłuż muru, trzy­ma­jąc w rę­kach po­chod­nię.

– Szu­kaj! – po­wie­działa Lilu do Pło­myka, który przed chwilą prze­łknął ostatni ka­wa­łek su­szo­nej ba­ra­niny.

Sza­kal wy­star­to­wał z no­sem przy tra­wie, wie­dziony tro­pem świe­żego mięsa. W końcu do­tarł do przy­go­to­wa­nej wcze­śniej przez Lilu pu­łapki i za­czął ryć w ziemi nie­da­leko miej­sca warty straż­nika.

Mło­dzie­niec, za­alar­mo­wany od­gło­sem roz­ko­py­wa­nia ziemi, po chwili do­strzegł zwie­rzę i pod­szedł bli­żej, by usta­lić, co się dzieje. W tym cza­sie mała Lilu pod­bie­gła na tyły wieży do wiel­kiej wi­śni i za­częła się wspi­nać. Pod­cią­gnęła się na ka­mienną kra­wędź muru i mi­nęła ostroż­nie ostre kolce. Zmarsz­czyła brwi, szu­ka­jąc w ciem­no­ściach od­po­wied­niego drzewa, na które mo­głaby sko­czyć. W końcu wy­pa­trzyła jedno, które było kilka me­trów od muru. Zgięła nogi i za­częła ba­lan­so­wać cia­łem. Po chwili od­biła się od ka­mien­nego gzymsu i po­czuła przy­pływ ad­re­na­liny, kiedy le­ciała w po­wie­trzu. Sprawne dło­nie ucze­piły się ga­łęzi, a nogi oplo­tły omszały pień. Ostroż­nie ze­szła na dół i po ci­chu za­wo­łała pu­pila.

Pło­myk wresz­cie wy­grze­bał z ziemi to, co tak długo nę­ciło jego noz­drza. Sły­sząc w od­dali swoje imię, obej­rzał się na straż­nika z ka­wał­kiem mię­siwa w py­sku i czmych­nął w kie­runku bramy. Pod­ko­pał się lekko pod za­wia­sem i wy­biegł poza te­ren, do­łą­cza­jąc do swo­jej pani. Po chwili już ich nie było, znik­nęli w ciem­no­ściach lasu.

Roz­dział 2

Mała Lilu bie­gła, ile sił w no­gach, nie śmiąc na­wet pi­snąć. Za­trzy­mała się do­piero, kiedy była pewna, że obóz jest wy­star­cza­jąco da­leko, by straż­nik nie usły­szał jej wa­lą­cego serca i ury­wa­nego od­de­chu. Pło­myk do­łą­czył do niej chwilę póź­niej i po­łknął ka­wa­łek mięsa na raz. Dziew­czynka po­pa­trzyła na niego zdzi­wio­nymi oczami. Nie po­dej­rze­wała, że tak duży ka­wał mięsa zmie­ści się w tak szczu­płym zwie­rzę­cym gar­dle. Sza­kal łyp­nął na nią wzro­kiem, jakby dawno nic nie jadł i chciał się do­wie­dzieć, czy przy­pad­kiem w to­rebce dziew­czynki nie znaj­duje się jesz­cze ka­wa­łek mię­ska albo cho­ciaż kromka chleba. Lilu po­krę­ciła głową z uśmie­chem i ru­szyła przed sie­bie.

Wie­dziona od­gło­sami mu­zyki, nie­ubła­ga­nie zbli­żała się do wro­giego obozu. Nie miała złych za­mia­rów, chciała tylko po­pa­trzeć na te tańce z bli­ska, z czy­stej dzie­cię­cej cie­ka­wo­ści. Z każ­dym kro­kiem mu­zyka ro­biła się co­raz gło­śniej­sza, a Lilu czuła w swo­ich ży­łach dzi­kie wi­bra­cje. Wrogi obóz był zu­peł­nie inny niż jej ro­dzima osada. Nie było tu­taj wy­so­kiego na kilka me­trów muru ani cen­tral­nej wieży. Za­miast tego obo­zo­wi­sko skła­dało się z kil­ku­dzie­się­ciu drew­nia­nych chat oto­czo­nych wa­rzyw­nymi ogród­kami. Dziew­czynka stwier­dziła, że to strasz­nie nie­spra­wie­dliwe. Każdy mógł po pro­stu wejść albo wyjść, kiedy chciał, pod­czas kiedy ona mu­siała ro­bić skom­pli­ko­wane ma­chlojki.

Na­cią­gnęła kap­tur na głowę i ru­szyła mię­dzy drew­nia­nymi dom­kami w kie­runku plaży, skąd do­cho­dziła mu­zyka. Prze­my­kała jak cień mię­dzy bu­dyn­kami, nie ma­jąc za­miaru dać się zła­pać.

Gdy zna­la­zła się przy ostat­nim domku naj­bli­żej je­ziora, po­czuła ad­re­na­linę prze­pły­wa­jącą przez żyły. Wy­chy­liła się z za­cie­ka­wie­niem zza win­kla. Jej głod­nym oczom uka­zał się taki oto wi­dok: na środku plaży roz­pa­lono wiel­kie ogni­sko, wo­kół któ­rego tań­czyli lu­dzie do­brani w pary. Męż­czyźni z na­mięt­no­ścią obej­mo­wali swoje part­nerki. Wszy­scy śpie­wali pieśń ku czci ognia, cie­pła i do­bro­bytu. Nad samą wodą znaj­do­wali się mu­zycy: grali na ta­kich in­stru­men­tach jak bębny, duże cym­bały i bo­gato rzeź­bione gi­tary.

Lilu chło­nęła wi­dok tańca jak za­cza­ro­wana, przy­glą­da­jąc się gięt­kim i zmy­sło­wym ru­chom ciał do­ro­słych. Mo­głaby tu zo­stać na za­wsze i z nar­ko­tycz­nym uza­leż­nie­niem de­lek­to­wać się tą ucztą dla zmy­słów.

Po kilku tak­tach mu­zycy skoń­czyli pieśń. Tan­ce­rze za­sty­gli w miej­scu, trzy­ma­jąc się za ręce i uspo­ka­ja­jąc przy­spie­szone od wy­siłku od­de­chy. Po dru­giej stro­nie ogni­ska roz­le­gły się grom­kie brawa i od­głosy roz­mów. Czar­no­włosa dziew­czynka rzu­ciła okiem w tamtą stronę. I już drugi raz w ciągu go­dziny stwier­dziła, że ży­cie jest cał­ko­wi­cie nie­spra­wie­dliwe. W tym ple­mie­niu było mnó­stwo dzieci i na­sto­lat­ków. Je­den chłop­czyk szcze­gól­nie przy­cią­gnął jej uwagę – mógł być w jej wieku albo kilka lat star­szy. De­li­katną twarz dziecka oka­lały skrę­ca­jące się włosy ko­loru słomy.

Mała Lilu za­po­mniała o ca­łym świe­cie, wpa­tru­jąc się w chło­paka i za­sta­na­wia­jąc się, jak może mieć na imię i czy ze­chciałby się z nią ba­wić, gdyby go po­pro­siła. Za­raz po­tem skar­ciła się w my­ślach, że coś ta­kiego w ogóle przy­szło jej do głowy. Prze­cież wro­go­wie byli nie­bez­pieczni. Było dość późno i jedna z do­ro­słych za­częła roz­ga­niać młod­szą wi­dow­nię do snu. Dzie­ciaki nie­spiesz­nie wsta­wały, ję­cząc z nie­za­do­wo­le­nia i bła­ga­jąc o jesz­cze pięć mi­nut. Część z nich za­rze­kała się, że to już na­prawdę ostatni raz.

Lilu za­sta­na­wiała się, dla­czego jej ro­dzice uwa­żali tych tu­taj za nie­bez­piecz­nych. Wy­glą­dali cał­kiem nor­mal­nie, a wręcz sym­pa­tycz­nie. Ja­kież było jej zdzi­wie­nie, kiedy na­po­tkała spoj­rze­nie szma­rag­do­wych oczu chłopca. Nie wie­działa, ja­kim cu­dem zdo­łał ją wy­pa­trzyć pod krza­kiem ma­lin. Jej serce sta­nęło na chwilę w oba­wie, że blon­dyn za­raz zdra­dzi jej kry­jówkę i wro­go­wie skrzyw­dzą ją, tak jak za­po­wia­dał tata. Nie mó­wiąc o wsty­dzie by­cia przy­ła­paną na pod­glą­da­niu.

Chło­piec po­pa­trzył na nią re­zo­lut­nie i zer­k­nął na swo­jego star­szego, ciem­no­wło­sego ko­legę, który sie­dział obok. Po­tem jego oczy zwró­ciły się w stronę ko­biety, która na­ka­zy­wała wszyst­kim marsz do łó­żek. Tym, któ­rzy do tej pory nie ru­szyli się z miej­sca, gro­ziła bo­le­snym lań­skiem.

