Ulecz moje serce - Małgorzata Lis - ebook + książka

Ulecz moje serce ebook

Lis Małgorzata

4,7

Opis

Pełna humoru, ciepła i wzruszeń opowieść o miłości, która pozwala sercom znowu bić we właściwym rytmie

 Gdyby apodyktyczna babcia Emilia wiedziała, czym skończy się swatanie Zosi z porządnym i dobrze ułożonym wnukiem właścicielki magla, zapewne wyjątkowo zrezygnowałaby z wtrącania się w życie swej nieco szalonej wnuczki. Okazuje się bowiem, że randka w ciemno w pijalni czekolady nie tylko zmienia życie Zosi, lecz także rozpoczyna niezwykłą rewolucję w całej rodzinie Kozłowskich. 

Małgorzata Lis tym razem proponuje czytelnikom zabawne qui pro quo, które niespodziewanie odkrywa niezagojone wciąż rany z przeszłości i stawia zwaśnione od ćwierćwiecza rodziny przed trudną decyzją o wybaczeniu i pojednaniu. Czy miłość dwojga ludzi pochodzących z dwóch różnych światów ma szansę na powodzenie, jeśli dodatkowo obciąża ich wspomnienie bolesnych wydarzeń sprzed lat?

 

Małgorzata Lis przypomina o tym, co najważniejsze, o tym, co powinno być oczywiste, a zostało zapomniane w dzisiejszym świecie. O sile rodzinnych więzi, potędze miłości i fundamentalnym znaczeniu wybaczenia. Ta historia uleczy niejedno serce.

Paulina Molicka, autorka bloga Recenzje Dropsa Książkowego

 

Małgorzata Lis pokazuje nam ludzkie serca: zranione, zagubione, pragnące szczęścia, choć ciągle kurczowo trzymające się bólu i straty. Pomyłka sprzed lat, która kosztowała ludzkie życie i naznaczyła losy całej rodziny. Przypadkowe spotkanie, zmieniające codzienność bohaterów. Czy uda się zagoić rozdrapywane od lat rany i zacząć żyć na nowo? To opowieść, przy której warto się zatrzymać i zajrzeć w swoje zranienia – być może już z uleczonym sercem.

Magdalena Urbańska, autorka książki Doskonała. Przewodnik dla nieperfekcyjnych kobiet

 

Małgorzata Lis - z wykształcenia nauczycielka historii i historyk sztuki, ale od kilku lat nie pracuje zawodowo, lecz prowadzi edukację domową. W wolnym czasie czyta i pisze książki. Jest autorką podręczników do nauki historii oraz powieści Kocham cię mimo wszystkoPrzebaczam ciWybrać miłośćMiłość, pies i czekoladaOdzyskać nadziejęNamaluj mi anioła oraz Kto naprawi naszą miłość. Mieszka pod Warszawą z mężem i siedmiorgiem dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (7 ocen)
6
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alalegnica

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie się czytało 😃 podnisząca ba duchu historia polecam
00

Popularność




Copyright © 2023 by Wydawnictwo eSPe

REDAKTOR PROWADZĄCY: Magdalena Kędzierska-Zaporowska

KOREKTA:Barbara Pawlikowska

REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer

PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: adobe stock / tilialucida

ILUSTRACJA: FriendlyPixels

Wydanie I | Kraków 2023

ISBN: 978-83-8201-308-5

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Mojej Córce Agnieszce

ROZDZIAŁ 1

Emilia jeszcze raz obeszła stół i poprawiła widelczyki, talerze i spodki. Wszystko musiało stać równiutko. Śnieżnobiała porcelana, ozdobiona różyczkami w jej ulubionym różowym kolorze, a do tego wykrochmalone białe serwety i srebrne widelczyki. Emilia przygładziła niewidoczną fałdkę na obrusie i wreszcie uznała, że stół jest gotowy na przyjęcie gości.

Ding-dong! Aż się wzdrygnęła na dźwięk dzwonka do drzwi.

– Dzień dobry, pani Alinko – przywitała pielęgniarkę, która od niedawna odwiedzała ją trzy razy w tygodniu.

– Dzień dobry – odpowiedziała nowo przybyła i odwiesiła kurtkę na wieszak. Podeszła do staruszki i mocno ją przytuliła. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, pani Emilio. Dużo zdrowia i szczęścia, i tego, co sobie jeszcze pani zażyczy.

– Dla siebie niczego nie chcę. I tak już jestem stara i niczego nie potrzebuję – mruknęła Emilia i wyswobodziła się z uścisku. – Za to przydałby się dobry mąż dla Zosi. I na prawnuki czekam. Moja starsza wnuczka Kinga chyba woli pracę. Taka nowoczesna się zrobiła. – Westchnęła teatralnie i skierowała się w stronę jadalni. – I Grześ też mógłby lepszą pracę znaleźć, bo w tej obecnej mało mu płacą… – rzuciła jeszcze i oparła się na chwilę o futrynę.

– Pani Emilio, dobrze się pani czuje? – Alina podbiegła do starszej pani i podtrzymała ją za ramię.

– Nic mi nie jest, ale zmęczył mnie ten spacer do drzwi i z powrotem. Starość nie radość, pani Alinko. – Pokręciła głową i wspierając się na ramieniu pielęgniarki, weszła do jadalni.

Mieszkała sama w trzypokojowym mieszkaniu, w starej kamienicy w centrum Katowic i pewnie z powodu tej samotności jej wnuczka Kinga wpadła na pomysł, by babcią zajęła się pielęgniarka. Osiemdziesiąt pięć lat, które dziś kończyła Emilia, to może i podeszły wiek, ale czy naprawdę była już tak niedołężna, żeby potrzebować pielęgniarki? Kogoś do sprzątania? Jak najbardziej. Do towarzystwa? Może być. Ale pielęgniarka?

Emilia usiadła na kanapie i ciężko westchnęła. Omiotła wzrokiem jadalnię, przygotowaną na przyjęcie gości. Stojący na środku ogromny okrągły stół, pięknie nakryty, wyglądał imponująco. Na zabytkowym bufecie i przeszklonej witrynie nie było nawet pyłku, a na starym piecu kaflowym, który przypominał czasy, kiedy trzeba było palić węglem, wisiał piękny, zasuszony bukiet róż – prezent od wnuczek na Dzień Babci.

– Pani Emilio, jak pani pięknie nakryła do stołu! – Alina doceniła starania starszej pani. – Ale wie pani, że nie powinna pani się przemęczać?

– E tam, „nie powinna”! – Starsza pani prychnęła i usiadła na fotelu. – Serwis stał na samym wierzchu. Co to za problem wyjąć go z bufetu.

– A jak się pani czuje? – Alina przysiadła obok Emilii i wyjęła z torby ciśnieniomierz.

– Jak się czuję? Co za pytanie! Babcia musi się dobrze czuć. Dopóki mam dla kogo żyć – zawyrokowała i podwinęła rękaw swetra. – Pani to jeszcze jest młoda, ale jak w moim wieku nic boli, to znaczy, że się już nie żyje.

– Młoda… – Alina się zaśmiała. – Zależy, jak się na to patrzy. W listopadzie stuknie mi pięćdziesiątka.

– To jeszcze młodość! Ja w pani wieku…

– Pani już nic nie mówi, bo się ciśnienie źle zmierzy – przerwała jej Alina, po czym włożyła na szczupłe ramię staruszki mankiet ciśnieniomierza i włączyła urządzenie. Wcale nie czuła się młodo i nie miała ochoty o tym rozmawiać z panią Emilią.

– Sto trzydzieści osiem na osiemdziesiąt pięć – odczytała wynik na ekranie ciśnieniomierza. – Jak z podręcznika. Mimo to jednak nie zalecałabym noszenia ciężkich przedmiotów, schylania się i… niepotrzebnych prac – dodała i rzuciła wymownie okiem na elegancko nakryty stół.

Emilia łypnęła w jej stronę wzrokiem niepozbawionym oburzenia. Kto jak kto, ale ona sama najlepiej wiedziała, co może, a czego już nie powinna. I nie potrzebowała żadnej pielęgniarki, choć musiała przyznać, że towarzystwo pani Alinki było całkiem przyjemne i – co tu dużo mówić – umilało jej samotność, która po śmierci Józefa przed trzema laty stała się wręcz nieznośna. Co prawda, Zosia odwiedzała ją dość regularnie, czasem wpadał Grzegorz, a nawet bywało, że i Kinga się pojawiła, to jednak nie mogło jej zastąpić obecności zmarłego męża. Przeżyli razem – bagatela! – blisko sześćdziesiąt lat. Taki szmat czasu razem, a teraz…

– To co, pani Emilio? Czeszemy się? Malujemy? – głos Aliny wyrwał ją z rozmyślań.

Emilia posłusznie wstała z fotela i poszła za pielęgniarką do łazienki. Takie dni jak ten, choć miała przecież przyjąć gości, a wcześniej iść do kościoła na mszę, paradoksalnie wywoływały w niej więcej smutku i wspomnień niż zwykły dzień, spędzony w samotności.

– A jak tam praca Zosi? – zapytała Alina. – Wspominała pani ostatnio, że kończy jej się umowa i szuka czegoś od maja.

– Szuka, ale trudno znaleźć coś atrakcyjnego, jak się studiów nie skończyło – odpowiedziała Emilia z wyczuwalnymi żalem i wyrzutem w głosie.

Tego nie potrafiła wybaczyć synowi. Że córki nie przymusił do nauki. Grzegorz tłumaczył, że Zosia się uparła i nie chce brać od nikogo pieniędzy. I tak z braku środków mieszkała z ojcem, choć pewnie wolałaby pójść na swoje. Trudno. Może chociaż męża znajdzie dobrego, a gdyby przy tym był bogaty, to nie zaszkodzi.

– Bo ja bym mogła pomóc – Alina nie skomentowała słów Emilii o nieukończonych studiach. – U mnie w pracy jest wakat. Pracuję w przychodni, w zabiegowym, i słyszałam, że szukają kogoś do rejestracji od maja właśnie. Zosia by się świetnie sprawdziła. Ona taka uśmiechnięta i wygadana…

– W rejestracji… – burknęła Emilia. Wolałaby widzieć wnuczkę w roli lekarki albo nauczycielki, albo na jakimś poważnym stanowisku, ale w rejestracji… – Przekażę Zosi. Dziękuję.

Westchnęła i obejrzała się uważnie w lustrze, by ocenić nową fryzurę i makijaż. Dotknęła ozdobioną pierścionkami dłonią swoich siwych włosów, krótko ściętych i teraz wymodelowanych przez Alinę.

– Ładnie, ładnie… Dziękuję, pani Alinko.

– To ja jeszcze leki przygotuję i może sukienkę uprasuję?

– Sukienki nie trzeba. Zosia wczoraj była. Przyniosła ciasto i przygotowała mi ubranie na dzisiaj. Może pani już iść do domu. Chyba że na mszę pani wpadnie. Zapraszam. Na kawę i kolację również – zaproponowała i nie czekając na odpowiedź, zniknęła za drzwiami swojej sypialni.

Alina poszła do kuchni i odmierzyła leki na kolejne pory przyjmowania. Musiała przyznać, że praca u pani Emilii Kozłowskiej była najprzyjemniejszą z tych, które wykonywała. Nic tu właściwie nie musiała robić, a i starsza pani była nawet znośna. Na dodatek miała przemiłą wnuczkę. Co prawda, Alina spotkała Zosię tylko raz, ale już wtedy dziewczyna zrobiła na niej bardzo dobre wrażenie. Jakże była inna od jej córki Moniki: wiecznie nadąsanej, kłótliwej i roszczeniowej. Pokręciła głową z rezygnacją i podeszła do drzwi sypialni. Zapukała.

– Proszę! – usłyszała i weszła do pokoju pani Emilii. – Dobrze, że pani jest. Zapnie mi pani wisior? – poprosiła staruszka i podała Alinie ozdobę zawieszoną na grubym srebrnym łańcuszku.

– Oczywiście – przytaknęła i pomogła Emilii. – I dziękuję za zaproszenie, ale niestety nie mogę zostać. Monika jutro wyjeżdża…

– I pani musi ją spakować – dokończyła sarkastycznym tonem starsza pani.

Alina, spłoszona, skinęła głową.

– Ta dziewczyna wejdzie pani na głowę. Co ja mówię! Już weszła. Ile ona ma lat? – zapytała i podała Alinie kolczyki.

– Ech, pani Emilio, szkoda słów. Weszła mi na głowę, przecież wiem, ale co poradzę? Człowiek do dziecka z sercem na dłoni, wszystko dla niej zrobił i robi, a ona… Dwadzieścia pięć lat niedługo skończy, a pracy nie ma, chłopaków zmienia jak rękawiczki i tylko o pieniądze wiecznie prosi.

– To trzeba jej nie dawać.

– Gdyby to było takie proste…

– Jest – ucięła Emilia i podeszła do lustra wbudowanego w ogromną drewnianą szafę. – Nie daje pani pieniędzy i już. Jest dorosła. Niech sobie radzi – dodała i poruszyła się nieznacznie przed lustrem.

– Pięknie pani wygląda. Dziesięć lat mniej albo nawet…

– Dziękuję – Emilia jej przerwała i uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze.

Nawet się sobie podobała. A córka Aliny… Cóż, była dorosła. Obie były, więc jaki sens w tłumaczeniu im oczywistych rzeczy? Młodzi i tak nie słuchają starszych. Zdążyła to już zauważyć. A w kwestii wychowania to akurat miała coś do powiedzenia, bo ona dała radę z niepełnosprawnym synem, a potem z małymi wnuczkami, którym musiała matkować. Alina też by potrafiła poradzić sobie z Moniką, gdyby tylko chciała.

ROZDZIAŁ 2

– Cześć, tatuś. – Zosia wpadła do mieszkania jak burza i cmoknęła ojca w policzek. – Co tak stoisz przy drzwiach? Stało się coś?

– To nie pamiętasz? Idziemy do babci na urodziny – wyjaśnił zniecierpliwionym tonem.

– Ale jest dopiero wpół do piątej!

– A msza jest o piątej, więc…

– O piątej?! – Zosia chwyciła się dwiema rękami za głowę. – O cholercia! Myślałam, że o szóstej! Ale nie bój nic, zdążymy – dodała, ale chyba nie bardzo dowierzała swoim słowom. Wprawdzie do kościoła jechało się o tej porze niecałe dziesięć minut, ale musiała się jeszcze przebrać i… – Zapakowałeś sałatkę? – Krzyknęła w stronę ojca, bo zdążyła już pobiec do swojego pokoju i wyrzucić z szafy kilka sukienek.

– Tę jarzynową?! – Odkrzyknął. – Bardzo dobra była!

– Nie żartuj! – Zosia wparowała z powrotem do przedpokoju, a stamtąd do kuchni. – O cholercia! Tatuś! Ty nie żartujesz! – jęknęła, kiedy wyjęła z lodówki salaterkę ze zjedzoną do połowy sałatką jarzynową.

– Przepraszam, Zosiu…

– Nie przepraszaj. – Machnęła ręką i w pośpiechu wyjęła z szafki mniejsze naczynie. – Przełożę do innej miseczki. A przynajmniej wiem, że była dobra, skoro już tyle zjadłeś. – Zaśmiała się.

– Ja już przełożę – Grzegorz, skruszony, wszedł do kuchni.

– Dzięki – rzuciła w pośpiechu Zosia i uciekła z powrotem do pokoju.

Włożyła najmniej pogniecioną sukienkę, ścisnęła się w talii paskiem, by podkreślić zgrabną figurę, a blond włosy związała w niedbały kok na czubku głowy. Spryskała się wodą toaletową i nałożyła delikatny makijaż. Nie lubiła się malować, ale rzęsy miała tak jasne, że właściwie niewidoczne. Jej duże, niebieskie oczy potrzebowały lepszej oprawy.

– Gotowa! – oznajmiła i na wszelki wypadek rzuciła okiem w stronę lustra. Wygładziła sukienkę, poprawiła pasek i założyła za ucho niesforny kosmyk włosów. – Wyglądam świetnie!

Grzegorz uśmiechnął się pod nosem. Uwielbiał entuzjazm Zosi. Danusia też taka była i na szczęście młodsza córka odziedziczyła po niej temperament.

– Ty też, tatuś, prawie bez zarzutu. – Zosia poprawiła mu poły marynarki i delikatnym ruchem przygładziła fryzurę. – No. Teraz perfekcyjnie. Prezent mam, sałatka jest… Kwiaty! Jeszcze kwiaty!

– A no tak… Zapomniałbym o kwiatach… W kuchni, w zlewie…

– O! Kupiłeś róże! Piękne!

– Różowe? – zapytał jeszcze, by się upewnić, czy na pewno kwiaciarka zrobiła taki bukiet, jaki chciał.

– Różowe – przytaknęła Zosia. – Babcia będzie zachwycona. A teraz szybko, bo mamy naprawdę mało czasu.

Wcisnęła ojcu kwiaty w dłoń, porwała reklamówkę z prezentem oraz sałatką i przekręciła klucz w zamku. Musieli się naprawdę pospieszyć, bo babcia Emilia nie znosiła spóźnień.

***

Kiedy tylko usiedli w ławce, zadzwoniły dzwonki i rozpoczęła się msza. Ogromne wnętrze katowickiej katedry tonęło w mroku. Tylko prezbiterium było oświetlone za pomocą lamp i światła wpadającego przez okna umieszczone w bębnie kopuły. Nad ołtarzem zawieszony był wizerunek Chrystusa z siedmioma promieniami, które zawsze przypominały Zosi łyżki z długą rączką. W ogóle wszystko w katedrze było wielkie i dziwne: stacje drogi krzyżowej, mozaiki nad wejściem, tabernakulum w kaplicy Najświętszego Sakramentu i chrzcielnica.

Czasem Zosia myślała sobie, że ta katedra jest jak jej babcia: surowa, dostojna, budząca respekt, a zarazem sprawiająca wrażenie, że jest się u siebie w domu. I że nie da się bez niej żyć. Mimo wszystko lubiła tu przebywać. Kojarzyła to miejsce z rodzinnymi uroczystościami, ze świętami, pięknie odprawianą liturgią Wielkiejnocy. Jedynie pogrzeb dziadzia Józia wdzierał się w te wspomnienia z bólem i tęsknotą.

– Tę mszę sprawuję w intencji Emilii, naszej drogiej parafianki, w osiemdziesiątą piątą rocznicę urodzin… – głos księdza niósł się po świątyni i odbijał od kamiennych ścian i filarów.

„A tak liczyła na to, że nikt nie powie, ile ma lat”, pomyślała Zosia i uśmiechnęła się do siostry, która właśnie w tym momencie na nią spojrzała. Kinga na pewno była zła, że się spóźnili. Przecież przed mszą mieli wręczyć babci kwiaty i złożyć życzenia.

Oczywiście nie liczyło się to, że Zosia upiekła ciasto, zrobiła sałatkę, posprzątała mieszkanie babci i jeszcze wczoraj wpadła do niej na chwilę po pracy, by wyprasować jej sukienkę. Najważniejsze teraz było to, że się spóźniła. Taka już była ta jej starsza siostra i Zosia nic nie potrafiła na to poradzić. Mogła się jedynie uśmiechnąć.

– Jest Kinia? – zapytał ją tata. Od kilku dni się martwił, czy starsza z córek pojawi się na urodzinach babci. Ostatnio się o coś obraziła i nawet nie dzwoniła, nie mówiąc już o odwiedzinach.

– Jest – szepnęła tacie do ucha. – Siedzi w pierwszej ławce z babcią i Patrykiem. O! Właśnie się obróciła. Chyba nasze szepty ją rozpraszają.

Grzegorz uśmiechnął się i nic już więcej nie powiedział. Kinga taka była. Najeżona, wiecznie niezadowolona i co chwilę strzelała fochy. Kochał ją taką, jaka jest, ale martwiła go ta trudna relacja. Zwłaszcza że czuł się winien. Przeszłości jednak nie zmieni, choć bardzo by chciał. Westchnął w duchu na myśl o Danusi, za którą tak bardzo tęsknił. Kochał ją, a ona też darzyła go niespotykanym uczuciem. Fala tęsknoty zalała mu serce. Wszystko przeminęło…

Tak się zamyślił, że przez chwilę zapomniał, gdzie jest i po co. Dopiero Zosia szarpnęła go delikatnie za połę płaszcza, by dać mu znać, że powinien teraz usiąść. Ech, Zosia! Kochana dziewczyna… Szkoda, że ma w życiu ciągle pod górkę, i dobrze, że wydaje się nie przejmować kolejnymi kłodami rzucanymi jej przez los. Choćby teraz utratą pracy, a przecież już niedługo czekała ją matura z matematyki, której nie zdała nie ze swojej winy.

Dotknął delikatnie dłoni córki. Zosia w odpowiedzi ścisnęła jego palce. Czasem rozumieli się bez słów, ale Grzegorz doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że córka powinna zacząć swoje życie. Mimo niepełnosprawności nie potrzebował opiekunki. Poradziłby sobie sam. Dobrze mu się mieszkało z Zosią, ale córka miała już dwadzieścia cztery lata i nadszedł czas, by wyfrunęła z gniazda. Proponował jej, że on zamieszka ze swoją matką, żeby młodsza córka miała odrobinę prywatności, że weźmie kredyt, by było ją stać na studia, że zrobi wszystko, by była szczęśliwa, ale Zosia niezmiennie twierdziła, że jest szczęśliwa już teraz i wszystko się jakoś ułoży.

Znowu się zamyślił. Bezwiednie wstawał i siadał razem z innymi, ale to, co się działo w katedrze, nawet do niego nie docierało. W końcu córka szarpnęła go delikatnie za ramię.

– Idziesz ze mną wrzucić pieniądze? – zapytała.

Przytaknął. Nie lubił tego zwyczaju pielgrzymowania zamawiających mszę oraz ich bliskich do koszyka ustawionego przed lub za ołtarzem. Wolał po cichu wrzucić tyle, ile uważał za stosowne. Wiedział jednak, że matka mu nie odpuści. Zwyczaj to obowiązek i już. Chwycił więc Zosię za ramię i dał jej się poprowadzić środkiem kościoła do stopni ołtarza.

Na co dzień prawie wcale nie potrzebował pomocy, ale w takich momentach jak ten czuł, że jego dysfunkcja wzroku, jak to teraz nazywano, mocno komplikuje mu życie. Nie lubił uzależniać się od innych i może dlatego Zosia, która doskonale o tym wiedziała, nie zgodziła się na to, by się wyprowadził do matki. Emilia miała już, co prawda, ponad osiemdziesiąt lat i sama czasem potrzebowała pomocy, ale na pewno zajęłaby się synem bardziej, niż było to potrzebne. Córka robiła tylko to, co konieczne. I wiecznie mu powtarzała, że tak naprawdę każdy potrzebuje drugiej osoby, tylko niektórym łatwiej to ukryć. Z tą myślą było mu na pewno lżej znosić swoją niepełnosprawność.

– Babcia jest bardzo zła? – zapytał, kiedy tylko wrócili do ławki.

– Dobrze, że nie mogłeś zobaczyć jej spojrzenia. – Zosia, jak to ona, prawie parsknęła śmiechem. Nic sobie nie robiła z gróźb rzucanych przez babcię, zarówno tych widocznych w spojrzeniu, jak i wypowiedzianych.

– Czyli jest zła.

– Przepraszam, tatuś. To przeze mnie. Naprawdę myślałam, że msza jest o osiemnastej. Dobrze, że w ogóle zdążyliśmy. Złożymy babci życzenia, damy piękne kwiaty. Zobaczysz, przejdzie jej ta złość.

Zosia kątem oka spojrzała na tatę, który chyba naprawdę się przejął gniewem matki. Cały się spiął i teraz nerwowo ściskał w ręku swoją białą laskę. Zrobiło się jej go żal. I nie dlatego, że był niewidomy. Do tego była przyzwyczajona i nie wyobrażała sobie taty innego. Żałowała, że był w życiu taki samotny. Nie miał nikogo bliskiego oprócz matki i dwóch córek, z których starsza nie ukrywała niechęci do niego. Odkąd pięć lat temu złamał nogę i w związku z tym zmienił pracę ze stacjonarnej na zdalną, nie kontaktował się nawet ze znajomymi z biura.

Twierdził, że mu to nie przeszkadza, ale Zosia widziała, że czuje się z tym źle. Gdyby jeszcze Kinga przestała być obrażona… Chowa urazę za trudne dzieciństwo i w pewnym sensie nie ma się czemu dziwić. Miała siedem lat, kiedy straciła mamę, a w zamian dostała małą, płaczącą siostrę, którą nagle wszyscy się zajęli, i jej też kazali to robić. Tylko że to było wieki temu! Już od lat Kinga nie musi niańczyć siostry, a tata dawno temu zrozumiał swój błąd i ją przeprosił. Niestety to nie wystarczyło.

– Tatuś, nie martw się – szepnęła ojcu do ucha. – Pomyśl lepiej o szarlotce i sałatce jarzynowej.

– Chyba raczej o modlitwie – upomniał ją, ale wyczuła w jego głosie nutę przekory i humoru.

Uśmiechnęła się do siebie. To będą naprawdę cudowne urodziny.

ROZDZIAŁ 3

Emilia nie potrafiła zrozumieć, jak jej ukochana wnuczka mogła zapomnieć, o której godzinie jest msza w intencji babci. Przecież takie urodziny są tylko raz w roku! I babcię ma tylko jedną. Grzegorz też mógłby dopilnować punktualności. Wręczył jej, co prawda, bukiet jej ulubionych różowych róż, ale po mszy to już nie to samo. Usiadła w pierwszej ławce z myślą, że położy przed sobą kwiaty i proboszcz zobaczy, jak ją rodzina kocha i poważa, a tymczasem brakowało bukietu od syna, a mszę odprawił wikary.

– Czy wy to widzieliście? – zapytała, kiedy wszyscy usiedli już do stołu i złożyli u Zosi zamówienia na kawę i herbatę. – Wikarego wysłali. Wstyd! Proboszcza już nie interesują starzy parafianie… – Pokręciła głową i spojrzała z dezaprobatą na zgromadzonych. – Grzesiu, miałeś poprosić…

– Poprosiłem – przerwał jej. Nie znosił tego protekcjonalizmu w głosie matki. – Ale proboszcz jest chory. Słyszała mama, co mówiła Kinga.

Starsza z córek była przed mszą w zakrystii i wszystkiego się dowiedziała, to jednak nie uspokoiło Emilii.

– Gdyby dziadek żył…

Wszyscy wiedzieli, że choroba proboszcza nie ma nic wspólnego z dziadkiem, ale nikt nie zamierzał tłumaczyć tego babci. Ona i tak wiedziała swoje. Żeby jednak odwrócić uwagę od tej sytuacji, Kinga poszła do kuchni po tort i już po chwili wszyscy śpiewali solenizantce Sto lat, a potem jeszcze raz złożyli życzenia.

– Śpiewacie „sto lat”, a co będzie, jak dożyję? – zażartowała po swojemu Emilia i przystąpiła do krojenia urodzinowego ciasta. – W której cukierni kupiliście taki piękny tort?!

– Kinga zrobiła – powiedziała Zosia z taką dumą w głosie, jakby to było jej własne dzieło.

– Nierówno pokroiłaś blaty i ten krem trochę za luźny, nie sądzisz? – Babcia podniosła głowę znad ciasta i spojrzała na starszą z wnuczek. – Mogłaś dać mniej owoców i…

– Ależ babciu, ten tort właśnie taki miał być! – weszła jej w słowo Zosia. – Poza tym, kto by tam z linijką w ręku kroił ciasto, skoro i tak zaraz je zjemy. Mhm… Wygląda pysznie! Kinia! Jesteś mistrzynią! – dodała, po czym uściskała siostrę i cmoknęła ją w policzek.

Kinga nie odwzajemniła jednak tej czułości. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy wyszła do kuchni, a zaraz za nią podążył jej mąż Patryk. Zapadła niezręczna cisza.

– Nic już nie można nikomu powiedzieć – mruknęła Emilia i nałożyła na talerzyk kolejny kawałek tortu, który Zosia zaraz podała gościom. – Mówię tak tylko po to, żeby na drugi raz zrobiła lepiej.

Babcia pomruczała coś jeszcze pod nosem, ale na szczęście przybyli goście pochwalili ciasto Kingi, a ona sama wróciła z kuchni i usiadła przy stole. Babcia spojrzała na nią z uśmiechem.

– Bardzo dobry biszkopt – przyznała. – Nie wiem, dlaczego się obrażasz. Masz talent kulinarny. Szkoda, że go marnujesz.

– Kinga jest architektem, a torty to jedynie hobby – wtrącił milczący dotąd Patryk.

– Architektura! – Emilia prychnęła. – Całymi dniami nic nie robicie, tylko projektujecie, a lata lecą. Ja też młodsza nie będę, a na prawnuki czekam… – Spojrzała z wyrzutem na Patryka.

Kinga spuściła głowę.

– Nie musi mama być prababcią – Grzegorz nieoczekiwanie wtrącił się do rozmowy. – Będą prawnuki, to będą, a jak nie, to trudno.

Emilia zaniemówiła. Chyba pierwszy raz syn postawił się jej i to w obecności gości. Znowu zrobiło się nieprzyjemnie, a przecież ona tylko zapytała o to, co jest normalne i naturalne. Kinga była już sześć lat po ślubie i dawno nadeszła pora na dzieci. Ale dzisiaj takie czasy, że tylko pieniądze i kariera się liczą.

– Mogę babci przyprowadzić dzieci ze świetlicy. – Zosia uśmiechnęła się krzepiąco do siostry, ale ta nawet na nią nie spojrzała. – Będzie babcia miała tu tyle prawnuków, że gdybyśmy nawet z Kingą obie co rok rodziły, to tyle nie urodzimy.

– Ty mi nie mów o rodzeniu, boś panna – fuknęła babcia, urażona propozycją. – I kawalera byś znalazła.

– Sam się znajdzie. Niech już babcię o to głowa nie boli. – Zosia zaśmiała się, po czym wstała, cmoknęła zdumioną staruszkę w policzek i zaczęła zbierać talerzyki po cieście. – Kolację podam, dobrze?

– My nie będziemy jeść. – Patryk wstał od stołu i hardo spojrzał na babcię Emilię. – Kinga nie najlepiej się czuje. Chyba ją łapie jakieś przeziębienie.

Emilia z trudem wstała od stołu i odprowadziła wnuczkę i jej męża do drzwi.

– Co to za czasy i obyczaje! O wszystko by się tylko obrażały… – Szła, wsparta o ramię męża wnuczki, i mruczała pod nosem. – Przecież chciałam tylko zapytać o prawnuki. Czy już we własnym domu nie wolno nic powiedzieć?

Ani Kinga, ani Patryk nie odpowiedzieli na jej utyskiwania, tylko grzecznie się pożegnali, ubrali się i wyszli.

Emilia zupełnie nie rozumiała młodych. Ona w trudnych czasach wychowała niepełnosprawnego syna, a im się nawet jednego dziecka nie chce mieć i wymyślają, że nie mogą. Jak nie mogą, to niech idą do lekarza. W telewizji ciągle mówią, że teraz medycyna czyni cuda. Ostatecznie czekają sierotki w domach dziecka. Wiadomo, że to nie to samo, ale jak się nie może mieć własnego, to powinno się chociaż wychować cudze i porzucone. A Kinga z Patrykiem tylko się obrażają! I jeszcze Grzegorz stanął po ich stronie, na nic to się jednak zdało, bo oni mimo to sobie poszli.

Westchnęła i wróciła do stołu. Dobrze, że przyjechli jej siostrzenica z córkami i brat Józia z żoną. Zapyta ich, co u nich słychać, może się nie obrażą jak ta pannica Kinga. Grzegorz ją rozpuścił jak dziadowski bicz.

Tymczasem Zosia uwijała się między kuchnią i jadalnią, znosząc brudne naczynia i wnosząc na ich miejsce zimną płytę i sałatki. Towarzystwo przy stole na szczęście się rozgadało. „Że też przy Kindze zawsze musi mieć miejsce jakiś kwas”, pomyślała. Zosia wiedziała, że babcia nie przepada za starszą wnuczka, ale dziś wybitnie przesadziła. Miały być piękne urodziny i znowu się nie udało.

– Co tak dumasz nad tymi talerzami? – Ciocia Sabina weszła nagle do kuchni.

Zosia aż drgnęła, przestraszona.

– Ach, to ty, ciociu! Ale mnie wystraszyłaś. Zmywam po deserze, bo zaraz będzie tu taki stos naczyń, że nie będzie się gdzie ruszyć.

– Widzę, że Emilia wciąż nie kupiła zmywarki – mruknęła Sabina i chwyciła za ściereczkę, by powycierać umyte naczynia.

– Wciąż. Ale ten serwis to i tak bym myła ręcznie. – Zosia zaśmiała się i odłożyła umyty dzbanek na ociekacz.

– A nie chciałabyś usiąść z nami do stołu i później pozmywać?

– Mówiłam już, że jak dojdą te z kolacji, to będę tu stała do północy. A poza tym ja lubię zmywać, naprawdę. Zwłaszcza kiedy nie muszę tego robić codziennie. No i wolę tu się na coś przydać, niż słyszeć przy stole, że jestem już starą panną i nie ma dla mnie nadziei.

– A wiesz, że chciałam właśnie o tym z tobą porozmawiać – powiedziała ciocia teatralnym szeptem i na chwilę odłożyła ściereczkę.

– Że nie ma dla mnie nadziei? – zapytała Zosia i ze zdumienia uniosła brwi.

– No właśnie jest. Posłuchaj. Pamiętasz ten magiel niedaleko katedry, na rogu? Już go nie ma, niestety, a ja tam kiedyś zawsze żurek kupowałam. Pyszny był…

– Wiem, ciociu. Pamiętam. Kiedyś nawet myślałam, że magiel to sklep z żurem, i zastanawiałam się, po co tam nosimy obrusy i pościel. – Zosia zaczęła się śmiać. – Tam rzeczywiście, w tym cieple, zakwas najlepiej dojrzewał. Ale i tak, mimo że nie ma już tego magla, nadal gotuje ciocia najlepszy żurek w całych Katowicach.

– Dziękuję. – Sabina oblała się rumieńcem. – Ale tamten był jednak najlepszy z najlepszych. Szkoda, że magla już nie ma. Ale spotkałam ostatnio panią Marię. Ona teraz pracuje w spożywczym na placu Miarki. Nie mogłyśmy się nagadać.

– Jestem w stanie to sobie wyobrazić – wtrąciła Zosia z nieodłącznym uśmiechem.

– Ty się nie śmiej, bo teraz będzie najważniejsze. – Sabina znowu ściszyła głos. – Pani Maria może żuru już nie ma, ale za to ma wnuka…

– Z żuru chłop jak z muru – wtrąciła rubasznym głosem Zosia i wybuchnęła śmiechem.

Bawiło ją to umawianie. Już nawet babcia próbowała zeswatać ją z wnukiem jakiegoś inżyniera, sąsiada matki bratowej księdza proboszcza. Czy jakoś tak. Zosia nawet poszła na spotkanie z nim, ale okazał się niemożliwie nudny. Robił doktorat z filologii klasycznej i cały czas opowiadał jej o grece – o tym, czym różni się od współczesnego greckiego i jakie polskie słowa pochodzą z tego języka. Rzecz jasna, cały wywód zaczął się od jej imienia. Tak się chłopina rozgadał, że skończył po dwóch godzinach. Teraz miała nadzieję, że absztyfikant z magla okaże się trochę mniej monotematyczny i choć raz się uśmiechnie.

– Ty się nie śmiej. To dobry chłopak, wierzący, wykształcony.

– Filologia klasyczna?

– Nie wiem. Naprawdę. Ale może się z nim spotkasz? – Ciocia Sabina zawiesiła głos i czekała na odpowiedź.

– Pewnie, że tak. – Zosia wzruszyła ramionami i zakręciła kran. Wszystkie naczynia były już umyte. – Proszę tylko podać czas i miejsce, a stawię się na pewno. – Zaśmiała się po raz kolejny, tak że Sabina nie wiedziała, czy dziewczyna żartuje czy mówi poważnie.

– Dam ci jeszcze znać, ale to pewnie już po świętach – odpowiedziała niepewnym tonem. – Za tydzień już Wielki Piątek. – Westchnęła. – Jak ten czas szybko leci…

Pokręciła głową, wytarła ostatnią filiżankę i wyszła z kuchni.

„No ładnie – pomyślała Zosia i uśmiechnęła się pod nosem. – Z moją rodzinką na pewno nie będę się nudzić w życiu”.

ROZDZIAŁ 4

– Cholerna Pollyanna – parsknęła Kinga, ale zaraz przygryzła wargę i spojrzała zaniepokojona na męża. Nie chciała powiedzieć tego głośno, bo wiedziała, że Patryk bardzo lubi Zosię i nie rozumie, dlaczego jego żona traktuje młodszą siostrę jak zło konieczne.

Jechali właśnie na Święta Wielkanocne do Zakopanego. Ten spontaniczny pomysł, na który wpadł Patryk, bardzo ucieszył Kingę. Nie miała zamiaru spędzić ani chwili dłużej ze swoją żałosną rodzinką. Wiecznie zadowolona ze wszystkiego Zośka, wyniosła babcia i zastraszony tatuś maminsynek. Fakt, ostatnio stanął w jej obronie, ale to była naprawdę rzadkość. No i dopiero przy kwestii potomstwa się odezwał, bo przy torcie nie powiedział ani słowa. A zajadał się nim, aż się uszy trzęsły.

Wszyscy uważali się za biednych i pokrzywdzonych: babcia, bo stara, ojciec, bo niewidomy, a Zosia, bo nieszczęsna sierotka. A ona? Kinga? Czy ktoś w ogóle o niej pomyślał? To ona musiała dorosnąć za szybko i za wcześnie, kiedy mama umarła. To od niej oczekiwano, że zajmie się młodszą siostrą. Musiała być dzielna, odpowiedzialna i pomocna. I była. Ale kiedy poznała Patryka, wreszcie mogła sobie pozwolić na to, by się rozpłakać, by powiedzieć, że nie daje rady i że ma wszystkiego dość. On ją rozumiał, kochał ją i troszczył się o nią i gdyby tylko…

Westchnęła i pokręciła głową, zrezygnowana. Patryk zerknął na nią kątem oka, ale szybko odwrócił wzrok, by skupić się na drodze. Nic nie mówił. Czekał. Był niezwykle taktowny i delikatny. Kinga miała czasem wyrzuty sumienia, kiedy tak jęczała i narzekała na wszystko, a on to cierpliwie znosił. Był naprawdę dobrym człowiekiem. Sama nie wiedziała, czy na niego zasługuje, skoro nawet dzieci nie mogła mu dać.

– Dzwoniłem do tego lekarza. – Patryk wreszcie przerwał milczenie.

– Którego? – Zaniepokoiła się.

Jakiś czas temu burzliwie dyskutowali o swoich problemach z płodnością. Wtedy ona zaproponowała in vitro. Patryk nie chciał o tym słyszeć, ale Kinga tak bardzo pragnęła mieć dziecko, czuć jego ruchy, a potem urodzić, karmić. To marzenie z czasem stało się wręcz obsesją. Zdawało jej się, że bez dziecka jest bezwartościowa, niepełna. Że zawiodła oczekiwania swojego męża, a także babci i ojca. Na zdaniu siostry jej nie zależało. Nigdy nie dała rady pokochać Zosi. Ona zawsze była dla niej tylko intruzem, kimś, z powodu kogo zawaliło się jej życie. I nawet teraz, jako dorosła osoba, nie potrafiła uciec od tego uczucia.

Łudziła się więc, że gdy urodzi dziecko, to nie tylko spełnią się jej osobiste marzenia, ale też stanie się kimś ważnym dla taty i babci. Urodzi im wnuka, a oni wreszcie zwrócą na nią uwagę i choć na chwilę zapomną o Zosi. Tymczasem pozostawała bezdzietna mimo wielu lat starań i wysiłków. Dlaczego więc nie mogłaby sięgnąć po nowoczesną metodę? Tylko dlatego, że Kościół zabrania? Przecież dzięki temu stanie się dobro. Przybędzie nowy chrześcijanin, a ona wreszcie będzie mogła powiedzieć, że są z Patrykiem rodziną.

– Do Wójcika – usłyszała odpowiedź.

– Co?! – krzyknęła i gwałtownie chwyciła męża za ramię.

– Uważaj, prowadzę – oburzony, wyrwał jej rękę z uścisku. – Wiem, że nie chciałaś do niego dzwonić, ale to nasza ostatnia deska ratunku.

– Nie ostatnia – mruknęła.

Patryk zamilkł. Wiedział, o co chodziło jego żonie. In vitro. Kiedy po feralnej imprezie urodzinowej babci Emilii powiedziała mu o tym po raz pierwszy, był zaskoczony. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali, a on nawet nie myślał. Zanim jeszcze stanął przed widmem niepłodności, temat go nie interesował. Czasem obiły mu się o uszy argumenty za i przeciw, nie zabierał jednak głosu w dyskusji. Po prostu wciąż się łudził, że Kindze uda się naturalnie zajść w ciążę. W tych staraniach jednak coraz bardziej brakowało naturalności. Czasem miał wrażenie, że dosłownie „robią dziecko”. In vitro byłoby pójściem krok dalej w zmechanizowaniu starań o rodzicielstwo. Patryk obawiał się, że tego już nie zniesie.

– Doktor Wójcik jest naprawdę wybitnym specjalistą. Pomógł wielu parom – udał, że nie wie, o czym mówi Kinga. – Szkoli się za granicą, stosuje innowacyjne metody. Dajmy sobie szansę – jęknął rozpaczliwie.

– Nie – ucięła. – Dobrze wiesz, że nie pójdę do lekarza, który zabił moją matkę.

– Przecież został uniewinniony! – Patryk doskonale wiedział, że mimo wyroku sądu jego teść wciąż oskarżał lekarza o śmierć żony, dziwił się jednak temu, że Kinga w tej kwestii powtarzała za ojcem te pomówienia. We wszystkich pozostałych sprawach zazwyczaj się z nim nie zgadzała.

– Może i nie zabił, ale też nie uratował. A skoro nie potrafił ocalić życia zdrowej kobiecie, która tylko zamierzała urodzić dziecko, to jak ma zamiar pomóc nam, którzy od lat bezskutecznie się staramy? – jęknęła żałośnie. – Wydaje mi się, kochanie, że czas na męską decyzję. Myślałam o tym długo. In vitro jest dla ludzi. Nie zostawimy żadnego zarodka. Przyjmiemy każde dziecko bez względu na wszystko. Po prostu damy sobie jeszcze jedną szansę na to, by wreszcie zostać rodzicami.

– Zapisałem cię na wizytę na dwunastego grudnia – powiedział Patryk, jakby nie słyszał tego, co Kinga przed chwilą powiedziała.

– Zapisałeś. Aha. W takim razie ja się zapiszę wcześniej do kliniki leczenia niepłodności.

– In vitro to nie jest leczenie. To obejście problemu – wyrzucił z siebie zasłyszany wcześniej argument.

– To go obejdę. Nauka i jej osiągnięcia to nie grzech.

– Kiniu, to nie chodzi o grzech, choć i to nie jest bez znaczenia. – Patryk zajechał właśnie na parking przed jakąś restauracją. Wyłączył silnik i obrócił się w stronę żony. – Czytałaś, jak to wszystko wygląda? Wiesz, jakie są szanse powodzenia? Mnie chodzi o ciebie. O twoje zdrowie. Nie wiem, czy jest sens sięgać po tę metodę. Idź najpierw do Wójcika. Proszę. I zgłośmy się do ośrodka adopcyjnego – dodał cicho.

Kinga popatrzyła na niego swymi pięknymi brązowymi oczami. Odgarnęła z czoła ciemne, gęste włosy. Rzeczywiście były z siostrą jak ogień i woda. Nawet z wyglądu. Zosia podobna do taty, Kinga – do mamy. Jasne, roześmiane spojrzenie Zosi kontrastowało z powagą w oczach Kingi, choć Patryk musiał przyznać, że ciemne oczy jego żony kiedyś częściej się uśmiechały. Teraz można było w nich zobaczyć dojmujący smutek i kompletny brak nadziei.

– Kocham cię, wiesz? – powiedział i delikatnie się uśmiechnął.

– Wiem – szepnęła. – Ja ciebie też. Ale siebie już nie kocham.

Patryk nic nie powiedział. Zdał sobie sprawę, że żadne słowo nie pomoże i pozostały im jedynie jego nadzieja i modlitwa. Ale czy Bóg ich jeszcze wysłucha?

ROZDZIAŁ 5

– Na pewno wyglądasz pięknie – powiedział Grzegorz. Unosząca się w mieszkaniu woń perfum, nerwowe suwanie drzwiami szafy i mruczenie czegoś pod nosem zdradzały mu, że Zosia szykuje się na jakieś wyjście. – Dokąd się wybierasz?

– Na randkę w ciemno – odpowiedziała. – Ciocia Sabinka mnie umówiła.

– Wiesz chociaż, z kim się spotkasz?

– Z wnukiem pani Marii. Miała kiedyś magiel koło katedry. Pamiętasz? Ciocia od niej brała żurek. Ma na imię Ignacy. Wnuk, nie żurek! – Zaśmiała się. – I to, cytuję, dobry chłopak, wierzący, wykształcony. A tak poza tym nic o nim nie wiem. Myślisz, że dżinsy i koszula będą odpowiednie? A może sukienka?

– Nic o nim nie wiesz. Myślę, że to nie jest rozsądne. – Grzegorz się zaniepokoił. – Ciocia Sabinka go zna?

– Nie, ale zna jego babcię. Oj, tatuś, co mi zrobi ten cały Ignacy? Umówiłam się z nim w pijalni czekolady w Galerii Katowickiej. Najwyżej mnie zanudzi na śmierć. – Zaśmiała się i wyjęła z szafy kolejną sukienkę. – Powiedz mi tylko: spodnie czy sukienka?

– Może spodnie… – Zamyślił się. Martwił się o Zosię. Była taka ufna i dobra. A jeśli ten cały Ignacy chciał ją wykorzystać? Zabawić się nią? Rozkochać, a potem rzucić? – Potraktuj to jak zwykłe spotkanie.

– No przecież! Tatuś, a co ty myślałeś? – Pokręciła głową i odwiesiła sukienkę do szafy. – To zwyczajne spotkanie. Mam tylko nadzieję, że Ignacy nie pisze doktoratu ze starożytnej greki.

– Uważaj na siebie, córeczko.

Zosia podeszła do niego, przytuliła się i cmoknęła go w policzek.

– Zawsze uważam. O nic się nie martw.

Pobiegła jeszcze do łazienki, zaczesała włosy w koński ogon i założyła swoje ulubione kolczyki. Jeszcze delikatny makijaż i była już gotowa. Uśmiechnęła się do siebie w lustrze. „To będzie miłe, niezobowiązujące spotkanie”, pomyślała, choć w głębi serca marzyła, by wreszcie poznać tego jedynego. Nie sądziła, by okazał się nim wnuk pani Marii z magla, ale kto wie…

***

Pojechała samochodem, bo nie chciała późną porą wracać tramwajem. Sobota wieczór to nie był najlepszy czas na wycieczki po okolicy. Dzielnica, w której mieszkali, nie należała do najbezpieczniejszych. Wprawdzie nigdy nic się nie przydarzyło ani jej, ani siostrze, ani tacie, ale czasem lepiej było dmuchać na zimne. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, jak mawiała babcia, a babci się trzeba słuchać.

Pech chciał, że po drodze doszło do jakiejś stłuczki. Na szczęście żadnemu z jej uczestników nic się nie stało, ale rozbite samochody skutecznie zablokowały ruch. Zosia dotarła na miejsce z blisko półgodzinnym opóźnieniem. Zostawiła samochód na parkingu podziemnym galerii i popędziła na miejsce spotkania. Przed wejściem zatrzymała się na chwilę, by uspokoić oddech. W tym czasie zwróciła uwagę na to, że dobrze wybrała miejsce randki w ciemno. Lokal był bardzo przyjemny, uczęszczany, a przede wszystkim oferował najlepszą na świecie czekoladę do picia, której zapach czuć było nawet na zewnątrz.

Po chwili Zosia weszła do środka i rozejrzała się dyskretnie. Ignacy miał mieć ze sobą białą różę. „Ciekawe, czy jeszcze na mnie czeka… – pomyślała. – Jest!”, stwierdziła z ulgą, kiedy tylko ujrzała mężczyznę siedzącego samotnie przy stoliku pod oknem. Przed nim, na blacie leżała róża. Biała. On jednak nie sprawiał wrażenia, że na kogokolwiek czeka. Chyba że wypatrywał kogoś za oknem, bo zapatrzony był w szybę.

Zosia stanęła za nim i delikatnie odchrząknęła. Mężczyzna obrócił się w jej stronę i popatrzył nieprzytomnym wzrokiem. Na jego twarzy malowało się zdumienie.

– Ignacy? – zapytała niepewnie.

Skinął głową.

– Cześć. Jestem Zosia. Przepraszam za spóźnienie, ale stuknęły się dwa samochody i zatarasowały przejazd. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. – Wyciągnęła rękę w jego stronę. On uniósł się nieznacznie i uścisnął jej dłoń. – Bardzo tu przyjemnie. Wstyd przyznać, ale nigdy tu nie byłam – dodała i nie czekając na zachętę z jego strony, usiadła przy stoliku naprzeciwko niego. – Ciocia Sabinka powiedziała, że jesteś porządnym chłopcem i na takiego wyglądasz – dodała i się uśmiechnęła.

Ignacy siedział, niewzruszony. „Kolejny nudziarz?”, pomyślała, rozczarowana, ale nie przestawała się uśmiechać. Postanowiła dać mu szansę, tym bardziej że, musiała przyznać, wyglądał naprawdę nieźle. Ciemne włosy, brązowe oczy, krótko przycięta broda, twarzowe okulary, a do tego marynarka i elegancka koszula. „Osiem na dziesięć, chyba że się uśmiechnie. Wtedy dam dziesiątkę”, przyszło jej do głowy, ale Ignacy nadal patrzył na nią z powagą i zdumieniem.

– Dlaczego nic nie mówisz? – zapytała wreszcie. – Ciocia Sabinka tak cię zachwalała… – Westchnęła i teatralnie przewróciła oczami.

– Naprawdę? – zapytał, a Zosi się zdawało, że delikatnie drgnęły mu kąciki ust.

„Jeszcze się dzisiaj uśmiechnie”, pomyślała.

– Naprawdę – przytaknęła i sięgnęła po menu. – Napijesz się czekolady?

– Po to tu przyszedłem. Ale muszę się przyznać, że nie znam żadnej cioci Sabinki i nie jestem pewien, czy mnie z kimś nie pomyliłaś – powiedział i spojrzał na Zosię, zakłopotany.

Dziewczyna zerknęła na różę, a potem na Ignacego. Zamrugała oczami.

– Miałam się spotkać z Ignacym w pijalni czekolady w sobotę, o osiemnastej. Miał mieć białą różę, żeby… Jak masz na imię? – przerwała sama sobie.

– Ignacy. Ale pewnie nie jestem jedynym Ignacym w Katowicach.

Zosia zamarła. Czyżby się pomyliła? Ale jakim cudem?

– Tamten facet pod ścianą też ma różę na stoliku – wtrącił jeszcze Ignacy i wskazał ruchem głowy miejsce za jej plecami.

Obróciła się gwałtownie. Niewysoki blondyn właśnie wstał od stołu, wziął różę i energicznie skierował się do wyjścia. Wrzucił kwiat do kosza na śmieci i wyszedł na ulicę. Zosia zamarła z na wpół otwartymi ustami.

– O cholercia! – wymamrotała i spojrzała znowu na Ignacego, który, jak się okazało, nie był TYM Ignacym. – Kim jesteś i co tu robisz? – zapytała, patrząc w zdumieniu na przystojnego bruneta.

– Ja właściwie mógłbym spytać cię o to samo. – Uśmiechnął się, a Zosia pomyślała, że dziesiątka to zdecydowanie za niska ocena.

– Ale naprawdę masz na imię Ignacy? A skąd ta róża? I dla kogo…? – urwała. Właśnie zdała sobie sprawę z tego, że przystojniak pewnie czeka na jakąś dziewczynę, która zaraz się tu zjawi.

– Właściwie to dla nikogo – odpowiedział i jakkolwiek dziwnie to brzmiało, Zosia odetchnęła z ulgą. – Umówiłem się tu z dziewczyną, ale napisała mi wiadomość, że nie przyjdzie.

– Oj – jęknęła, bo choć wiadomość, że nikt tu nie przyjdzie zaraz z pretensjami, była w gruncie rzeczy nawet dobra, to zrobiło jej się żal Ignacego. – Szkoda.

– Rzuciła mnie – dodał nieoczekiwanie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 12

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 15

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 16

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 18

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 19

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 20

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 21

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 22

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 22

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 23

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 24

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 25

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 26

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 27

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 28

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 29

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 30

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 31

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 32

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 33

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 34

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 35

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 36

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 37

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 38

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 39

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej