W krainie siedmiu słońc - Wojciech Obremski - ebook + książka

W krainie siedmiu słońc ebook

Wojciech Obremski

4,0

Opis

Królestwo Solarii było przez wieki spokojną krainą, w której panowała harmonia, a jej mieszkańcy żyli dostatnio i szczęśliwie pod opieką sprawiedliwego władcy. Źródłem dobrobytu Solarii było siedem słońc, których energia dawała ludziom siłę, zdrowie i szczęście.

Wszystko zmieniło się w momencie, gdy kraj opanował okrutny Kattler na czele swej armii. Siedem słońc zgasło, a Solaria pogrążyła się w mroku. Mimo upływu czasu, mieszkańcy Solarii nie porzucili nadziei na odzyskanie wolności i pokonanie tyrana. Część z nich zaszyła się z dala od siedzib ludzkich i postanowiła odnaleźć dawnego władcę swej ukochanej krainy. Tymczasem w małej wiosce, leżącej daleko od stolicy, żyje wraz ze swoim dziadkiem chłopiec, który jeszcze nie wie, że wkrótce przyjdzie mu odegrać niebagatelną rolę w zbliżającej się ostatecznej walce dobra ze złem...

– Myślisz, że moi rodzice nie żyją? – zapytał chłopiec.
– Tego nie powiedziałam – odparła szybko Miriam. – Nie wiadomo nawet, czy przyłączyli się do buntowników. Od tej chwili, gdy cztery lata temu wyszli z Vilo Vary nazbierać tasetu, słuch po nich zaginął. Twój dziadek z początku był zrozpaczony, jednak potem, im bardziej nasilały się plotki o przystąpieniu Amara i Ametisty do buntowników, tym większa narastała w nim gorycz i złość… Stary Grads z czasem uspokoił emocje, w końcu musiał wziąć się w garść, miał przecież ciebie.
– To dlatego nie chciał mi opowiadać o Strażniku, dlatego tak mało wiem o tamtych czasach… Znajdę ich! Znajdę rodziców! Tak samo jak uwolnię dziadka! – Elpin podniósł pięść w wojowniczym geście.


Wojciech Obremski, (ur. 1979 w Bydgoszczy) – dziennikarz. Do 2015 redaktor naczelny lubuskiego miesięcznika „Przekrój Lokalny”.

Był reporterem „Gazety Lubuskiej” oraz „Kuriera Zachodniego”, ponadto publikował m.in. w „Angorze”, „Expressie Bydgoskim”, „Gazecie Sulęcińskiej”, „Promocjach Kujawsko – Pomorskich”, „Świecie Kobiety”, „Pograniczu Lubuskim” i „Zeszytach Komiksowych”.

Obecnie przewodzi „Wiadomościom Powiatowym”, ukazującym się w powiecie słubickim. Jest również rzecznikiem prasowym starosty słubickiego.
Laureat kilku konkursów literackich, m.in. „Legenda o Sulęcinie”.
Autor książki „Krótka historia sztuki komiksu w Polsce 1945-2003” (Toruń 2005) oraz współautor „Galerii osobowości z terenu Krainy Szlaków Turystycznych” (Sulęcin 2015).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 55

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
4
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Nieoczekiwane pytanie

– Czy widziałeś kiedyś Strażnika, dziadku? – spytał nagle Elpin, poprawiając sobie poduszkę.

– Co? Skąd… to znaczy jakiego Strażnika? – Stary Grads odsunął się gwałtownie od okna, przez które oglądał walkę dwóch zwaśnionych mlekodajów. Starszy mężczyzna zastanawiał się, czy nie wkroczyć i nie ukrócić tej szamotaniny, gdy Elpin zadał mu to, jak się wydawało, niewygodne pytanie. – Nie powinieneś iść spać? Jutro czeka cię ciężki dzień, zabierasz jednego z mlekodajów na targ do Bod-rosan… Stary jest, czas go sprzedać – oznajmił chłopcu, unikając jego wzroku. – Dobranoc, chłopcze – uciął, zdmuchnął świecę i udał się po drewnianych schodach do swojej izby.

– Dobranoc, dziadku. – Elpin w ciemności z trudem odnalazł porozwalaną kołdrę, zdjął podarowany mu przez rodziców okrągły, najwyraźniej pozłacany, medalion i położył go na parapecie. Nakrył się, ale nie od razu usnął. Przed zaśnięciem przypomniała mu się poranna rozmowa ze starą Miriam.

Stara Miriam… trzeba przyznać, że bez niej maleńka Vilo Vara, leżąca nieopodal gwarnego Bod-rosan, nie byłaby taka sama. Kilka lat temu, podczas wyjątkowo mroźnej zimy, pojawiła się. Tak po prostu. Nikt nie wie, jak ani skąd nadeszła – natknął się na nią Gruby Jeno, gdy zagubiona stała przy dawnej świątyni siedmiu słońc. Prawo gościnności, tak jak we wszystkich miastach i osadach dumnego królestwa Solarii, było jednoznaczne: udzielić schronienia każdemu, kto o to poprosi. I choć Miriam, jak przedstawiła się kobiecina, o żadną pomoc nie prosiła, otrzymała od zarządcy wsi mały, ale przytulny domek niedaleko gospodarstwa, które prowadził stary Grads.

Elpin spotkał dziś Miriam przy gospodzie „Pod jasnym promieniem”, przed którą miała zwyczaj przesiadywać, nieraz całymi godzinami. Często otaczał ją wianuszek dzieciaków, lubiących wsłuchiwać się w jej opowieści o dalekich krainach, smokach oraz o czasach, kiedy jeszcze w królestwie Solarii panowała zgoda i harmonia, a o złym władcy Kattlerze, który opanował spokojne państwo wraz ze swymi żołdakami siedemnaście lat temu, nikt jeszcze nie słyszał.

Ale tym razem Miriam nie opowiadała tak jak zawsze. Żaden z małych słuchaczy nie rozumiał, kiedy mówiła o pewnym Strażniku, który, gdy nastanie czas, powróci na swój tron. Uwolni wtenczas Solarię od okrutnych rządów Kattlera i przywróci krainie blask siedmiu słońc, które zgasły wraz z nadejściem mrocznych lat. Elpin cały dzień nosił się z zamiarem zapytania dziadka, jakiego Strażnika Miriam miała na myśli, ale nie odważył się na to aż do wieczora. Sam nie wiedział dlaczego… Pewnie wyczuwał niechęć, którą z niewiadomego powodu żywił jego dziadek do kobiety znikąd.

O Gradsie nie było wcale wiadomo dużo więcej niż o Miriam. Mieszkał z dziesięcioletnim wnukiem Elpinem, którego przygarnął niegdyś pod swój dach po zniknięciu jego rodziców. Amar i Ametista zaginęli cztery lata temu w Lesie Jakmalskim podczas zbierania owoców tasetu. W wiosce różnie mówią: jedni, że para została pożarta przez dzikie zwierzęta, a drudzy, że przyłączyła się do buntowników. Tak czy owak, Elpin zostałby sam, gdyby nie Grads, ojciec Ametisty.

Nie w smak mu było to, jak sam zwał, przewrócenie życia do góry nogami. Od ponad dwudziestu lat, odkąd został wdowcem, jego dni wyglądały prawie tak samo: rano doił tłuste, kudłate mlekodaje, potem je karmił, a gdy w Bod-rosan był dzień targowy, zabierał bańki ze świeżym, niebieskawym mlekiem, by w mieście wymienić je na owoce lub solone mięso. Z każdej takiej wyprawy przywoził także kilka funtów tytoniu, zbieranego w wysokogórskich gajach Bos-ordas.

Po powrocie do chaty zajmował swoje ulubione miejsce w fotelu naprzeciwko okna, delektując się słodkawym smakiem świeżo nabitej fajki. Wieczorami przychodził czas na obchód gospodarstwa, a następnie na sen.

Tak pokrótce wyglądało życie Gradsa, nim pojawił się w nim sześcioletni wtedy Elpin. Z początku irytowały go ciągłe pytania chłopaka – a interesował się on wszystkim. Nie raz było to powodem utrapienia, jak wtedy, gdy wraz swe swoim przyjacielem z młyna, Kalrusem, utknął w studni – potem obaj tłumaczyli, że chcieli sprawdzić, czy prowadzi ona do podziemnego skarbca brunatnych gnomów. Skarbu wprawdzie nie znaleźli, zaś wychłodzeni lodowatą wodą spędzili kilkanaście dni w łóżku z wysoką gorączką. Kalrus zarobił ponadto parę razów od swego ojca – a trzeba przyznać, że młynarz rękę miał ciężką.

Grads, mimo że wyskoki podopiecznego burzyły mu od lat tworzony porządek, nigdy chłopca nie uderzył. Gardził przemocą, uważał, że każdy konflikt da się rozwiązać innymi sposobami. Toteż mając na względzie swoje zasady, a także zaginioną córkę, zaciskał zęby i dzielnie znosił młodzieńcze wybryki swojego coraz starszego wnuka.

Przyzwyczaił się też do jego nie zawsze łatwych pytań i coraz częściej łapał się na tym, że odpowiadanie na nie przynosi mu przyjemność i coś w rodzaju satysfakcji.

Tak było do ostatniego wieczora, kiedy Elpin zapytał o Strażnika.

Przerwana gra

– Twój rzut! – krzyknął Kalrus, w zasadzie nie wiadomo do kogo, bo dzieciarnia rozbiegła się po całym polu do gry w trawiaka. Była to niezbyt skomplikowana gra, jednak o dość niejasnych regułach, które tylko na pozór wydawały się proste.

Otóż każda z pięcioosobowych drużyn starała się sforsować obronę płotka należącego do drużyny przeciwnika i umieścić w niej szmacianą, wypełnioną najczęściej sianem, piłkę. Niby nic łatwiejszego, ale ostatnia moda prosto ze stolicy spowodowała lekką modyfikację przepisów, wskutek czego uległa zmianie liczba drużyn, a co za tym idzie – płotków.

Teraz gra toczyła się w cieniu aż trzech smukłych konstrukcji, a o punkty walczyło tyleż drużyn. Nic więc dziwnego, że na polu należącym do Astana, dawnego kapłana świątyni siedmiu słońc, który dobrodusznie pozwalał całej tej wesołej gromadce robić ze swojego skrawka ziemi skopany ugór, zrobiło się niemałe zamieszanie. Niejednoznaczne reguły nie martwiły jednak zbytnio nikogo: grunt, że było wesoło. Od gór Bos-ordas wiał przyjemny wiatr, a z pobliskiej wioski dolatywały smakowite zapachy potraw, jakie szykowali rodzice rozbrykanych trawiaciarzy.

– Patrzcie tam, jeźdźcy! – krzyknął nagle Toby, który kopnąwszy piłkę do Letycji, przeszedł na róg pola, wpatrując się w palisadę otaczającą wioskę. Rzeczywiście, zbliżał się do niej orszak kilku zbrojnych, co spowodowało spore poruszenie wśród przygotowujących wieczerzę mieszkańców.

– Ciekawe, czego znowu chcą… Przecież oddaliśmy im już prawie wszystko – mruknął ze złością Kalrus.

– A kim oni są? – spytał bardziej zaciekawiony niż przestraszony Elpin.

– Nie wiesz? To zbiry Kattlera. Pojawiają się tutaj raz do roku, każą sobie oddawać różne cenne rzeczy, ale tak naprawdę to nie o nie im chodzi – odpowiedział Toby, łapiąc owoc tasetu, który rzucił mu jego brat, Ledos.

– A o co dokładnie? – pytał wciąż zdezorientowany Elpin. Miał prawo nie wiedzieć: kiedy ostatnio Kattler wysłał swoich ludzi do Vilo Vary, a było to rok temu, chłopak przebywał akurat na targu w Bod-rosan i nie mógł widzieć, jak kilku uzbrojonych ludzi wywołuje z niegdysiejszej świątyni siedmiu słońc kapłana Astana. Ten, skłoniwszy się usłużnie, wydał polecenie kilku wieśniakom, którzy pospiesznie udali się do spichlerza, po czym wynieśli z niego parę ogromnych worów. Kilka chwil później leżały już na drabiniastym wozie, który żołnierze przyciągnęli ze sobą.