Blon­dyn po­tarł ner­wowo czoło, za­sta­na­wia­jąc się, czy po­wi­nien zdra­dzić słodką nie­bie­sko­oką ta­jem­nicę, czy za­cho­wać ją dla sie­bie. Lilu za­mru­gała i po chwili oka­zało się, że chłopca już nie ma na miej­scu. Wy­pu­ściła po­wie­trze w przy­pły­wie ulgi, po­dej­rze­wa­jąc, że po­szedł spać.

Mała Lilu stwier­dziła, że zro­biło się już wy­star­cza­jąco nie­bez­piecz­nie i po­sta­no­wiła, że naj­wyż­szy czas wra­cać do domu. Wra­żeń wy­star­czyło jej jak na je­den raz aż nadto.

Wczoł­gała się z po­wro­tem w ciem­ność ko­ry­ta­rza mię­dzy cha­tami. Na ugię­tych ko­la­nach z ni­sko schy­loną głową po­spiesz­nie truch­tała mię­dzy dom­kami. Miała dużo szczę­ścia, bo wy­glą­dało na to, że nikt jej nie za­uwa­żył.

W przy­pły­wie ulgi wy­pu­ściła po­wie­trze i już cał­ko­wi­cie spo­koj­nym kro­kiem po­ma­sze­ro­wała na skraj lasu. Obej­rzała się za sie­bie, by upew­nić się, że nikt jej nie śle­dził, ale wszystko wy­da­wało się w po­rządku. Kil­koro smar­ka­czy jesz­cze ma­ru­dziło, że za żadne skarby nie pójdą do łó­żek. W chat­kach ga­sły świa­tła i wy­glą­dało na to, że na miesz­kań­ców osady spływa spo­kojna otu­lina snu.

Gdy Lilu wró­ciła wzro­kiem przed sie­bie, za­trzy­mała się w pół kroku, o mało nie do­sta­jąc za­wału. Chło­piec o blond wło­sach stał jej na dro­dze, spo­glą­da­jąc na nią z jaw­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

Serce Lilu przy­spie­szyło do ga­lopu ze zde­ner­wo­wa­nia. Jak mo­gła być tak nie­uważna? Jej umysł go­rącz­kowo pró­bo­wał zna­leźć wyj­ście z za­ist­nia­łej sy­tu­acji. Co ro­bić? Za­ata­ko­wać? Mo­głaby go kop­nąć w pisz­czel i za­cząć ucie­kać. Chło­piec jed­nak nie wy­ka­zy­wał żad­nych prze­ja­wów agre­sji, tylko świ­dro­wał ją prze­ni­kli­wym, szma­rag­do­wym spoj­rze­niem. Dla­czego jej nie wy­dał? Jej umysł pod­su­nął inne roz­wią­za­nie i na­prawdę nie miała po­ję­cia, dla­czego wy­da­wało jej się naj­lep­sze. Zi­gno­ro­wać go. Zmie­rzyła prze­ciw­nika wzro­kiem od góry do dołu i po pro­stu skrę­ciła w prawo, za­mie­rza­jąc naj­zwy­czaj­niej w świe­cie go wy­mi­nąć. Dzie­ciak jed­nak nie był w cie­mię bity i wi­dząc, co się święci, za­gro­dził jej po raz ko­lejny drogę. Spró­bo­wała w drugą stronę i jak się można było spo­dzie­wać, blon­dyn znowu ją za­blo­ko­wał. Na jego twarz wkradł się lekki aro­gancki uśmie­szek. Lilu wy­pu­ściła po­wie­trze z fru­stra­cją, mo­gła jesz­cze ucie­kać do je­ziora i prze­pły­nąć je wpław. Jed­nak czy­sta cie­ka­wość przy­spa­wała jej nogi do po­lany. Skrzy­żo­wała ręce na pier­siach wy­cze­ku­jąco. Je­żeli ten dzie­ciak ma jej coś do po­wie­dze­nia, niech zrobi to te­raz.

– Mu­szę iść do domu – po­wie­działa w końcu, prze­ry­wa­jąc ci­szę.

– Ojej, ty mó­wisz! Już my­śla­łem, że je­steś nie­mową. – Zdzi­wił się chło­pak, pa­trząc na nią jak na przy­by­sza z ko­smosu. Jego szok był tak ode­grany, że nie dało się nie wy­czuć drwiny. Prze­wró­ciła oczami. Sam do­tych­czas nie był spe­cjal­nie wy­ga­dany. Ru­szyła przed sie­bie sta­now­czo, ale zie­lo­no­oki był go­tów za­trzy­mać ją siłą, więc zde­cy­do­wała się od­pu­ścić.

– Je­steś od Omuł­ków... – stwier­dził ta­kim to­nem, jakby to wszystko wy­ja­śniało.

Po­pa­trzyła na niego nie­na­wist­nie. Chło­pak wy­po­wie­dział do­piero dwa zda­nia i już dwa razy ją ob­ra­ził. Kop w pisz­czel zda­wał się być na­prawdę świet­nym pla­nem i za­częła się za­sta­na­wiać, dla­czego zde­cy­do­wała się wdać w tę bez­sen­sowną dys­ku­sję. Po­sta­no­wiła dać mu ostat­nią szansę na od­ku­pie­nie win i spro­sto­wać jego braki w wie­dzy.

– Nie. Je­stem z ple­mie­nia Vat­tów. Miesz­kam po dru­giej stro­nie je­ziora, o tam – po­ka­zała pal­cem na za­rys spi­ral­nej wieży z iskrzącą się od świa­tła księ­życa, ostrą iglicą.

Chłop­czyk uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem.

– Prze­cież mó­wię. Mój oj­ciec mówi na was Omułki, mię­czaki, bo nie po­tra­fi­cie ho­no­rowo wal­czyć.

Tego było za wiele. Do trzech razy sztuka. Po­czuła, jak krew go­tuje jej się w ży­łach. Miała w no­sie, czy po­stę­puje w tym mo­men­cie ho­no­rowo, czy też nie. Za­zgrzy­tała zę­bami ze zło­ści, po czym kop­nęła tego ma­łego chama z ca­łej siły i za­częła ucie­kać.

Chło­piec jęk­nął, a po­tem rzu­cił się w po­goń w gę­stwinę lasu. Wi­dział nie­bie­ski za­rys płasz­cza dziew­czynki prze­my­ka­ją­cej zgrab­nie mię­dzy ga­łę­ziami.

– Po­cze­kaj! – krzyk­nął za nią.

Lilu obej­rzała się za sie­bie i przy­spie­szyła pa­nicz­nie.

Na­gle z krza­ków wy­sko­czył nie­wielki dra­pież­nik i zła­pał chłopca za kostkę. Ostre jak igiełki zę­bi­ska prze­cięły de­li­katną skórę i chło­piec się wy­wró­cił. Jęk­nął z bólu, chwy­ta­jąc się za zra­nioną nogę. Po chwili ro­zej­rzał się po mrocz­nym le­sie. Ta­jem­ni­czej dziew­czynki już nie było.

Ro­dzice ma­łej Lilu nie mo­gli zro­zu­mieć na­głej zmiany za­cho­wa­nia có­reczki. Z dnia na dzień prze­stała w ogóle wy­cho­dzić na ta­ras i roz­pra­wiać na te­mat ta­jem­ni­czych świa­teł nad wodą. Uznali, że po pro­stu znu­dził ją ten te­mat i chciała za­jąć się czymś in­nym.

Mała spę­dzała czas głów­nie ze swoim pod­opiecz­nym, ucząc go no­wych sztu­czek. Ku jej nie­ma­łemu za­sko­cze­niu Pło­myk oka­zał się zwie­rza­kiem bar­dzo ro­zum­nym i cwa­nym. Po­tra­fił na przy­kład do­sko­nale wy­czuć porę obiadu, mimo że nie znał się na ze­ga­rze sło­necz­nym.

Lilu nie pró­bo­wała się już wię­cej wy­mknąć. Do­stała na­uczkę, naja­dła się stra­chu i po­czuła na wła­snej skó­rze, że nie ma czego tam szu­kać. Blond chło­piec uwa­żał ją za „mię­czaka”. Od tam­tej pory ode­chciało jej się noc­nych eska­pad, cho­ciaż skła­ma­łaby, gdyby po­wie­działa, że nie my­ślała o szma­rag­do­wych oczach.

Po ty­go­dniu dziew­czynka zde­cy­do­wała się wyjść na ta­ras i rzu­cić okiem na drugą stronę je­ziora. Tra­dy­cyj­nie przy­wi­tały ją mi­go­ta­jące świa­tła i mu­zyka, która spra­wiała, że Lilu sama miała ochotę tań­czyć. Oparła brodę o ka­mienną ba­lu­stradę, ob­ser­wu­jąc uważ­nie zda­rze­nia i za­sta­na­wia­jąc się, czemu w jej rdzen­nym ple­mie­niu nie ma zwy­czaju tańca i mu­zyki. Wie­czór był rześki, więc Lilu wło­żyła swój nie­bie­ski płaszcz, by ochro­nić się przed chło­dem.

Na ba­rierce obok przy­siadł spo­rych roz­mia­rów ptak o brą­zo­wym, cęt­ko­wa­nym upie­rze­niu. Lilu za­sty­gła w bez­ru­chu, nie chcąc go spło­szyć. Pło­myk przy­glą­dał mu się z jaw­nym za­cie­ka­wie­niem i czar­no­włosa mo­gła się za­ło­żyć, że jej pu­pil oczami wy­obraźni wi­dzi ptaka po­zba­wio­nego piór i na­dzia­nego na ruszt nad ogni­skiem. So­kół za­trze­po­tał skrzy­dłami i wy­star­to­wał do lotu. Za­pi­ko­wał w po­wie­trzu, po czym za­nur­ko­wał w drzewa za mu­rem. Sza­kal, wie­dziony in­stynk­tem łow­nym, wsko­czył przed­nimi ła­pami na ba­lu­stradę i śle­dził lot zwie­rzyny, ob­li­zu­jąc pysk.

– Spo­koj­nie... – po­wie­działa Lilu i po­ło­żyła rękę na łebku Pło­myka. Wró­ciła wzro­kiem w kie­runku ko­rony drzewa, gdzie wy­lą­do­wał ptak. Zmru­żyła oczy, prze­szu­ku­jąc li­ście i w końcu wy­pa­trzyła zna­jomy kształt brą­zo­wych piór. Ja­kież było jej zdzi­wie­nie, kiedy oka­zało się, że so­kół sie­dzi na ra­mie­niu chłopca o blond wło­sach. Ich spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się i blon­dyn po­ma­chał jej nie­śmiało.

Wstrzy­mała po­wie­trze i ode­pchnęła się od ba­rierki ze zło­ścią. Po co tu przy­lazł? Nie miała za­miaru za­da­wać się z tym ma­łym dra­niem. Cie­ka­wość jed­nak wy­grała i znowu wyj­rzała ostroż­nie. Dzie­ciak na­dal tam był i cze­kał na ja­kiś ruch z jej strony. Czy na­prawdę wie­rzył, że się do niego wy­mknie, po tym, jak ją ob­ra­ził? Jego nie­do­cze­ka­nie. Niech wraca do swo­jego ple­mie­nia pro­sta­ków.

Przez chwilę za­sta­na­wiała się, czy nie zgło­sić straży, że wróg ob­ser­wuje ich z ko­rony drzewa, ale z nie­zna­nych so­bie przy­czyn nie zro­biła tego. Po­sta­no­wiła go zi­gno­ro­wać. Od­wró­ciła się na pię­cie i do­stoj­nym kro­kiem po­dą­żyła do swo­jej sy­pialni.

Blond chło­piec za­in­try­go­wał małą Lilu do tego stop­nia, że długo nie mo­gła za­snąć, wier­cąc się w łóżku. Może chciał się ze­mścić za tego nie­szczę­snego kopa? Po­czuła się za­gu­biona i zdez­o­rien­to­wana. Czy po­ja­wił się wcze­śniej w oko­li­cach osady? Czy to był jego pierw­szy raz? Wcze­śniej nie miała do czy­nie­nia z ró­wie­śni­kami, a fakt, że to był chło­piec, zda­wał się do­dat­kowo ją onie­śmie­lać. Nie miała z kim o tym po­roz­ma­wiać i nie ro­zu­miała, czemu dzie­ciak bu­dzi w niej tak sprzeczne emo­cje. Nie ośmie­liła się po­now­nie wyjść na ta­ras, żeby zo­ba­czyć, czy młody na­dal tkwi na drze­wie.

Na­stępny dzień dłu­żył się nie­sa­mo­wi­cie, nie umiała so­bie zna­leźć miej­sca i nie wie­działa czym za­jąć ręce, by po­zbyć się z głowy chłopca o zie­lo­nych oczach. Mama, zo­ba­czyw­szy jej dziwne za­cho­wa­nie, pró­bo­wała wy­ba­dać, co się dzieje, ale w od­po­wie­dzi usły­szała tylko, że ży­cie jest strasz­nie nie­spra­wie­dli­wie i mała Lilu jest naj­niesz­czę­śliw­szą osobą na świe­cie.

Gdy przy­szła pora snu, mała była dziw­nie pod­de­ner­wo­wana i za­ru­mie­niona na twa­rzy, co wzbu­dziło obawy ro­dzi­ców. Mimo jej otwar­tych pro­te­stów we­zwali me­dyka i za jego radą za­apli­ko­wali jej koń­ską dawkę ziół lecz­ni­czych. Sma­ko­wały okrop­nie, ale dzięki nim zdo­łała się wresz­cie uspo­koić.

– Nic mi nie jest – po­wta­rzała upar­cie przez cały czas. – Mo­że­cie iść spać. Wszystko w po­rządku.

Póź­nym wie­czo­rem zo­sta­wili ją wresz­cie samą z kom­pre­sem na gło­wie. Gdy drzwi jej po­koju się za­mknęły, na­tych­miast zdjęła z czoła mo­krą gazę i rzu­ciła w kąt, mru­cząc coś o bez­u­ży­tecz­nych ścier­kach. Ga­piąc się w su­fit, po­wta­rzała so­bie na­zwy ziół, żeby za­snąć, ale przy­no­siło to cał­ko­wi­cie od­wrotny sku­tek. Była cał­ko­wi­cie roz­bu­dzona i cały czas za­sta­na­wiała się, czy chło­piec i dzi­siaj wy­pa­truje jej z ko­ron drzewa. Cie­ka­wość znowu zwy­cię­żyła. Mała Lilu wy­szła na ta­ras w ko­szuli noc­nej, by po­twier­dzić swoje przy­pusz­cze­nia. Z roz­cza­ro­wa­niem stwier­dziła, że go nie ma. Nie wie­dzieć czemu, po­czuła jesz­cze więk­szą iry­ta­cję. Dla­czego nie przy­szedł? Dziś może by po­ma­chała albo na­wet do niego ze­szła... Żeby dać się prze­pro­sić oczy­wi­ście.

No cóż... Po­szła spać, po­wta­rza­jąc so­bie, że ab­so­lut­nie nie­na­wi­dzi ca­łego ple­mie­nia pro­sta­ków i je­żeli kie­dy­kol­wiek spo­tka na swo­jej dro­dze blon­dyna, to od­wróci się na pię­cie i uda, że go nie zna. Może tro­chę prze­sa­dzała.

Mi­nęły ko­lejne dwa dni i chło­pak się nie po­ja­wiał. Nie, żeby mała Lilu spraw­dzała. Ot tak wy­cho­dziła za­czerp­nąć świe­żego noc­nego po­wie­trza, żeby le­piej jej się spało.

Trze­ciego dnia, bę­dąc na gra­nicy obłędu, ubła­gała mamę, by dała jej ja­kieś za­ję­cie. Była go­towa ro­bić na­prawdę co­kol­wiek, by­leby nie roz­my­ślać na te­mat osady za je­zio­rem. Ma­rina nie była za­chwy­cona, tłu­ma­cząc, że dzieci nie po­winny pra­co­wać, tylko się ba­wić.

– Niby z kim mam się ba­wić? – za­py­tała mała z fru­stra­cją, wy­trą­ca­jąc ko­bie­cie ar­gu­menty z ręki. W końcu matka mu­siała ustą­pić i za­trud­niła córkę do se­gre­go­wa­nia wi­no­gron w drew­nia­nej sto­dole nie­opo­dal spi­ral­nej wieży.

Dziew­czynka sie­działa na od­wró­co­nym wia­drze i su­mien­nie wrzu­cała owoce do od­po­wied­nich ko­szy. Zja­dała co trzeci. Cie­płe pro­mie­nie słońca wle­wały się le­ni­wie przez okrą­głe okienko, two­rząc na drew­nia­nej pod­ło­dze ja­sne koło. Kiedy była w po­ło­wie ro­boty, usły­szała za sobą uchy­la­jące się drzwi.

– Jesz­cze nie skoń­czy­łam – oznaj­miła su­cho, nie od­wra­ca­jąc się.

– Nie dość, że nie mają ho­noru, to jesz­cze wy­ko­rzy­stują dzieci do nie­wol­ni­czej pracy... – Usły­szała za sobą zna­jomy młody głos. Od­wró­ciła się jak po­ra­żona prą­dem. Wście­kłość mie­szała się w jej sercu z nie­do­wie­rza­niem, ra­do­ścią i szo­kiem.

Blon­dyn stał z rę­koma za­ło­żo­nymi na pier­siach i przy­glą­dał się dziew­czynce z aro­ganc­kim uśmiesz­kiem.

– Jak... jak tu wsze­dłeś? – Zdo­łała z sie­bie wy­krztu­sić, za­nim wpa­dła na to, by go wy­rzu­cić. Pło­myk, który drze­mał w słońcu, ła­ska­wie się prze­bu­dził. Pod­biegł do dziew­czynki, zmarsz­czył pysk i uka­zał kły, ostrze­ga­jąc przy­by­sza.

– Ta­jem­nica – po­wie­dział za­gad­kowo chło­piec i roz­go­ścił się, sia­da­jąc na pod­ło­dze na­prze­ciwko niej. Wy­star­czyło jedno jego sta­now­cze spoj­rze­nie w oczy sza­kala, żeby zwie­rzę się uspo­ko­iło i po­ło­żyło po­tul­nie na drew­nia­nych de­skach. Chwy­cił wi­no­grono i pod­rzu­cił do góry, po czym zła­pał je ustami w lo­cie. Lilu przy­glą­dała mu się wiel­kimi zdzi­wio­nymi oczami, roz­wa­ża­jąc, czy już po­winna za­cząć pa­ni­ko­wać. Gło­wiła się, jak oszu­kał straże i wlazł do sto­doły cał­ko­wi­cie nie­zau­wa­żony i to w biały dzień. Te­raz, w świe­tle dnia, do­tarło do niej, że chyba jed­nak jest od niej star­szy. Jej wzrok za­trzy­mał się na nie­wiel­kiej bran­so­letce na nad­garstku chłopca. Za­uwa­żył, że się pa­trzy i uniósł dłoń, eks­po­nu­jąc ozdobę. Przez czarny rze­mień prze­ple­cio­nych było kilka drew­nia­nych ko­ra­li­ków. Je­den z nich wy­jąt­kowo spodo­bał się nie­bie­skim oczę­tom – drew­niany wi­sio­rek w kształ­cie pióra, za­to­piony czę­ściowo w czer­wo­nej ży­wicy.

– Po­doba ci się? – za­py­tał. Już otwie­rała usta, żeby przy­znać, że jest wy­jąt­kowo ładny i za­py­tać, czy sam go zro­bił, ale w porę so­bie przy­po­mniała, że chło­pak przed chwilą znowu ob­ra­ził ple­mię Vat­tów.

– Nie... – skła­mała, tylko po to, by mu zro­bić na złość. Chło­piec za­uwa­żył jed­nak, że ga­piła się na ozdobę jak sroka w kość. Jego uśmiech się roz­sze­rzył, uka­zu­jąc dwa uro­cze do­łeczki.

– Mogę ci ją po­ży­czyć... Albo weź, zro­bię so­bie dru…

– Nic od cie­bie nie chcę... – prze­rwała mu nie­grzecz­nie i wbiła wzrok w bu­ja­jące się na wie­trze za oknem li­ście. Po­sta­no­wiła go zi­gno­ro­wać i uda­wać, że go tu­taj nie ma. Wró­ciła ner­wowo do pracy, jej ru­chy zro­biły się me­cha­niczne, a wzrok nie­przy­tomny. Chło­piec przy­glą­dał jej się zbity z pan­ta­łyku.

– Wrzu­casz zgniłe do do­brych – po­uczył ją po chwili, jesz­cze bar­dziej wy­trą­ca­jąc ją z rów­no­wagi. To by było na tyle z trybu: „Nie ma cię tu”. Spoj­rzała na niego nie­przy­chyl­nie, a blon­dyn wzru­szył tylko ra­mio­nami, mru­cząc coś o tym, że po­winna po­rzu­cić ka­rierę w wi­niar­stwie, je­żeli se­gre­ga­cja owo­ców jest dla niej zbyt trudna. Nim się obej­rzał, jedno z wi­no­gron prze­le­ciało przez po­miesz­cze­nie i pra­wie ude­rzyło go w czoło. W porę się uchy­lił i owoc lekko mu­snął jego ja­sne loki. Nie omiesz­kał tego od­po­wied­nio sko­men­to­wać.

– Masz cel­ność jak moja bab­cia po dwóch szklan­kach bim­bru.

Dziew­czynka nie wie­działa, co to jest bim­ber, ale zu­chwały ton przy­by­sza zza je­ziora su­ge­ro­wał, że znowu z niej drwi. Za­gry­zła zęby i wy­dała z sie­bie zi­ry­to­wane sap­nię­cie, po czym wy­rzu­ciła kilka wi­no­gro­no­wych bomb na­raz. Trze­cia w końcu tra­fiła do celu, spra­wia­jąc Lilu cho­ciaż ty­cie za­dość­uczy­nie­nie za te wszyst­kie nerwy. Uśmiech­nęła się z sa­tys­fak­cją i unio­sła brwi, jakby chciała za­py­tać: „Co mó­wi­łeś?”. Chło­piec zdjął z czar­nej szaty roz­bry­zgany owoc i wy­tarł ręce. Jego mina na chwilę zro­biła się po­ważna i Lilu nie wie­działa, czy za­raz się na nią nie wy­drze, czy rzuci z pię­ściami. In­stynk­tow­nie zer­k­nęła w stronę drzwi, na wszelki wy­pa­dek, gdyby mu­siała ucie­kać. Chło­piec wstał z pręd­ko­ścią świa­tła i uśmiech­nął się dia­bel­sko. W mgnie­niu oka do­sko­czył do dru­giego ko­sza i na­brał kilka owo­ców w garść. I tak roz­po­częła się praw­dziwa bi­twa na wi­no­grona. Owoce śmi­gały w po­wie­trzu, roz­pla­sku­jąc się na ścia­nach i ubra­niach, a dzieci śmiały się do roz­puku z każ­dej tra­fio­nej bomby.

Po chwili na ścieżce pro­wa­dzą­cej do sto­doły dało się sły­szeć od­głos stóp od­bi­ja­ją­cych się od żwiru. Dzie­ciaki na­tych­miast znie­ru­cho­miały, od­wra­ca­jąc głowy w kie­runku drzwi.

Mała Lilu za­re­ago­wała przy­tom­nie, chwy­ta­jąc swo­jego go­ścia za nad­gar­stek i wpy­cha­jąc go do jed­nego z wiel­kich wi­kli­no­wych ko­szy. Rzu­ciła mu po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie i za­mknęła przy­krywkę. Od­wró­ciła się do drzwi i po­czuła, jak jedna z nie­bie­skich wstą­żek roz­wią­zuje się i ze­śli­zguje z jej kru­czo­czar­nych wło­sów. Chciała ją chwy­cić, ale nie zdą­żyła – wstążka znik­nęła pod po­krywą ko­sza w akom­pa­nia­men­cie chło­pię­cego chi­chotu. No nie! Na­wet w ob­li­czu kło­po­tów dzie­ciak stroił so­bie żarty. Już miała zdjąć klapę i spio­ru­no­wać zło­dzie­jaszka ostrym spoj­rze­niem, ale w tym mo­men­cie drzwi do sto­doły się otwo­rzyły.

– Na naj­święt­sze Bó­stwo Mórz i Je­zior!– Ma­rina sta­nęła w pół kroku i zła­pała się za głowę. – Co tu się stało?

Lilu za­mru­gała zdez­o­rien­to­wana. Po­miesz­cze­nie wy­glą­dało, jakby przed chwilą prze­szło tędy tor­nado. Je­den z ko­szy był prze­wró­cony, do tego pra­wie wszę­dzie znaj­do­wały się po­roz­rzu­cane owoce (czę­ściowo zmiaż­dżone). Po­tar­gana i umo­ru­sana dziew­czynka stała w cen­trum po­bo­jo­wi­ska z miną nie­wi­niątka.

– To przez Pło­myka... Uczy­łam go apor­to­wać, ale zu­peł­nie nam nie szło.

Ma­rina po­pa­trzyła na pu­pila grze­ją­cego gnaty na słońcu. Pod­niósł le­ni­wie łeb, żeby zo­ba­czyć, co się dzieje. Gdy stwier­dził, że wo­kół nie ma nic war­tego uwagi, znowu się po­ło­żył i przy­mknął oczy.

– Czy ktoś tu był? – za­py­tała Ma­rina, roz­glą­da­jąc się po sto­dole i szu­ka­jąc sprawcy. Nie mo­gła uwie­rzyć, że ma­łej Lilu na­gle od­biło i po­sta­no­wiła ob­ró­cić sto­dołę w po­bo­jo­wi­sko. Jej córka nie spra­wiała pro­ble­mów wy­cho­waw­czych.

– Nie. Niby kto?– Dziew­czynka po­wie­działa gładko, krzy­żu­jąc palce za ple­cami. Ma­rina przy­glą­dała jej się przez chwilę po­dejrz­li­wie. Jej córka nie kła­mała. W końcu ko­bieta po­ki­wała groź­nie pal­cem.

– Młoda damo! Tak nie wolno! Czy zda­jesz so­bie sprawę, ile strat wy­rzą­dzi­łaś? My­śla­łam, że je­steś wy­star­cza­jąco doj­rzała…

– Prze­pra­szam. Za­raz wszystko po­sprzą­tam – obie­cała dziew­czynka, li­cząc, że ro­dzi­cielka so­bie pój­dzie i bę­dzie miała moż­li­wość ochrza­nić no­wego ko­legę.

– Nie. Le­piej tu już nic nie do­ty­kaj– po­wie­działa Ma­rina, roz­glą­da­jąc się pa­nicz­nie po wnę­trzu. – Idź do swo­jego po­koju.

– Mamo... po­sprzą­tam... po­mogę… – na­le­gała mała, nie ukry­wa­jąc skru­chy i szu­ra­jąc bu­tem po drew­nia­nej pod­ło­dze. Nie­chcący zmiaż­dżyła ko­lejny owoc. Matka za­ci­snęła usta w wą­ską li­nię.

– Le­piej ty mi wię­cej nie po­ma­gaj. Idź do swo­jej kom­naty... Mu­szę prze­dys­ku­to­wać kwe­stię kary z twoim oj­cem. – Ma­rina po­tarła się ner­wowo po czole. To był pierw­szy wy­bryk dziew­czynki i nie miała po­ję­cia jak za­re­ago­wać. Po­dej­rze­wała, że to dla­tego, że dziecko nie ma się z kim ba­wić. Ma­łej nie po­do­bał się po­mysł, że matka zo­sta­nie tu­taj i za­cznie sprzą­tać. Mo­głaby się na­tknąć na kosz, w któ­rym prze­by­wał ten nic­poń. Bądź co bądź, Lilu wie­działa, że od­kry­cie przez ro­dzi­ców prawdy nie przy­nio­słoby nic do­brego.

– Źle się czuję... – Dziew­czynka do­tknęła te­atral­nie czoła wierz­chem dłoni. – Od­pro­wa­dzisz mnie cho­ciaż do scho­dów?

Matka od razu zmie­niła wy­raz twa­rzy ze sta­now­czego na za­tro­skany. Mała nie wie­działa, czy to dla­tego, że była cała czer­wona od wy­siłku i emo­cji, ale Ma­rina o dziwo jej uwie­rzyła. W ciągu pię­ciu mi­nut zna­la­zła się w swo­jej sy­pialni z fe­ler­nym kom­pre­sem na czole. Zmar­twieni ro­dzice znowu we­zwali sta­rego me­dyka, który wmu­sił w nią por­cję nie­smacz­nych ziół na uspo­ko­je­nie.

Tego wie­czora jed­nak miała w no­sie to, że le­kar­stwa sma­kują okrop­nie. Pierw­szy raz za­sy­piała z my­ślą, że ma przy­ja­ciela.

Blady sierp księ­życa świe­cił wy­soko na nie­bie, od­bi­ja­jąc się po­dwój­nie w ta­flach są­sia­du­ją­cych je­zior. Nocne po­wie­trze było parne, a ci­sza snu spo­wi­jała całą do­linę, za­kłó­cana je­dy­nie przez sub­telny kon­cert le­śnych cy­kad. Lilu spała spo­koj­nie, przy­tu­la­jąc głowę do ciała Pło­myka.

Ta­fla obu je­zior zda­wała się za­sty­gnąć bez ru­chu. Lilu prze­wró­ciła się na drugi bok, wzdy­cha­jąc ci­chutko. Sza­kal otwo­rzył nie­przy­tom­nie oczy, mruk­nął nie­za­do­wo­lony ze zmiany po­zy­cji i uło­żył się w no­gach.

Po je­zio­rze prze­szedł nie­spo­kojny po­dmuch, mą­cąc wodę. Cy­kady uci­chły z miej­sca, a ko­nie w stajni wro­giego ple­mie­nia za­rżały nie­spo­koj­nie.

Lilu prze­wró­ciła się na plecy i prze­tarła spo­cone czoło. Na­gle jej uszu do­biegł zło­wiesz­czy dźwięk ude­rze­nia gromu. Mała obu­dziła się na­tych­miast, ner­wowo sia­da­jąc na brzegu le­go­wi­ska. Wszystko stało się w ciągu za­le­d­wie kilku se­kund. Zza je­ziora do­bie­gło jesz­cze kilka wy­bu­chów, po czym po­wie­trze wy­peł­niły prze­ra­ża­jące jęki i krzyki ucie­ka­ją­cych ofiar ma­sa­kry.

Dziew­czynka za­alar­mo­wana od­gło­sami szybko wy­bie­gła na ta­ras i sta­nęła na pal­cach, przy­glą­da­jąc się sce­nom za je­zio­rem z otwartą bu­zią. Cała osada drew­nia­nych chat stała w pło­mie­niach, a jej miesz­kańcy ucie­kali w po­pło­chu, wrzesz­cząc wnie­bo­głosy. Po chwili na ta­ra­sie po­ja­wili się ro­dzice Lilu. Matka po­ło­żyła opie­kuń­czo dłoń na ra­mie­niu dziecka.

– Mu­simy im po­móc... – po­wie­działa ci­cho Lilu. Nie do­cze­kaw­szy się żad­nej re­ak­cji ze strony ro­dzi­cieli, za­częła krzy­czeć, szar­piąc ojca za prze­gub.

– Oni nas po­trze­bują! Wy­ślij straż­ni­ków!

Sem­myr wy­pu­ścił po­wie­trze, wziął ją na ręce i przy­tu­lił mocno.

– Ko­cha­nie... Nic nie mo­żemy zro­bić... – po­wie­dział ła­god­nie i za­czął ją za­no­sić do środka. Dziew­czynka do­stała szału, za­częła się wy­ry­wać i okła­dać ojca pię­ściami.

– Mu­simy im po­móc! Wszy­scy za­raz zginą! Tam są dzieci!

Ro­dzice wy­mie­nili po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Oj­ciec bez słowa za­niósł małą do jej po­koju i mimo jej wrza­skli­wych pro­te­stów za­mknął drzwi na ry­giel od ze­wnątrz. Lilu przy­mknęła oczy, prze­ko­nana, że za chwilę do­sta­nie za­pa­ści. Usta jej za­drżały, kiedy za­le­wała ją świeża fala fu­rii. Po chwili za­częła wa­lić pię­ściami w drzwi jak opę­tana, ko­pać je i dra­pać pa­znok­ciami. Darła się, jakby ją ob­dzie­rano ze skóry i prze­kli­nała ojca za to, że ją uwię­ził. Nie po­tra­fiła po­wie­dzieć, ile to trwało, ale nie tra­ciła za­pału, ucie­ka­jąc się do na­prawdę nie­na­wist­nych sfor­mu­ło­wań. Nie­stety, mimo jej de­ter­mi­na­cji i krzy­ków, ro­dzice po­zo­sta­wali nie­ugięci. Gdy cał­ko­wi­cie stra­ciła głos, oparła czoło o drew­niane drzwi i po­grą­żyła się w głę­bo­kim pła­czu.

Na­stęp­nego dnia przed po­łu­dniem znie­na­wi­dzone wrota wresz­cie się uchy­liły. Lilu wy­bie­gła, trą­ca­jąc ojca bez sza­cunku. Od mo­mentu po­budki nie zdrzem­nęła się na­wet przez se­kundę, była blada jak ściana i miała dwa wiel­kie cie­nie pod oczami.

Wy­bie­gła na za­lany szarą mgłą dzie­dzi­niec i kop­nia­kiem otwo­rzyła drzwi do sto­doły. Pół nocy mo­dliła się, by oka­zało się, że chło­piec nie miał oka­zji się wy­mknąć i na­dal tam się cho­wał. Nie­stety, kosz, w któ­rym się ukrył, zio­nął po­nurą pustką. Wy­pu­ściła po­wie­trze z fru­stra­cją i kom­plet­nie zre­zy­gno­wana wró­ciła z po­wro­tem na dwór, su­nąc po żwi­rze jak duch.

Je­den ze zwia­dow­ców zda­wał wła­śnie ra­port jej ojcu. Wy­ła­pała tylko: „Nikt nie prze­żył” i po­pa­trzyła z trwogą na do­ro­słych. Gdy zła­pali jej spoj­rze­nie, na­tych­miast ucięli roz­mowę. Pio­ru­no­wała ich męt­nym spoj­rze­niem zbo­la­łych oczu przez do­brych kilka ude­rzeń serca.

– Lilu... – po­wie­dział oj­ciec, wy­cią­ga­jąc do niej dłoń.

Mała po­pa­trzyła na niego z żą­dzą mordu w oczach. Za­ci­snęła dło­nie w piąstki, sap­nęła z iry­ta­cji, po czym za­częła wy­co­fy­wać się ty­łem. Straż­nicy au­to­ma­tycz­nie ru­szyli jej śla­dem, ale Sem­myr po­wstrzy­mał ich ręką.

– Niech idzie.

Lilu ru­szyła jak wy­rzu­cona z procy, nie wie­działa na­wet, kiedy zna­la­zła się w ko­ro­nie kwit­ną­cej wi­śni, by za chwilę prze­sko­czyć na drugą stronę muru. Rzu­ciła się do sza­leń­czego biegu do­okoła je­ziora. Mu­siała... mu­siała prze­ko­nać się na wła­sne oczy.

Gdy do­tarła do osady, przy­wi­tał ją smętny wi­dok le­d­wie tlą­cego się po­go­rze­li­ska. Zwol­niła do mar­szu i za­częła prze­cze­sy­wać wzro­kiem czarne ru­iny chat. Chciała go za­wo­łać, ale zdała so­bie sprawę, że na­wet nie wie, jak ma na imię. Żadne krzyki jed­nak na nic by się zdały. Na tym po­nu­rym cmen­ta­rzy­sku nie było ży­wej du­szy.

Po cier­pli­wych po­szu­ki­wa­niach by­stre oko dziew­czynki w końcu wy­pa­trzyło to, czego szu­kało. Na plaży, w miej­scu, gdzie wcze­śniej tań­czono do zmy­sło­wych dźwię­ków, te­raz do­ga­sał stos uło­żony z ciał. „Co za iro­nia”, po­my­ślała z bó­lem dziew­czynka. Stan spo­pie­le­nia nie­stety nie po­zwa­lał na iden­ty­fi­ka­cję za­mor­do­wa­nych, więc gdzieś w głębi serca ży­wiła na­dzieję, że jej przy­ja­ciel się ura­to­wał. Spryt­nie scho­wał się w ja­kimś za­ułku albo wszedł na drzewo.

Nie­stety przy­szedł mo­ment, w któ­rym na­dzieja pry­sła jak bańka my­dlana. Lilu za­marła z otwar­tymi ustami, wpa­tru­jąc się w punkt nie­opo­dal stosu. Gdy wresz­cie ze­brała się w so­bie, by sta­wić czoła praw­dzie, po­de­szła sztywno i kuc­nęła po­woli. Wy­cią­gnęła przed sie­bie trzę­sącą rękę i pod­nio­sła z ziemi bran­so­letkę z ko­ra­li­kiem w kształ­cie piórka za­to­pio­nego w czer­wo­nej ży­wicy.

– Nie zna­łam na­wet two­jego imie­nia... – po­wie­działa z ża­lem i za­nio­sła się gorz­kim szlo­chem. Ki­wała się do przodu i do tyłu, obej­mu­jąc rę­koma ko­lana. Ból spo­wił każdą ko­mórkę ciała dziew­czynki, spra­wia­jąc, że nie mo­gła w so­bie wy­krze­sać siły woli, żeby wstać i wró­cić do domu.

Roz­dział 3

Dwanaście lat później

– Wio! – Lilu po­go­niła ka­rego ko­nia przez grzą­skie mo­kra­dła i od­wró­ciła głowę z sza­lo­nym uśmie­chem. – Nie do­go­nisz mnie!

– To się jesz­cze okaże!

Kilka me­trów za nią gnał jeź­dziec o ciem­nych, ru­da­wych wło­sach i orze­cho­wych oczach. Była mię­dzy nimi spora róż­nica wieku, ale żad­nemu z nich to nie prze­szka­dzało. Od kiedy Lilu skoń­czyła pięt­na­ście lat, dwu­dzie­sto­sied­mio­la­tek za­czął ina­czej ją trak­to­wać i nie upły­nęło wiele czasu, nim się za­przy­jaź­nili.

Kary koń prze­sko­czył przez wielki prze­wró­cony ko­nar i wy­lą­do­wał miękko na ścieżce. Po chwili ru­mak męż­czy­zny zro­bił to samo, jeź­dziec się z nią zrów­nał, od­ry­wa­jąc ręce do góry i śmie­jąc się gło­śno.

– Umiesz tak?

– Wa­lery... Nie po­pi­suj się! – Lilu zga­niła przy­ja­ciela z uśmie­chem na twa­rzy.

Nim się obej­rzeli, zna­leźli się na wznie­sie­niu i ich ko­nie zwol­niły do stepu.

– Gdzież bym śmiał... ale nie martw się, co­raz le­piej ci idzie... – po­wie­dział, ro­biąc minę nie­wi­niątka.

– Wiem – przy­znała zu­chwale, a w jej oczach za­iskrzyły się ogniki ra­do­ści. Ostat­nio spę­dzali ze sobą bar­dzo dużo czasu. Wielu dwo­rzan plot­ko­wało na te­mat ich re­la­cji i otwar­cie mó­wiło o ro­man­sie, ale nic ta­kiego nie miało miej­sca. Wa­lery był dla niej jak star­szy brat, któ­rego ni­gdy nie miała. Naj­lep­szy przy­ja­ciel, tro­skliwy i opie­kuń­czy. Naj­młod­szy ry­cerz z gwar­dii ojca, ten sam straż­nik, któ­rego przed laty oma­miła z po­mocą Pło­myka i wy­mknęła się na zwiady do osady za je­zio­rem. Do dzi­siaj mu się do tego nie przy­znała, trzy­ma­jąc asa na spe­cjalną oka­zję.

Zsie­dli z koni i za­częli je pro­wa­dzić za uzdy do nie­wiel­kiego wo­do­poju, aby zwie­rzęta się na­piły.

Lilu prze­cią­gnęła się, roz­pro­sto­wu­jąc ko­ści po dłu­giej jeź­dzie. Kiedy sta­nęli na skraju wznie­sie­nia, wiatr igrał z ko­smy­kami jej kru­czych wło­sów. Wy­pu­ściła no­stal­gicz­nie po­wie­trze, gdy jej oczy prze­śli­zgnęły się po siel­skich wi­do­kach. Przez ostat­nie kilka lat wiele się zmie­niło. Wpływy wo­dza Sem­myra roz­cią­gnęły się za wodę, obej­mu­jąc te­reny przy­na­leżne do dwóch je­zior. Mur prze­bu­do­wano, tak by oka­lał nowe zie­mie, lecz te­raz bramy Vat­tów były otwarte dla po­dróż­nych i miesz­kań­ców. Na po­łu­dniu mó­wiono o tej kra­inie jako o Kró­le­stwie Dwóch Je­zior i taka na­zwa się do­sko­nale przy­jęła. Mimo że Sem­myr nie uwa­żał się za króla, wielu przy­jezd­nych go tak na­zy­wało i z cza­sem ten ty­tuł do niego przy­lgnął jak oset do szaty. Co za tym idzie, Ma­rinę za­częto na­zy­wać kró­lową, a Lilu księż­niczką. Dzięki ry­bo­łów­stwu kró­le­stwo pro­spe­ro­wało, roz­kwitł han­del, bu­do­wano nowe do­mo­stwa i z ra­do­ścią wi­tano przy­by­szy, któ­rzy chcieli za­sie­dlać zie­mie Vat­tów. Otwar­cie mó­wiono o de­ka­dzie roz­woju i do­bro­bytu, co nie­zmier­nie cie­szyło władcę i jego po­plecz­ni­ków.

– To już ju­tro. De­ner­wu­jesz się?– za­py­tał Wa­lery, sta­jąc obok dziew­czyny. Po­pa­trzyła mu w oczy, uśmie­cha­jąc się nie­wy­raź­nie.

– Z jed­nej strony tak, z dru­giej nie mogę się już do­cze­kać.

Ma­rina od wcze­snych go­dzin po­ran­nych po­ma­gała córce się przy­go­to­wać. Lilu przy­mie­rzyła chyba kil­ka­na­ście su­kie­nek, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, w któ­rej z nich wy­glą­dała naj­ko­rzyst­niej. Na co dzień cho­dziła w wy­god­nej tu­nice i skó­rza­nych spodniach – ide­al­nym, wy­god­nym ze­sta­wie do jazdy kon­nej, bie­ga­nia, wspi­na­nia się i strze­la­nia z łuku. Nie była przy­zwy­cza­jona do ta­kich kre­acji i w każ­dej było jej nie­wy­god­nie. W końcu zde­cy­do­wała się na długą, pro­stą, se­le­dy­nową togę ze szla­chet­nego płótna. Je­dy­nym ozdob­nym wy­koń­cze­niem były ele­menty per­ło­wej masy na ra­mio­nach.

– A co, je­żeli mu się nie spodo­bam? – za­py­tała Lilu, pa­trząc matce w oczy w lu­strze. Ma­rina wła­śnie upi­nała jej włosy z tyłu głowy. Wy­jęła z ust ostat­nią spinkę i po­wie­działa:

– Ko­cha­nie, je­steś piękną istotą i nie­je­den dałby so­bie od­ciąć prawą dłoń, żeby się z tobą oże­nić. Mo­żesz być spo­kojna.

– Mamo, ale to czło­wiek... Sama nie wiem... – Lilu po­krę­ciła głową, a ozdoby z jej upię­cia za­mi­go­tały w po­ran­nym świe­tle. Ni­ska sa­mo­ocena wle­wała w jej serce całe mo­rze wąt­pli­wo­ści.

– Twój oj­ciec wie, co robi. Wszystko bę­dzie do­brze. Wa­lery z tobą po­je­dzie.

Młoda po­ki­wała głową bez uśmie­chu i od­wró­ciła wzrok od ro­dzi­cielki. Nie chciała po­ka­zać zde­ner­wo­wa­nia lub nie­doj­rza­ło­ści. Wie­działa, co na­leży zro­bić.

– A wy nie?

Matka po­krę­ciła głową z uśmie­chem.

– Tak, wiem... Siła jest w nie­skoń­czo­no­ści... – przy­znała dziew­czyna, przy­my­ka­jąc po­wieki z dłu­gimi czar­nymi rzę­sami.

Było to stare po­wie­dze­nie Vat­tów, po­wta­rzane przez po­ko­le­nia. Lilu za nie­skoń­czo­ność uzna­wała spi­ralną wieżę, w któ­rej za­sia­dał władca. Siła ich na­rodu była w nim, a przy ne­go­cja­cjach po­li­tycz­nych Sem­myr był bar­dzo kon­kretny. Wie­działa, że chcąc po­ka­zać swoją po­tęgę, nie wy­brałby się jako pierw­szy w kie­runku po­ten­cjal­nego so­jusz­nika.

To ne­go­cja­tor są­sia­du­ją­cego kró­le­stwa przy­był z pro­po­zy­cją so­ju­szu i po­pro­sił o rękę córki Sem­myra, w imie­niu swo­jego pana.

O osa­dzie lu­dzi Lilu nie wie­działa za dużo, je­dy­nie tyle, że była bar­dzo liczna, a miesz­ka­jący w niej wo­jow­nicy byli wy­jąt­kowo silni, jak na lu­dzi.

O ile wcze­śniej de­li­katne drże­nie ciała można było uznać za na­tu­ralne zde­ner­wo­wa­nie, to kiedy stopy dziew­czyny do­tknęły bruku dzie­dzińca i jej oczy zo­ba­czyły przy­go­to­wany po­wóz, wpa­dła w praw­dziwą pa­nikę.

Przez chwilę miała ochotę bła­gać Wa­le­rego, żeby ucie­kli, ale srogi wzrok ojca przy­wró­cił jej trzeź­wość my­śle­nia. Ru­szyła z miej­sca na mięk­kich no­gach, ma­jąc wra­że­nie, że się za­raz prze­wróci.

Przez ostat­nie pół roku co­dzien­nie my­ślała o tym dniu, nie mo­gąc się go do­cze­kać. Chciała po­móc ojcu i do­pro­wa­dzić do zjed­no­cze­nia ście­ra­ją­cych się ze sobą dwóch kul­tur. Zo­stać kró­lową eg­zo­tycz­nego dla niej rodu. Czcić i ko­chać swo­jego męża bez­wa­run­kowo, uro­dzić mu piękne dzieci, które w przy­szło­ści obejmą tron. Król Osady za Górą (tak ją na­zy­wano wśród Vat­tów) miał być mę­ski, wraż­liwy i cie­kawy dzieł sztuki, które wy­twa­rzano w Kró­le­stwie Dwóch Je­zior. Lilu wie­działa, że nie­jedna dziew­czyna ma­rzy­łaby o ta­kim za­szczy­cie, dla­tego tak bar­dzo się mar­twiła, czy nie roz­cza­ruje przy­szłego mał­żonka.

Ma­rina mocno przy­tu­liła córkę na po­że­gna­nie, a oj­ciec zło­żył na jej gło­wie tro­skliwy po­ca­łu­nek, po­da­jąc jej nie­wielki pa­ku­nek.

– To mały po­da­rek dla króla... – po­wie­dział ci­cho.

Lilu nie mo­gła spoj­rzeć im w oczy, czu­jąc, że jak to uczyni, na­tych­miast się roz­pła­cze. Wa­lery wziął ją pod rękę i po­mógł jej wsiąść do drew­nia­nego po­wozu. Sam do­siadł ko­nia i wraz z całą eskortą ru­szyli na Po­łu­dnie.

Lilu na­pięta jak struna je­chała z rę­koma roz­ło­żo­nymi po dwóch stro­nach ak­sa­mit­nych po­du­szek, tak by nie po­gnieść przy­pad­kiem se­le­dy­no­wej togi. Oparła głowę o za­głó­wek, pró­bu­jąc opa­no­wać przy­spie­szone bi­cie serca. Za chwilę ją jed­nak opu­ściła, by nie znisz­czyć fry­zury.

– To wa­riac­two... – mruk­nęła do sie­bie i po­ru­szyła lekko ra­mio­nami, pró­bu­jąc choć tro­chę się roz­luź­nić. Chwy­ciła mały bu­kłak, który bu­jał się prze­wie­szony przez klamkę od drzwi po­wozu. Od rana ze zde­ner­wo­wa­nia nic nie ja­dła i czuła, że ma w ustach pu­sty­nię. Upiła kilka łap­czy­wych ły­ków. Na­gle ko­nie za­rżały i po­wóz za­trzy­mał się znie­nacka. Ciecz chlap­nęła na se­le­dy­nowy ma­te­riał togi, spra­wia­jąc, że dziew­czyna prze­klęła w my­ślach. „Na szczę­ście to tylko woda, wy­schnie, nim do­je­dziemy”, po­wie­działa so­bie. Wyj­rzała przez okno po­wozu, pró­bu­jąc od­gad­nąć przy­czynę po­stoju. Prze­wi­dy­wała, że po­dróż zaj­mie co naj­mniej kilka go­dzin. Nie było moż­li­wo­ści, żeby już do­je­chali na miej­sce. Na chwilę w po­wo­zie zro­biło się ciem­niej. Ciało ko­nia zna­la­zło się na wy­so­ko­ści okna, za­sła­nia­jąc świa­tło.

– Nie wy­chodź – po­wie­dział Wa­lery przez szparę w drzwiach. Śle­dziła ruch ru­maka iskrzą­cymi, nie­bie­skimi oczami. Po chwili z przodu po­wozu roz­legł się nie­zna­jomy dziew­czy­nie chro­po­waty głos.

– Pa­nie... bła­gam...

Str­wo­żony ton star­szego czło­wieka wy­wa­bił Lilu nie­zwłocz­nie na ze­wnątrz. Otwo­rzyła drzwi i wy­sko­czyła w grzą­skie błoto. Wi­docz­nie do po­łu­dnio­wych re­jo­nów nie do­tarła jesz­cze wie­dza o bru­ko­wa­niu go­ściń­ców. Ja­sne trze­wiki od razu prze­mo­kły, a na rąbku szaty po­ja­wiły się brą­zowe kro­ple.

„Cho­lera, to nie wy­schnie”, po­my­ślała Lilu, krzy­wiąc się z nie­szczę­ścia. Mimo wszystko chwy­ciła togę w palce i prze­szła przed po­wóz, mlasz­cząc de­li­kat­nymi trze­wi­kami.

– Zejdź z drogi, czło­wieku. Spie­szymy na spo­tka­nie two­jemu kró­lowi – po­wie­dział Wa­lery, jego ton był ła­godny i sta­now­czy.

Męż­czy­zna wy­glą­dał jak śmierć na cho­rą­gwi, był prze­raź­li­wie chudy, a pod jego oczami ja­wiły się dwa sine wory. Zda­nie wy­po­wie­dziane przez straż­nika spra­wiło, że jego twarz przy­brała wrogi wy­raz, a oczy za­pło­nęły nie­chę­cią.

– Ten roz­bój­nik to nie jest mój król... – Splu­nął, oka­zu­jąc brak sza­cunku. Straż­nicy po­ru­szyli się nie­spo­koj­nie z mie­czami w go­to­wo­ści, ale Lilu po­wstrzy­mała ich ge­stem ręki.

– Czemu tak mó­wisz? – za­py­tała z prze­ra­że­niem. Nie po­do­bało jej się, że wie­śniak po­zwala so­bie na tak wul­garny gest, jed­nak nie była głu­pia i wie­działa, że za tym za­cho­wa­niem stoi ja­kiś po­wód. Po­dej­rze­wała na­wet jaki.

Męż­czy­zna po­pa­trzył na nią ma­to­wymi źre­ni­cami i par­sk­nął.

– Bo ten gnój na nic lep­szego nie za­słu­guje. A ty... ty pew­nie je­steś ko­lejną la­dacz­nicą wie­zioną, by grzać mu łoże.

Lilu otwo­rzyła sze­roko oczy, nie mo­gąc uwie­rzyć w to, co wła­śnie pa­dło z ust męż­czy­zny. Po­czuła, jak do jej żo­łądka wpada bryła lodu.

Miarka się prze­brała. Wa­lery ze­sko­czył z ko­nia, wyj­mu­jąc znowu miecz. Nikt nie bę­dzie ob­ra­żał księż­niczki Li­liany.

– Nie! – Po­wstrzy­mała go czar­no­włosa, po czym prze­łknęła ślinę. Zwró­ciła się do męż­czy­zny. – Gło­du­jesz, czło­wieku?

Po­pa­trzył na nią, jakby była nie­do­ro­zwi­nięta. Po­li­czyła do trzech w my­ślach i przy­mknęła po­wieki.

– Daj­cie mu skrzy­nię z wę­dzo­nymi ry­bami, tę naj­więk­szą.

– Ależ Lilu... – sprze­ci­wił się Wa­lery. Jego zda­niem trzeba by siłą od­uczyć męż­czy­zny ob­ra­ża­nia władcy i jego przy­szłej żony.

– Po­wie­dzia­łam... – wark­nęła to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. Straż­nicy na­tych­miast zdjęli z góry po­wozu wska­zany pa­ku­nek, po czym po­sta­wili go mię­dzy dziew­czyną i włó­częgą.

– Są świeże. Po­winny ci wy­star­czyć na ja­kiś czas. Po­dziel się z in­nymi po­trze­bu­ją­cymi, je­żeli ja­kichś znasz. Nie prze­jesz wszyst­kiego, nim się ze­psują. – Uchy­liła skrzy­nię, żeby mu po­ka­zać za­war­tość. – Te zjedz­cie w pierw­szej ko­lej­no­ści, wska­zała wiel­kie płaty ró­żo­wych fi­le­tów.

Że­brak przy­glą­dał jej się przez chwilę po­dejrz­li­wym spoj­rze­niem, po czym wy­buchł nie­kon­tro­lo­wa­nym śmie­chem. Lilu nie od­na­la­zła w nim jed­nak cie­nia ra­do­ści.

– Wiem, kim je­steś, pa­niu­siu.

– Grzecz­niej ... – Wa­lery znowu po­czuł, jak ręka go świerzbi na klin­dze.

Włó­częga jed­nak się nie prze­jął i da­lej wbi­jał w dziew­czynę po­gar­dliwe spoj­rze­nie.

– Córka Sem­myra... – wy­pluł to imię, jakby było tru­ci­zną.

– Znasz mo­jego ojca? – za­py­tała Lilu, nie­zra­żona jego wro­go­ścią.

Bie­dak po­krę­cił głową. Dziew­czy­nie ci­snęło się na usta gra­do­bi­cie py­tań, ale dziwny roz­mówca ode­zwał się, nim zdą­żyła na­brać po­wie­trza:

– Jedź do swo­jego króla, dziew­czę. Tylko nie za­chły­śnij się wła­dzą.

Lilu za­mru­gała kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wana. Że­brak ukło­nił jej się w pas, po czym za­rzu­cił na ra­mię skrzy­nię i zszedł im z drogi, sa­lu­tu­jąc Wa­le­remu. Gdy wra­cała do po­wozu, straż­nik stu­kał się pal­cem w czoło, da­jąc ja­sno do zro­zu­mie­nia, co o tym wszyst­kim my­śli.

Dziew­czyna aż do sa­mej osady po­dró­żo­wała w pa­skud­nym hu­mo­rze, krzy­żu­jąc ręce na piersi i ga­piąc się bez­myśl­nie w okno. Sie­działa już wy­god­nie z no­gami opar­tymi o sie­dze­nie, nie zwra­ca­jąc uwagi, czy jej toga się po­gnie­cie. I tak była cała brudna.

Po pew­nym cza­sie po­wóz za­trzy­mał się po raz ko­lejny. „Co znowu?”, po­my­ślała z iry­ta­cją. Drzwi się otwo­rzyły i Wa­lery wsu­nął do środka głowę.

– Je­ste­śmy.

Lilu wy­cho­dząc z wozu, znowu wdep­nęła w grzą­skie błoto. Po­zwo­liła so­bie na prze­kleń­stwo, któ­rego nie po­wsty­dziłby się naj­gor­szy szewc. Zmarsz­czyła de­li­kat­nie no­sek. W osa­dzie trą­ciło nie­przy­jem­nym za­pa­chem z rynsz­toka. Kiedy my­ślała, że go­rzej już być nie może, jak na złość z nieba lu­nął siar­czy­sty deszcz, spra­wia­jąc, że ja­sna toga za­częła się le­pić do ciała. „Pięk­nie, po pro­stu pięk­nie”.

Spoj­rzała w dół ulicy i na­po­tkała kil­koro par błysz­czą­cych oczu na­le­żą­cych do umo­ru­sa­nych, wy­chu­dzo­nych dzieci. Star­sza ko­bieta, wi­dząc, że się ga­pią, na­tych­miast je roz­go­niła i za­częła się kła­niać w pas, prze­pra­sza­jąc za pro­blem. Lilu spio­ru­no­wała ją ostrym wzro­kiem. Prze­cież ma­lu­chy nic złego nie zro­biły.

Po chwili kon­ster­na­cji rzu­ciła okiem na bramę pro­wa­dzącą na dzie­dzi­niec zamku. Sama nie wie­działa, dla­czego po­czuła tak wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie. Czyżby li­czyła, że przy­wita ją uro­czy­sty or­szak? Jed­nak ni­kogo tam nie było, ale po­sta­no­wiła wziąć to za do­brą kartę. Przy­naj­mniej nikt nie wi­dział, jak księż­niczka Li­liana wy­gląda jak zmo­kła kura, za­to­piona w bło­cie po kostki.

Straż­nicy wzięli jej ba­gaże, a ona ru­szyła ich śla­dem, przy­glą­da­jąc się drew­nia­nej ma­je­sta­tycz­nej bu­dowli. Jak się oka­zało, była zbu­do­wana na pla­nie kwa­dratu z czte­rema wie­żami w ro­gach.

Brama skrzyp­nęła i za­częła się pod­no­sić do góry, uka­zu­jąc nie­wielki dzie­dzi­niec pe­łen błota. Opo­wie­ści krą­żące mię­dzy po­dróż­nymi nie kła­mały. Tu­byl­czy straż­nicy fak­tycz­nie ro­bili wra­że­nie – byli wy­socy i mu­sku­larni. Przy nich straż Vat­tów wy­glą­dała jak młodsi ko­le­dzy do ro­bie­nia za worki tre­nin­gowe. Lilu po­czuła zimne dresz­cze bie­gnące wzdłuż krę­go­słupa, gdy so­bie to uświa­do­miła. Brama opa­dła za nimi z gło­śnym ło­sko­tem. Nie wie­dzieć czemu, spo­tę­go­wało to tylko nie­po­kój dziew­czyny. Nim do­tarła do głów­nych wrót, jej szata była już brą­zowa do sa­mych ko­lan, a ciało i włosy prze­mo­czone, jakby pły­nęła wpław przez je­zioro. Okryła się szczel­niej płasz­czem, żeby nie bu­dzić po­dej­rzeń.

Wi­dząc jej opła­kany stan, Wa­lery za­py­tał naj­bliż­szego straż­nika, czy może wska­zać kom­natę księż­niczce, żeby mo­gła się przy­go­to­wać przed spo­tka­niem z kró­lem. Ten spoj­rzał na niego dziw­nie, po czym kiw­nął głową i ru­szył w głąb jed­nego z ko­ry­ta­rzy. Otwo­rzył nie­wiel­kie drzwi i wpu­ścił dziew­czynę do cia­snej izby, która swoim me­tra­żem bar­dziej przy­po­mi­nała skła­dzik na mio­tły niż kom­natę dla przy­szłej żony władcy. Wa­lery nie kry­jąc szoku, wsu­nął skrzy­nię z jej ubra­niami i oznaj­mił, że po­czeka na ze­wnątrz. Lilu była bli­ska pła­czu, ale wie­działa, że musi się wziąć w garść. Wy­cią­gnęła z ba­gażu ło­so­siową suk­nię z dość spo­rym de­kol­tem i per­łowe pan­to­felki. Nie­zwłocz­nie się prze­brała, igno­ru­jąc gę­sią skórkę prze­szy­wa­jącą na wskroś całe ciało. Za­częła po­pra­wiać fry­zurę, ale było tylko go­rzej, więc po­sta­no­wiła po pro­stu roz­pu­ścić włosy. Wy­cią­gnęła z ba­gażu po­da­rek dla króla. Nie zwle­ka­jąc dłu­żej, otwo­rzyła drzwi i wy­szła pew­nie na ko­ry­tarz. Ski­nęła na ciem­no­wło­sego mię­śniaka i po­wie­działa wy­nio­słym to­nem:

– Pro­wadź do króla.