Vendetta Lukrecji - Eliza Korpalska - ebook + audiobook + książka

Vendetta Lukrecji ebook i audiobook

Korpalska Eliza

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Krzywda za krzywdę, śmierć za śmierć

W tajemniczych okolicznościach znika komendant policji Seversky. Szuka go nie tylko policja, ale i służby wywiadowcze. Bez powodzenia. Nikt nie przypuszcza, że w tle rozgrywa się dużo poważniejsza gra, w którą postanowiono włączyć pełną zapału, ale niedoświadczoną wtedy agentkę Lukrecję.

Eliza Korpalska – autorka cyklu powieści kryminalnych o agentce służb specjalnych Lukrecji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 46 min

Lektor: Eliza Korpalska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maksowi

Wszystkie postacie i wydarzenia przedstawione w niniejszej książce są wytworem wyobraźni autorki. Wszelka zbieżność z rzeczywistymi sytuacjami jest przypadkowa.

Rozdział 1

POLIGON

Mokry mundur i nasiąknięte rozwodnionym błotem buty były teraz cięższe o dodatkowe kilogramy, do tego obniżały odczuwalną temperaturę, mimo to nie trzęsła się z zimna. Wiedziała, że nie może przestać biec, zanim zakończy zadanie; inaczej sparaliżują ją przeszywające dreszcze i słabość. Pot zalewał jej oczy, jeszcze jeden skok przez barierkę, sto metrów do przeczołgania się w trzęsawisku. Jakie to niekobiece.

– Niezła jesteś jak na dziewczynę. – Greg wyszczerzył zęby w bolesnym uśmiechu, z trudem ją wymijając. Był pąsowy na twarzy i dyszał chrapliwie, jednak starał się zachować fason.

Nie znosiła takich uwag, słyszała je zbyt często. Ćwiczyła z mężczyznami, bo nie mieli jej gdzie dołączyć. W oddziale kadetów była jedyną kobietą, trzy inne koleżanki, z którymi zaczęła naukę w specjalnej szkole wojskowo-policyjnej, a tak naprawdę zakamuflowanej przystawce do rekrutacji narybku służb specjalnych, odpadły już na pierwszym roku. Najdłużej trzymała się Olga – wysoka, kanciasta, milcząca Rosjanka o nieprzeniknionych oczach. Dotrwała prawie do tego momentu co Anna, ale któregoś razu po prostu nie pojawiła się na zajęciach. Nie wiadomo kiedy i jak opuściła strzeżone koszary, nie widział jej żaden strażnik. Dzień wcześniej mruknęła Annie przy kolacji, że już wie, jak załatwi swoje sprawy. I tyle. Zostawiła wszystkie rzeczy. Niewiele tego było – podarty plecak, przetarte trapery i dwie szaro-zielone bluzy. I – o dziwo – jedwabna błękitna apaszka pachnąca niknącą wonią drogich perfum, z brunatną niewielką plamą jakby zaschniętej krwi.

Tętniło jej w uszach. Bulgoczący puls omal nie rozerwał nabrzmiałych do granic wytrzymałości żył. Plecy Grega zbliżały się; o krok za nim dopadła do metalowej, sterczącej pionowo ściany, resztką sił podciągnęła na pokaleczonych rękach. Była zwinniejsza, wyprzedziła go w pionie o pół długości ciała i tracąc nagle równowagę, runęła na drugą stronę. Ciemność. Słonawy smak krwi w ustach. Przygryziony język. Wpatrzone w nią ze skupieniem szare, stalowe oczy, głęboko osadzone w szczupłej, dostojnej, najprzystojniejszej męskiej twarzy, jaką w życiu widziała.

– Nic pani nie jest?

Pani? W tym miejscu tak się do siebie nie zwracano. Mgła bólu rozwiała się na tyle, żeby dostrzec dystynkcje i poczuć świdrujący, ostry i jednocześnie kwiatowy zapach ekskluzywnej wody kolońskiej.

– Wszystko w porządku, panie pułkowniku – odpowiedziała przytomnie.

Podał jej rękę, pomógł wydostać się ze śliskiej brei, nie zwracając przy tym uwagi, że brudzi sobie prosty, idealnie skrojony, najwyższej jakości wełniany płaszcz. Annie kręciło się w głowie, podbity oczodół raptownie spuchł, zasłaniając gałkę oczną siną gulą. Czerwona smużka wciąż sączyła się z rozbitych warg. Stanęła na baczność. Czyżby to naprawdę był Philip Sanders? Szara eminencja, persona numer dwa, choć niektórzy uważali, że numer jeden, w Specjalnej Agencji Wywiadowczej? Co on tu robił? Zazwyczaj nie zniżał się do wizytowania w szkółkach kadetów.

– Gratuluję – powiedział z uśmiechem. – Wygrała pani, choć to chyba nie były zawody.

– Dziękuję.

– Wargę trzeba zszyć. Koledzy pani pomogą – stwierdził, nawet nie spoglądając w ich stronę, a stojący z boku chłopcy przyjęli to jak rozkaz. Wszyscy przybiegli na metę po niej. Fajnie.

Odwrócił się i odszedł. Greg klepnął ją lekko w ramię.

– Dobra jesteś, mała, ale wyglądasz jak upiór. Pójdziemy teraz do lekarza.

***

– Gdzie się pani tak załatwiła? – Koszarowy medyk nie mógł uwierzyć, że nikt jej nie pobił.

– To były tylko ćwiczenia.

– Kadetko Litewski, wiele już widziałem, i gdybym chciał reagować na wszystkie świństwa i urządzane młodszym rocznikom fale, musiałbym zmienić zawód. Ale nie lubię przemocy wobec kobiet i chętnie pomogę. A co najważniejsze – skutecznie. Gdy przypomnisz sobie, co się naprawdę stało, po prostu mi powiedz. Gwarantuję pełną dyskrecję. – Lekarz starał się jak najdelikatniej opatrywać rany. – Jesteś młodą dziewczyną, nie musisz marnować sobie życia.

Anna roześmiała się skrzywionymi ustami mimo pulsującego bólu.

– Ależ, panie doktorze, ja po prostu byłam najlepsza na ćwiczeniach!

– Wielka mi satysfakcja – odburknął z przekąsem.

Pod gabinetem czekał Greg.

– Fiu, fiu! Pocerował cię nasz doktorek! Niestety nie jest chirurgiem plastycznym. Gdy się przejrzysz w lustrze, możesz się przestraszyć.

– Nie zależy mi na tym.

– I nie musi. Skoro wpadłaś w oko Sandersowi jeszcze przed pozszywaniem facjaty, widocznie i tak jesteś ładna.

– Nie gadaj bzdur!

– Wszyscy wiedzieli. A tak przy okazji gratuluję, Anno. Dobra jesteś. Gdybym się nie pośliznął tuż przed ścianą…

– Nie rozśmieszaj mnie, to ja się pośliznęłam.

***

– Banda przygłupów! – wkurzał się coraz bardziej Tao Gun. Raz po raz kopał nogą w stolik, który niebezpiecznie się chwiał. Pal sześć karty, ale stała na nim wyborna whisky. Gangsterzy patrzyli po sobie ukradkiem. Nie lubili z nim grać ani w ogóle przebywać w jego towarzystwie. Rzadko schodzili komuś z drogi, i tym razem również nie zamierzali tego robić, ale wieczór był już popsuty. Problem z Tao polegał na tym, że uzurpował sobie prawo do bycia szefem, choć stał w jednym szeregu z pozostałymi. Fakt, był prawdziwym wariatem, i Fabrizzio Russo, prawdziwy boss, który swego czasu połączył ich organizację z odłamem włoskiej mafii, wysoko cenił jego bezkompromisowość i brawurę. Prawda była też taka, że Gun do przewodzenia komukolwiek kompletnie się nie nadawał, jego dzikie napady złości psuły każdy plan, za to był niezastąpiony w wykonywaniu brudnej roboty.

– Co ty odpieprzasz, Tao, rozwalasz partię! – Bumerowi akurat szła karta i nie zamierzał oddać tej partii pokera. I tak wiedzieli, że napomnienia na nic się zdadzą, co najwyżej za chwilę wszyscy dadzą dobie wzajemnie po mordzie. Tao skurczył się i posiniał na twarzy. Lewa powieka konwulsyjnie drgała, ukazując raz po raz przekrwione białko. Bumer odetchnął. Nie będzie jatki. Ujawniała się właśnie kolejna przypadłość kumpla, której wszyscy dyplomatycznie woleli nie zauważać.

– Pas – oznajmił z nagłym spokojem i na chybotliwych nogach wstał od stołu. Nie pytali, o co chodzi; wiedzieli, że chwycił go ból. Ten sam wielki ból, przez który zawalił akcję przerzutu broni do Wenezueli, bo rzekomo zawładnął nim w jej kulminacyjnym momencie. No właśnie, rzekomo. Za to słowo i jeszcze parę innych, prześmiewczych i zarzucających mu tchórzostwo, kilku kolegów zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach, choć było niemal pewne, że świr nie darował im tej zniewagi. Ów paraliżujący ból głowy był jedyną rzeczą, której Tao się wstydził. Rzygał właśnie w progu, jednocześnie mamrocząc coś pod nosem o nadmiarze whisky. Co za syf! Tak, tak, niech już spada. Zaraz przyjdą dziewczyny.

Gun ulotnił się szybko i w miarę bezkolizyjnie, resztką sił dając jedynie dla rozrywki w pysk dziadkowi pilnującemu szatni.

***

– To znowu pani? – powitał ze skwaszoną miną starszą, wysoką, potężną kobietę dyżurny policjant. – Nic się nie zmieniło od wczoraj.

– A powinno! Czego się dowiedzieliście?

– Pani Huckelberry, litości! Była tu pani dziesięć godzin temu!

– Przez dziesięć godzin można odwalić kawał roboty. O ile się coś robi, a nie siedzi z założonymi rękami i przyjmuje zgłoszenia o pijackich kłótniach i kradzieżach batoników, podczas gdy ludzie w prawdziwej potrzebie zmagają się z oprawcami w samotności!

– Proszę nie dramatyzować. Podjęliśmy stosowne kroki.

– I co z nich wynika?

– Działania operacyjne nie przynoszą natychmiastowych rezultatów. Gdy tylko coś się zmieni, natychmiast do pani zadzwonimy.

– Ale to już pięć lat!

– Pani Huckelberry, nie chcę być brutalny. Zna pani hipotezę komendanta. Pani syn nie należał do świętoszków. Pił, zażywał narkotyki, pławił się w hazardzie, nie oddawał długów…

– Nieprawda! Sama kilka spłaciłam!

– Musiałaby pani wygrać w totolotka, żeby je wszystkie spłacić. Emil narobił sobie wrogów.

– To z zazdrości! Ludzie są tacy podli! Nie mogli znieść, że był przystojny, błyskotliwy, dobry, przedsiębiorczy!

Policjant westchnął, zrezygnowany.

– Pani tak go postrzega jako matka. W rzeczywistości mamy sygnały, że zwiał. I dobrze zrobił, tu najpewniej doczekałby się egzekucji. Zadarł z niewłaściwymi ludźmi.

– Bzdury opowiadasz, chłopcze! Przyjęliście taką wersję, żeby usprawiedliwić własne zaniechania, lenistwo i nieudolność! Tyle lat, a wy co? Nic! Jesteście beznadziejni, do niczego się nie nadajecie! To na taką służbę idą nasze podatki?! A może jesteście z nimi w zmowie? Przyznaj się natychmiast! – Rozjuszona kobieta zaczęła uderzać w blat kwiecistą parasolką z długim szpikulcem. Filcowy kapelusz z wąskim rondem chybotał się na jej głowie. Łagodząc uderzenie fali gorąca, rozpięła guziki płaszcza.

– Z kim niby? – Policjant coraz bardziej się irytował.

– Z porywaczami Emilka! Z bandytami! Wcale nie jesteście lepsi. Tyle się słyszy w mediach o waszej korupcji. Specjalnie mataczycie, żeby nie można go było odnaleźć. Ty też jesteś w to zamieszany! – Wycelowała czubkiem w jego pierś.

– Pani Huckelberry, dość tego! Kończy mi się cierpliwość. Naprawdę oskarżę panią o urządzanie permanentnych awantur na komisariacie! Jak popracuje pani ze dwa miesiące społecznie, to pani ochłonie. Współczuję, ale przesadza pani, i to bardzo.

– Tylko to potraficie! Nękać uczciwych ludzi, a przestępcy hasają sobie na wolności!

– A może trzeba było pomyśleć o tym wcześniej? Taka pani święta? Trzeba było lepiej wychować syna, to nie stałoby się nieszczęście!

– A więc to moja wina?! – zapytała głuchym głosem.

– Ja tak nie twierdzę, powiedziałem tylko, że kiedy ktoś obraca się w półświatku, jak młody Huckelberry, sam prosi się o kłopoty – nie zdążył więcej dodać, bo potężne splunięcie niespodziewanie przefrunęło przez kontuar, za którym stał, i oblepiło mu usta.

– Ożeż ty! – Wściekły, wypadł zza lady, pobrzękując kajdankami, ale matka Emila w niesłychanym tempie podbiegła do drzwi. Stojący przy nich funkcjonariusze grzecznie ustąpili miejsca zwalistej, schludnie ubranej kobiecie, zdumieni widokiem, jak ze zwinnością sarny pokonuje schody i znika za rogiem ulicy. Poły płaszcza rozdęły się na wietrze niczym żagle i prawie uniosły ją w powietrzu. Przetarli oczy. Dyżurny walczył z pokusą, żeby wsiąść do samochodu i dogonić ją, ale zwyciężyła potrzeba zmycia z twarzy obrzydliwej flegmy, co dało uciekinierce zdecydowaną przewagę.

– Nie mów, że to była Huckelberry? – Komendant wychylił się, zaciekawiony, ze swojego boksu.

– Owszem – odparł policjant, rozsierdzony. – I niech no się tu tylko jeszcze raz pojawi!

***

Komendant głównego posterunku w stolicy nie mógł uwierzyć, że znalazł się w podobnej sytuacji. Siedział, przykuty do metalowego drąga, w czymś, co przypominało spory pustawy garaż. W ciemnościach niewyraźnie majaczyły zarysy sprzętów, od podłogi ciągnęło zimno. Budynek musiał znajdować się na odludziu, bo choć od dwóch dni wrzeszczał i starał się hałasować najdonośniej, jak potrafił, nie wzbudziło to niczyjego zainteresowania czy niepokoju, a rzezimieszki Guna nie pofatygowali się nawet, żeby go zakneblować. Cóż, próba zaszantażowania gangstera nie powiodła się, bywało i tak. Obydwaj znali jednak aż za dobrze zasady przesłuchania; ten świr nie mógł chyba obrazić się za to, że nadinspektor wyśmiewał go i imputował, że celowo, ze strachu, wystawił kolegów. Słowo „strach” działało na Tao jak płachta na byka, zresztą nie ono jedno, trudno było wyczuć, jak zareaguje. Problem w tym, że niewiele dało się mu udowodnić, ale teraz to się zmieni. Z tego numeru już się nie wywinie. Jak świat światem, takich rzeczy po prostu się nie robi – to niepisane prawo było znane gangsterom i policjantom pod każdą szerokością geograficzną.

Nadinspektor Severski uwielbiał wieczorne spacery z ukochanym jamnikiem nieopodal swojej posesji. Wymykali się na leśne dróżki z dala od kamer zainstalowanych na ogrodzeniu, czujnie śledzących każdy krok zbliżającego się przechodnia. Szef najważniejszej komendy w kraju musiał czuć się bezpiecznie w swoim domu. Psiak uwielbiał buszować w przydrożnych krzakach, zanurzał się w nie w poszukiwaniu rzuconej piłeczki, czasem przynosił inne skarby w rodzaju gołej kostki pozostałej po padłym zwierzątku albo zmurszałego patyka, ale wtedy pan karcił go łagodnie, lecz stanowczo. Piesek był czysty, wychuchany, radosny i rekompensował mu w pewnym stopniu brak pełnej rodziny, na którą nie miał czasu. Teraz leżące obok małe ciałko powoli zaczynało się rozkładać. Ten widok i zapach doprowadzały nadinspektora do rozpaczy i wściekłości tak ogromnej, aż chwilami czuł, że ciśnienie rozerwie mu napęczniałe skronie, zanim on rozszarpie kajdanki na przegubach. Nie obawiał się o siebie; wiedział, że postawiono na nogi wszystkie jednostki, które przeczesują kilometr po kilometrze terytorium państwa, wyciągają z dziupli i brutalnie maglują wszystkich potencjalnych podejrzanych, i że wkrótce go odnajdą. Komendant nie mógł tak po prostu zaginąć, to kwestia honoru wielu militarnych formacji. Gun wydał na siebie najsurowszy wyrok.

Skrzypnęły przerdzewiałe metalowe drzwi i mafioso pojawił się przed nim w pełnej krasie.

– Dzień dobry, panie władzo! – Wyszczerzył aż nazbyt śnieżnobiałe, niegustownie zrobione licówki. Komendant przysiągł sobie, że wybije mu je wszystkie. Tao skrzywił się. – Ale ten pies śmierdzi. Mógłby go pan częściej kąpać. – Zjadliwy rechot odbił się od blaszanego sufitu.

– Już po tobie, Gun, ty cholerny sukinsynu! – ryknął nadinspektor. – Nie czujesz jeszcze na plecach oddechu moich chłopców? Niemożliwe, żebyś był aż takim durniem, nawet ty!

Bandyta zmarszczył się i przekrzywił głowę.

– Wypuść mnie, i tak za chwilę mnie znajdą. To będzie okoliczność łagodząca – dorzucił Severski niechętnie, bez wiary, że to coś zmieni. Nie chciało mu się negocjować z tym typem, ale przejmujące zimno i fakt, że został przykuty bez możliwości załatwienia potrzeb fizjologicznych w przeznaczonym do tego miejscu, dawała mu się we znaki. Żal za psem ściskał serce.

Wyraźnie się nie bał i cała sytuacja robiła na nim mniejsze wrażenie, niż chciałby tego Tao. Widocznie stary gliniarz naprawdę spodziewał się, że za chwilę go odbiją. Co gorsza, mógł mieć rację. Wprawdzie nikt nie widział, jak w zagajniku Gun zaatakował go znienacka paralizatorem, a potem szybko przyłożył do ust kompres z chloroformem. O psie nawet nie pomyślał, ale ten mały drań narobił tyle hałasu, broniąc swojego pana, do tego oberwał mu nogawkę, a nawet ugryzł w łydkę drobnym wrednym pyszczkiem. Jeden kopniak załatwił sprawę. Nawet nie zdążył porządnie zaskomleć. Nietrudno było zaciągnąć komendanta do bagażnika zaparkowanego nieopodal samochodu; nie ważył dużo, nie po to latami dbał o formę, a napastnik był nieprzeciętnie silny. Truchło psa chwycił za ogon i rzucił obok, w ostatnią drogę nierozłącznych przyjaciół. Niewiarygodne, jakie to było proste! Gdy policjant się ocknął, nie pytał o nic, nie dociekał przyczyn, a gangster nie zamierzał się tłumaczyć. Każdy z nich miał własną wersję wydarzeń i na swój sposób pozostawał irracjonalnie hardy. Teraz na ogonie siedziały mu cała policja i służby wywiadowcze, a on nie miał zbyt wielu sojuszników. Czy porwałby komendanta jeszcze raz? Po ochłonięciu nie był już taki pewny. Ale cieszył się, że to zrobił. Nikt nie będzie mu mówił, że symuluje dolegliwości jak panienka, żeby wymigać się z niebezpiecznych akcji. Nikt! Czas zatrzeć ślady.

Niemiłosiernie hałasując, pociągnął kilkakrotnie linkę i odpalił stojącą w kącie piłę spalinową. Nadinspektor nawet nie drgnął. Nie z nim takie prymitywne numery. Tao wyłączył piłę, jakby sobie o czymś przypomniał. Tani chwyt prostaka. Wyciągnął z kieszeni zawiniętą w foliową torebkę szmatę i nasączył ją chloroformem. Potem podszedł do siedzącego na podłodze Severskiego, który zaczął rzucać się wściekle na boki.

***

W zadymionej chałupinie na końcu świata Tao Gun, samozwańczy padrino, siedział w samych kalesonach na kulawym, chwiejącym się zydlu. Pod bosymi stopami chrzęścił mu piach, do włosów przyczepiła się pajęczyna. Raz po raz łypał na zewnątrz przez zasmolone szybki, za którymi szumiały potężne jodły i wiła się błotnista kręta drożyna, niknąca fantasmagorycznie w dali, jakby w innym wymiarze. Chuda, okutana w wiele warstw spódnic i kaftanów staruszka, pomarszczona tak, że w drobnej twarzy prawie nie dało się rozpoznać rysów poza haczykowatym nosem i kreską skośnych oczu, okładała jego gołe plecy namoczonymi w emaliowanym wiadrze brzozowymi witkami. Żaden z elementów jej ubioru nie pasował do siebie, trudno było nawet rozpoznać kolory z powodu pokrywającej je solidnej warstwy brudu, a siwe i rzadkie włosy babuleńki wymykały się spod ściśle zawiązanej chustki i sterczały sztywno na boki. Wokół piszczała bieda, za główny wystrój służyły niezliczone bukiety ziół, wiechcie wyschniętych traw, worki z grochem i nasionami, słoje wypełnione grzybami i Bóg wie czym jeszcze, a także walające się po ubitym glinianym klepisku czarne pióra, na oko kurze, choć gospodyni zapewniała, że krucze. Pomimo tak przygnębiającego otoczenia gangster rozglądał się wokół pełnym uwielbienia wzrokiem, a do kobiety zwracał się z nabożną czcią.

– Jesteście w coraz lepszej formie, matuszko Wasyliso! – zauważył, krzywiąc się lekko z bólu i rozcierając zaczerwienione, pokryte pręgami plecy. – Coraz mocniej bijecie. Skąd w was tyle siły?

– Aniołowie z nieba mi pomagają.

– No tak. Jak się zatrzymałem w gospodzie, ludzie opowiadali, że matka coraz więcej ludzi leczy. Kolejki się ustawiają. Jeszcze co matka ma, to im rozdaje.

– Mnie nie ubędzie.

– A tam, gadanie, nie ubędzie. Musi matka myśleć o własnych potrzebach. Prawdę mówiąc, wcale mi się ten tłok nie podoba, wolałbym przyjeżdżać po cichu, jak zawsze, a nie natykać się na tłumy.

– Jakbyś miał czyste sumienie, to byś ludzi nie unikał.

– Nie unikam, tylko rażą mnie stare baby, pokręceni dziadkowie i niedomyte dzieciaki. Chorzy, chromi, śmierdzący nędzarze. Rozumie matka? – Natknął się na nieprzeniknioną czerń jej oczu. – No tak, matka nie rozumie. Na pewno nawet matce nie płacą?

– Nie uzdrawiam dla pieniędzy. Dają, co mogą, nie bój się.

– A co oni mogą? Tuzin jajek, litr mleka, pięć jabłek?

– Wystarczy z nawiązką. I tak wszystkiego nie przejem.

– No tak, matka jest szczupła. Niejedna modelka pozazdrościłaby matce, he, he. Ale za skromna. W mieście zrobiłaby matka wielką karierę.

– Nie sądzę.

– Pomógłbym matce. Otworzylibyśmy klinikę. Zostałaby matka dyrektorką. A ja bym wpadał częściej, nie musiałbym tłuc się aż tutaj i wystawać w kolejce. Swoją drogą mogłabyś mnie, matuszko, zawołać pierwszego, po znajomości, a nie kazać czekać. Wiesz, że mnie gonią biznesy, nie tak jak tamtych na zewnątrz. Oni mają czas, mogą tu sterczeć od rana do południa – zagadywał przymilnie.

Wasylisa westchnęła ciężko.

– I co ty za głupoty wygadujesz, syneczku, co ci się roi? Oni wszyscy moi znajomi, tak samo jak i ty. A już o tych twoich interesach to mi nawet nie wspominaj. Chętnie przetrzymałabym cię do jutra, żebyś ich jak najwięcej przepuścił.

– Matka by chciała, żebym został jak najdłużej, bo mnie matka lubi, co? – Wyszczerzył się łobuzersko. Staruszka odpowiedziała porozumiewawczym uśmiechem. Miała do niego słabość.

– No, lubię cię, lubię, pewnie, że lubię, jakbym miała nie lubić – gdakała niewyraźnie. Jej niegdyś czysty i dźwięczny głos, którym wyśpiewywała podniosłe pieśni w cerkiewnym chórze, przygasł i zmatowiał, bywało nawet, że z trudem wydobywał się z wysuszonego gardła. Tao chwycił jej dłoń i ucałował cienką jak papier, prawie przeźroczystą żółtawą skórę.

– Matka jedna mnie kocha!

– Może i jedna – zgodziła się smutno – ale sam jesteś sobie winien, Taosiu. A i sił mi ubywa, tylko staram się przy tobie jak najmocniej wypędzać zło. A jego i tak przybywa i przybywa, niczego się nie boi, dziadostwo! O, zobacz, witki połamane, obie ręce mi pomdlały, a ono jak siedziało, tak dalej w tobie siedzi! – Cisnęła w ogień pomięte gałązki. Zaskwierczały, buchnął płomień, podniósł się czarny dym.

– Eee, trochę matka wytłukła! – pocieszył ją padrino.

– Za mało!

– A skąd matka wie, że ja niby taki niedobry, hę? Nie czytacie tu gazet?

Znachorka przycisnęła rozczapierzone palce do serca.

– Dusza mi mówi. W nocy ze snu zrywa. Zawsze przeczuwam, kiedy przyjedziesz, coraz bardziej obolały. Popraw się, synku, porzuć grzech. Niech cię czort wypuści z pazurów, zanim się całkiem zatracisz! Tylko wtedy zdrowie ci wróci.

– Matuszka tak się o mnie zawsze martwi – przyznał z wdzięcznością Tao, wzruszony, puszczając mimo uszu sens jej wywodu.

Zrezygnowana, powróciła do mamrotania zaklęć, okadzania wierzbową korą i przelewania mu nad cierpiącą katusze głową rozbitego jajka.

– Przeszło?

– Jeszcze trochę.

– Sam widzisz, że coraz dłużej cię trzyma. Ubierz się! – poleciła i zaczęła wcierać mu w skronie maść na bazie zjełczałego smalcu, cuchnącą tak potwornie, że prędko zrezygnował z dalszej terapii.

– Nie boli.

– Wreszcie. – Z ulgą wytarła zatłuszczone palce o plecy jego kaszmirowej marynarki od Oscara de la Renty.

Pokłonił się jej do samej podłogi, a wychodząc, położył na sole plik banknotów, za które można by kupić całą wieś.

***

– Trwa narada! – Erda nieustępliwie zastępowała drogę podekscytowanemu Robertowi. Agent sprawiał wrażenie, jakby chciał wedrzeć się do gabinetu generała Twigga nie tylko bez zaanonsowania, lecz także bez pukania.

– To pilne. Pan generał kazał osobiście meldować, i to natychmiast!

Erda pozostała niewzruszona.

– Proszę usiąść i zaczekać, agencie Snowdown.

– Generał będzie miał nam za złe…

– Jakim „nam”? – Wąskie szparki oczu w kobiecej twarzy bez wieku świdrowały przybysza nieprzychylnie.

– Jak długo to potrwa? – Ustąpił.

– Nie wiadomo. Dopiero co zaczęli. Proszę czekać cierpliwie, pan generał przyjmie pana, jeśli oczywiście znajdzie czas.

Snowdown zapadł się w skórzany fotel, wciąż podekscytowany. Co chwila pocierał policzki, na które wystąpiły wypieki, i zerkał nerwowo to na własny zegarek, to na stojący na biurku asystentki wielki, nakręcany, staromodny budzik, jakby to mogło choć o kilka sekund przyspieszyć bieg czasu. Taka wiadomość! I to on przyniesie ją jako pierwszy! Jak wszyscy w agencji wiedział jednak, że z Erdą nie ma sensu wdawać się w dyskusje. Musiał poczekać.

Za wyciszonymi drzwiami dowódcy starali się rozwiązać najpoważniejszy kryzys, jaki dopadł formację od lat. Generał Peter Twigg nalał sobie szklaneczkę bourbona z kryształowej karafki, ale zrezygnował z wypicia. Jego zastępca Philip Sanders zaciągnął się właśnie dymem z cygara. W gabinecie szefa Specjalnej Agencji Wywiadowczej unosiły się jego sine obłoczki, a wyśmienita kawa pachniała upajająco. Nie poprawiało to jednak panującego nastroju. Pokój, choć ogromny, wydawał się po sufit wypełniony aurą rozdętych ego siedzących naprzeciwko siebie dwóch samców alfa. Nie dało się złagodzić napięcia.

– Nie możemy się przyznać, że zaginął komendant policji, a my nie mamy pojęcia, gdzie on jest! – Peter Twigg nie zamierzał przywdziewać swojej zwyczajowej spokojnej maski.

– Nasi ludzie szukają wszędzie. Na razie bez rozgłosu. I bez efektu. – Philipp Sanders wpatrywał się w swoje idealnie oszlifowane paznokcie.

– Prędzej czy później dorwie się do tego tematu jakiś pismak. I tak ta cisza długo trwa. Ci z komendy głównej lubią niekontrolowane przecieki, sporo tam świń.

Phil spojrzał, nieco zdziwiony. Przełożony rzadko się unosił.

– Dobrze, jak to się, do diabła, stało? – zapytał po raz dziesiąty.

– Severski wyszedł na spacer z psem. Jak co wieczór przechadzali się po małym lasku w pobliżu jego prywatnej willi. Kilka drzew i krzaków na krzyż. Czasem, szczególnie późno w nocy, jeżeli jamnik koniecznie chciał wyjść, robił to nawet w piżamie, zarzucał tylko płaszcz.

– Zaginął w piżamie?

– Tym razem nie. Żona zeznała, że wyszedł w mundurze chwilę po tym, jak wrócił do domu. Psiak czatował na niego pod drzwiami, zresztą on też przepadł.

– A może kochanka? Spalił mosty i zabrał ze sobą tylko ukochanego pupila? Sprawdziliście egzotyczne kierunki lotów? Wyciągi z konta?

– Oczywiście, ale to nie romans, niestety. W zagajniku znaleziono ślady ciągnięcia ciała po ziemi i odciski starych opon. Musiał tam na niego czekać jakiś rzęch. Na pewno już dawno zezłomowany albo spalony. Żadnej ludzkiej krwi. Był jeszcze guzik od munduru.

– To wszystko?

– Tak.

– Sprawdźcie jeszcze raz.

– Technicy pracują na miejscu przez cały czas.

– A monitoring?

– Na ulicy i w willi niczego podejrzanego nie zarejestrowano, w promieniu całego kwartału również. A w lesie nie ma kamer.

– Co jeszcze mówiła żona?

– Czekała z kolacją, a zaniepokoiła się, bo nie odbierał komórki.

– Przeanalizowaliście billingi? Połączenia z zastrzeżonych numerów?

– Oczywiście. Standard. Przesłuchujemy osoby, które kontaktowały się z nim w ostatnim czasie, ale to zwyczajowa procedura, nie mamy niczego podejrzanego.

Generał oparł się ciężko o biurko.

– Jeśli szybko go nie znajdziemy, rozniosą nas na strzępy. To sprawa naszej reputacji. Co myślisz, Phil? – zapytał poważnie.

Sanders utkwił swoje chłodne spojrzenie w rogu pokoju.

– Trzeba wytypować tych, którzy mieli z nim kosę.

– Z komendantem policji? Żartujesz? Pół kraju? Poszukaj w jego własnych szeregach, wśród popleczników i przeciwników partyjnych, bandziorów, ich rodzin…

– Które są na tyle mocne, żeby mu wyrządzić krzywdę. Albo na tyle głupie.

– To zawęża krąg podejrzanych. Rozumiem, że idziesz w tym kierunku?

– Moi ludzie przesłuchują cały znany półświatek.

– Rozumiem, że się nie patyczkują.

– Owszem.

– I to może być kolejna afera, która wypłynie do mediów. Zaraz zarzucą nam, że bezprawnie naciskamy, łamiemy procedury. W razie czego ty do nich wyjdziesz, Philipie.

– Tak jest!

Nie było w tym niczego nowego. Generał Twigg skrupulatnie dbał o to, aby publicznie obtrąbiać przed kamerami sukcesy, zaś trudne sytuacje i kryzysy przywdziewały na użytek prasy twarz pułkownika Philipa Sandersa. On sam podejmował się medialnych wyzwań w miarę chętnie, ponieważ nigdy nie unikał odpowiedzialności, a ponadto uważał, że jest lepszy. We wszystkim. Może i tak. Introwertyczny i skupiony, nie posiadał jednak szerokich koneksji i znajomości politycznych, którymi od lat cieszył się Peter Twigg. Tajemnica poliszynela głosiła, że jego najlepszym posunięciem na ścieżce kariery było małżeństwo z Eulalią McKintosh, córką niezwykle wpływowego magnata z branży metalowej, które otworzyło mu na oścież wszystkie liczące się drzwi. Wielka miłość zamieniła się po kilku latach w dotkliwą wzajemną niechęć, mimo tego para żyła ze sobą, wspierana autorytetem ojca Eulalii, który trwał w przekonaniu, że wielkie interesy nade wszystko nie lubią skandali. Dodatkowo wystarana dzięki osobistym kontaktom pozycja zięcia zapewniała mu ciszę i święty spokój, a rozpieszczona córka za bardzo kochała tatusia, aby sprawić mu przykrość nierozważnym rozwodem. Nie oznaczało to oczywiście, że państwo Twigg pozostawali sobie wierni. Dodatkowo madame McKintosh, nienawykła do ponoszenia wyrzeczeń i jakiegokolwiek dyskomfortu, nie omieszkiwała okazywać mężowi subtelnej wzgardy. Układ działał za zgodą obu stron.

***

– I co z twoim planem, Philipie? Mamy coś interesującego? Kogo wystawimy?

– Mamy. Dziewczynę. Wyjątkowo sprawna.

– A bystra?

– Zakładam, że tak.

– Ładna?

– Trudno powiedzieć. Widziałem ją podczas treningu. Była okrutnie poobijana.

– Skąd wiesz, że się nada?

– To wojowniczka, irracjonalnie waleczna, ale sam oceń. – Sanders podsunął opracowany biogram.

– Taka młoda i już dorobiła się tak długiego opisu?

– Jest po prostu dokładny.

– Ale dziewczyna…? – powątpiewał Twigg.

– Może faktycznie lepiej byłoby wziąć kogoś bardziej doświadczonego. Na przykład Lidię.

Generał prychnął.

– Nie sądzisz chyba, że poświęcę jedną z najlepszych agentek?! Zdajesz sobie sprawę, że raczej nie wyjdzie z tego żywa.

Sanders wiedział, że generała łączy z Lidią pewna zażyłość. W firmie słychać było na ten temat smakowite plotki, ale najpewniejszym dowodem okazała się zimna nienawiść, jaką darzyła Lidię zazwyczaj powściągliwa Erda. Niezrażony, złośliwie ciągnął dalej:

– Ale Lidia jest pewna.

– W zderzeniu z Tao nikt nie jest pewny. A ta twoja mała? Ma rodzinę?

– Owszem, ale nikogo, kto by się po nią upomniał.

– Świetnie! Dawaj ją tu.

– Mamy wtorek, zaprosimy ją w czwartek. Jutro dostanę wyniki jej testów na inteligencję. Chociaż i bez tego…

– Sprawdź ją, Phil, niech nic ci się nie wydaje.

– Tak jest! – Przyduszone cygaro wypuściło ostatnią gęstą smużkę. – Odmeldowuję się. Do zobaczenia, Peter.

***

Erda z uśmiechem otworzyła drzwi i nabożnie przepuściła przed sobą wystrojoną Eulalię. W tle mignęły rozpaczliwe starania agenta Snowdowna, który korzystając z okazji, najwyraźniej starał się zwrócić na siebie uwagę. Zastygł jednak w pół słowa, sparaliżowany lodowatym wyrazem twarzy sekretarki, który przybrała natychmiast po tym, jak odwróciła głowę od profilu nietolerującej czekania żony szefa.

Mężczyźni wstali.

– Moja droga, co za niespodzianka! – powiedział ze zrezygnowanym uśmiechem Twigg, muskając wargami powietrze w okolicach jej policzka. Ominęła go i zatrzymała się przy pułkowniku.

– Philip! Miło cię widzieć.

– To ja się cieszę, Eulalio, co za zaszczyt.

Pani McKintosh urodziła się cztery lata przed swoim mężem. Gdyby była zwyczajną kobietą, jej urodę określano by zapewne jako przeciętną, jednak fortuna wydana na nowinki kosmetyczne i zabiegi estetyczne dawała spektakularne efekty. Miała nieskazitelną skórę mocno naciągniętą na kości twarzoczaszki i pokrytą świetnie dobranym profesjonalnym makijażem. Nowoczesna fryzura w modnym kolorze falowała swobodnie. Całości dopełniały eleganckie stroje, pewność siebie i wyćwiczona na setkach zajęć aerobowych wyprostowana postawa młodej dziewczyny. Jednak najlepszy nawet chirurg plastyczny nie mógł skorygować zbyt głęboko i zbyt blisko siebie osadzonych oczu; cała reszta poddawała się retuszowi niezwykle plastycznie.

Stalowy wzrok pułkownika rozbłysnął; nie musiał nic mówić, Eulalia wyrosła w świecie powściągliwości i bezbłędnie wyłapywała najdrobniejsze sygnały.

– Dawno nie mieliśmy okazji, żeby porozmawiać. Zapraszam cię do nas na kolację.

– Bardzo chętnie, dziękuję. – Philip spojrzał pytająco na Petera, czego nie pofatygowała się uczynić sama pani Twigg.

– Ależ oczywiście, wspaniały pomysł! – pośpieszył z zapewnieniem generał. – Co cię do nas sprowadza, kochanie?

Eulalia prychnęła.

– Po pierwsze, przejeżdżałam obok. A po drugie, dotarła do mnie straszna pogłoska i chciałam ją zweryfikować u źródła.

– Co takiego się stało?

– Brzmi absurdalnie, ale wczoraj przesłuchiwano mojego tatę. Czy ty to w ogóle kontrolujesz? – zwróciła się z pretensją do męża. – W ubiegłym tygodniu zjadł brunch z nadinspektorem Severskim, a teraz policja wypytuje go o wszystkie szczegóły. Nie chcą wierzyć, że to była jedynie towarzyska pogawędka. Tatuś jest bardzo zaniepokojony, tym bardziej że krążą słuchy o zniknięciu komendanta. To zapewne bzdury, ale tatuś się zmartwił, wiesz przecież, jaki jest empatyczny.

– Gdzie to słyszałaś?

– Monika Ritz i Paula Kinsky rozmawiały w salonie fryzjerskim. Policja nabrała wody w usta, oni potrafią tylko pytać. Oczywiście dziewczyny nie dają niczemu wiary.

– A więc wiedzą. – Twigg westchnął ciężko. – Zaraz przed wejściem zleci się horda dziennikarzy.

– Już są – potwierdził Sanders.

Wkroczyła Erda.

– Panie generale, bardzo przepraszam, ale telewizja domaga się od rzecznika pilnej informacji, a on nie wie, co powiedzieć, to znaczy nie zna sprawy – ostatnią uwagę wymówiła z lekką pogardą. Nikt zresztą nie miał wątpliwości, że pod względem merytorycznym byłaby lepszym rzecznikiem prasowym SAW-u niż major obecnie piastujący tę funkcję. Problem tkwił w jej kompletnie niemedialnej postawie, braku elastyczności i umiejętności pójścia na kompromis w jakiejkolwiek kwestii.

– Zajmę się tym osobiście – oświadczył Phil. – Proszę powiedzieć, że zejdę do nich za dziesięć minut.

– Tak jest – przytaknęła Erda, zadowolona, że to nie Twigg będzie się musiał męczyć. Eulalia popatrzyła na pułkownika z uznaniem.

– Philip nigdy nie traci zimnej krwi – zwróciła się do męża, gdy jego zastępca wyszedł z pokoju. Generał bawił się wiecznym piórem.

– Co mam powiedzieć tatusiowi?

– Najlepiej zejdź z Sandersem, posłuchaj, co mówi, i przekaż ojcu jego wersję.

Eulalia podniosła się, urażona.

– Chcę mu przekazać prawdziwą wersję, ale, jak widać, niczego innego nie mogę się po tobie spodziewać – syknęła na odchodne.

W futrynie minęła się ze Snowdownem, który widząc, że audiencja u szefa coraz niebezpieczniej się oddala, niemal staranował zaskoczoną Erdę i udało mu się wreszcie wsunąć do gabinetu rozgorączkowaną głowę.

– Szefie, mam dla pana wiadomość!

– Zapraszam do środka, Robercie – odpowiedział Twigg, jak zwykle uprzejmie. Agent zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie plecami.

– Na mieście mówią, że to sprawka Guna. Sypnęli go kumple. Podobno rozwala im pokera. Zresztą kto ich tam wie.

– Melduj wszystko, co wiesz. Dlaczego nie przyszedłeś wcześniej? Przecież znasz rozkazy.

– Tak, ale pani Erda… – Agent obejrzał się, zbity z tropu.

– Dość, Snowdown, do rzeczy…

***

– Kadetko Litewski! Jesteś proszona!

Gdyby Anna wiedziała, jaki spotka ją zaszczyt, przygotowałaby się choć trochę. Przynajmniej umalowała usta. Albo uczesała włosy. Przebywając w towarzystwie kolegów, celowo trochę się oszpecała, dla kumpelskich relacji, żeby być bardziej jak oni, no i dla bezpieczeństwa, aby w tym licznym gronie młodych, nabuzowanych testosteronem mężczyzn wyglądać nieco mniej kobieco. Początek podróży nie zapowiadał niczego nadzwyczajnego. Jowialnie żartujący nieznajomy kierowca umilał jej w obtłuczonej wojskowej furgonetce czas gawędami o niczym. Zdziwiła się dopiero wtedy, gdy zobaczyła, gdzie ją podwiózł. Szklano-betonowa potężna siedziba Specjalnej Agencji Wywiadowczej lśniła szarymi błyskami w zachodzącym słońcu. Od wejścia wszyscy zachowywali się tak, jakby czekali na jej przybycie. Bez pytań, pomijając nawet legitymowanie, przeprowadzono ją korytarzami w głąb budynku. Idący przodem oficerowie na każdym wydzielonym odcinku zmieniali się, przy okazji pokonując wymyślne zabezpieczenia. Wreszcie kostyczna, ubrana w nienaganną szarą garsonkę sekretarka bezszelestnie otworzyła przed nią tajemnicze drzwi. Zza gigantycznego biurka podniosła się masywna, rozbudowana postać budzącego zaufanie mężczyzny. Znała go z gazet. Szeroka, wyrażająca zdecydowanie szczęka, barczyste plecy, nienachalnie rzucające się w oczy epolety, pewien nieuchwytny rodzaj otaczającego charme’u[1]. Nie miała wątpliwości, że oto stoi przed samym wielkim generałem Peterem Twiggiem. Wyciągnął dłoń i krótko, acz mocno uścisnął jej drobną, jak na złość wilgotną teraz rękę. Stanęła na baczność.

– Cieszę się, że panią widzę.

– Ja również. – Ze stojącego obok fotela podniósł się szczupły facet o wyglądzie dyplomaty. Upuścił na blat niezwykle zajmujące go dotąd papiery i utkwił w niej stalowe oczy.

– Pani Litewski, witamy w siedzibie SAW-u.

– Spocznij! Proszę usiąść. – Generał wskazał jej krzesło. Lekkie oszołomienie ustąpiło i zaczęła rejestrować przebieg zdarzeń ze zdwojoną uwagą.

– Na pewno zastanawia się pani, co tutaj robi. – Twigg uśmiechnął się przyjaźnie. – Nie będę trzymał pani w niepewności. Poszukujemy bardzo zdolnych młodych ludzi do pomocy w przeprowadzeniu pewnej operacji. Wybieramy najlepszych. Co pani na to?

– Panie generale, jestem zaskoczona. Oczywiście zrobię wszystko, co w mojej mocy. To wielki i niespodziewany zaszczyt dla mnie. Skąd wiadomo, że ja… spełniam te kryteria? I jeśli mogę spytać…

– Pułkownik Sanders bardzo panią poleca. Jest zachwycony wynikami pani testów na inteligencję.

Jakby dla potwierdzenia tych słów stalowooki wyciągnął papiery, które studiował. Anna zobaczyła na okładce teczki swoje nazwisko.

– O szczegóły zadania proszę na razie nie pytać. We właściwym czasie otrzyma pani niezbędne informacje. Wszystko jest ściśle tajne, łącznie z pani wizytą tutaj. Zorientowała się pani, gdzie jest?

– Skoro utrzymujecie panowie, że mam wysoki iloraz… – pomimo ich przyzwalających uśmiechów Anna przerwała w pół zdania. – Tak jest! – poprawiła się.

– Niełatwo panią onieśmielić. To dobrze. Proszę opowiedzieć nam coś o sobie – zachęcił ją Twigg.

Zaczęła recytować formułki, mając pewność, że nie odkrywa niczego innego niż to, co skrywała zawartość trzymanej przez pułkownika aktówki:

– Nazywam się Anna Litewski i mam dwadzieścia cztery lata. Bardzo dobry stan zdrowia potwierdzony zaświadczeniem od wojskowego lekarza. W dzieciństwie, oprócz chorób charakterystycznych dla tego okresu, przeszłam jedynie mononukleozę zakaźną, a w wieku szesnastu lat miałam niepotwierdzone podejrzenie żółtaczki typu B. Liceum ukończyłam z ocenami celującymi z matematyki, fizyki, informatyki, chemii i biologii. W szkole kadetów jako jedyna dziewczyna dotrwałam do samego końca, z najwyższymi notami ze strzelania, dyscyplin siłowych oraz sprawnościowych. Jestem chwalona za refleks i odwagę. Bardzo kocham moją rodzinę, ale od dawna nie utrzymujemy kontaktów. Ani oni, ani ja nie mamy na to czasu, choć niewykluczone, że kiedyś go znajdziemy. Jestem heteroseksualna, ale obecnie z nikim się nie spotykam. Posiadam wysoki próg odczuwania bólu i rzadko się denerwuję. Nigdy nie miałam problemów psychicznych, mój nastój utrzymuje się na uśrednionym stabilnym poziomie. Nie wchodzę w konflikty, choć nie cofam się przed konfrontacją, gdy jest to absolutnie konieczne. Wtedy wygrywam. Nie posiadam uzależnień, długów ani sprecyzowanego hobby. Nie skrywam tajemnic, którymi niepowołane osoby mogłyby mnie szantażować. Nie popełniłam w życiu wielu błędów, w tym żadnych, które uważałabym za poważne, jestem na to za młoda i zbyt przewidująca. Zrobię wszystko dla dobra kraju…

[1]Charme (fr.) – urok.

Rozdział 2

WPRAWKI

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

P O L E C A M Y

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1. Poligon
Rozdział 2. Wprawki
Rozdział 3. Tropienie po omacku
Rozdział 4. Ich dwoje
Rozdział 5. Pech
Rozdział 6. Siostry
Rozdział 7. Zmiana dekoracji
Rozdział 8. Lód w sercu

Copyright © Oficynka & Eliza Korpalska, Gdańsk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Redakcja: Monika Rucińska

Korekta: Anna Marzec

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce: © Ekaterina Yudina | Depositphotos.com

© Sergio Barrios | Depositphotos.com

ISBN 978-83-67204-10-1

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek