Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? - usłyszeli apostołowie, kiedy z zadartymi głowami wpatrywali się w firmament po wniebowstąpieniu Jezusa. Byli przekonani, że to właśnie tam należy Go szukać.
Wacław Oszajca zachęca jednak, by rozglądać się za Bogiem wszędzie i zawsze: w codzienności i zdarzeniach wyjątkowych, w tym, co nas cieszy, ale i denerwuje, w naszych sukcesach i słabościach, w kościele i na ławce w parku. W swoich biblijnych felietonach prowadzi Czytelnika tydzień za tygodniem przez cały rok liturgiczny, odkrywając przed nim znaczenia ukryte w niedzielnych czytaniach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Rok wydania: 2015
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wacław Oszajca SJ
UWIERZ MU NA SŁOWO
Felietony biblijne
Wydawnictwo WAM
Kraków
Od Autora
Pisząc te rozważania, unikam podawania gotowych rozwiązań, czasami zaś wręcz staram się zasiać w Czytelniku ziarno wątpliwości, tak aby ośmielić go do samodzielnego zmierzenia się z Biblią i Tradycją. Uciekam też od języka akademickiej teologii, bo nie o traktaty naukowe tu chodzi, ale o to, by chrześcijanin uczestniczący w niedzielnej Mszy dobrze zrozumiał czytania (nie zawsze łatwe), a następnie w ich świetle spojrzał na swoje myśli, słowa i uczynki, a zwłaszcza na zaniedbania. Czyli wyciągnął wnioski, które są w tej całej sprawie najważniejsze, gdyż to w nich możemy usłyszeć żywe słowo Boga. Możemy się też pomylić, ale nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Błąd można naprawić i dzięki temu iść do przodu. Natomiast zaniedbywanie lektury Biblii i modlitewnej medytacji to już grzech lenistwa – groźna choroba.
Święty Ignacy z Loyoli radzi, by szukać Boga we wszystkim i ponad wszystkim. Coś nas ucieszy – to dobrze, ale jeszcze lepiej, gdy coś nas rozgniewa. Szukajmy Pana również w tym, co nas denerwuje. Jednym słowem: odwagi! Bóg nie przestał mówić i nadal stwarza świat, warto więc Mu pomóc, ale najpierw trzeba Go zapytać , jak ta pomoc ma wyglądać.
Aby łatwo znaleźć w książce interesujący Czytelnika rozdział, wystarczy ustalić, jak nazywa się rok kościelny zaczynający się w pierwszą niedzielę po andrzejkach: A – Mateusza, B – Marka czy C – Łukasza (Ewangelię św. Jana czyta się w okresie paschalnym), a dalej pójdzie już z górki. Przez te trzy lata chodzący do kościoła ma szansę usłyszeć całą historię zbawienia, czyli wszystko to, co Bóg uczynił dla ludzi i z ludźmi, a co zostało opisane w Biblii.
ADWENT
Rok A
I NIEDZIELA ADWENTU
Góra Pana
Prorok Izajasz mówi, że przyjdzie taki czas, kiedy Jerozolima stanie się centrum, do którego będą prowadziły wszystkie drogi. I rzeczywiście, czegoś takiego jesteśmy świadkami. Nie tylko od dwóch tysięcy lat, ale i wcześniej, jako że świątynia jerozolimska posiadała przecież dziedziniec pogan. Gorzej ma się sprawa z dalszym ciągiem tegoż proroctwa, gdzie Izajasz mówi o przekuwaniu mieczy na lemiesze i włóczni na sierpy – a więc o zapanowaniu powszechnego pokoju. Na dodatek, jak na ironię, Jerozolima nie od dzisiaj znajduje się w centrum zbrojnego krwawego konfliktu. A jednak w niczym to nie umniejsza prawdziwości następnej części proroctwa, mówiącego o Bogu Jakuba jako rozjemcy wprowadzającym ów błogosławiony pokój.
Dla nas, chrześcijan, Bóg Jakuba jest również Bogiem Jezusa z Nazaretu, którego nasi praojcowie, pierwsi chrześcijanie, uznali nie tylko za Mesjasza – kogoś nieskończenie wyjątkowego, ale wciąż jedynie człowieka – lecz za Boga. Owszem, trzeba było poczekać ze dwa wieki, zanim o Jezusie jako Bogu nauczyliśmy się opowiadać nie tylko po żydowsku, ale i po grecku; to świadczy wyłącznie na korzyść Izajasza i tego, którego on zapowiadał. Jezus Chrystus, Żyd, wchodząc w krąg kultury grecko-rzymskiej, potem idąc do Gallów, Germanów, Słowian i dalej, wciąż pozostając sobą, nadawał tym kulturom nowy dynamizm, wskazywał nowe perspektywy – krótko mówiąc, tworzył podwaliny ich nowej historii, czy też rozpoczynał jej nowy rozdział. I tak dzieje się również dzisiaj. Chrystus nadal pragnie robić to samo. Chce, by na ziemi działo się zwyczajnie, byśmy jedząc i pijąc, żeniąc się i wychodząc za mąż, nie tylko uniknęli zagrożeń, jakie niosą ze sobą różne współczesne Sodomy i Gomory. Oczekuje czegoś więcej. O tym „więcej” ma ciągle pamiętać i przypominać – przede wszystkim sobie samemu – Kościół, który jest nie tyle mistycznym, co realnym ciałem, krwią i słowem Bożym.
Doskonałą okazją, by przypomnieć sobie to, co najważniejsze, jest adwent. Nie można go marnować na czekanie, gdyż oczekiwany już przyszedł, jest, i nadal chce wprowadzać pokój. Dlatego jest tam, gdzie jemy i pijemy, żenimy się i wychodzimy za mąż, że to tam wciąż wykuwamy nowe miecze i włócznie. Jezus jest więc nie tylko tam, gdzie się żyje spokojnie jak w niebie, ale i w piekle.
II NIEDZIELA ADWENTU
Wczoraj, dziś i jutro
Co się miało stać, już się stało. Bóg dotrzymał słowa. Proroctwa, w tym Izajasza, spełniły się. Mesjasz przyszedł i, jak to zwykle bywa, jedni (zrazu nieliczni) Go przyjęli, drudzy odrzucili, a pozostali – nawet o Nim nie usłyszeli.
Po dwóch tysiącach lat łatwo się o tym mówi. Pewnie dlatego, że wspomnienia przychodzą łatwo, co sprawia, że o przeszłości można rozmawiać niezobowiązująco. Można się nawet o przeszłość kłócić i nic strasznego z takiej burzy nie wyniknie. Ale tylko do pewnego momentu. Do chwili, kiedy minione nie zacznie się stykać z teraźniejszością. To spięcie może doprowadzić do tragedii.
Trudniej się robi, gdy przychodzi myśleć i mówić o teraźniejszości. W mówieniu o tym, co dzieje się dzisiaj, trudno o tak zwany obiektywizm, zimny namysł i dystans, gdyż dzień dzisiejszy to sprawa naszego być i nie być. Dlatego teraźniejszość można porównać do jeża. Choć to miłe zwierzątko, niewątpliwie pożyteczne, to ma jednak kolce, przez co staje się nieprzystępne, a nawet niebezpieczne. Z drugiej strony, dzięki tym kolcom może sobie spokojniej żyć.
Podobne podejście jak do przeszłości można mieć względem religii. Wiedzą o tym teolodzy, dlatego próbują „aktualizować” fundamentalne wydarzenia z przeszłości, na których opiera się religia. „Aktualizują” więc, czyli przenoszą w czasie, wywołują z przeszłości wydarzenia z życia Jezusa, które miały miejsce w Nazarecie, Betlejem, Egipcie, Galilei, Judei, Samarii, Jerozolimie i innych miejscowościach.
Najczęściej przywołujemy Wieczernik w Jerozolimie, ogród Getsemani, Golgotę… Wszystko po to, by w tym, co tam się działo przed wiekami, uczestniczyć. To dość karkołomna operacja. Wolę iść inną drogą, szanując przede wszystkim czas i jego bieg. Trudno bowiem uwierzyć, że Jezus zbawił „ode złego” wszystko, ale jakby nie do końca. Poza dokonanym i dokonującym się zbawieniem, uzdrowieniem wszystkiego i wszystkich, jakby pozostawił czas i śmierć. Czas, który nic dobrego nam nie przyniesie poza jednym: unicestwieniem. A w najlepszym przypadku – rozbiciem jedności duchowo-cielesnej na dwie nierówne części, na ciało i na duszę. A przecież Ten, który tam, w Izraelu, żył i umarł, przeżył życie, ale i śmierć – i żyje nadal! Jego życiorys nie zaczął się jednak przed dwoma tysiącami lat w Nazarecie i nie skończył na Golgocie.
Jezus był, jest i będzie ten sam: wczoraj, dziś i jutro, i na zawsze – choć nie taki sam, gdyż przybrał ten sposób istnienia, który pozwala na lepszy kontakt z każdym człowiekiem. Więcej: z całym stworzeniem. Nazywamy to zmartwychwstaniem.
Paweł Apostoł mówi: „Chrystus stał się sługą obrzezanym – dla prawdy Bożej, aby potwierdzić obietnice dane ojcom. Poganie zaś uwielbili Boga za miłosierdzie. Tak też napisano: »Dlatego wysławiać Cię będę wśród pogan i śpiewać będę na chwałę Twego imienia«. I znów mówi Pismo: »Poganie, cieszcie się z ludem Jego«”. Owszem, można i trzeba szukać Jezusa w przeszłości, ale odnaleźć Go żywego można tylko w teraźniejszości. Biskup Rzymu Franciszek stwierdził: „Wierzyć w Jezusa znaczy dać Mu nasze ciało z pokorą i odwagą Maryi, aby mógł On nadal mieszkać pośród ludzi. Oznacza dać Mu nasze ręce, żeby okazać czułość maluczkim i ubogim; nasze ręce, by wychodzić na spotkanie braciom; nasze ramiona, aby wspierać słabych i pracować w winnicy Pańskiej. Wszystko to dzieje się dzięki działaniu Ducha Świętego. Dajmy się Jemu prowadzić!”.
III NIEDZIELA ADWENTU
Przyjście Pana jest bliskie
Tak mówi Jakub Apostoł w swoim Liście. Nie tylko on – inni jemu współcześni również tak twierdzą. Po tym wszystkim, co przeżyli w związku z Jezusem, trudno się im dziwić, że nie spodziewali się nic więcej jak tylko rychłego spełnienia danej im obietnicy. Tymczasem wszystko pozostało po staremu, jakby nic ważnego się nie stało. Co więcej, opór ze strony przeciwników Jezusa narastał, a nawet zaczął przybierać niebezpieczne formy.
Coś trzeba było z tym zrobić – w jakiś sposób wrócić do obietnic Jezusa, jeszcze raz się im przyjrzeć, odczytać je na nowo. Krótko mówiąc, trzeba było pogodzić się ze światem takim, jaki on jest. Pogodzić się – to znaczy odnaleźć taki sposób życia, który pozwalałby zachować chrześcijańską tożsamość w warunkach dalekich od chrześcijańskiego ideału. Po prostu, trzeba było żyć dalej, na takiej ziemi i pod takim niebem, które są, bez złudnej nadziei na szybki happy end.
Przed podobną pokusą stawały pewnie wszystkie pokolenia chrześcijan. Do dziś ten i ów podobnie sobie marzy. W takich czasach jak współczesne trudno mi żyć po chrześcijańsku – „bo w moim kraju kiepska gospodarka”, „bo prawo nie przystaje do przykazań”, „bo księża to pedofile”, „bo parafianie zrobili się aroganccy”, „bo biskupi to paniska”, a ci diecezjalni to nie pokorne owieczki, ale „złośliwe kozły”. Można by tak w nieskończoność. I jak tu żyć, Panie Boże?
Tymczasem, jak podaje Jan Apostoł w swojej Ewangelii, Jezus mówi: „Tak bardzo bowiem Bóg umiłował świat, że dał swojego Jednorodzonego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, lecz miał życie wieczne. Bóg przecież nie posłał swego Syna na świat, aby go sądził, lecz by go zbawił”.
Skoro więc Jezus przychodzi, aby ratować tych, którzy niechybnie zmierzają ku zagładzie, to znaczy, że Bóg pokochał cały świat. Nie tylko wybranych, ale również, a raczej przede wszystkim tych, którzy „źle się mają”, pozostających w niewoli „władcy tego świata”, czyli Zwodziciela. O tych nieszczęsnych Bóg troszczy się przede wszystkim. Kocha więc świat taki, jaki jest. Z całą jego brzydotą, którą przecież widzi tak dokładnie, jak tylko On potrafi. Przed Nim nic się nie ukryje, ale szpetota świata nie odstrasza Boga; im jest potworniejsza, tym bardziej Go przyciąga. Świadczą o tym całe zastępy męczenników. Pospołu katolickich, chrześcijańskich, żydowskich, muzułmańskich, pogańskich, ateistycznych. Oni wszyscy byli i są z tej samej gliny, co i my, ale jakby lepiej ulepieni i wypaleni.
Skąd zatem czerpali odwagę i siłę do tego, by zrezygnować z życia na rzecz innych ludzi, a w ostatecznym rozrachunku, wiedząc o tym lub nie, na rzecz Boga?
Patrząc na męczenników, jedno można powiedzieć z całą pewnością. Ich siła pochodziła z wiary w Boga, który jest miłością. Jeśli tak było, to ci, którzy wierzą, że Bóg działa przez nich, mają doskonałe narzędzie, by sprawdzić autentyczność swoich przekonań.
Mówi o tym papież Franciszek. „Służba, jaką pełni kapłan jako szafarz z Bożego upoważnienia, aby przebaczać grzechy, jest bardzo delikatna i wymaga, aby jego serce było napełnione pokojem, by nie traktował wiernych źle, ale żeby był łagodny, łaskawy i miłosierny, aby umiał zasiewać w sercu nadzieję, a nade wszystko by zdawał sobie sprawę, że brat lub siostra, którzy przychodzą do sakramentu pojednania, szukają przebaczenia i czynią to tak, jak przychodziło do Jezusa wiele osób, żeby je uzdrowił”.
Papież dodał też, by prezbiterzy, którzy nie mają takiego nastawienia względem penitentów, dopóki się nie poprawią, nie udzielali tego sakramentu, gdyż „skruszeni wierni mają prawo, aby znaleźć w kapłanach sługi Bożego przebaczenia”.
IV NIEDZIELA ADWENTU
Wezmę winę na siebie
Józef postanawia rozwieść się z Maryją. Nie, nie tylko dlatego, że został, jak mu się wydawało, zdradzony, ośmieszony. Ponad te przykre, najdelikatniej mówiąc, uczucia wybijało się inne. Trudno, stało się, jak się stało, ale serce nie sługa, nie można ot tak zapomnieć o tej, którą się pokochało. Dlatego Józef bierze winę za rozpad małżeństwa na siebie. A wina Maryi była wielka, jako że cudzołóstwo popełnione po zaręczynach uważano za grzech większy niż gdyby zostało popełnione po ślubie. Niech ludzie mówią, co chcą, Józef nie chce mnożenia nieszczęść. Gdzieś w głębi duszy nadal kocha, bo jak inaczej zrozumieć jego postępowanie? Biorąc na siebie winę Maryi, ogłaszając światu, że to on jest ojcem jego panieńskiego dziecka, nie tylko zdejmuje ze swej żony winę, ale najprawdopodobniej ocala ją przed śmiercią. Józef kłamie, byle tylko ocalić tę, którą pokochał. Niekoniecznie trzeba oceniać ten czyn – podobnie jak zachowanie Piotra Apostoła na dziedzińcu pałacu arcykapłana – jako zdradę.
Zmagając się ze sobą, zabiegając o dobre imię Maryi i jej Dziecka, Józef, jak się potem okaże, zmagał się z samym Bogiem, jako że to nie kto inny, ale sam Bóg tak skomplikował mu życie. Na zdrowy rozum biorąc, tego, co działo się z Maryją i Józefem, nie sposób opisać. Józef przekracza ustalone i usankcjonowane schematy działania, co pewnie symbolizuje sen, w którym zjawia mu się anioł Pana. Jak widać, to pierwsze Boże Narodzenie nie było tak pastelowo delikatne, jak by się mogło wydawać. I właśnie dlatego było piękne i bliskie naszemu życiu.
Miłość, ślub, małżeństwo, ciąża, groźba rozwodu, na głowie dom i wszystko, co się z prowadzeniem gospodarstwa wiąże – jakże to odległe od słodkiej Madonny z Dzieciątkiem, a tym bardziej od dumnej, acz łaskawej Królowej. Ta zwyczajność jest najbardziej przekonującym dowodem na spełnienie proroctw Starego Testamentu, zapowiadających, że Bóg zamieszka z ludźmi po to, by zarówno ziemię, jak i niebo doprowadzić do pełni doskonałości.
Nie dziwmy się zatem, jeśli podczas tych świąt coś w nas zaskomli, coś nocą przerwie nam słodki sen, coś muśnie nas chłodnym oddechem niby skrzydłem. Boże Narodzenie zawiera w sobie również takie nastroje. Ten emocjonalny rozstrój nie musi być dziełem złego, może pochodzić od Bożego Ducha i sygnalizować, że i w nas coś nowego się poczyna, wzrasta i domaga się zauważenia, pielęgnacji, narodzin. Co to takiego?
Rok B
I NIEDZIELA ADWENTU
Opadliśmy jak liście
Stosownie do pory roku liturgia pierwszej niedzieli adwentu przynosi opis osadzony w jesiennym krajobrazie. Prorok Izajasz mówi: „My wszyscy opadliśmy zwiędli jak liście, a nasze winy poniosły nas jak wicher”. Dalej prorok mówi, że z tego powodu Bóg zawrzał gniewem i oddał nas w niewolę nas samych – naszych grzechów. Krótko mówiąc, mamy to, co sami sobie zafundowaliśmy. Z odrobiną ironii można powiedzieć, że mamy, co chcieliśmy mieć, a chcącemu nie dzieje się krzywda. Niestety: to, co Izajasz mówi o jemu współczesnych, każdy z nas może powiedzieć o sobie. Wciąż zakładamy sobie pętlę na szyję i zaciskamy ją coraz mocniej. Dzieje się tak, gdyż karą za grzech jest sam grzech. Mimo wysiłku Boga, chcącego wyrwać nas z więzów, którymi sami siebie pętamy, robimy wszystko, by trwać w tym stanie.
Jednocześnie Izajasz przypomina, że Bóg, wymierzając karę, daleki jest od zemsty, chęci upokarzania i tryumfowania nad człowiekiem. Powód jest prosty: nie może przestać być Ojcem. Nie może zaprzeć się samego siebie, gdyż więź, która łączy Boga z ludźmi, jest więzią na miarę Boga: przekraczającą wszystko, co człowiek mieści w słowie „miłość”. Dobrze to rozumiemy od chwili, w której Jan Apostoł powiedział, że „Bóg jest miłością”.
Dlatego Izajasz zdobywa się na odwagę i zwraca się do Boga: „Spójrz z nieba i wejrzyj z twojego świętego i wspaniałego mieszkania na wysokości! / Gdzie Twoja zazdrość, Twoja moc, / wzruszenie Twego serca? / Nie powstrzymuj swego miłosierdzia! (…) / Dlaczego, Panie, pozwalasz nam gubić Twoje drogi / i zamykać nasze serca na bojaźń przed Tobą?”.
Na pełną odpowiedź Boga trzeba było jednak długo czekać. Izajasz rozpoczął działalność około 739 roku przed Chrystusem. Kiedy po wiekach doszło do spełnienia prośby, tylko nieliczna część potomków proroka zorientowała się, że rzeczywiście Bóg przemówił, i to tak, jak nigdy przedtem – co zresztą jest normą, jeśli chodzi o styl Bożego działania. Bóg zawsze odpowiada po swojemu, czyli w sposób mało oczekiwany lub wcale nie oczekiwany. O tym rozmijaniu się Boga z ludźmi, a raczej ludzi z Bogiem, nieustannie przypomina nam Golgota. „Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem”. Na co zatem powinniśmy uważać? Co jest grzechem grzechów?
Leszek Kołakowski w książce Jezus ośmieszony twierdzi, że lekceważenie Jezusa przez Jego przeciwników (i wyznawców) jest źródłem wszelkich nieszczęść naszych czasów. I tak właśnie – niespodziewanie – pytający, na co należy uważać, poczuwając się do odpowiedzialności za świat, otrzymali odpowiedź. Zaskakującą? Nic dziwnego.
II NIEDZIELA ADWENTU
Wciąż od nowa
O strasznych rzeczach opowiada w liście Piotr Apostoł. Strasznych, ale znanych. Inni również mówili, i nadal mówią, o rzeczach podobnych. Ukuto nawet wspólną nazwę, bardzo uczoną: millenaryzm. Millenaryści twierdzą, że lada chwila Jezus powróci i będzie panował na ziemi przez tysiąc lat, bo tyle czasu potrzeba na ostateczną rozprawę z Szatanem.
Oficjalnie ten skrajny pogląd podtrzymują jedynie niektóre wspólnoty protestanckie. Nieoficjalnie wraca on również w starych Kościołach, z katolickim włącznie. Niejeden z nas przecież trzęsie się ze strachu na myśl o tak zwanym końcu świata i o sądzie po śmierci.
Skąd te powroty millenarystycznego sposobu myślenia, skąd strach przed Bożym sądem? Przecież ten sam apostoł mówi, że Pan „jest cierpliwy w stosunku do was. Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich doprowadzić do nawrócenia”. Mówi również, że owszem, ziemia, a co za tym idzie, wszystko, co stworzone, umrze. Ale z tego nie wynika, że przeminie. On sam i wszyscy inni, którzy przyłączyli się do Jezusa, oczekują przecież „nowego nieba i ziemi nowej, w których będzie mieszkała sprawiedliwość”. Sprawiedliwość znaczy: szczęście.
To wszystko bajki dla grzecznych dzieci – powie ten i ów. Jednak w takim myśleniu o nowym niebie i nowej ziemi może być coś, co na majaczenie nie zakrawa. Przeciwnie, sprawia, że wbrew wszystkiemu i wszystkim, łącznie z nami, Kościołem, świat istnieje, choć już od dawna istnieć nie powinien. Ileż to razy ludzkość ocierała się o samozagładę? Jak niewiele trzeba było w trakcie ewolucji, byśmy, jako ludzie, nie zaistnieli, tak też niewiele trzeba, byśmy przestali istnieć. A jednak istniejemy, naprawiamy to, co popsuliśmy, a jeśli zepsutego naprawić się już nie da, to pozostają w nas żal, wstyd i pragnienie cudu – nie można przecież żyć po ludzku ze świadomością, że się pasożytowało na innych.
Pamiętając więc tylko o końcu świata, o Jego śmierci, i zapominając o tym, że ma On również zmartwychwstać, napytaliśmy sobie biedy. Z jednej bowiem strony trudno nam oderwać się od świata, a z drugiej strony chcielibyśmy się stąd wynieść, gdyż za ciasno i za duszno nam tutaj. Nie tylko gdy za biednie, ale i wtedy gdy jest za bogato, coś nas gna „w siną dal”. Nic w tym dziwnego, skoro jesteśmy dziećmi zarówno gwiazd, jak i Boga.
Ta dusza tułacza w nas nie jest i nie musi być pozostawiana sama sobie. Na początku każdego tygodnia i dnia dowiadujemy się na Mszy, że świat jest mocniej związany ze swoim Stwórcą, niż to można sobie wyobrazić. Przecież Jego ciałem, Nim samym, są chleb, wino, woda, słowo, ludzie, Kościół.
Jeśli tak, to nie ma już na co czekać. Trzeba żyć i tworzyć zarówno ziemię, jak i niebo. Nie warto się zanadto zamartwiać, ani tym bardziej nudzić.
III NIEDZIELA ADWENTU
Najjaśniej w mysiej dziurze
Różowa niedziela w środku adwentu i wielkiego postu. Zmiana koloru liturgicznego z fioletowego na różowy zdaje się niestosowna, zwłaszcza w okresie refleksji i pokuty. No bo jak to, zamiast się smucić i płakać, śpiewać gorzkie żale, w kościołach nawołują do radości. „Radujcie się zawsze w Panu, raz jeszcze powiadam: radujcie się! Pan jest blisko” – zachęca w adwencie Paweł Apostoł. W czwartą niedzielę Wielkiego Postu ta zachęta brzmi jeszcze donośniej: „Raduj się, Jerozolimo, zbierzcie się wszyscy, którzy ją kochacie. Cieszcie się, wy, którzy byliście smutni, weselcie się i nasycajcie u źródła waszej pociechy” – woła prorok Izajasz.
Wołania, zachęty proroka i apostoła nie poszły na marne. Zaowocowały. Od niedawna, co prawda, adwent nie jest czasem pokuty, nie jest takim mniejszym Wielkim Postem, ale radosnym oczekiwaniem na przyjście Pana. Skoro zachęca się nas do radowania wtedy, gdy powinniśmy się smucić, to znaczy, że ten duch radości winien w nas trwać bez względu na to, w jakich warunkach przychodzi nam żyć.
Trudna to sprawa, bo niby jak się radować przy łóżku chorego, nie mówiąc o własnym chorowaniu? Jak się radować przy trumnie zmarłego, kimkolwiek by on był, nawet największym zbrodniarzem? Jak się radować nad otwartą mogiłą, czy w ogóle na cmentarzu? A Paweł namawia: „Radujcie się zawsze”. Jak zawsze, to zawsze, a nie tylko wtedy lub kiedy indziej.
Łatwo radzić, ale jak to zrobić? Z jakiego powodu mamy tak właśnie się zachowywać? Odpowiedź jest niby prosta – Pan jest blisko! I co z tego, powie ktoś. Pan jest blisko, ale życie toczy się tak, jak się toczyło przed Nim, przed Jego narodzinami. A obecnie zostawia za sobą jakby więcej krwawych plam niż choćby sto lat temu. Współcześni Herodowie wysyłają do współczesnych Janów Chrzcicieli i betlejemczyków już nie oddział, ale setki tysięcy swoich sług wyposażonych w całe fabryki, laboratoria, urządzenia, pomagające uśmiercać nie jednostki, ale miliony ludzi. I jak się tutaj, na tle tych fabryk śmierci, cieszyć i radować?
Ciężka jest ta chrześcijańska radość, bolesne jest to chrześcijańskie szczęście. Śmierć, taka czy inna, to jedyny pewnik, jedyne zdarzenie, w którym z całą pewnością będziemy uczestniczyli. Jeśli tak, to nie ma wyjścia, a właściwie są dwa. Jedno zaślepione, zatrzaśnięte na głucho: śmierć nas nie obchodzi, bo kiedy przyjdzie, nas już nie będzie. I drugie: zgoda, śmierć równa się nicość, tylko co zrobić z takimi ludźmi jak Jan Chrzciciel, jak dzieci betlejemskie, jak Paweł Apostoł, jak niezliczona rzesza im podobnych męczenników? Przecież jeśli prawdą jest, że oni nie istnieją i nie mają udziału w tym, czego najbardziej pragnęli, bo inni im to zabrali, to rzeczywiście wszyscy jesteśmy pasożytami. Żyjemy bowiem za cenę ich życia, za cenę ich krwi.
W Ewangelii czytamy, że Jan Chrzciciel „nie był światłością”, ale wskazał, gdzie się prawdziwa światłość znajduje. Czyli to coś/ktoś, dzięki komu/czemu człowiek odkrywa, że najciemniej bywa pod latarnią, a najjaśniej w mysiej dziurze.
IV NIEDZIELA ADWENTU
Ziemia jak Betlejem
Zbliża się uroczystość Narodzenia Pańskiego. Podobno obchody urodzin Jezusa wyznaczono na 25 grudnia, by wyprzeć przedchrześcijańskie święto Niezwyciężonego Słońca. Być może. Ale tego samego dnia mija również dziewięć miesięcy od uroczystości Zwiastowania Pańskiego. Choć w Księdze Mądrości czytamy: „Jestem ci ja śmiertelny człowiek podobny wszystkim (…), w żywocie matki byłem ukształtowan ciałem. Przez dziesięć miesięcy zsiadałem się we krwi z nasienia człowieczego i z lubości ze spaniem się schodzącej” (7,1-2), to jednak nie dziesięcio-, ale dziewięciomiesięczna ciąża jest bardziej prawdopodobna. Nie po to jednak, by Biblii zarzucać podawanie nieprawdy, przywołuję ten fragment.
W dniu Narodzenia Pańskiego wiele będziemy mówić o narodzinach dziecka, jego rodzicach, innych postaciach związanych z tym wydarzeniem. Natomiast w ostatnią niedzielę adwentu cofamy się do początku, do momentu poczęcia Solenizanta czy Jubilata. Tak, Jubilata, bo mówienie o Jezusie jako dzieciątku wydaje mi się niezbyt stosowne. Nazbyt sentymentalne i archaiczne. Przecież rocznicę Jego narodzin chrześcijanie wschodniej tradycji nazywają Paschą zimową. Trafna to nazwa, gdyż pokazuje, że przy całym miłym wzruszeniu, jakie niesie ze sobą przyjście na świat dziecka, dla Jezusa już zaczyna się droga, która doprowadzi Go na Golgotę. Między żłobem i krzyżem, grotą narodzenia i grotą grobową zachodzi ścisły związek.
Następna bożonarodzeniowa tajemnica. Głowią się nasi uczeni w Piśmie, co to znaczy, że Jezus został poczęty za sprawą Ducha Świętego, na czym polegało dziewicze poczęcie. Jedno pozostaje pewne: u początku zaistnienia Jezusa w łonie Matki stoi nie tylko i nie przede wszystkim człowiek, ale Bóg. Chcąc to podkreślić, wybrałem stary Wujkowy przekład Biblii, gdyż trafniej oddaje on początek człowieczego życia niż tłumaczenia współczesne. Każdy poczynający się człowiek już ze swej natury jest dzieckiem Boga. A skoro tak, skoro naszym najprawdziwszym Ojcem jest Bóg, to każdy człowiek został poczęty z Boga, a więc na dziewiczy sposób. W ostatecznym rozrachunku znaczy to, że nikt inny nie jest przyczyną naszego zaistnienia, jak tylko Bóg.
Zwiastowanie, narodzenie i śmierć ukazują, na czym polega zmartwychwstanie. Wygląda na to, że nie jest ono jednorazowym wydarzeniem, ale procesem. Wrastaniem w dziejącą się nieustannie rzeczywistość, umacnianiem się w istnieniu, poszerzaniem granic życia aż w nieskończoność. Nie jest cudem, ale normalnym przejawem działalności Boga, dla którego wszystko jest możliwe.
Na Kosmos, na materię, od narodzin i śmierci Jezusa nie sposób już patrzeć inaczej, jak tylko oczyma Marii Magdaleny. Nie ma sensu szukać Boga tu czy tam, On jest wszędzie. Dlatego warto uważnie przyglądać się liturgii – nie tylko świątecznej. Odsłania ona najgłębszą prawdę o świecie: o tym, że z całą rzeczywistością dzieje się to samo, co we Mszy dzieje się z chlebem, winem i wodą. A w innym sakramencie z kobietą i mężczyzną.
Rok C
I NIEDZIELA ADWENTU
Nie warto czekać
Proroctwa mają to do siebie, że nie dają umieścić się w czasie, a każda próba ich uściślania, podawanie mniej czy bardziej szczegółowych terminów, w najlepszym wypadku ośmiesza proroków--wróżbitów, w najgorszym zaś potrafi doprowadzić do tragedii, na przykład zbiorowych morderstw czy samobójstw. Proroctwa, jeśli na takie miano zasługują, spełniają się nieustannie, jako że dotyczą przede wszystkim działania Boga, które przecież przekracza nieskończenie wszelkie o Nim wyobrażenia.
Jeśli więc Ewangelia z pierwszej niedzieli adwentu, i nie tylko ta, mówi o niecodziennych zjawiskach astronomicznych, jak też meteorologicznych i tektonicznych, oraz o tym, jak ludzie na nie reagowali, to wcale nie musi z tego wynikać, że za chwilę nastąpi koniec historii, koniec świata. Przecież te zapowiedzi już się dokonały i dokonują się nadal. Ziemia drży, zionie ogniem i zasnuwa się dymem, gdy Mojżesz wchodzi na górę Synaj, by zawrzeć przymierze z Bogiem. Podobnie dzieje się w Pięćdziesiątnicę, gdy Bóg potwierdza i zarazem zawiera następne przymierze z Kościołem.
Największe jednak rozregulowanie ładu ziemskiego i kosmicznego nastąpiło w dzień męki i śmierci Jezusa Chrystusa. Ta dezintegracja sięgnęła granic widzialnej rzeczywistości i tym samym otworzyła tę rzeczywistość na oścież, ukazując jej najgłębszą tajemnicę. Ewangelista opowiada przecież o otwartych grobach i o zmarłych przechadzających się ulicami Jerozolimy. Można to odczytać jako zapewnienie ze strony Boga, że nie wisimy w próżni, a pod naszymi nogami i nad naszymi głowami nie zionie nicość, ale Życie.
Poza kosmicznym wymiarem, ta dezintegracja ma również wymiar jednostkowy, nasz, osobisty, mój. Ileż to razy z przerażeniem patrzyliśmy, jak się nam usuwa ziemia spod nóg i niebo wali na głowę. Nie trzeba od razu wojny, wystarczy utrata pracy, gdy jest się w wieku prawie emerytalnym, choroba żony, wypadek i kalectwo męża, śmierć dziecka. To są prawdziwe końce świata.
Nasze światy na szczęście kończą się również z innych powodów. Szczęśliwych powodów. Nagła, choć spóźniona, a jednak miłość, narodziny dziecka, po długich latach badań nagłe olśnienie i to, co było hipotezą, staje się pewnikiem. To szczęście kładzie kres nieszczęściom, nieszczęsnemu światu i pozwala wierzyć, że nie warto czekać, również w adwencie. Umieramy więc nie tylko z bólu, ale i z nadmiaru szczęścia. Te szczęśliwe chwile to najlepszy dowód na to, że religia ma swoje korzenie nie tylko w strachu, w niespełnieniu, w nędzy, lecz przede wszystkim w szczęściu. Kto bowiem choć raz szczęścia posmakował, już o nim nie zapomni, gdyż to doznanie powoduje w człowieku głód szczęścia jeszcze pełniejszego – wiecznego.
II NIEDZIELA ADWENTU
Lubię się chwalić
Lubisz się chwalić? Tak. To pewnie jesteś samochwałą? Trzeba być skromnym, nie wywyższać się, a uniżać – czyli dopuszczać, by nas poniżano; trzeba być pokornym – czyli mieć o sobie jak najgorsze zdanie. Natomiast pokazywanie choćby najprawdziwszych swoich dobrych stron – nie, to nie uchodzi. Tymczasem prorok Baruch mówi do mieszkańców Jerozolimy, wcale nie doskonałych: „Bóg chce pokazać twoją wspaniałość wszystkiemu, co jest pod niebem”. Wiemy również, że Bóg oczekuje nie tylko od Jerozolimy, ale od wszystkich będących z Nim w przymierzu, że będą głosić chwałę Boga, to znaczy opowiadać o Jego wierności, niczym nieuwarunkowanej dobroci i niemożliwej do zanegowania miłości.
W Księdze Rodzaju czytamy, że Bóg (przynajmniej tak to jest we francuskim tłumaczeniu Biblii Chouraquiego) na koniec każdego dnia, patrząc na to, co zrobił, wykrzykiwał: „Jakże to piękne!”. Skoro Stwórca nie potrafi się powstrzymać od pochwalenia się przed sobą samym swoim szczęściem, to może nasze pokorne i pobożne utyskiwanie na naszą niedoskonałość jest niczym innym jak małodusznością? Albo jeszcze gorzej: skutecznym sposobem usprawiedliwiania lenistwa?
Co jednak jest ową wspaniałością Jerozolimy, z powodu której to miasto stanie się najistotniejszym punktem odniesienia dla wszystkich myślących i poszukujących swego miejsca pod niebem? Tą wspaniałością według Barucha jest Bóg Izraela, który nie siedzi gdzieś w zaświatach, w bezpiecznym niebie, gdzie nie docierają żadne ziemskie głosy i odgłosy, lecz prowadzi swój naród z sobie właściwą sprawiedliwością i miłosierdziem. Jest tym, który nie zważa na to, co z Nim wyprawiamy, nie zważa na żadne wyrządzane Mu krzywdy, pozostaje niezmienny w swym do nas nastawieniu. Co bowiem oznacza bycie miłosiernym, jeśli nie to, że mimo odrzucenia nadal kocha się tego, kto naszą miłością gardzi?
Tą wspaniałością Izrael podzielił się ze wszystkimi narodami, stąd jest ona i naszym, chrześcijan, Kościoła, skarbem. Jeśli więc dzisiaj staje przed nami Jan Chrzciciel, to pewnie po to, by przypomnieć chrześcijanom o zapomnianych skarbach. Zapomnianych często nie ze złej woli czy szczególnej przewrotności, ale z pobożności właśnie.
Jeśli na przykład przeraża nas kryzys dzisiejszego Kościoła i zaczynamy szukać przyczyn takiego stanu rzeczy, być może warto przypatrzeć się największemu z proroków, ale nie zatrzymywać się wyłącznie na jego ubraniu i diecie. W tym człowieku wciąż płonie ogień, zachwyt tym, co nadchodzi. Jan nie szuka bezpiecznego schronienia w przeszłości, nie osłania się wyidealizowaną opończą założycielskiego mitu, lecz żyje tym, co przynosi dzień dzisiejszy. Dlatego możemy powiedzieć, że nowe go nie zawiodło. Przeciwnie, w tym, co nowe, odnalazł spełnienie starego i drzwi do przyszłości.
III NIEDZIELA ADWENTU
Chrzest Duchem
Wciąż wygląda na to, że najwięcej kłopotu sprawia nam osoba Trójcy Świętej. Wystarczy posłuchać pieśni czy modlitw; nie tylko charyzmatyków, ale i Veni Creator. Prawie wszystkie mają charakter błagalny. Duchu przyjdź, przybądź, zstąp, nawiedź i tak dalej, aż po wyrażenie zahaczające o dwuznaczność, gdy prosimy o wylanie Ducha na nas.
Czasami mówimy, że Duch Boży zstąpił, ale to wydarzenie miało swój koniec, kres i należy do przeszłości. Zresztą, w podobny sposób mówimy również o Bogu Ojcu i o Synu Bożym, tak jakby Boga dotyczył wyłącznie czas przeszły i przyszły, a czas teraźniejszy już nie. Jezus kiedyś „chodził po świecie” i brał „w objęcia dziateczki swe”. Bóg Ojciec stworzył świat i teraz jedynie od czasu do czasu zagląda doń, zwłaszcza gdy zaczynamy się w tym Jego gospodarstwie zanadto szarogęsić. Pan Jezus podobnie, wstąpił, czyli odszedł do nieba, i zjawi się ponownie przy końcu świata na Sąd Ostateczny. Krótko mówiąc, Bóg zdaje się zamieszkiwać przeszłość i przyszłość, dzień dzisiejszy zaś jakby do niego nie należy.
Tymczasem Jan Chrzciciel mówi nam, że jest wprost przeciwnie. Człowiek pobożny, czyli nawrócony, a więc zwrócony do Boga twarzą, a nie bokiem czy plecami, jest człowiekiem dnia powszedniego. Nawrócenie do Boga nie oznacza według Jana odwrócenia od świata, to znaczy od zwykłego życia, codziennych zajęć, obowiązków rodzinnych, zawodowych, społeczno-politycznych, ale jeszcze mocniejsze w nie zaangażowanie.
Jeśli Jan Chrzciciel mówi, że sam obrzęd zanurzenia w wodzie nie wystarczy, to znaczy, że wie on, iż obrzęd ten wskazuje, przypomina, upewnia o istnieniu czegoś większego, nieskończenie bogatszego, a to coś nie jest czymś, ale jest Kimś, kogo nie tyle trzeba błagać o przyjście, co zauważyć, zobaczyć, dostrzec w swoim najbliższym otoczeniu.
A zatem Świat nie jest ufundowany na nicości, niebycie, nieistnieniu. Nie wisi w próżni, a przeciwnie – jest napełniony, przepełniony Kimś, i to w sposób nieskończenie przewyższający nasze wyobrażenia o istnieniu i nieistnieniu. Chrzest Duchem oznacza, że jesteśmy zanurzeni w Kimś, złączeni z Kimś, otoczeni przez Niego na zewnątrz, jak i od wewnątrz, a tego Kogoś w naszym świecie i w nas jest nie za mało, ale za dużo. Bóg jest za blisko nas i dlatego czasami tak trudno go zobaczyć.
Dlatego dzianie się Świata można całkiem spokojnie porównać z dzianiem się Mszy. Śpiewamy co prawda, że w Eucharystii mamy czcić „Jezusa ukrytego” – a jednak na nasze szczęście trzeba powiedzieć, że jest wprost przeciwnie: Jezus we Mszy się nie ukrywa, chleb, wino i słowo Go nie zasłaniają, ale odsłaniają, ukazują, przybliżają. Dlatego – a nie mimo tego – że po konsekracji nadal widzimy i smakujemy chleb i wino, nadal słyszymy ten sam język, te same słowa, możemy twierdzić, że tutaj, jak i wszędzie indziej, jest Niewidzialny.
To Duch, Ktoś, Osoba jest fundamentem, najgłębszą głębią, rusztowaniem Świata.
IV NIEDZIELA ADWENTU
Niekończące się narodziny
„Ponieważ w Betlejem jest zawsze Boże Narodzenie, każdego dnia jest Boże Narodzenie w sercach chrześcijan”, powiedział Jan Paweł II w betlejemskiej bazylice Narodzenia Pańskiego. Skoro tak, to nic dziwnego, że w szopkach bożonarodzeniowych mamy gaździnę spod Nowego Targu, szałas z Doliny Chochołowskiej, pasterzy w tyrolskich kapeluszach, królów w kapach koronacyjnych, turbany na głowie, kolczyk w uchu, obok wielbłądów konie, słonie, osła i wołu, no i oczywiście merynosy.
Tandetne te nasze szopki, kiczowate, a jednak, co by było, gdyby ich zabrakło? Podobnie rzecz się ma z innymi świątecznymi zwyczajami, obrzędami, wierzeniami. Może, zanim skończy się adwent, warto by się temu wszystkiemu przyjrzeć i zobaczyć, jak daleko odeszliśmy od pierwotnego znaczenia choćby wieczerzy wigilijnej, a zwłaszcza owego wolnego krzesła i nakrycia. Mówimy, że to wolne miejsce przeznaczone jest dla niespodziewanego gościa. Wyraża ono naszą gotowość ugoszczenia tego kogoś, gdy się zjawi. Tymczasem – oczywiście najprawdopodobniej – nasza rodzinna kolacja wigilijna, pełna ciepła, światła, pokoju i spokoju, w nie tak dalekiej przeszłości miała zupełnie inny charakter. Była to uczta ku czci zmarłych. Wolne miejsce i nakrycie było dla nich.
W niektórych krajach mówi się, że wolne miejsce jest przeznaczone dla małego Jezusa. Tak czy inaczej, urodziny Jezusa z Nazaretu, naszego brata i Boga, obchodzimy tak samo, jak urodziny każdego z nas. Dom, stół, posiłek, krewni i przyjaciele, i ta zwyczajność, to całkowite zanurzenie naszego świętowania w codzienności, w materii, w zmysłowości, w czasoprzestrzeni, najlepiej oddaje sens wcielenia Syna Bożego.
On przychodzi do nas, a raczej to my odkrywamy Go, jako już obecnego tu i teraz. Nie spada z góry, z nieba, nie przychodzi nagle, bo w ogóle nie potrzebuje przychodzić. Jest, bo jest. A ponieważ jednym z Jego wielu imion jest Miłość, nie może nie być. Boża wszechmoc polega na tym, że Bóg nie potrafi, nie umie, choćby nawet tego chciał, oderwać się od człowieka. Stąd Maryja odkrywa obecność Boga w sobie, w swoim ciele. Elżbieta odkrywa Obecnego w ciąży swojej kuzynki. Jeśli można mówić, że Jezus rodzi się, przychodzi, to nie przychodzi z jakiegoś sacrum, ale z łona kobiety i z łona Ziemi, czego symbolem jest grota.
Nasz Bóg nie przychodzi z zewnątrz rzeczywistości, jako że dla Boga nic nie jest ani na zewnątrz, ani wewnątrz. Dlatego zbliżające się święta podpowiadają wszystkim szukającym Boga, by nie szukali Go poza horyzontem Ziemi, w jakiejś bezczasowej i niematerialnej, czysto duchowej krainie, by nie „wpatrywali się w niebo”, a rozglądali się wewnątrz siebie i wokół siebie. Na podstawie Biblii można z całą pewnością stwierdzić, że ci, którzy tak właśnie postępowali, z Bogiem się nie rozminęli. Żyjąc całkiem po świecku, żyli jak najbardziej pobożnie – po Bożemu.
BOŻE NARODZENIE
NARODZENIE PAŃSKIE
Jak błyskawica
W czasie burzy, najstraszniejsze przychodziły zawsze nocą, siedzieliśmy w izbie ubrani jak na wyjście do kościoła. W oknie paliła się gromnica, ale każda błyskawica zabijała jej nikłe światło, sprawiała też, że chórem, jak na komendę, mówiliśmy: „A Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami”. Przez całe dzieciństwo nie wiedziałem, skąd to powiedzenie pochodzi, ale też nie było sensu o to pytać. Jak się błyska i walą pioruny, trzeba te słowa wypowiadać, bo dzięki temu, być może, ocalimy od pożaru nasz dom i dobytek, a jak nie, to trudno, widać taka była wola Boża.
O Jezusie też mówimy, że przyjdzie jak błyskawica, i rzeczywiście: tak się działo i dzieje. Na jednych Chrystus spada jak grom z jasnego nieba, do innych podchodzi delikatnie, jakby na palcach. Jedni czekają na Niego całymi latami i gdy już dojdzie do spotkania, niewiele z tego wychodzi albo wychodzi tak dużo, że nie sposób tego opisać. Trzeba nie lada wysiłku, talentu oraz atramentu, czy też tuszu w drukarce, by sprostać temu zadaniu. U jednych Jezus zjawił się w dzieciństwie, inni zaś czekają na Niego latami, przez całe życie. Jezusa nazywamy też Światłem, które nigdy nie gaśnie. Zawsze, wszędzie świeci każdemu tak jasno, iż oślepia tych, którzy próbują nań popatrzeć, nie mrużąc oczu.
O tym, że tak się dzieje, że tak jest, świadczy życiorys Jezusa. Nie tylko ten jego etap opisany w Biblii, ale i ten rozpisany na stronach historii Kościoła aż po dzień dzisiejszy. Począwszy od Nazaretu i Betlejem, przez Jerozolimę, Antiochię, Ateny, Rzym, Aleksandrię, Konstantynopol, aż do Gniezna i po dzisiejszy Kraków czy Warszawę. Dowodów na tę nieustającą obecność Jezusa, na Jego nieustanne wędrowanie, daleko szukać nie trzeba. Wystarczy przyjrzeć się kulturze, w której żyjemy, nie zamykając przy tym oczu na jej ciemną stronę, a dowód na działanie Boga już mamy.
Inaczej też postrzegamy świat, w którym żyjemy. Zaczyna on świecić tak mocnym światłem, że wiedza o nim wprawia w zachwyt i onieśmielenie. Tym bardziej przeraża nas smolista przepaść zła, sąsiadującego z dobrem. Jakby nieomal zawsze diabeł chodził pod rękę z aniołem, Herod ze świętym Józefem, jakby raj tylko przez ulicę sąsiadował z piekłem. Świętując corocznie urodziny Pana Jezusa, spotykamy się z Maryją i Józefem, pasterzami i Mędrcami, Elżbietą i Zachariaszem, Symeonem i Anną, ale i z mieszkańcami Betlejem oraz Herodem i jego siepaczami. Potem dołączą inni. Z jednej strony radość nieba i ziemi, z drugiej strony zaś płacz i rozpacz tych, którzy w taki czy inny sposób odpowiedzieli na Chrystusowe zaproszenie: „Chodź za Mną”.
Rzeczywiście, chciałoby się, oj, chciało, z racji świąt, napisać coś w rodzaju: „Chrystus naszym Panem! Radujmy się, Bóg jest naszym najlepszym Ojcem i nas kocha. Precz wszelkie troski i zmartwienia! Cieszymy się tym, co mamy! Nie narzekamy!” i tak dalej. Słusznie, tak trzeba, ale aby nasza „radość była pełna”, trzeba pamiętać, że na razie taka być nie może, gdyż dopiero się rodzi. Szczęście wciąż jest sprawą marzenia, bo dzisiaj znamy zaledwie jego przedsmak. W naszym życiu Betlejem zbiega się z Golgotą, a gorzkie żale zbiegają się z pasterką.
Rok A
NIEDZIELA ŚWIĘTEJ RODZINY
Zwyczajne? Tak, bo cudowne!
Ciężko, jeśli w ogóle, byłoby ułożyć chronologię wydarzeń związanych z narodzinami Jezusa. Nasi uczeni w Piśmie mówią, że i z geografią tych wydarzeń mamy kłopoty. Podobnie jak z czasem i miejscem wydarzeń wielkanocnych. Nie dziwmy się temu. Pisarze biblijni to nie reportażyści: pisząc, mieli na uwadze co innego niż tylko przekazanie informacji o faktach. Wierząc, że Jezus z Nazaretu, Ten, który przeszedł, dobrze czyniąc (por. Dz 10,38), borykali się z innego rodzaju trudnościami – jak przekonać sobie współczesnych do tego, że jest On rzeczywiście zapowiadanym i oczekiwanym, wymodlonym i wytęsknionym Mesjaszem.
Więcej niż Mesjaszem, bo obrazem, objawieniem, obecnością samego Boga, równym Bogu Synem Bożym. Trudność polegała na tym, że fakty przeczyły takiemu widzeniu osoby Jezusa z Nazaretu. Owszem, za Jego przyczyną działy się rzeczy niesamowite, ale to jeszcze nie dowód, że ten oto konkretny człowiek jest Bogiem. Inni też uzdrawiali i czynili wielkie znaki. Zresztą po dziś dzień tak się dzieje. Wyznawcy wszystkich religii pielgrzymują lub mają na miejscu przeróżnych uzdrowicieli, egzorcystów, jasnowidzów i wskrzesicieli. Wierzący Jezusowi i w Jezusa na szczęście na czym innym budowali swoje zaufanie do Niego.
Wydarzenia, które stanowią fundament zaufania do Jezusa, nie mają w sobie nic nadzwyczajnego. Więcej, odarte są z wszelkiej tak zwanej cudowności. Poza drobnymi, acz bogatymi w symbolikę epizodami, poczęcie, narodziny i śmierć Jezusa, i czas między tymi granicznymi wydarzeniami, to pasmo przerażającej, na pierwszy rzut oka, powszedniości; czyste profanum, sama świeckość, żadnego sacrum. Trudno również nam z takim postawieniem sprawy się pogodzić. Stąd mamy archaiczną Maryję, a nie Marię, oblubieńca, a nie męża, a nazwanie Maryi żoną, czyli tak jak mówi się o Niej w Biblii, też nie przychodzi nam łatwo. Skąd te obawy? Może stąd, że podobnie jak dawniej, powiedzmy u początku chrześcijaństwa, tak i dzisiaj, wygodniej jest dla nas trzymać Boga na odległość, niż mieć Go u siebie. Żyć z Nim pod jednym dachem. Wolimy, żeby był w niebie, a w najlepszym razie w kościele, w złotym tabernakulum – jako więzień miłości, co prawda, ale zawsze więzień, którego obecność ograniczona jest do określonej przestrzeni i czasu. Wprawdzie Go odwiedzamy, ale z Nim nie współżyjemy.
Jeśli więc świętujemy uroczystość Rodziny Jezusa, Maryi i Józefa, to warto przypomnieć, co o swoich krewnych mówił sam Jezus. Patrząc z tej perspektywy, Jego rodziną są ci, którzy myślą i postępują tak jak On, w tym samym Duchu, w ten sam sposób, z czego jednak nie wynika, że chodzi o niewolnicze naśladownictwo. Nie chodzi o literę, tym bardziej o zakazy i nakazy, ale o gotowość do współpracy z Tym, który nie jest konserwatorem, ale stworzycielem, wciąż pracującym nad swoim dziełem, jakim jest kosmos – nasz i Jego rodzinny dom.
Rok B
NIEDZIELA ŚWIĘTEJ RODZINY
Umrzeć ze szczęścia
Ze śmiercią zawsze były kłopoty, ale ostatnimi czasy jakby się wyostrzyły. Na gwałt chcemy śmierć wymazać z naszego pola widzenia. Nawet kątem oka nie chcemy zerkać w jej kierunku. Tymczasem im mocniej staramy się o niej zapomnieć, tym częściej ona o sobie przypomina. A jak już wejdzie nam w drogę, baraniejemy i nie wiemy, co począć. W najgorszej sytuacji są dzieci. Zaczynamy od tego, że nie zabieramy ich na pogrzeby – bo są za małe i ponoć nie zrozumieją, o co w tym wszystkim chodzi, przede wszystkim zaś chcemy oszczędzić im szoku. Szoku, czyli, tak na dobrą sprawę, nie wiadomo czego. Słowo „szok” znaczy tak wiele, że już nic nie znaczy. Można się jednak domyślać, że chronienie dzieci przed umarłymi jest w istocie rzeczy chronieniem nas samych, naszej bezradności wobec śmierci. Spanikowani, bezradni, a może i bezwzględnie obojętni wobec faktu, że oto nie żyje dotychczas ukochana babcia, choćbyśmy nawet chcieli, nie pomożemy – bo niby jak? – naszemu dziecku spojrzeć na śmierć po ludzku, a tym bardziej po chrześcijańsku.
Ponieważ żyję już dość długo i wiele widziałem, muszę powiedzieć, że nasi dziadkowie lepiej od nas radzili sobie ze śmiercią. A dzięki nim również nam, ich dzieciom i wnukom, było łatwiej. U nas na wsi śmierć i pogrzeb nie były czymś nadzwyczajnym, a tym bardziej zaskakującym i niestosownym. Wiadomo, krowy i konie padają, psy i koty zdychają, świnie się zakłuwa, ale pszczoły i ludzie umierają. Jeśli w tym korowodzie śmierci było coś zaskakującego, to mówienie, że pszczoły nie padają, a tym bardziej nie zdychają, ale umierają, jak człowiek.
Nasi rodzice nie zabierali nas na pogrzeby, nie było takiej konieczności. Zwykle docieraliśmy do domu zmarłego grubo przed nimi. Chcąc zobaczyć twarz nieboszczyka, trzeba było uchylić zasłonę, coś w formie większej serwetki. Kiedy przy zamykaniu trumny rodzina płakała, to i my, dzieciaki, płakaliśmy. Potem odprowadzaliśmy zmarłego na koniec wsi, do krzyża, i tam ktoś z rodziny dziękował tym, którzy „wyszli za [jego] mamą” czy tatą, po czym wracaliśmy do domu. A jeśli umarł ktoś z rodziny lub bliski sąsiad, to po kościele szliśmy na konsolację, która już po chwili, po modlitwie za zmarłego, stawała się zwykłym rodzinno-sąsiedzkim spotkaniem. Krótko mówiąc, śmierć była wpisana w nasze życie tak samo jak narodziny, odpust, jarmark i wszystko inne.
Do dziś nie znajduję jednak odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, że starzy ludzie potrafili przewidzieć swoją śmierć prawie co do godziny. Pewnego dnia nasz dziadek zachorował na grypę, jak co roku, ale tym razem kazał sobie przywieźć księdza z ostatnim namaszczeniem i wiatykiem. I zanim ów ksiądz zdążył opuścić wieś w drodze powrotnej, dziadek zmarł. Było tak nie tylko z moim dziadkiem, znam wiele podobnych przypadków.
No cóż, pewnie i w ten sposób spełnia się Pismo wobec tej ziemi świętej, jaką jest człowiek: „Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie”.
Rok C
NIEDZIELA ŚWIĘTEJ RODZINY
Kto kogo wychowuje?
Czytałem kiedyś opowiadanie o misjonarzu, który wyrażał swoje współczucie, widząc biednych parafian wybierających z klasztornego śmietnika resztki jedzenia. Zdziwił się jednak niezmiernie, gdy ten, którego żałował, odpowiedział mu mniej więcej tak: No cóż, jeśli już ktoś jest tu biedny, to ojciec. Ojciec jest nawet biedniejszy ode mnie, bo nie ma ani żony, ani dzieci, ani żadnej rodziny.
Wyczytałem też we wspomnieniach księży greckokatolickich i prawosławnych, że jeśli coś pomagało im przeżyć stalinowskie, radzieckie opresje, długoletnie więzienie i pobyt na Syberii, to była to świadomość, że ich żony i dzieci się za nich modlą. Świadomość, że ktoś kocha ich na przekór całemu światu. Krótko mówiąc: pewność, że jest ktoś, kto liczy na nas jak nikt inny na świecie, dla kogo jesteśmy jedyni, niepowtarzalni, niezastępowalni, daje siłę, by nie poddawać się łatwo przeciwnościom tak zwanego losu. Czyli temu wszystkiemu, co usiłuje oderwać nas od tych, którzy nam zaufali i nas pokochali. Jednocześnie miłość tych księży, ukształtowana przez ich żony i dzieci, przechodziła na innych ludzi. Sprawiała, że inaczej postrzegali oni współtowarzyszy niedoli, ale przede wszystkim tych, którzy w oczach wielu nie zasługiwali na nic innego, jak tylko na stryczek. Kochali nieprzyjaciół.
Ksiądz greckokatolicki błogosławiony Emilian Kowcz tak pisał do żony i dzieci z obozu zagłady na Majdanku: „Nie marnujcie wysiłków, nie mogę stąd odejść, bo jestem potrzebny. Ci nieszczęśliwi ludzie, których są tutaj tysiące, potrzebują mnie. Jestem ich jedyną pociechą. Zostać tu jest moim obowiązkiem – i jestem szczęśliwy…
Rozumiem, że staracie się o moje zwolnienie. Błagam was, byście nic nie robili! Wczoraj zastrzelono tu pięćdziesięciu ludzi. Gdyby nie było mnie tutaj, któż pomógłby im przejść ten próg? Poszliby przezeń ze wszystkimi swymi grzechami i w głębokiej rozpaczy, która wisi nad tym piekłem. Teraz zaś idą z głowami uniesionymi wysoko, zostawiwszy swe grzechy za sobą. Przechodzą ów most ze szczęściem w sercach i gdy rozmawiałem z nimi po raz ostatni, widziałem, jak spowija ich pokój i jasność”. Błogosławiony ojciec Emilian, nazywany proboszczem Majdanka, został zamordowany w marcu 1944 roku.
Bywa jednak i tak, że dom nie wychowuje ani dzieci, ani rodziców. Święty Paweł w Liście do Kolosan pisze: „Ojcowie, nie rozdrażniajcie waszych dzieci, aby nie traciły ducha”. Czym dzisiaj rozdrażniamy nasze dzieci? Czego nasze dzieci nie lubią w nas – rodzicach, nauczycielach, proboszczach, katechetach? Co takiego mamy w sobie, że dzieci tylko czekają, aby uciec od nas jak najdalej? Pół biedy, kiedy ta ucieczka wynika stąd, że chcą być lepsze od nas. Cała bieda, gdy uciekają po to, by stać się nami; by wreszcie robić to, co im się żywnie podoba. Czyli nie liczyć się ani z pieniędzmi, ani z ludźmi, ani z odziedziczonym po nas Bogiem. Ten bunt młodych bywa słuszny.
II NIEDZIELA PO NARODZENIU PAŃSKIM
Bóg zmaterializowany
Bóg jest niezmienny, Stworzyciel, Pierwszy Poruszyciel, Przyczyna Przyczyn, Niewidzialny i Wszechmogący – to wszystko i wszystko inne, co tylko można o Bogu pomyśleć i powiedzieć, jest prawdą. Takim Bogiem, zupełnie innym, a więc w ostatecznym rozrachunku jak najdokładniej oddzielonym od nas i wszystkiego pozostałego świata, można się zachwycać, takiego Boga można adorować, wzywać na pomoc, przepraszać, błagać o litość, ale nie kochać.
Bóg, który jest obok, który jest ponad czy nawet wewnątrz rzeczywistości, będzie zawsze niewiarygodny. Nawet wtedy, gdy powołując się na swoją wszechmoc, zapewnia człowieka o swojej miłości. Można wprost powiedzieć, że im więcej tych zapewnień i wyznań, tym mniejsza wiarygodność. Miłość bowiem wymaga nie tylko bycia, ale przede wszystkim współżycia.
Świetnie to widać na przykładzie zaślubin. Kościelne ich rozumienie jest takie, że przebiegają one w dwu etapach. Pierwszy etap w kościele, drugi w domu, w sypialni. Na dobrą sprawę trzeba by dodać jeszcze jeden etap, narzeczeństwo, jako że miłość jest fundamentem dla takiego związku. Podobnie rzecz ma się z Bogiem. Same słowa, zapewnienia nie wystarczą, jeśli chce się być wiarygodnym – trzeba z tymi, którym wyznaje się miłość, po prostu zamieszkać pod jednym dachem. Zamieszkać nie jako gość, ale domownik, by dzielić z pozostałymi domownikami ich dole i niedole.
Żona, mąż, matka, ojciec, dziecko mają to do siebie, że nie mogą być domownikami tylko trochę. Przez ileś godzin, na jakiś czas. Nie można być tylko trochę żoną, tylko trochę ojcem, bo takie „tylko trochę” to po prostu zdrada. Jeśli tak, to domownikiem nigdy nie można przestać być, jest się nim stale, na wieki. Owszem, wraz z upływem czasu to bycie się zmienia, na przykład z dziecka wyrasta dorosły, ale to tym bardziej nas udomawia, jeszcze bardziej wiąże z pozostałymi.
Podobnie rzecz ma się z Bogiem. Wierzymy, że Bóg stał się człowiekiem. Mówiąc inaczej, Bóg się wcielił. To znaczy, że stał się jednym z ludzi, jednym z nas. Urodziła Go kobieta, raczkował jak każde niemowlę, jako podrostek miał odwagę powiedzieć rodzicom „nie”, zarabiał pieniądze na swoje i rodziny utrzymanie, był sąsiadem, wreszcie nauczycielem, prorokiem i Mesjaszem. A potem – potem trzeba było czekać aż trzy stulecia, by usłyszeć, że jest prawdziwym człowiekiem i jednocześnie prawdziwym Bogiem. Na tym jednak nie koniec, żadna przecież wypowiedź nie jest wypowiedzią obowiązującą raz na zawsze. Mowa ludzka jest mało pojemna, zbyt ciasno jest w naszych słowach, by zmieścić tam prawdę o człowieku, a cóż dopiero o Bogu. Dlatego wszystko przed nami. Dogmaty nie zamykają nas przecież w tym, co już wiemy, ale otwierają nas na to, co jest do poznania.
Bóg Biblii, stając się człowiekiem, zamieszkał z nami, a więc udowodnił, że nie rzuca słów na wiatr. Skoro tak, skoro to Bóg jest sensem rzeczywistości tego świata, to znaczy, że ten świat ma więcej przed sobą niż za sobą. Na rozwoju świata zyskuje więc nie tylko człowiek, lecz także Bóg.
Przecież to my jesteśmy szczęściem i – niestety – również nieszczęściem Boga.
OBJAWIENIE PAŃSKIE
Gwiezdna historia
„Nie była to zwyczajna gwiazda, a nawet, jak mi się wydaje, nie była to w ogóle gwiazda, lecz niewidzialna moc, która przyjęła taką postać – wynika to, jak przypuszczam, z drogi, którą obrała. Nie ma rzeczywiście ani jednej gwiazdy, która się porusza w tym kierunku”.
Kto mógł tak powiedzieć o Gwieździe Betlejemskiej? Jakiś postmodernista? A może liberał? Nic podobnego – to słowa samego Benedykta XVI z trzeciego tomu trylogii Jezus z Nazaretu. Papież napisał to nie wprost, ale cytując (a tym samym podpierając się autorytetem) świętego Jana Złotoustego, czyli Chryzostoma. To ważne, gdyż pozwala zostawić na boku niezwykłe zjawiska i zająć się tym, co najważniejsze: zwykłymi sprawami dnia codziennego. Świeciła ta gwiazda nad Betlejem czy nie świeciła; przybyli owi Mędrcy czy też nie – trudno powiedzieć, podobnie jak trudno odpowiedzieć na wiele innych pytań dotyczących Biblii. Nie to jest jednak najważniejsze.
Życiorys Jezusa z Nazaretu to nie tylko kilkadziesiąt lat od Jego poczęcia do śmierci, ale również następne dwa tysiące. Dzieje Kościoła to również – a właściwie przede wszystkim – historia Jezusa. Nie na darmo mówimy, że Kościół jest mistycznym ciałem Jezusa, a to znaczy, że ci, którzy na nas patrzą, słusznie spodziewają się zobaczyć i usłyszeć Jezusa.
Niestety, różnie z tym bywa. Od samego początku swego istnienia chrześcijanie dają nie tylko dobre świadectwo, ale i anty-świadectwo. Wielkość i piękno religii ujawnia się w jej dobrych dziełach, wtedy gdy chrześcijanie dokonują rzeczy nadzwyczajnych, heroicznych. Piękno Kościoła i Boga chrześcijan ujawnia się najpełniej w podejściu do ludzkiej nędzy – tej materialnej, ale jeszcze mocniej w odniesieniu do nędzy moralnej. Krótko mówięc, w podejściu do grzesznika i grzechu.
Kościół można postrzegać jako dzisiejszy sposób życia Jezusa. Niemniej Jezus nie daje się w Kościele zamknąć. „Wiem, że jest Bóg, ale go nie określam. Nie jest to katolicki Bóg z katechizmu” – mówił profesor Wiktor Osiatyński w rozmowie z Marcinem Kowalskim „Usłyszał pan kiedyś głos Boga?” – zapytał dziennikarz. Profesor: „Tak. Bóg, jakkolwiek go nie rozumiem, przemówił do mnie kilka razy. Choćby wtedy, gdy kołatało mi się po głowie, żeby odejść od rodziny i samemu trzeźwieć. Usłyszałem jego głos: »Czy już nie pamiętasz, że zawsze jak uciekałeś, to się upijałeś?«. I do dzisiaj czasami do mnie przemawia. Głównie w momentach kryzysu. Nie wiem, czy mogę to nazwać objawieniem. Najczęściej przemawia w stłuczkach samochodowych. Już wiem, że kiedy mam stłuczkę, to Bóg daje znak, żebym zwolnił” („Gazeta Wyborcza”, 24 listopada 2013).
Rok A
CHRZEST PAŃSKI
Moda na opętania
Aerodynamika to według słownikowego hasła dział fizyki zajmujący się badaniem zjawisk związanych z ruchem gazów, a także ruchem ciał stałych w ośrodku gazowym i sił działających na te ciała. Czasami wydaje się, że do tego działu należałoby włączyć katechizmowo-kaznodziejskie nauczanie o działaniu Ducha Świętego, a także opis działania łaski Bożej.
Prosimy, błagamy, czasami aż zaklinamy Ducha Świętego, by zstąpił, oświecił nasze umysły, pocieszył nas czy uzdrowił. Wydłużamy te nasze modły w nieskończoność, podpieramy je rozhuśtanymi do niemożliwości emocjami i na tym koniec. Po takim modlitewnym seansie zaczyna się podliczanie i ewentualnie czekanie. Uzdrowiliśmy, to znaczy Duch Święty uzdrowił, ale przez nasze modlitwy: jednego z alergii, trzech z opętania, dwu z czegoś tam jeszcze innego. Inni okazali się jeszcze nieprzygotowani, żeby nie powiedzieć niegodni, więc muszą poczekać. Do zobaczenia, do następnego seansu.
Może jednak, tak gorliwie oddając się posłudze uzdrawiania innych, warto popatrzeć na siebie, przypatrzeć się sobie i zapytać, czy przypadkiem my sami, nasza modlitewna grupa nie potrzebuje uzdrowienia? Nie bez powodu przecież Jan Chrzciciel powstrzymuje Jezusa proszącego go o chrzest: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?”. Nie mówię, że zawsze i wszędzie, ale nie tak znowu wyjątkowo rzadko bywa, iż działanie Boga uzależnia się od intensywności i emocjonalności naszych modlitw, jak też od szczególnych uzdolnień, zwanych charyzmatami, poszczególnych członków grupy, a zwłaszcza liderów. Tymczasem dokumenty kościelne przestrzegają przed tego typu myśleniem i działaniem.
Powiedziano w Piśmie, że język, jakim posługuje się człowiek, wiele o nim mówi. A tymczasem o Duchu Świętym mówimy, jakbyśmy nie o osobie mówili, ale o rzeczy. Działa On bowiem niby narkotyk, wprawiając ludzi w jakieś ekstatyczne, żeby nie powiedzieć patologiczne stany. Rozlewa się niby woda i jest też wylewany, co powoduje, że bez naszego specjalnego udziału, wysiłku, następują, powinny w nas nastąpić, zbawienne zmiany. Zwłaszcza dotyczące naszej mentalności i moralności. Podobnie rzecz się ma z – ośmielam się powiedzieć, jako że kaznodziei wolno więcej – modą na opętania i egzorcyzmy. Słuchając tego i owego egzorcysty, można odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z jakimś odczyniaczem czarów. Dumnym z przywilejów, jakich udzielił mu sam Bóg do jego wyłącznej dyspozycji.
A tymczasem, patrząc na Jana Chrzciciela i na Jezusa Chrystusa oraz na ich chrzest i chrzczenie, jedno można powiedzieć, że chrzest, jak też egzorcyzmy, to nie sprawa wyłącznie jednorazowego, choć powtarzanego, obrzędu, ceremonii, ale sprawa codzienności, powszedniości. Duch Święty dlatego wciąż pozostaje tak wielce tajemniczy, że przenika, zamieszkuje, działa we wszystkim i ponad wszystkim, a więc jest blisko nas w tym, co się dzieje z godziny na godzinę. Więcej, jest za blisko, stąd nigdy nie uda się nam Go umiejscowić.
Rok B
CHRZEST PAŃSKI
Chrzest w Duchu Świętym
W czasie zwanym rokiem liturgicznym dorasta się szybko. Dwa tygodnie temu świętowaliśmy urodziny Jezusa. Teraz świętujemy Jego chrzest, ale mamy do czynienia już nie z dzieckiem, lecz z dorosłym mężczyzną, rozpoczynającym najważniejszy, jak się potem okaże, etap swojego życia.
Jezus zaczyna działalność publiczną od przyjęcia chrztu z rąk Jana Chrzciciela. Wydarzenie to trudno jednak nazwać chrztem. Co prawda teolodzy odróżniają chrzest Janowy od chrztu udzielanego przez apostołów i Kościół, ale na ogół chrzest jednoznacznie kojarzymy z sakramentem. Wskazuje na to sama nazwa: słowo „chrzest” pochodzi od staropolskiego „christ-iti”, co tłumaczy się jako oznaczenie kogoś imieniem Chrystusa i uczynienie go chrześcijaninem. Tego Jan nie mógł dokonać. On bowiem zanurzał ludzi w wodach Jordanu, co miało być zewnętrznym przejawem tego, co działo się w ich duszach i sumieniach: nawrócenia. Polega ono, jak mówi Leszek Kołakowski, „na uznaniu, że korzenie zła są w nas, w każdym z nas” i dopiero później wzrastają w instytucjach i doktrynach.
Biorąc udział w obrzędzie zanurzenia w wodach Jordanu, Jezus postawił siebie w jednym szeregu z grzesznikami. Dał do zrozumienia, że nie rości sobie prawa do bycia sędzią – jeśli już, to co najwyżej do bycia podsądnym. Jezus nie stawia siebie obok lub ponad grzesznikami, lecz stoi pośród nas. Po wiekach Juliana z Norwich powie, że taka postawa jest wyrazem współczucia. To znaczy, że Jezus, widząc nas grzeszących, „nie unosi się gniewem”, ale zaczyna robić wszystko, co tylko dla Boga możliwe, żeby uratować nas przed nami samymi – a to dlatego, że w oczach Boga wszystko jawi się jako „nagie i przejrzyste”, ale też jako „prawdziwe, dobre i piękne”, gdyż Bóg widzi „widzeniem jakże innym niż nasze” (to słowa Jana Pawła II). Stąd dręczące wyrzuty sumienia, czy niechby tylko złe samopoczucie. Stąd również nieustanny głód życia gnający nas poza najdalsze horyzonty, jakie zakreślają rozum i serce, stąd pragnienie i pytanie, które postawił wspomniany już papież, ale które stawia każdy z nas: „jak przeniknąć poza granice dobra i zła?”. To znaczy: jak patrzeć na zło, żeby dojrzeć w nim szansę dla dobra?
Odpowiedź na powyższe pytania sugeruje Jan Chrzciciel, kiedy mówi o Jezusie: „Ja zanurzam was w wodzie, On zaś zanurzy was w Duchu Świętym”. Owo pragnienie pięknego życia, skoro wydaje się nam niemożliwe do osiągnięcia, nie musi być jedynie wytworem naszej psychiki. Przychodzi jakby spoza nas, od Kogoś, kto nie pozwala nam na poddanie się grzechowi i nie pozwala uwierzyć, że śmierć jest unicestwieniem. I tak, szczęście oraz nieszczęście zyskują wspólny mianownik: nadzieję na spełnienie niemożliwego. Świadczy o tym choćby wypowiedź Leszka Kołakowskiego. Na pytanie, czy Jezus był Bogiem, mówi on: „Czy był Bogiem? Nie mam pojęcia. Ale jeśli jakiś Boży człowiek żył kiedykolwiek na tej ziemi, to był nim On”.
Rok C
CHRZEST PAŃSKI
Zanurzeni, nie polani
Święto chrztu Pańskiego – ta nazwa może wprowadzać w błąd. Chrzest kojarzymy z sakramentem, a nie o sakrament w tym przypadku chodzi. Jan zanurzał w wodzie tych, którzy zapragnęli zmienić swoje dotychczasowe nastawienie do życia, ale takiego chrztu, jaki my dzisiaj znamy, nie udzielał. Miał też świadomość, że nie potrafi tej zmiany w człowieku zapoczątkować i doprowadzić do pomyślnego końca. Jan wykonuje obrzęd, ale nie tworzy rzeczywistości, na którą te jego symboliczne działania wskazują. Nie jest czarownikiem, nie zna tajemnych zaklęć i magicznych gestów, które, jeśli poprawnie się je wykona, skutecznie zadziałają i dadzą człowiekowi to, o co człowiek zabiega.
Trzeba przyznać, że czasami w ten sposób podchodzimy do sakramentów. Jeśli się ochrzcisz, będziesz chodził na Mszę św., weźmiesz ślub kościelny, jeśli z całego serca, a więc z wielkim zaangażowaniem uczuciowym i dokładnie według przepisów będziesz wykonywał praktyki religijne – wtedy Bóg ci pobłogosławi, to znaczy spełni twoje nawet najskrytsze marzenia i to bez twego udziału, wysiłku. Jeśli umiejętnie Boga poprosisz, to otrzymasz. Takie podejście do sakramentów można opisać jeszcze na inny sposób. Woda chrztu obmyje twoje serce z brudu grzechu, łaska Boża napełni je nową siłą i staniesz się nowym stworzeniem. Jednak niekoniecznie tak musi być. Dowód: Hitlera ochrzczono w Kościele katolickim, Stalina w prawosławnym. Jak widać, sama sakramentalna mechanika to o wiele za mało, by być chrześcijaninem.
Jan Chrzciciel mówi: „Ja was zanurzam w wodzie”, ale o Jezusie mówi: „On was zanurzy w Duchu Świętym”. A zatem nie chodzi o obrzęd, dzięki któremu zajdą w nas takie czy inne zmiany. Chodzi o to, byśmy zanurzyli się nie w czymś, ale w kimś, w drugiej osobie. Zanurzyć się w kimś drugim niby w wodzie, rozpłynąć się w nim, tak się z tym drugim zjednoczyć, że patrząc na siebie, widzimy tego drugiego, i patrząc na tego drugiego, widzimy siebie. Takie obopólne przenikanie sprawia, że te dwie osoby uzupełniają się i dopełniają wzajemnie, upodabniają do siebie, stają jednym ciałem i jedną duszą. Przykładów na takie zjednoczenie nie trzeba daleko szukać. Wystarczy uważniej przypatrzeć się życiu małżeńskiemu, rodzinnemu, ale też zakonnemu, w celibacie. Człowiek, który oddaje siebie w ręce innych ludzi, zanurza się w innych ludziach i innym ludziom pozwala zanurzyć się, rozgościć w nim, zaczyna rozumieć, że chrzest Duchem Świętym to nic innego jak tylko nieustanne dorastanie do tej klasy człowieczeństwa, którą przedstawia sobą Jezus Chrystus.
Jan Chrzciciel mówi, że Jezus będzie nas chrzcił także ogniem. Otóż tym ogniem, który towarzyszy Duchowi Świętemu i którym On wypala w nas wszystko, co nie pochodzi od Boga, jest po prostu świat, w którym żyjemy. Nie, nie o jakieś szczególne przeciwieństwa, nie o męczeństwo zaraz tu chodzi, chociaż o to też, ale o wyzwania, jakie stawia przed nami codzienność. Dorosnąć do siebie samego, do tego, kim mamy być dla innych – to jest ten nieustanny chrzest.
WIELKI POST
Rok A
I NIEDZIELA WIELKIEGO POSTU
Religia jako pokusa
Bóg ma nam zapewnić pod dostatkiem chleba, zagwarantować bezpieczeństwo i możliwość panowania nad innymi ludźmi i całą rzeczywistością. Sam przecież nakazał ziemię podbijać, podporządkowywać naszym potrzebom. Ale marzymy też, nie mówiąc tego głośno, a nawet ukrywając to przed sobą samym, jak by było dobrze, gdyby dało się zapanować również nad Bogiem. Wtedy dopiero bylibyśmy w domu.
Kuszenie Jezusa, po przeposzczeniu przez Niego czterdziestu dni i nocy, to właśnie miało na celu. Skoro jesteś Synem Boga, aż tak mocno, nierozerwalnie związanym z Bogiem, a jednocześnie wciąż czegoś ci do szczęścia brakuje, to udowodnij, że ta więź nie jest złudzeniem. Zadziałaj na rzeczywistość tak, jak na Boga przystało. Zapanuj nad światem i nad ludźmi. Jeśli tego nie dokonasz, będzie to znaczyło, że żyjesz złudzeniami. Poza tym, po co harować, tracić siły na zdobywanie środków do życia, po co taplać się w polityce, po co wreszcie zawracać sobie głowę Bogiem, który wobec tego, co się tutaj dzieje, jest tak samo bezradny jak człowiek?
Powyższy scenariusz kuszenia Jezusa jest plagiatem, powtórzeniem tego, który został napisany dla Adama i Ewy. Ich tragedia, a także nasza, polega na tym, że dajemy się zwieść złudzeniom. Największemu oszustwu, które samo siebie zachwala i każe wierzyć, że jedynie ten jest szczęśliwy, kto wszystkich trzyma w garści. Historia ludzkości aż nadto dobitnie o tym świadczy. Skutki ulegania tej pokusie są tak przerażające, że jej korzeni szukamy w sferze pozaziemskiej i postrzegamy ją nie jako coś, ale jako kogoś, i za Biblią nazywamy Kłamcą, Oszustem, który dobrze wie, gdzie znajduje się najsłabszy punkt w duszy, w psychice człowieka religijnego.
Bóg chrześcijan przecież nie obiecuje, czego tylko człowiek zapragnie, w przeciwieństwie do zmyślonych bogów, którzy co prawda też nie zawsze spełniają pokładane w nich nadzieje, ale to tylko dlatego, że proszący jest sam sobie winien. Nie spełnił warunków, od których zależy skuteczność starań, czyli modłów i ceremonii. Na przykład niezbyt wytrwale i dokładnie odmawiał przypisane formułki modlitewne. A przecież nie po to Bóg pozwala światu rządzić się swoimi prawami, by co i raz musiał ręcznie podkręcać tę wciąż szwankującą maszynerię, jaką jest kosmos. Stąd nawet cud nie jest jakąś bożą, nadzwyczajną interwencją, ale przypomnieniem człowiekowi, że również to, co dzisiaj niemożliwe, już za chwilę może zaistnieć.
To dlatego Wielki Post rozpoczynamy od posypania głów popiołem, który w powszechnym przekonaniu uchodzi za symbol przemijania, skończoności, wręcz nicości. Tymczasem, gdy na popiół popatrzeć po chrześcijańsku, okaże się, że wprost przeciwnie – jest on symbolem trwania, niezniszczalności, nieśmiertelności. Popiołu nie ima się ogień, bo ogień go zrodził, nie ima się go woda, nie radzi sobie z nim wiatr.
Dlatego nad trumną mówimy do tego, który się obraca w proch, by żył w pokoju. W ten sposób potwierdzamy wiarę w wieczność całej rzeczywistości. Nie tylko duszy, ale i ciała. Całego człowieka.
II NIEDZIELA WIELKIEGO POSTU
Dobrze nam z Tobą
Wielki Post ledwie się zaczął, czy nie powinno się uderzyć mocno, a nie zagłaskiwać sprawę? Zamiast opowiadania o górze Tabor, bo to dopiero zapowiedź wydarzeń, lepiej byłoby zacząć od Golgoty, czyli od spełnienia zapowiedzi…
Tak może mówić zwolennik pedagogiki strachu. Ale ta pedagogika, choć w Biblii występuje, nie jest zasadniczym sposobem, w jaki Bóg podchodzi do człowieka. Robi On przecież wszystko, by człowiek mógł powiedzieć, że dobrze jest mu przebywać z Bogiem i chciałby taki stan rzeczy utrzymać na wieki wieków. Amen! A nie da się tego uzyskać kijem i marchewką. Człowiek musi się przekonać nie tylko, że Bóg jest, ale i jaki jest. I to, jaki On jest, decyduje również o istnieniu Boga dla tego oto człowieka.
Jaki zatem jest Bóg chrześcijan? Opowiadanie o górze Tabor daje jedną z doskonalszych odpowiedzi. Bóg chrześcijan jest najściślej związany z człowiekiem, i to jak najbardziej konkretnym, znanym z imienia i nazwiska. Owszem, nieobca jest mu więź z plemionami, rasami, ale to dalsza sprawa. Naród o tyle jest zbawiony od złego, o ile od złego uwolnieni są jego poszczególni członkowie. Kiedy apostołowie tę cechę Boga – nierozdzielną jedność z człowiekiem – odkryli, wpadli w zdumienie. Oto człowiek o imieniu Jezus, którego, jak w innym miejscu Pisma powiedziano, matkę, ojca i resztę rodziny znamy, który i tak był już dla sobie współczesnych kimś ponadprzeciętnym, kogo stawiano wśród największych, okazuje się kimś jeszcze większym. Kimś, kogo nie wiadomo jak nazwać, bo wszystko, co już o człowieku wiadomo, okazuje się za małe. Nie ma Go z kim porównać, jedynie z Bogiem. Dlatego Piotr Apostoł (przede wszystkim on, gdyż stał najbliżej) nie wie, co o tym sądzić, nie wie, jak ma tę nową prawdę o Mistrzu wyrazić. Okazało się bowiem, że Bóg i człowiek mają wspólną historię, przeszłość, że teraźniejszość, współczesność to taki moment ich współżycia, w którym przeszłość znajduje swoje przedłużenie, wypełnienie, ale też ten dzień dzisiejszy jest bramą, fundamentem dnia jutrzejszego, przyszłości. Wniosek z tego taki, że nikt i nic nigdy nie działo się poza Bogiem. To dlatego Piotrowi chce się żyć, żyć w takim świecie.
Stąd Kościół, patrząc jednocześnie na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, o najczarniejszym dniu historii ludzkości, który niestety powtarza się wciąż i będzie zapewne powtarzał, o męce i śmierci Jezusa mówi, że jest to chwalebna męka i śmierć. Śmierć chwalebna to znaczy ukazująca piękno. Tym pięknem jest potwierdzenie wierności człowiekowi. I to wierności wbrew naszym niewiernościom. Tak jest, bo Bóg inny być nie potrafi. Zawsze wierny. Stąd Wielki Post to wielka radość; bywa, że przez łzy.
III NIEDZIELA WIELKIEGO POSTU
Skusić Boga
Prawie każdego roku uroczystość Zwiastowania Pańskiego wypada w Wielkim Poście. Dziewięć miesięcy później obchodzimy uroczystość Narodzenia Pańskiego. Znamienna jest zbieżność wspomnień i uroczystości przywołujących wydarzenia z życia Jezusa. Wielki Post i każdy piątek przypominają o śmierci. Zwiastowanie – o poczęciu i narodzinach. Można powiedzieć, że początek zbiega się z końcem, gdyby rzeczywiście poczęcie było początkiem, a śmierć końcem życia. Tak nie jest. Dlatego Jezus w chwili, gdy Apostołowie nie posiadali się ze szczęścia (choćby na górze Tabor), mówi im również o tak zwanej ciemnej stronie ludzkiego losu. Zapowiada swoją śmierć i zarazem ostrzega, przygotowuje, wprost podpowiada, że czeka ich trudne zadanie. Będą musieli zmienić zdanie tak o życiu, jak i o śmierci. Przyjdzie taki czas, że śmierć, która w powszechnym mniemaniu jawi się jako unicestwienie, okaże się bezradna wobec życia. Więcej: okaże się, że jest ona jednym z najważniejszych, ale nie najważniejszym jego etapem. Paweł Apostoł, kiedy to zrozumie, powie, że śmierć jest zyskiem, a nie stratą.
Dzieje się tak dlatego, że Bóg nie cofa, nie zabiera tego, co dał, nawet wówczas gdy człowiek przestał już sobie cenić Boży dar. Wbrew wszelkiemu sarkaniu i buntom ze strony następujących po sobie pokoleń, Bóg wciąż przekonuje nowych Adamów i nowe Ewy, że świat nie jest niewydarzonym przypadkiem, ale Bożym dziełem wcale nie gotowym, a wciąż się stającym. Dowód? Lot, Abraham, Mojżesz i Izrael. Następnie Jezus Chrystus, który w swoim działaniu kieruje się – jak jego poprzednicy – tym samym Duchem, przez co udowadnia, że Bóg wciąż postępuje tak samo: stara się ocalać tych, którzy własnoręcznie prą do zguby. Dlatego Jezus nie omija szerokim łukiem spoganionej Samarii. Przeciwnie, nie tylko przechodzi przez nią, ale się w niej zatrzymuje, i wbrew wszelkim opiniom i zwyczajom pobożnych i prawych, nakazujących unikanie bezbożników i rozpustników, pozwala sobie na nawiązywanie kontaktów, o zgrozo, z poganką czy heretyczką, kobietą, kwintesencją bałwochwalstwa i niemoralności, symbolem wszystkich Samarytan i nie tylko. Jednocześnie Jezus podważa pewien typ religijności, zwraca uwagę na pewnego rodzaju chorobę, na którą zapadają wyznawcy wszystkich religii, żydzi i chrześcijanie również. Oczarowanie przeszłością, a więc mitem dzieciństwa, baśnią pierwszego razu, urokiem legendy czasów założycielskich, podczas gdy najważniejsze jest wciąż przed nami. Również tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. I drugie nieszczęście to kuszenie Boga, by w zamian za wypełnianie jego przykazań jednak bardziej dbał o nas niż o innych.