Uzależniony. Droga do trzeźwości. Na podstawie życia Adama Gałęskiego - Monika Jagodzińska - ebook

Uzależniony. Droga do trzeźwości. Na podstawie życia Adama Gałęskiego ebook

Monika Jagodzińska

4,7

Opis

Uzależniony. Droga do trzeźwości to niezwykle interesująca opowieść, w której zarówno głównym bohaterem, jak i narratorem jest Adam, młody mężczyzna, który po tym, jak stoczył się na samo dno, zaczął walczyć o powrót na właściwą drogę. Nie jest tajemnicą, że uczynił to z zadowalającym skutkiem, bowiem już na samym początku powieści dowiadujemy się, że właśnie przygotowuje się do najważniejszego dnia w swoim życiu – dnia swojego ślubu z kobietą, która obdarzyła go uczuciem równie żarliwym, jak on ją, a do tego zaakceptowała jego przeszłość. Adam wraca wspomnieniami do minionych miesięcy, a nawet jeszcze nieco dalej, i zaczyna opowiadać swoją historię…

 

Wraz z głównym bohaterem przemierzamy zakamarki jego rodzinnej miejscowości, a także inne zakątki Polskich, w których podejmuje kolejne próby leczenia. Obserwujemy jego wewnętrzną przemianę, czytamy o jego emocjach, uczuciach, które nim targają, lękach, planach, knowaniach… Wchodzimy w ten świat, poznajemy ludzi z tego środowiska, a także ich małe, czasem epizodyczne historie, które jednak miały ogromny wpływ na przebieg leczenia Adama.

 

W pewnym sensie można tu również dostrzec problemy i rozterki rodziny uzależnionego… A także jego powrót na rodzinne łono i w ogóle do społeczności, ze świata, w którym wartością nadrzędną, a nawet jedyną było ćpanie.

 

Książka jest niezwykle interesująca, choć jej klamrowa budowa już na samym początku zdradza zakończenie, to jednak to, co dzieje się pomiędzy, czyli wspomnienia, jest na tyle ciekawe i zajmujące, iż czytelnik z pewnością wielokrotnie nie będzie mógł oderwać wzroku od książki, próbując dociec, co będzie dalej…

 

To doskonała pozycja dla tych, którzy chcą poszerzyć horyzonty i poznać problem uzależnienia od podszewki, dla tych, którzy wśród swoich bliskich lub w otoczeniu mają takie osoby, a także dla tych, którzy z uzależnieniem się zmagają. Nie można również zapomnieć o tym, że ta historia może stać się przestrogą, dla tych, którzy chcieliby spróbować życia na haju, bo wydaje im się, że przecież nad wszystkim zapanują. Każdy znajdzie tu odpowiedzi na nurtujące go pytania i po lekturze tej książki pozostanie bogatszy o nowe spojrzenie na ten temat.

Zagubieni w Krainie Książek

Poznając historię Adama wkraczamy w świat ludzi, którzy są obok nas, ale tak naprawdę egzystują w swoim świecie, którym rządzi nałóg. Tracą oni realny kontakt z rzeczywistością i żyją tylko od jednego zażycia narokotyków do następnego. Dlatego tak interesująca wydaje się treść „Uzależnionego”, dzięki której poznajemy całą drogę do wyjścia z nałogu, pełną błędów, wertepów i dziur. Tylko od niego samego zależy, czy na końcu spotka go zwycięstwo czy porażka.

Mama z książką

„Uzależniony droga do trzeźwości” jest szczerą spowiedzią Adama podczas której wyznaje wszystko, co go w życiu spotkało. Wpadki, problemy, nałogi, konsekwencje. Chwilami uderzający jest brak umiejętności logicznego myślenia, przewidywania konsekwencji swoich czynów. Takie są skutki nałogu.

Agnieszka Jakimiuk

Ta książką jest doskonałą lekturą dla wszystkich, którzy otarli się o uzależnienie, dla tych którzy nie zdają sobie sprawy jak niebezpieczne są używki i bagatelizują sobie późniejsze skutki uzależnienia. To szczególne kompendium wiedzy dla rodzin osób uzależnionych. Dla jednych będzie przestrogą, dla innych iskierką nadziei na wyrwanie się z nałogu. Jak trudna to droga możemy zobaczyć poznając historię głównego bohatera Adama Gałeskiego, którą postanowił podzielić się z autorką. Pomimo iż Monika Jagodzińska opisuje wszystkie, nawet te najbardziej tragiczne w skutkach i wstydliwe aspekty z życia osoby uzależnionej, to cała historia przedstawiona w książce niesie bardzo pozytywny przekaz…

Monika Urban

Celem książki jest ukazanie jak działa mechanizm uzależnienia, co się dzieje z człowiekiem uwikłanym w nałogi i jak wygląda leczenie. Autorka prezentuje w niej autentyczną osobę, która przeszła przez piekło związane z uzależnieniem, książka ma autentyczny przekaz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (20 ocen)
15
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kowalmkowal

Nie oderwiesz się od lektury

warto przeczytać zwlaszcza jesli borykasz sie z uzależnieniem lub jesteś bliskim kogoś z kto potrzebuje pomocy
10
shaman86

Nie oderwiesz się od lektury

Mozna w tej historii rozpoznać siebie...
00
juszczakpatrycja

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to książka która sama w sobie uzależnia. Autorka - Monika opisuje przeprawę Adama z jego uzależnieniem i historię jego można by było powiedzieć przygód. Walkę z uzależnieniem, z którym na początku nie chciał walczyć ale z biegiem czasu zaczął zauważać jak bardzo nałóg zaczął go wciągąć i chciał z "Tym" coś zrobić. Książka sama w sobie jest ciekawa, ale im głębiej się wczytujesz - czytasz dalej i nie możesz przestać. Chociaż wydaje Ci się, że to koniec, że w końcu mu się uda z tego wybrnąć. On tkwi w tym dalej.

00
hanclys1201

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo pouczająca historia. Bardzo przyjemnie mi się czytało tą książkę i całkowicie zagłębiałem się w historii opowiadanej przez Adama.
00
washingtoniene

Nie oderwiesz się od lektury

Nasz bohater myślał, że jest niezniszczalny, że nie ma problemu. Problem mieli jego rodzice, bo to przecież oni patrzeli na upadek swojego dziecka, to oni próbowali wyciągać go z tej nory zła, to oni walczyli. On, mógł tylko na odczepnego przyjmować ich pomocną dłoń, aby wreszcie dali mu spokój. Tak więc rozpoczął leczenie, które niestety nie doszło do końca. I tak kręciło się jego życie. Od czepialstwa rodziców, po ucięcie walki. Dopiero dotarcie do dna, otrzeźwiło chłopaka i pokazało mu, to wszystko, co widzieli jego rodziciele. Może to była ostatnia szansa, która mu pozostała. Całość recenzji dostępna na Instagramie: @Mania.ksiazkowaniaa
00

Popularność




Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2021

Monika Jagodzińska

„Uzależniony. Droga do trzeźwości”

Na podstawie życia Adama Gałęskiego

Copyright © by Monika Jagodzińska, 2021

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. 

Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana 

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Korekta: „Dobry Duszek”, Robert Olejnik

Projekt okładki: Jakub Kleczkowski

Ilustracje na okładce: Aleksandra Gałęska

Na zdjęciu widnieje: Adam Gałęski

Skład epub, mobi i pdf: Kamil Skitek

ISBN: 978-83-8119-676-5

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Nie wszystkie opisane w książce wydarzenia

miały miejsce w życiu realnym.

Historia Adama stanowiła matrycę dla tej historii.

Zbieżność osób, nazwisk i miejsc jest przypadkowa.

Książka nie ma na celu urażenia bądź

oczernienia kogokolwiek.

Rys. Patryk Wdowczyk

Życie jest nieprzewidywalne i nie wiemy, co wydarzy się za rok, za dwa, za dziesięć lat. Często na własne życzenie komplikujemy je, sami pod sobą kopiemy dołki, by potem w nie wpaść, po czym budujemy, mniej lub bardziej opornie, drabinę, by ponownie wejść na właściwe tory. Jedni podejmują tę próbę, inni poddają się prędzej czy później. Nie zawsze to od nas zależy, czasami problem nas przerasta albo wydaje nam się, że tak jest. Za chwilę podążymy śladami Adama, którego historia tutaj opisana, pokazuje, że nie ma co wychodzić z kina, póki trwa seans[1].

* * *

Poranne promienie jesiennego słońca przedzierały się przez ciemne zasłony, wiszące w oknie, rozświetlając wnętrze pokoju. Wraz z pozornym ruchem Słońca, dotykały coraz większej powierzchni, stopniowo pełznąc w stronę stojącego nieopodal łóżka. Zaczęły wchodzić na granatową pościel, aż w końcu dotarły do równie granatowych poduszek. Na swojej drodze napotkały moją śpiącą twarz młodego mężczyzny. Zatrzymały się na niej, łaskocząc powieki, które po chwili nieznacznie się poruszyły, zaczęły wibrować. Zmarszczyłem nos. Powieki stopniowo zaczęły się unosić, najpierw do połowy. Opadły.

Za drugim razem otworzyły wrota do ludzkiej duszy. Otworzyłem oczy. Zamrugałem, ziewając. Leniwie rozejrzałem się po pokoju. Powiodłem wzrokiem po znajomych oliwkowych ścianach. Wzrok zatrzymałem dopiero na wiszącym na ścianie kalendarzu, a dokładniej na dniu zaznaczonym w nim dużym czerwonym okręgiem. Chwyciłem telefon w celu zweryfikowania godziny. Ekran wskazał godzinę 7. Spojrzałem na datę na wyświetlaczu. W tym samym momencie wystrzeliłem jak z procy. Gwałtownie usiadłem na łóżku, napinając wszystkie mięśnie. Przetarłem oczy. Rozbudziłem tym wszystkie zmysły.

Zacząłem myśleć trzeźwo.

– To już dzisiaj – wyszeptałem z szerokim uśmiechem, wymalowanym na twarzy.

W moich jasnozielonych oczach zatańczyły szalone ogniki.

„Tak, to już dzisiaj”. Nie mogłem w to uwierzyć. „Czas tak szybko leci. Podczas planowania wydaje się nam, że do zaistnienia sytuacji jeszcze długo, długo, aż tu nagle człowiek budzi się pewnego ranka i zdaje sobie sprawę, że coś, czego tak usilnie oczekiwał, dzieje się jak nie już, to za ułamek sekundy”. Czułem się w tym momencie tak samo. To właśnie dzisiaj miałem przysięgać przed ołtarzem miłość i wierność kobiecie, którą wybrałem na swoją żonę. Tak długo czekałem na ten dzień, aż on w końcu nadszedł. Rozpierały mnie ogromna radość i szczęście. Pozwoliłem źrenicom spocząć na naszym wspólnym zdjęciu, stojącym na szafce nocnej. Piękna sceneria. Zielony park. Pełno nadziei. My w centrum. Asia i Adam. Ja obejmowałem ją w tali. Ona trzymała ręce na moich dłoniach. Uśmiechaliśmy się. Byliśmy szczęśliwi, że na siebie trafiliśmy.

– Już nie mogę się doczekać, aż staniemy się małżeństwem na dobre i na złe. – Uśmiech nie schodził z mojej twarzy.

Większość ludzi w dniu swojego ślubu bardzo się stresuje, choć sami do końca nie wiedzą, dlaczego. Kulka w gardle, ściśnięty żołądek, trzęsące się ręce itp. Jest to szczególny dzień.

Nowa droga życia. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, jednak nie mogłem powiedzieć, że symptomy stresu ogarnęły moje ciało. Wręcz przeciwnie. Wypełniał mnie spokój. Pewny byłem uczuć swoich jak i swojej ukochanej. Rozpierały mnie spokój i ekscytacja, zakłócane jedynie zniecierpliwieniem, aby być już w kościele, stojąc twarzą w twarz z Joanną. Na tę myśl poczułem motylki w brzuchu. Ponownie sprawdziłem godzinę.

7.10. Minęło zaledwie dziesięć minut. Westchnąłem:

– Czas wstawać…

Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Bezzwłocznie poszedłem do łazienki, ochlapałem twarz zimną wodą. Od razu poczułem się jeszcze bardziej rozbudzony. Dokładnie obejrzałem swoją podobiznę w lustrze, analizując każdy jej milimetr. Wydałem się sobie jakiś taki inny. Bardziej, hmmm… normalny? Może to złe słowo. A może właśnie nie, może jak najbardziej trafne. Normalny. Bo przecież byłem normalny. Już byłem. Wcześniej… od razu odgoniłem od siebie tę myśl. Wzdrygnąłem się. Nie chciałem zaprzątać sobie głowy TYMI wspomnieniami, nie teraz. Pospiesznie wytarłem twarz w puchowy ręcznik. Delikatny materiał ukoił rozbiegane myśli. Poczułem się lepiej. Znów wróciłem na właściwe tory. Wszedłem do pokoju, zarzuciłem pierwszą lepszą koszulkę, włożyłem dresowe spodnie. Zbiegłem po schodach na dół, do kuchni. Wszędzie panowała cisza. Pozostali domownicy pogrążeni byli w głębokim śnie. Specjalnie mnie to nie zdziwiło. Zawsze byłem rannym ptaszkiem i w swoim dotychczasowym życiu zdążyłem się przyzwyczaić, że bliskie mi osoby miały trochę odmienne zdanie. Sen traktowałem tylko jako szybką regenerację i zebranie sił. W sumie nie bardzo to lubiłem, lecz organizm domagał się swojego. Na mahoniowym blacie zobaczyłem foliową reklamówkę z wczorajszymi bułkami. Zostały dwie sztuki. Niespecjalnie miałem ochotę na kuchenne eksperymenty od rana, zwłaszcza tak ważnego dnia jak ten. Zatem zadowoliłem się prostymi kanapkami z szynką i żółtym serem. Zajadając śniadanie i przepijając je kubkiem gorącego kakao, patrzyłem przez okno. Dotychczas moje myśli oscylowały wokoło dnia ślubu, a teraz zacząłem się zastanawiać nad naszą wspólną przyszłością. Zacząłem wyobrażać sobie, jak razem jedziemy na zakupy, jak siedzimy w ogrodzie latem, popijając słodką lemoniadę, przygotowaną przez Asię, jak odwozimy dziecko do przedszkola. Piękna wizja. Uśmiechnąłem się. Dopiłem ostatni łyk. Przeżułem ostatni kęs. Wpakowałem naczynia do zlewu. Do samej ceremonii zostało jeszcze kilka godzin, a przecież nie potrzebowałem aż tyle czasu, żeby odpowiednio się wyszykować. Wskazówki zegara, wiszącego na szarej ścianie, nieznacznie się przesunęły. Wciąż miałem mnóstwo czasu do spożytkowania, a nie zamierzałem spędzać go na siedzeniu i czekaniu, zamęczyłbym się.

Wyjrzałem przez okno. Zapowiadał się bardzo przyjemny dzień. Niebo było błękitne, słońce świeciło. Postanowiłem, że najlepszym rozwiązaniem na chwilę obecną będzie oddanie się ćwiczeniom fizycznym. Pomyślałem o bieganiu w plenerze. To zawsze zajmowało moje myśli. Podczas biegu skupiałem się bowiem na tym, co wykonywało moje ciało. Dbałem o prawidłowy oddech. Starałem się przejmować kontrolę nas swoim własnym ciałem i każdy ruch wykonywać świadomie. Chwyciłem leżące na stoliku w korytarzu czarne słuchawki. Muzyka pozwalała mi złapać rytm i była miłym tłem na całej trasie. Założyłem swoje czarne najki i cicho wyszedłem z domu. Nie zamierzałem nikogo obudzić, ale też i nie zamierzałem dusić się w czterech ścianach.

Gdy tylko znalazłem się po drugiej stronie drzwi, twarz owiał mi chłodny, choć nieuszczypliwy wiatr. Skierowałem twarz ku słońcu. Przyjemny duet. Dobrana para. W okolicy nie było nikogo, jedynie minęło mnie parę samochodów. Wziąłem dwa głębokie oddechy. Chwilkę potruchtałem w miejscu. Szybka rozgrzewka. Przyspieszenie akcji serca. Przygotowanie organizmu. Nieopodal miejsca mojego zamieszkania rozciągał się las. Bardzo trafna sceneria na ten rodzaj spędzania wolnego czasu. Ustawiłem się na leśnej ścieżce. Jeszcze raz napełniłem płuca powietrzem. Odczekałem chwilkę, aż tlen przedyfunduje do każdej komórki mojego organizmu. Wydech. Pobiegłem. Na chwilę pozostawiłem cały swój dotychczasowy świat poza sobą. Na chwile oderwałem się od rzeczywistości i tego, z czym przyjdzie mi się zmierzyć już za parę godzin. Miarowe oddechy. Równe tempo. Przyspieszony, choć ustabilizowany rytm pracy serca, kontrastujący z ruchem gałęzi drzew. Po pokonaniu odpowiedniej trasy stopniowo zwalniałem, aż do całkowitego zatrzymania się. Odetchnąłem głęboko. Uwielbiałem biegać. Generalnie wysiłek fizyczny sprawiał mi dużo radości, dawał mi poczucie kontroli nad własnym ciałem, a ponadto dzięki niemu czułem, że żyję, że prawdziwie żyję. Jeszcze parę lat temu nie byłbym w stanie pokonać skrawka tego dystansu, jaki byłem zdolny przebiec dzisiaj. Ta myśl napawała mnie dumą. Rozejrzałem się dookoła. Świat wokół mnie był piękny. Przebijające się przez korony drzew promienie wznoszącego się słońca tworzyły zapierający dech w piersiach obraz. Mieniące się i gdzieniegdzie opadające już złotobrązowe liście przyozdabiały runo pięknym dywanem.

„Tak pięknym jak ona” – pomyślałem.

Otrząsnąłem się. Nie potrafiłem określić, ile czasu już stałem w miejscu, ale wiedziałem, że nie powinienem tego przedłużać. Czekało mnie jeszcze kilka spraw do załatwienia przed najważniejszym wydarzeniem w moim życiu. Za wszelką cenę musiałem dopilnować, aby każdy szczegół był dopięty na ostatni guzik. Z tą myślą wróciłem do domu.

* * *

Gdy już załatwiłem wszystko na sali, czas zaczął płynąć mi coraz wolniej, a myślałem, że już wolniej się nie da. Jednak, gdy się na coś czeka, minuty dłużą się nieubłaganie, co tylko jeszcze bardziej potęgowało zniecierpliwienie. Nie bałem się ślubu. Nie bałem się wesela. O to byłem spokojny. Ale dałbym wszystko, żeby już nadszedł ten czas.

„Stop. Bo zaraz zacznę wariować. A muszę być w jak najlepszej formie”.

Swoje postanowienie wprowadziłem w czyn w trybie natychmiastowym. Wróciłem do domu tylko po to, żeby zabrać potrzebne rzeczy. Nie tajemnicą jest punkt docelowy, do którego zmierzałem – siłownia. Wysiłek fizyczny wzmaga produkcję endorfin, znanych jako hormon szczęścia, przez co człowiek pomimo zmęczenia czuje się o wiele lepiej. Do tego oczywiście pozytywnie wpływa to na jego wizerunek. Potrzebowałem aktywności, by zająć czymś swój umysł a zarazem ciało. Zależało mi, aby pokazać się od jak najlepszej strony. A nie ma nic lepszego, niż zadbanie o swoje samopoczucie, co zawsze ma odzwierciedlenie w wyglądzie. Nie zaprzątałem sobie głowy szukaniem kompana do ćwiczeń. Na szczęście siłownia była prawie pusta. Na bieżni biegała jedna pani w wieku plus minus trzydziestu lat i jeden napakowany typek podnosił ciężary. No i oczywiście ja – Adam. Niezły zestaw.

Po odbytym treningu czas na saunę. Trochę relaksu zawsze się przyda. Pot spływający po całym ciele zabierał ze sobą toksyny, w tym stres i negatywne myśli. Odświeżony, zastanawiałem się, co robić dalej. Nie chciałem jeszcze wracać do domu, bo obstawiałem, że będę tam tylko siedział i odliczał minuty. Racjonalne wydało mi się wrzucić coś na ząb. Niespecjalnie uśmiechało mi się burczenie w brzuchu w najmniej odpowiednim momencie, jak to zwykle bywa. Pierwszym miejscem, jakie przyszło mi do głowy, był McDonald’s. Z dwóch powodów: po pierwsze będzie szybko i bezboleśnie, tzn. nie będę musiał długo czekać, a po drugie, co dla mnie ważniejsze, Asia mieszkała niedaleko. I choć doskonale wiedziałem, że nie mogę do niej pójść, jeszcze nie teraz, to chociaż w taki sposób chciałem znaleźć się bliżej niej. Zajadając McZestaw i popijając go colą, patrzyłem na blok, w którym mieszkała. Tej nocy była u rodziców. Mówią,

że zobaczenie panny młodej w sukni ślubnej przed samą ceremonią przynosi pecha. Nie należał do ludzi przesądnych, ale lepiej nie kusić losu. Zastanawiałem się, jak będzie wyglądać. Nie ulegało wątpliwości, że będzie wyglądać pięknie. Dla mnie mogłaby być tam nawet w piżamie. Najważniejsze by była to ona. Ani się nie obejrzałem, a wziąłem ostatni kęs hamburgera. Nadal czułem się nienajedzony. Wróciłem do kolejki po drugi zestaw. Skonsumowałem go szybciej niż pierwszy. Nie bez przyczyny. Zdałem sobie sprawę, kogo jeszcze powinienem tego dnia odwiedzić. Pojechałem na cmentarz.

* * *

Przed samym wejściem na miejsce wiecznego spoczynku ogarnęło mnie pewnego rodzaju zwątpienie. Nie szedłem bowiem do nikogo z rodziny. Nie szedłem też do przyjaciela. Szedłem do osoby, o której obecnie prawie że nie myślałem. Zdawałem sobie sprawę, że też nie powinienem tu być. Powinienem był wymazać go ze swojego życia raz na zawsze, ale nie potrafiłem. Nie do końca czułem się dobrze z tą myślą, choć wiedziałem, że Asia zapewne nie będzie miała o to pretensji.

Pewnym krokiem przemierzyłem bramy cmentarza. Mijając kolejne groby, coraz bardziej oddawałem się nastrojowi nostalgii. Pobieżnie czytałem nazwiska, patrzyłem na różne wiązanki, kolorowe znicze. Przypomniałem sobie, że sam nic nie wziąłem. Na szczęście obecnie nie jest problemem zaopatrzyć się we wkłady czy też znicz, gdyż zwykle sprzedawane są bezpośrednio przy cmentarzu. Tak też było i tutaj. Szybko wróciłem i przy stoisku, znajdującym się w pobliżu, nabyłem mały biały znicz, po czym ruszyłem z powrotem w kierunku grobu. Moja droga nie była jakoś szczególnie długa, toteż myśli nie zdążyły mi uciec, aż do momentu, gdy stanąłem na wprost drewnianego grobu.

„KRZYSZTOF”

W mojej głowie zaczęły się kotłować myśli. Przechodzień mógłby powiedzieć, że się modliłem. Inny, że się zadumałem. Nikt nie był w stanie zobaczyć kaskady wspomnień, jaka w tym momencie zaczęła atakować moją głowę. Odetchnąłem. Byłem dla niego jak brat. Byłem. No właśnie. Kiedyś. Czas przeszły. To była też jego zagłada. To on wprowadził mnie w TAMTEN świat, w zły świat. To on wtedy przy mnie był. Był jakby początkiem. Wspomnienia uderzyły we mnie z całą swoją mocą.

Rozdział I

Cofnąłem się siedem lat wstecz, mniej więcej siedem. Samochód. Ciemnozielona honda civic. Siedzieliśmy w środku w piątkę: moja dziewczyna Kasia, jej brat Dawid, Krzysiek i Dorota, no i oczywiście ja. Cała ekipa. Nieletnie dzieciaki. Jedynie ja i Kaśka byliśmy już na wstępie w dorosłe życie. Jedyni pełnoletni. Ale i tak nie czyniło mnie to w żadnym wypadku innym mentalnie niż moi znajomi. Byliśmy niedoświadczonymi gówniarzami, którym się wydawało więcej aniżeli powinno. Wtedy tak myśleliśmy. Mieliśmy się za supergości, którym nic w życiu nie jest straszne. Wierzyliśmy, że jesteśmy w stanie góry przenosić. Z pozoru wydaje się to bardzo optymistyczne, jak na ten wiek i na owe czasy, podejście. Można by nawet rzec, że inni, wieczni pesymiści, winni zakosztować od nas kęs tego spojrzenia na świat. Z tym że nie wszystko złoto, co się świeci. I w tym wypadku też tak było. Co mam na myśli? Nasze poczucie, że wszystko wyjdzie, że wszystko się ułoży i będzie zawsze OK nie brało się z naszego wnętrza. Raczej z zewnątrz. A konkretniej z oparów, jakie wypełniały samochód. Zioło. Gandzia. Marycha. Zielsko. Trawa. Marihuana. Terminy znane na pewno wszystkim. Wielu z pewnością na własnej skórze spróbowało, czym dokładnie jest i jak działa. Dla niektórych skończyło się po jednym, dwóch razach. Inni lubią sobie zapalić okazjonalnie. Jeszcze inni, cóż, bez tego raczej nie lubią funkcjonować. My zaliczaliśmy się do tej ostatniej grupy. Marihuana jest narkotykiem lekkim, nie uzależnia fizycznie. Raczej pali się ją w celu wyostrzenia zmysłów i oczywiście doznań euforycznych, za co odpowiada związek psychoaktywny THC [2].

Dla mnie i moich znajomych marihuana stała się codziennym rytuałem. Oparci o skórzane fotele, przeżywaliśmy swój własny świat. Mieliśmy swoje własne kredki. Początkowo kierowała nami motywacja, jaka kieruje większością osób – chęć spróbowania. Tak to się zaczęło. Ciekawiło nas, co będzie po, jak się będziemy czuć, co będziemy myśleć. Wkręciliśmy się w to szybciej, niż przypuszczaliśmy. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy na paleniu albo w aucie, albo gdzieś w lesie. Zawsze wtedy czułem się taki beztroski. Było to też swego rodzaju zapomnienie domowych problemów. Znikały, one po prostu znikały, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wtedy wydawało mi się, że życie jest proste i nie ma czym się niepotrzebnie stresować. Wszystko się przecież ułoży. Moi znajomi wychodzili z tego samego założenia. Oprócz szkoły tak naprawdę nie mieliśmy jakichś wygórowanych obowiązków, hobby, zajęć dodatkowych, przez co tego wolnego czasu do zagospodarowania w ciągu dnia czy tygodnia zbierało się. Poświęcaliśmy go na spotkania towarzyskie wraz z nieodłącznym towarzystwem Marysi. Bo jakże by mogło być inaczej. Jedyne co robiliśmy, to prawdę mówiąc było siedzenie i palenie. W międzyczasie rozmawialiśmy o jakichś mało istotnych głupotach, śmialiśmy się, jak przystało na małolatów. Jedynym bardziej konstruktywnym zajęciem, jakiemu się poddawaliśmy, była gra w kamień – papier – nożyce. I na tym się kończyło. Tak mijał dzień za dniem. Czułem się jak młody bóg. Jakby dorosłość nigdy nie miała przyćmić mi oczu swoją szarością i dojrzałością. Czułem się, jakby mnie nie dotyczyła, jakbym był oderwany od tego świata. Inny. Pasujący do moich znajomych. I do zioła. Jedynie szkoła stanowiła normalny element mojej codzienności, co w sumie niekoniecznie było mi na rękę.

Każdego ranka otwierałem oczy i pierwszą rzeczą, o której myślałem było: „kurwa, znowu”. – Ilekroć słyszałem odgłos budzika, który usilnie dopominał się, że już teraz, w tej chwili powinienem być na nogach, miałem ochotę uderzyć nim o ścianę i patrzeć, jak rozsypuje się w drobny mak, po czym uświadamiałem sobie, że zostałbym bez telefonu. Chcąc nie chcąc, choć bardziej skłaniałem się ku tej drugiej opcji, opuszczałem ramiona Morfeusza i wstawałem. Nic mi się nie chciało. Tylko myśl o paleniu stymulowała mój organizm do działania. Lecz nie ma nic za darmo. Marihuana kosztowała przecież. Bez grosza w kieszeni nie miałem nawet co marzyć o tym, by się zjarać. Trzeba było działać. Podobno nie ma lepszego krętacza od narkomana. Coś w tym jest. Hajs wyciągałem oczywiście od rodziców. Ani mnie, ani nikomu z grona moich znajomych nie przyszło do głowy zająć się jakimś pożytecznym, dochodowym zajęciem w weekendy bądź po szkole. Nie było czasu. Był on tylko na palenie, to wtedy zawsze mieliśmy wolne. Rodzice, jak w większości małżeństw, mieli swoje problemy, z którymi musieli się mierzyć, toteż nie zwracali szczególnej uwagi, kiedy prosiłem ich o gotówkę. W domu jej nie brakowało, a byle błahy powód wystarczył, żeby pieniążki powędrowały do mojej rączki – albo nowa bluza potrzebna, albo telefon się popsuł, albo potrzebowałem na wyjście do kina. Nic trudnego. Przynajmniej na początku tak było. Dostawałem zawsze wtedy, kiedy chciałem, co było dużym ułatwieniem.

Kolejnym etapem dnia była szkoła. Było to miejsce, do którego nie pałałem szczególną miłością czy też sympatią, czy w ogóle jakimkolwiek pozytywnym odczuciem. Wręcz przeciwnie. Nie lubiłem tam chodzić. W sumie rzadko tam bywałem, a jeśli już bywałem, to raptem na dwie lub trzy lekcje. Generalnie rzecz ujmując, uznawałem to po prostu za zbędną rzecz w moim życiu. Większość rzeczy, które usilnie wpajali nam do głowy, nigdy nie miała nam się przydać i nigdy nie miała zostać wykorzystana. Zasada trzech Z: zakuć, zdać, zapomnieć. Smutna prawda. Tylko marnowanie czasu. A miałem o wiele lepsze pomysły, jak go należycie spożytkować. Za oknem ładna pogoda. Świeciło słońce, ciepło, wiał lekki, chłodny wiaterek. Wiosna. Wokoło roztaczała się zieleń, dużo zieleni. Przyroda obudziła się już do życia. Drzewa, krzewy, wszystko rozkwitło. A mnie przyszło siedzieć w tych czterech szarych i obrzydliwych ścianach na zajęciach i słuchać o ciągach matematycznych.

– Na chuj to komu? – komentowałem pod nosem, niespecjalnie dbając, czy nauczycielka w tym momencie mnie usłyszy czy nie.

„Niech baba wie, co myślę o jej durnym przedmiocie. Geniuszy i tak z nas nie zrobi”. W takich momentach jedyne, o czym myślałem, to jak stąd uciec i spiknąć się z moimi ziomkami w celu poprawienia sobie humoru. Oczywiście tylko jedna rzecz chodziła mi po głowie.

W tym momencie poczułem wibrację telefonu, znajdującego się w mojej kieszeni spodni. Pojedyncza wibracja. SMS. Ukradkiem wyciągnąłem go na szkolną ławkę. Odblokowałem ekran. Widniała na nim koperta. Nie pomyliłem się: wiadomość. Nadawca mówił sam za siebie. Krzysiek. Krótki tekst: SZTUKA

TRAWY. Jedenaście liter, a wszystko wiadome. Na sam ich widok od razu się uśmiechnąłem. Od razu też poczułem się lepiej. Teoretycznie po matmie miałem mieć jeszcze dwie lekcje: polski i angielski. Praktycznie kończyłem za jakieś piętnaście minut. – Drrrrrń. – Dzwonek.

„Hasta la vista. Wystarczy obciążenia dla mózgu jak na jeden dzień. I tak nie wnosiło to nic do mojego życia”. Już mnie nie było. Siedziałem z paczką i z Kaśką kilku ulic dalej, upajając się naszymi oparami błogości i euforii.

Innego dnia nie mogłem już znieść głupiego gadania o tym, jak to główna postać z powieści Dostojewskiego Zbrodnia i kara rozmyśla o popełnionej zbrodni, a musiałem się tu zjawić, by jakoś mnie przepuściła z polskiego. Nawet poranna fajeczka nie pomogła mi się wyluzować. „Angela jest akurat spoko, pocisnę jej jakiś bajer i będzie dobrze. Pokazałem się, to mnie przepuści. Starczy”. Wyciągnąłem telefon. Minuty ciągnęły się w nieskończoność, a niespecjalnie miałem ochotę marnować ten czas. I choć była to dopiero pierwsza lekcja, już wiedziałem, że im szybciej się stąd zmyję, tym lepiej.

Tym razem to ja byłem promotorem spotkania. Dość szybko wystukałem na klawiaturze komórki odpowiednie hasło. Wybierz nadawcę. Wyślij. Poszło. Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Same potwierdzenia. Jeszcze nie spotkałem się z sytuacją, żeby mi odmówili.

Podobnie wyglądały kolejne dni w szkole. Nie dbałem o obecność. O oceny też jakoś specjalnie nie. Byle tylko zdać z klasy do klasy jak najmniejszym kosztem. Wszystko. Moje myśli krążyły w trochę innym kierunku. Wokoło Maryśki. Oprócz poczucia tzw. „nieśmiertelności”, bardzo mocno wyostrzała zmysły, w tym również rozum. Świat wydawał się o wiele bardziej wyraźny. Myślałem trzeźwiej i intensywniej niż przed zapaleniem. Toteż wykorzystałem ten skutek jako remedium przed kartkówką, na którą się standardowo nie przygotowałem. Norma. Wraz z przyjacielem, Danielem, zajaraliśmy tuż przed lekcją. W bardzo pozytywnych nastrojach weszliśmy do klasy. Na starcie czułem się, jakbym pozjadał wszystkie rozumy. Daniel to samo, uradowany jakby poprzedniego wieczoru wykuł na blachę co najmniej jeden podręcznik, z dokładnym rozmieszczeniem uwzględniającym numer strony i linijki w tekście. Nic nie było nam straszne. Z taką myślą zająłem miejsce w starej, poobdzieranej z każdej strony ławce. Wyciągnąłem jakiś długopis z plecaka. Od jednej z dziewczyn, siedzącej za mną, pożyczyłem kartkę w kratkę. Spojrzałem na nią. Duże, ciemne okulary ładnie kontrastujące z błękitną tęczówką oka, blada cera. Nie kojarzyłem jej. Nieważne. Posłałem jej tylko przelotne „dzięki”, po czym odwróciłem się i czekałem na pandemonium.

Po chwili drzwi sali się otworzyły, ukazując wchodzącego nauczyciela – posiwiały mężczyzna w średnim wieku, z dużym brzuchem, obstawiałem, że po piwie. Rozsiadł się wygodnie w fotelu za biurkiem, po czym sprawdził listę obecności. Przeczytawszy moje nazwisko i usłyszawszy odpowiedź, potwierdzającą moja obecność, nie krył zdziwienia. Uniósł głowę znad listy. Otaksował mnie spojrzeniem. Było w nim coś w stylu:

„Muszę go zapamiętać, jak wygląda, żeby wiedzieć, komu robić pod górkę”. Uśmiechnąłem się pewnie. „Jeszcze się gościu zdziwi”. Nauczyciel wrócił do dalszego odhaczania na liście, kto jest, a kto opuścił dzisiejszą lekcję. Po zakończeniu tej czynności obwieścił, że mamy kartkówkę oraz ma nadzieję,

że jesteśmy przygotowani, bo jest ona ważna dla naszej edukacji, bla, bla, bla, bla. Kiedy skończył męczyć ucho, podzielił nas na dwie grupy i podyktował pytania. Muszę przyznać, że gdy przyłożyłem długopis do papieru, nie pamiętam, jakim cudem, ale nie byłem w stanie go oderwać. Pisałem wszystko, co tylko wydawało mi się trafne. Nagle myślałem trzeźwo. Bardzo trzeźwo. Dzięki składałem dobremu pomysłowi zjarania się. Opary nie dość że napawały mnie pozytywnym nastawieniem, to jeszcze pomogły mi się skupić, z dobrym, jak się później okazało, rezultatem. Porównywalnie potoczyła się praca Daniela. Obaj dostaliśmy czwórki, co na tle całej klasy, która poradziła sobie w miarę przeciętnie, dość ładnie wyglądało. „A jednak wszystko się ułoży”.

Po zajęciach nigdy nie spieszyło mi się do domu. Oczywiście spotkanie się ze znajomymi i oddanie naszemu hobby było na porządku dziennym, nawet jeśli urywaliśmy się z zajęć. Zabierałem Kaśkę i umawialiśmy się z resztą. Nie zawsze w tym samym gronie, ale zawsze byliśmy razem. Kasia była dziewczyną trochę inną niż wszystkie. Nie przeszkadzało jej jaranie. Ba, jarała ze mną. Kochała mnie za to. Ja ją też. Weszliśmy w to razem. Nauki w sumie nikt z nas nie uznawał. Dla mnie odrabianie zadań domowych było stratą czasu, więc nie miałem po co wracać wcześniej do domu. Wszystko było lepsze, niż siedzenie w czterech ścianach samemu. Wolałem być z nimi. I palić. Tak w sumie dzień gonił dzień. Niestety, im dalej w to brnąłem, tym więcej towaru było potrzebne, co wiązało się z wyższymi kosztami, (czytaj: potrzebowałem więcej pieniędzy). Kończyły mi się ściemy, jakie wciskałem rodzicom o coraz to większe wydatki. Chyba zaczynali być podejrzliwi. Chodziłem nerwowy i rozdrażniony. Wszystko mnie, za przeproszeniem, wkurwiało do tego stopnia, że zacząłem szukać innego rozwiązania. „Nie chcą dawać, to nie, łaski bez. Sam sobie poradzę. Musi być przecież dobrze”.

Do tego jeszcze babka od angielskiego zaczęło się mnie czepiać w szkole. Coś tam gadała o karygodnym podejściu do jej przedmiotu i o nieciekawych tego skutkach. Wyśmiałem ją w twarz. Jej niestety nie było do śmiechu. Zagroziła mi, że nie mam nawet po co przychodzić na komis, bo i tak mnie nie przepuści. To oraz potrzeba zdobycia w krótkim tempie dużych pieniędzy przelało czarę. Musiałem podjąć decyzję, by móc dalej funkcjonować.

Rozdział II

W kolejny, nazwijmy to, etap mojego życia wskoczyłem szybciej, aniżeli zamierzałem i planowałem. Potrzebowałem pieniędzy na zioło. Coraz ciężej było mi je zdobywać. Trybiki w mojej głowie pracowały intensywnie w poszukiwaniu trafnych drzwi, wychodzących z tego labiryntu myśli. Musiałem znaleźć pracę. Groźby ze strony babki od angielskiego naprowadziły mnie jednak. „Nie, to nie. Łaski bez”. Postanowiłem zmienić tryb nauczania. „Jak już mam się męczyć, to niech to będzie liceum zaoczne, a w tygodniu oddam się jakiemuś dochodowemu zajęciu”. Plan idealny; i tak wiedziałem, że szkołę oleję, ale cóż…

Koniec końców, opornie bo opornie, ale ją skończyłem. Mogłem skupić się na robocie. O pracę nie miałem ciężko, bo ojciec miał swoją firmę. Miał warsztat, toteż zatrudnił mnie u siebie. Można by rzec, że czego chcieć więcej. Mój tata na pewno chciał.

Wnioskuję, że oczekiwał po mnie odpowiedzialnego, lojalnego, a przede wszystkim zaangażowanego pracownika.

„Ups. Sorry, tato, ale ja przyszedłem tu tylko po pieniądze”. Z zegarkiem w ręku pilnowałem czasu roboty, ani minuty dłużej nie zamierzałem poświęcać na pracę. Przychodziłem tam od poniedziałku do piątku, odwaliłem swoje i „nara”, tyle mnie widzieli. Nie interesowałem się zbytnio tym, co mam robić, tym, co się dzieje w firmie. Wręcz przeciwnie, miałem to głęboko w dupie. Jedyne, co powodowało u mnie jakiekolwiek przyspieszenie tętna, to wypłata, a może nie tyle sama wypłata, co świadomość, na co będę mógł ją spożytkować.

Wolałem się nie wychylać. Robiłem minimum, jakie do mnie należało, za co dostawałam burę od ojca. Spodziewał się po mnie czegoś więcej, jako że byłem jego latoroślą. Chciał zaangażowania z mojej strony. Ja widziałem to w trochę innym świetle. „Pracuję? Pracuję. Przychodzę? Przychodzę. O co więc ci chodzi?” – Kłóciliśmy się. Według niego powinienem być już odpowiedzialniejszy jak na swoje już wtedy 21 lat. Ale niestety nie byłem. Zależało mi tylko na jednym. Po pracy siedziałem u siebie w pokoju, paląc trawę. Ojciec wieczorami wypruwał sobie żyły, pracując dodatkowo w warsztacie. Powinienem był mu pomagać. Powinienem. Zaciągałem się fajką. Ale tego nie robiłem. Uznałem to za zbędną czynność. Jak, szczerze mówiąc, wszystko inne, co nie miało związku z paleniem.

Niestety, musiałem je trochę ograniczyć. Praca pracą, ale nie starczało na codzienne palenie. Nawet po tym, jak kupowaliśmy towar na spółkę ze znajomymi, czy też z Kaśką. Nie ukrywajmy, kokosów nie zarabiałem, a za marihuanę wołali jak za zboże. Przyjąłem pewien schemat: w tygodniu głównie praca, w weekend – jaranie. Do roboty chodziłem, żeby przeżyć. Byle do piątku, a w piątek się zaczynało. Cały tydzień, dzień w dzień, czekałem na ten moment, w którym będę mógł dosłownie rzucić wszystko i zaszyć się gdzieś z moimi ziomkami i naszą odskocznią od codzienności i całego tego beznadziejnego syfu, który nas otaczał, nie mówiąc o wszystkich, którzy tego nie rozumieli.

Mniejsza o to. Wybijała godzina 18 w piątek i mnie już nie było. Zaczynał się mój czas i tylko mój czas, który zamierzałem pożytkować na jaraniu. Czekałem na to cały tydzień, aż w końcu się doczekałem. Kupiłem towar i razem z Kaśką, Dawidem i Dorotą udaliśmy się na działkę Doroty, gdzie mieliśmy takie nasze małe prywatne sacrum. To było wszystko, co zajmowało moje myśli. Jarać, bawić się i mieć wszystko w dupie. Totalne odcięcie. Gdy w tym czasie ktokolwiek chciał coś ode mnie, spotykał się z dość nieprzyjemnym odzewem z mojej strony. No, bez przesady, też mi się coś należało. Tyczyło się to nawet moich rodziców. Z wielką łaską i oburzeniem odnosiłem się do nich, gdy w trakcie MOJEGO weekendu czegoś ode mnie oczekiwali. Byłem zwyczajnie zły, że jakakolwiek osoba trzecia zakłóca mój czas wolny. Aż mi się nóż w kieszeni otwierał. „Przecież wrócę w poniedziałek i będę dalej odwalał swoje”. – Nie potrafiłem tego zrozumieć.

Z czasem coraz bardziej nie chciałem tam wracać. Wolałem robić coś, co dawało mi poczucie, że jestem super i nie muszę martwić się przyszłością. Moje weekendowe wypady zaczęły przedłużać się do poniedziałku. Takie tam dłuższe wolne. Z czasem również w tygodniu musiałem zajarać. Okres palenia wydłużał mi się z miesiąca na miesiąc, co skutkowało zanikiem mojej efektywności. Nie chciało mi się chodzić do pracy, nie czułem chęci, aby tam być. Już nawet denerwowała mnie ta ośmiogodzinna norma, nie mówiąc o czymś więcej. Zamiast pomagać ojcu, który wieczorami sobie żyły wypruwał, pracując w warsztacie, ja brałem kolejnego bucha, rozwalony na kanapie, wpatrujący się bezwiednie w ekran telewizora. Nie czułem w ogóle jakiejkolwiek potrzeby, czy też może bardziej powinienem był powiedzieć – obowiązku, jako że był to mój ojciec i wymagało się ode mnie, że jako syn coś zrobię od siebie.

Kompletnie się do tego nie poczuwałem.

Jednego poniedziałku, który winien być jeszcze w moim odczuciu weekendem, jako że zostało mi trochę towaru, ojciec postawił sprawę jasno. Już nie prosił, wymagał, abym stawił się w pracy. Poszedłem. „Niech mu będzie”. Ale na tym się nie skończyło. Nadgodziny. Potrzebował mojej pomocy. Wymuszał, żebym został dłużej. Już na starcie skoczyło mi ciśnienie.

„Czy mu się aby za dużo nie wydaje? Super. Wybrał też sobie zajebisty moment, żeby mi o tym powiedzieć”. Już miałem resztę dnia zaplanowaną dość skrupulatnie. Przedstawiłem mu dodatkowo, że nie chodzi tylko o mnie, ale też o mojego młodszego kuzyna, którego miałem ze sobą zabrać. Stwierdził,

że mam go zawieźć i wrócić. „A w życiu…”

Wyszedłem z garażu. Wpakowałem się do samochodu i podjechałem po młodego. Osobiście jechałem, żeby spotkać się z Kasią. Mieliśmy zajarać, tym razem tylko we dwoje, czego ojciec nie musiał wiedzieć. Mój osiemnastoletni kuzyn chodził na kurs tańca. Chodziło o jego pierwszy taniec na ślubie, a że akurat miałem po drodze, to zgadaliśmy się, że go podrzucę. Dla mnie nie problem, ale nie mogłem zaczaić, po co mu to. „Czy on serio nie ma na co pieniędzy wydawać? Ja bym to inaczej rozplanował… Nieważne”. Zadzwonił telefon. Ojciec. Nawet nie odebrałem. Wyciszyłem telefon i rzuciłem komórkę na siedzenia z tyłu samochodu, poziom adrenaliny w moim organizmie podskoczył jeszcze bardziej. Byłem zły. Bardzo zły. Mój układ współczulny dał o sobie znać. Uruchomił się. Poczułem napięcie w każdym moim mięśniu. Jedyne, czego teraz chciałem, to przyspieszenie. Gwałtowne przyspieszenie. Musiałem dać ujście moim emocjom. Wskazówka obrotomierza dotknęła 100 km/h, ale się nie zatrzymała. Nie zatrzymała się też na 120 km/h.

– Co ty wyprawiasz? – upomniał mnie Szymon.

– Wiem, co robię – zapewniłem lekko poirytowany.

„Czy on robi ze mnie głupka?” – Zbagatelizowałem jego obawy. Za chwilę mieliśmy być na miejscu. Co się mogło niby takiego stać? Mówi się: nie chwal dnia przed zachodem słońca. Potwierdzone info. Co się mogło niby takiego stać? Ledwie pomyślałem, już się stało. Na samym wlocie do miasta, jednej z bardziej uczęszczanych dróg, uderzyłem w inny samochód. Albo to raczej on uderzył we mnie. Prawdopodobnie kierowca tego wiśniowoczerwonego mercedesa nie zauważył mojej zielonej hondy i wycofał prosto na mój pas, definitywnie wystawiając się na uderzenie. Auto zauważyłem w ostatniej chwili i nic nie mogłem zrobić. Przy takiej prędkości nie jest możliwe wyhamowanie w przeciągu kilku sekund. Doszło do wypadku.

Wszystko działo się tak szybko. Usłyszałem huk, a dosłownie kilka milisekund później poczułem, jak uderzam głową w przednią szybę. Z całego tego zdenerwowania na ojca za jego próbę pokrzyżowania mi planów na dzisiaj, nie zapiąłem pasów, toteż oberwałem dwa razy mocniej. Auto zarzuciło na drugą stronę. Nie dostałem jednak na tyle mocno, by stracić przytomność.

Pierwszym, co zrobiłem po otwarciu oczu, było sprawdzenie, czy z Szymonem wszystko w porządku. Chcąc nie chcąc jechał właśnie ze mną i poniekąd byłem odpowiedzialny za jego bezpieczeństwo. Chłopak był bardziej przerażony i zblokowany psychicznie niż fizycznie, co mnie trochę pocieszyło. Kazałem mu zadzwonić do rodziców i opowiedzieć o całym zajściu. Blady jak ściana powoli pokiwał głową. Miałem nadzieję, że dotarł do niego sens moich słów. Nie chciałem tracić czasu, podjąłem próbę wyjścia z pojazdu. Źle wykalkulowałem obrót samochodu i otworzywszy drzwi, ukazał mi się rów. Nagle poczułem, jak ktoś chwyta mnie za ramiona. Odruchowo chciałem się wyrwać. – Proszę się uspokoić. Chcemy panu pomóc.

Wiodłem wzrokiem od zaciśniętej na mojej skórze ręki aż do jej właściciela. Strażak. Rozejrzałem się. No tak, niedaleko miejsca wypadku znajdowała się remiza OSP, a strażacy mieli dzisiaj, jak widać, szkolenie. Ale głupie szczęście. Panowie pomogli mi wyjść na ulicę. Przeskoczyłem rów. Gdy mnie puścili, lekko się zachwiałem. Zakręciło mi się w głowie i poczułem, jak żołądek wywraca mi się do góry nogami. Zgiąłem się w pół. Od razu ktoś pomógł mi się utrzymać w pionie. Mdłości minęły szybko. Oddelegowałem go ręką.

– Już w porządku. Ja…

Nie dał mi dokończyć. Mocno szarpnął mnie i podprowadził pod płot. Z apteczki wyciągnął biały bandaż i owinąwszy nim moją głowę, kategorycznie zobligował mnie do pozostania na miejscu. Nawet głową nie mogłem ruszać. Strażak poszedł zobaczyć, co z pozostałymi. Na ulicy już zaczął tworzyć się korek. Rewelacja. A to dopiero początek. Moją uwagę zwróciło drugie auto, którego stan nie odbiegał od mojego. Stojąca obok kobieta musiała być kierowcą. Na moje oko była to babka w średnim wieku, ubrana na typową businesswoman – nienaganna biała koszula, granatowa, ołówkowa spódnica, marynarka w tym samym kolorze i czarne czółenka na obcasie. Włosy miała upięte w lekko poturbowany kok. Z wargi ciekła jej krew. Oczywiście otrzymywała stosowną pomoc. Wziąłem głęboki oddech. Nie zdążyłem nawet wypuścić z płuc powietrza, przesyconego większą ilością dwutlenku węgla, gdy moje uszy zarejestrowały wycie syreny policyjnej w akompaniamencie odgłosów karetki. „Zaczyna się. Chyba potrwa to dłużej niż myślałem. Niedobrze. A zioło czeka…” – Szybko oddaliłem od siebie tę myśl. W tej chwili nie pomagała. Jeszcze bardziej chciałem zapalić, a jeszcze przez jakiś czas nie będzie to możliwe. „Cholera!”

Policja jako pierwsza zjawiła się na miejscu. Koniec końców nie mogli nic zrobić, jedynie spisać, co się wydarzyło. Musieli czekać na prokuratora. Samochodów nie można było ruszyć, co wiązało się z jeszcze większym korkiem. Współczułem tym, co chcieli już dostać się do domu, a tu niespodzianka.

Po chwili podjechała karetka. Lekarze przetransportowali nas do szpitala. Tam miałem okazję porozmawiać z tą babką. Jej również nie stało się nic poważnego i wbrew temu, co zakładałem, to ona zaczęła mnie przepraszać. Całkowicie poczuwała się do spowodowania wypadku. Ja już byłem przygotowany na Bóg wie jakie oskarżenia, a tu proszę, nie moja wina. I bajka.

Ze szpitala odebrali nas moi rodzice. Pomimo faktu, że to NIE

JA stałem się inicjatorem wypadku, mój ojciec się do mnie nie odzywał. Matka też niespecjalnie była chętna do utrzymania konwersacji. Gdy już było jasne, że żyję i żyć będę, dali sobie spokój. W sumie było mi to na rękę.

Gdy tylko dotarłem do domu, z marszu udałem się do swojego pokoju, rzekomo odpocząć, a tak serio, nie mogłem już doczekać się dymu w moich płucach. Musiałem zapalić. To pozwoliłoby mi znowu normalnie myśleć. Po trzecim buchu przypomniało mi się, że przecież moja dziewczyna nie ma o niczym bladego pojęcia i na pewno już w swojej małej główce układa misterny plan, jak mnie zabić, żeby nie wyglądało to jak zabójstwo. Dobrze, że odzyskałem telefon. I tak jak myślałem – tysiąc nieodebranych połączeń, dwa razy tyle wiadomości. Zadzwoniłem do niej. Na dzień dobry opierdol. W końcu udało mi się przebić przez lawinę jej słów i wyjaśniłem, co i jak. Przejęła się. Obiecałem jej to wynagrodzić. Rozłączyłem się. Wziąłem kolejnego bucha. „Good bye problems”.

Po tej całej akcji dostałem dwa tygodnie urlopu. Jedyne co, to musiałem biegać do lekarza, co w sumie z drugiej strony nie było aż takie złe – miałem możliwość przeciągnięcia wolnego i nawet o parę dni mi się udało. „Alleluja!” – Miałem ochotę znaleźć tę kobietę i jej podziękować. Tyle czasu. Wolnego czasu. Na palenie. Tylko to siedziało mi w głowie. Spotkania z moimi ziomkami od Marychy i ona. Siedzieliśmy w aucie i paliliśmy. U ziomka – joint musiał być. Na parkingu – oczywiście z trawką. Klatki w blokach też nie były mi obce. Nic innego się nie liczyło. A kiedyś miałem większe grono znajomych. Oni nie rozumieli mojego obecnego stanu. Nie palili. A ci tutaj, oj to już inna bajka. Tamci byli nudni. Próbowali utrzymać ze mną kontakt. Dzwonili. Ignorowałem ich, nie mieli mi nic do zaoferowania. Z moimi obecnymi kumplami mogłem iść nawet do kina i sprawić, że film był o wiele lepszy, bez trawy nie wyobrażałem sobie tego typu rozrywek. Moje grono znajomych się zawęziło, lecz jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Wyrosłem z bycia super społecznym. Z czasem coraz bardziej mi to przeszkadzało. Nie umiałem się odnaleźć w większym gronie.

Na weselu u Szymona odliczałem tylko czas do jego finiszu. Tańczący i śmiejący się lekko wstawieni ludzie niespecjalnie nadawali się na moich towarzyszy. W każdej wolnej chwili uciekałem palić. Jedynie Kasia próbowała się bawić. Ona nie miała jeszcze takiej potrzeby palenia jak ja. Osobiście nie chciało mi się nawet udawać, że ta impreza w jakikolwiek sposób sprawia mi przyjemność. Podobnie miałem z innymi imprezami rodzinnymi – imieniny cioci, chrzest kuzynki, innego rodzaju uroczystości. Cała rodzina zbiera się przy wspólnym stole, by razem w miłej atmosferze celebrować ten czas. O matko, nienawidziłem tych wszystkich sztucznych uśmiechów i tysiąca pytań o różnej, dziwnej treści. Dla mnie była to jedna wielka strata czasu. I tak nic nie wnosiło to do mojego życia, więc po co? Nigdy też nie obchodziłem specjalnie Wigilii. Dla mnie był to po prostu dzień wolny, co równało się z paleniem od samego rana. W dalszej części dnia musiałem odbębnić kolację, zgarnąć prezenty i po moich świętach. Chociaż nie. Jeszcze pasterka albo raczej trawosterka. Podjeżdżaliśmy paczką pod kościół i, nie opuszczając auta, obchodziliśmy nasze własne święta.

Oczywiście za moje ówczesne wycofanie z życia społecznego nie winiłem palenia. To nie mógł być powód. Byłem po prostu inny. Czy to tak ciężko zrozumieć? Trzy czwarte społeczeństwa miało z tym, jak widać, problem. Ojciec nawet w robocie zaczął mnie korygować. Ciągle coś nie tak. Wytrzymywałem miesiące. O kilka za dużo. Wkurzyłem się. „Ile można? Jak jest taki mądry, niech sam sobie radzi”. Zwolniłem się. „Ja sobie nie dam rady? Mnie życie niestraszne. On jeszcze zobaczy. Oni wszyscy zobaczą”.

Notatki

[1] Zeus, Hipotermia [w:] Zeus. Nie żyje, Pierwszy Milion/Step Records 2012.

[2] THC – tetrahydrokannabinol

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok