Uczeń sztukmistrza. Sobowtór - Zuzanna Orlińska - ebook

Uczeń sztukmistrza. Sobowtór ebook

Zuzanna Orlińska

5,0

Opis

Trzeci tom fenomenalnego cyklu „Uczeń sztukmistrza”, wyróżnionego w konkursie Książka Roku Ibby 2021.

Marcin Zięba wraz ze swoim mistrzem – cyrkowcem i pirotechnikiem – Jordakim Kuparenką opuszczają Warszawę. Walczą pod wodzą Napoleona w kampanii moskiewskiej 1812, zaznając trudów wojskowego życia. W stolicy pozostają ich bliscy, przyjaciele, rzemieślnicy, artyści i wielkie umysły epoki. Trudny czas wojny i mania prześladowcza doprowadzą osamotnionego E.T.A. Hoffmanna do szaleństwa, a najgorszy łajdak, dybiący wcześniej na życie Marcina, dozna fascynującej metamorfozy. Po serii dramatycznych wydarzeń odnajdzie się zagubiona pieczęć Francji. Także wiele innych sensacyjnych wątków rozwiąże się, ukazując drugie dno intryg, znanych nam z poprzednich części.

Ta nowocześnie napisana powieść historyczna to prawdziwa perełka na rynku wydawniczym 2022 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Non, si male nunc, et olim sic erit: quondam cithara tacentem suscitat Musam, neque semper arcum tendit Apollo. Rebus angustis animosus atque fortis appare: sapienter idem contrahes vento nimium secundo turgida vela.

Horacy, Oda II 10

Złe nie trwa wiecznie; cierpienia przebolą; Nie zawsze w łuku napięta cięciwa, Milczące Muzy niekiedy Apollo Dźwiękiem cytary wyzywa. Gdy cię przeciwny los ściga okropnie, Hartem swej duszy możesz mu urągać – A gdy wiatr dobry wciąż sprzyja – roztropnie Umiej twe żagle pościągać.

(tłum. Lucjan Siemieński)

Warszawa, styczeń 1807

Pierwszego stycznia roku 1807 wjechały do Warszawy dwie osobistości.

Około godziny ósmej wieczorem pojawił się Napoleon Bonaparte. Cesarz Francuzów i król włoski w asyście oddziału mameluków1 stanął na Zamku Królewskim, gdzie powitał go przybyły nieco wcześniej jego brat Hieronim i książę Bergu, Joachim Murat. Stolica, która oczekiwała wielkiego wodza już od poprzedniego dnia, przyjęła go odświętną iluminacją.

Pół godziny później na praskim brzegu zatrzymał się Marcin Zięba. Prezentował się jednak znacznie mniej bohatersko niż niedawny zwycięzca spod Pułtuska. Wychudzony piętnastoletni wyrostek w zniszczonej odzieży dosiadał zabiedzonego mierzynka2, którego sierść pełna była grudek błota. Zmęczony długą i trudną podróżą jeździec spoglądał na Warszawę z prawego brzegu Wisły.

Miasto bardzo się zmieniło od chwili, gdy opuścił je przed sześcioma tygodniami. W miejscu, gdzie niegdyś wznosił się most łyżwowy, sterczały z wody wypalone czarne słupy. Nad nimi przerzucono już zastępczą przeprawę wspartą na chybotliwych łódkach. Żołnierze w obcych mundurach uwijali się przy odbudowie, układając pachnące żywicą bale.

Marcin patrzył na przeciwny brzeg rzeki. Nic nie uszło jego bystrym oczom. Spostrzegł rozświetlone okna Zamku Królewskiego, który odkąd pamiętał, stał opuszczony i zaniedbany. Domyślał się, na czyją cześć zapalono te światła. W podróży widział i słyszał wiele. Droga z Wilna wiodła przez okolice spustoszone wojną. Mijały Marcina długie kolumny rannych Moskali powracających z pól bitewnych. Musiał kluczyć, by omijać wojskowe patrole. Natykał się też na groźne bandy maruderów, trudniące się zbójeckim procederem. Kilka razy przyszło mu nawet zrobić użytek z krócicy3, którą na odjezdnym wręczył mu mistrz Kuparenko.

Przeprawa przez rzekę zajęła sporo czasu, bo do miasta ciągnęły szeregi ambulansów z rannymi, którym dawano pierwszeństwo przejazdu. Kiedy wreszcie Marcin wylądował u podnóża warszawskiej skarpy, niecierpliwie popędził mierzynka, a ten, pochrapując ze zmęczenia, począł ciężko człapać pod górę.

Znajome ulice, bajkowo rozświetlone i przybrane bogatymi dekoracjami, wyglądały jak znane od dziecka ubogie krewne, które pierwszy raz pokazały się w balowych sukniach. Marcinowi było miło, że rodzinne miasto wita go powodzią świateł, choć zdawał sobie sprawę, że nie zabłysły dla niego. A gdyby nawet się łudził, wyprowadziłaby go z błędu powtarzająca się we wszystkich dekoracjach złota litera N – inicjał bohatera.

Wyjechał z Mariensztatu obok kościoła panien bernardynek. Spod kolumny Zygmunta dobiegały dźwięki muzyki. Marcin zobaczył orkiestrę zasiadającą półkolem w drewnianym amfiteatrze. Rozpoznał wśród muzyków pana Wejnerta, flecistę z Teatru Narodowego, i ukłonił mu się.

Amfiteatr dla orkiestry znajdował się u stóp niezwykłej budowli. Była to brama z łukowatym otworem, o filarach zdobionych malowidłami. Choć trochę już wypłowiałe i spłukane przez deszcze, obrazy te przykuły uwagę Marcina. Sądził, że to sceny z mitologii, ale zbyt mało się na niej znał, by rozpoznać bohaterów. Po prawej stronie jakaś wysoka kobieta w powłóczystej szacie powoziła zaprzęgiem, w którym zasiadał uzbrojony po zęby, półnagi mężczyzna. Z drugiej strony inna niewiasta jechała powozem ciągniętym przez woły, a w ramionach trzymała napełniony owocami i kwiatami róg. Budowlę wieńczył orzeł, zapewne jeszcze tydzień temu lśniący od złota. Dziś farba w wielu miejscach odpadła, ukazując poczerniałe drewno, co zresztą wcale nie odbierało dumnemu ptaszysku godności. Pod orłem dało się odczytać nieco zatarty napis: Venit et lux facta est. Marcin, który w szkole benonitów liznął podstaw łaciny, podejrzewał, że znaczy to: Przyszedł i stało się światło.

– Ho, ho! – zwrócił się do swego wynędzniałego konika. – Popatrz, popatrz, całkiem nowe porządki.

Wszędzie dookoła rzeczywiście było widać nowe porządki. Zniknęli pruscy żołnierze w trójkątnych kapeluszach z cienkimi harcapkami4 zwisającymi na plecach. Na ulicach wprawdzie roiło się od wojska, ale nosiło ono inne, granatowe mundury i wysokie czapki z futra. W oczy rzucali się liczni ranni z rękami na temblakach lub z obandażowanymi głowami. Marcin przyglądał się Francuzom z ciekawością. Wydawali się zadomowieni w mieście, mówili głośno i poruszali się ze swobodą zdobywców.

Spostrzegłszy, że mierzynek słania się już ze zmęczenia, chłopak powoli ruszył Krakowskim Przedmieściem w stronę Nowego Światu. Koło kamienicy Roeslera zwolnił jeszcze bardziej. Marzyło mu się, że pod domem spotka siostrę, która służyła tu u państwa Hoffmannów. Ale Petronela miała widocznie lepsze zajęcia niż wałęsanie się po ulicy.

Jechał stępa nie tylko ze względu na zmęczenie nieszczęsnej chabety. Im bliżej był celu podróży, tym bardziej obawiał się, jak zostanie przyjęty.

Misja, z którą Marcin przyjechał do Warszawy, była bowiem delikatnej natury. W listopadzie jego chlebodawca, mistrz Jordaki Kuparenko, wyruszył w podróż do Wilna, by na początku grudnia dać tam pokaz balonowy. Lot udał się dużo lepiej niż pół roku wcześniej w Warszawie. Publiczność, licznie zgromadzona pomimo słotnej i wietrznej pogody, mogła podziwiać balon, który wzniósłszy się na znaczną wysokość, przebył ponad pół mili, miotany gwałtownymi podmuchami wichury. Dopiero podczas lądowania zawiodły liny, a mistrz Kuparenko, wyskakując z gondoli, odniósł kontuzję nogi. W pierwszej chwili zdawało się, że to tylko bolesne zwichnięcie, lecz wezwany medyk stwierdził pęknięcie, i to w miejscu, w którym kość już dawniej była złamana. Zamiast wracać do Warszawy zaraz po pokazie, jak planował, Jordaki został unieruchomiony w łóżku na kilka tygodni.

Czas był niespokojny. Do Wilna docierały echa walk toczonych pod Czarnowem, Pułtuskiem i Gołyminem. Okoliczna ludność ponosiła ciężar zaopatrzenia wojska w żywność, więc w mieście bywało głodno. Poczta kursowała rzadko i nieregularnie. Jordaki, który wyjechał z Warszawy niemal bez grosza i utrzymywał się w drodze z tego, co przyniósł mu obwoźny teatrzyk cieni, cały dochód z pokazu balonu wkrótce wydał na gospodę i leczenie. Kiedy pieniądze się skończyły, groziło mu, że znajdzie się na bruku. Lecz widać Opatrzność miała go w szczególnej opiece. Gdy nie wiedział, gdzie ma się podziać, wzięła go pod swój dach pewna wdowa po aptekarzu, pani Linkiewiczowa, i otoczyła troskliwą opieką. Kuparenko z wdzięcznością przyjął gościnę, której udzieliła mu zacna kobieta, lecz nie chcąc być jej ciężarem w trudnych czasach, wysłał Marcina do Warszawy z poufnym zleceniem zdobycia funduszy na leczenie i powrotną podróż.

Można je było zdobyć, prosząc o nie panią Henriettę Padovani, zarządczynię warszawskiego amfiteatru Heca, znaną również jako niespalna kobieta. Kłopot w tym, że madame Padovani już na podróż mistrza w tamtą stronę pieniędzy dać nie chciała. Czuła się dotknięta, bo Kuparenko obiecał jej ślub, który miał odbyć się w Boże Narodzenie. Zamiast tego wyruszył z balonem do Wilna. Srodze zawiedziona pani Henrietta postanowiła odpłacić niedoszłemu oblubieńcowi pięknym za nadobne, odcinając dopływ gotówki.

Marcin obawiał się, że nawet gdyby odmalował obecną niedolę i cierpienie mistrza w najczarniejszych barwach, madame Padovani pozostałaby niezłomna. Trzęsąc się na grzbiecie człapiącego wolno mierzynka, obmyślał wprawdzie sposoby, jak wzruszyć niespalną kobietę, lecz jednocześnie już zastanawiał się, czy zna kogoś, od kogo mógłby potrzebną sumę pożyczyć.

– Ludzie! Nie pchajcie się! Połamiecie ręce i nogi! – ktoś krzyczał piskliwie.

– Przyjmują? Otworzyli? – chciał wiedzieć jakiś chuderlawy mężczyzna, wyciągając szyję, by dostrzec, co dzieje się za kratą.

– Ale gdzie tam! – odrzekł mu ktoś dobrze poinformowany. – Nawet jeśli wpuszczą na dziedziniec, to żadnej skargi nie przyjmą. Będziesz pan tam sterczał tak samo, jak i tutaj.

– Przykro mi, że musimy spotykać się w takich okolicznościach – powiedział Antoni Szeliga Magier, uważając, by przypadkiem nie wykłuć parasolem oka panu Wojciechowi Bogusławskiemu.

– Też nad tym ubolewam, panie Antoni! – wystękał Bogusławski, usiłując nie dać się zmiażdżyć napierającemu nań tęgiemu mężczyźnie w fartuchu cuchnącym surowym mięsem.

– Wolałbym pana widzieć w teatrze, lecz i teatr już nie ten sam… – smutno westchnął Magier. – Czuję się jak w domu zajezdnym, słysząc w trakcie spektaklu krzyki i głośne gadanie Francuzów.

– Ach, drogi panie, teatr to dziś tylko utrapienie – oświadczył z rezygnacją dyrektor sceny narodowej. – Nie mam z czego płacić aktorom, sam też nie biorę żadnej gaży. Nie wiem, czy słyszał pan ostatni wierszyk Żółkowskiego?

Bajali dawniejsi Grecy,

Że Jowisz Atlasa prosił,

By wziął świat na swoje plecy

I na chwilę go unosił.

Atlas Jowisza wyręczył,

Wziął świat i ani się zmęczył.

Lecz ten hajduk5, w zakład idę,

Musiałby krwią nieraz rzygnąć,

Gdyby mu kazano dźwignąć

Teraźniejszą naszą bidę.

Nie pomogą i Atlasy –

Tak są teraz ciężkie czasy!

– wyrecytował Bogusławski.

– Tak są teraz ciężkie czasy! – powtórzył Magier. – O, dobrze to opisał pan Alojzy! I kto by pomyślał jeszcze niedawno, gdy witaliśmy Francuzów jak zbawców, że wkrótce będziemy mieli ich dość?

Przed kratą, broniącą wstępu na dziedziniec Pałacu Saskiego, wszczął się rejwach.

– Warty będą wpuszczać! – poszła pogłoska.

Rzeczywiście, po chwili brama stanęła otworem, a tłum począł wlewać się na podwórzec.

– Czy komisja kwaterunku przyjmuje? – usiłował dowiedzieć się pan Bogusławski. – Widzi pan, panie Antoni, czy okna odsłonięte?

Pan Magier wyciągnął szyję jak żuraw. Jego wzrost pozwalał mu patrzeć ponad głowami ludzi. Lecz niczego pewnego nie potrafił powiedzieć.

– Podejdźmy trochę bliżej – zaproponował.

Zaczęli przepychać się przez zbiegowisko. Na szczęście tęgi rzeźnik wyprzedził ich i kuksańcami torował sobie drogę. Trzymając się blisko niego, dotarli pod drzwi komisji kwaterunku.

Otaczały ich smutne, zatroskane twarze. Niejedna kobieta zalana była łzami lub zapuchnięta od płaczu. Ze wszystkich stron dobiegało biadolenie i narzekanie.

– Panie, to nie do wiary, co te Francuzy wyprawiają! – skarżył się rzeźnik tubalnym głosem. – Nie podałem jednemu w czas serdelków, wściekł się i potłukł naczynia! Innemu nie smakowała kiszka kaszana. I co pan na to powie? Rzucił ją za okno razem z talerzem, a teraz ja muszę płacić za szkody na ciele obywatela, który miał to nieszczęście, że akurat tamtędy przechodził!

– A pan, panie Wojciechu, w jakiej sprawie do komisji? – zapytał Magier półgłosem.

– Zapewne w takiej samej jak pan – uśmiechnął się smutno dyrektor teatru. – W moim dworku na Żytniej zakwaterowano pułk grenadierów. Żyw ich teraz, człowieku, i daj posłanie, kiedy wszystkie łóżka, które w domu były, zarekwirowała już wcześniej komisja lazaretowa6! Musiałem pociąć stare dekoracje teatralne na pościel dla wojska, a oni jeszcze narzekają. Wyobraża pan sobie? Śpią pod malowidłami Plerscha i Smuglewicza, a jęczą, że płótno szorstkie!

– Cieszyłem się w zeszłym tygodniu – wyznał pan Antoni – bo mój oddziałek strzelców ewakuował się z Piwnej, chcąc ruszyć w dalszą drogę. Ledwo jednak odetchnąłem po wyjściu wojska, zaraz wieczorem było z powrotem.

– Przyszli inni?

– Skądże, ci sami. Z powodu trudności z przeprawą przez Wisłę wrócili na starą kwaterę. Dajże im znowu żywność, posłanie, wszelką wygodę, a życie drogie, żołnierz w domu doskwiera, nieledwie głód dokucza! Ech, zresztą nie o mnie tu chodzi! – pan Antoni machnął ręką i zawadził o ramię rzeźnika, który obejrzał się z oburzeniem. – Proszę waszmości o wybaczenie! – przeprosił szybko Magier. – Nie o mnie tu idzie, panie Wojciechu, lecz o matkę staruszkę – ciągnął. – Leży w łóżku obłożnie chora. Pielęgnujemy ją na zmianę z siostrą. Lekarze mówią, że nic już nie da się zrobić. Zalecają spokój, wypoczynek i dobry sen. Ale jak ma dobrodziejka wypocząć, kiedy w kamienicy zgiełk niby w karczmie, łomocą buciorami po schodach, trzaskają drzwiami, przekrzykują się! Ledwo uprosiłem pułkownika, żeby w matczynej sypialni pozwolił łóżko zostawić. Przychodzę tu codziennie z podaniem o wykwaterowanie wojska, lecz jak dotąd nikt nawet mojej petycji nie chciał wziąć do ręki.

– Bieda z tym, bieda! – potwierdził Bogusławski. – Podobno niejeden właściciel, przygnieciony ciężarem utrzymania Francuzów, złożył klucze od swego domu w ratuszu. A o tym, co się przydarzyło wielebnemu Woroniczowi, już pan zapewne słyszał?

– Nie, co takiego?

– Powróciwszy onegdaj do siebie, ksiądz Woronicz zastał drzwi otwarte i dom pełen nieoczekiwanych gości. Żołnierze rozłożyli się po pokojach, ci z bronią, ci z fajkami, pełno hałasu, bagażów i dymu. Ksiądz wszedł do swej sypialni, a tam na łóżku wyleguje się oficer w przemoczonej odzieży. Zna pan Woronicza – człek to zacny i poczciwy. Podszedł do oficera, a nie chcąc ubliżyć prawom gościnności, jął przepraszać, że go w domu nie było. Tymczasem oficer prostak przerwał mu i wyciągnął doń nogę w zabłoconym bucie, krzycząc: „Ja tu jestem gospodarzem, a ty moim sługą, więc nie gadaj, tylko ściągnij mi buty!”.

– Mój Boże! – przeraził się pan Antoni. – Co ksiądz Woronicz na to?

– Nie chciał się narażać na żołdacką gwałtowność. Przyklęknął i zdjął mu buty, po czym wyniósł się na noc do jednego z kanoników.

Jakiś mężczyzna we francuskim mundurze pojawił się na schodkach przed drzwiami i zawołał po polsku:

– Kto ma skargi, prośby, pretensje, zażalenia, proszę tutaj!

Tłum z krzykiem i płaczem ruszył w tamtą stronę. Pan Magier już chciał pójść w jego ślady, gdy wtem zmiarkował, że pod oknami komisji kwaterunkowej, znajdującymi się na wysokim parterze oficyny, zrobiło się całkiem pusto.

– Panie Wojciechu, za mną! – zakomenderował. – Tam się i tak nie dopchniemy, a jeśli nawet, to znam ich obyczaje. Przyjmą ze dwa, trzy świstki, pozostałych zaś odprawią i każą przyjść jutro. Trzeba się wziąć na sposób!

Wyciągnął rękę i zaczął stukać parasolem w szybę. Początkowo nikt nie reagował, lecz po chwili z góry spojrzała na niego zaczerwieniona, wąsata twarz.

– A czego tu? – zapytał opryskliwie oficer.

Magier wydobył z kieszeni zapieczętowane podanie. Potem wyjął pomięte pismo z zaciśniętych dłoni Bogusławskiego. Oba papiery nadział na czubek parasola, po czym uniósł go w górę.

– Petycja w sprawie kwaterunku – wyjaśnił.

– Nie przyjmuję! Trzeba tam, do sierżanta! – Oficer zrobił taki gest, jakby chciał zatrzasnąć okno, lecz pan Antoni zwinnym ruchem wsunął parasol między ramę a framugę.

– Do rąk własnych szanownego pana porucznika! – rzekł z uśmiechem.

Widząc, że okno zostało zablokowane, a do środka napływa zimne powietrze z zewnątrz, oficer skapitulował. Zdjął obie petycje z parasola.

– W sprawie decyzji przyjść jutro – mruknął.

– Serdecznie dziękuję waszmości! – pan Magier z zadowoleniem wsunął parasol pod pachę. – Cóż, panie Wojciechu! – zwrócił się do aktora. – Może się nie uda, ale przynajmniej spróbowaliśmy!

To nie była łatwa zima dla Petroneli Ziębianki. Ojciec umarł w końcu grudnia, a ona została z domem i warsztatem na głowie. Cech szewski proponował jej zapomogę, ale dziewczyna nie chciała przyjąć żadnych pieniędzy. Zależało jej tylko na tym, by starsi zaakceptowali ją jako następczynię Antoniego Michała Zięby. Zwykle po śmierci rzemieślnika jego warsztat przejmowała majstrowa, lecz jejmość Ziębina nie miała ani umiejętności, ani ochoty, by stać się szewczychą. Co innego Petronela. Zważywszy na okoliczności, rada starszych przychyliła się do jej prośby i pozwoliła złożyć pracę mistrzowską w późniejszym czasie.

Matka całymi dniami płakała, Maciuś znów zapadł na zdrowiu, Marcin wyjechał. Z pieniędzmi było bardzo krucho. Zamówień brakowało. W dodatku magistrat ogłosił, że wszystkie zapasy skór, jakie znajdują się w prywatnych rękach w Warszawie, mają być przekazane na potrzeby wojska. Za ich ukrycie groziła surowa kara. Petronela nie miałaby z czego zapłacić grzywny, oddała więc zasoby, które ojciec zachowywał na czarną godzinę. Czyniła to z ciężkim sercem, bo były to najlepszej jakości skóry angielskie, jakich już teraz, ze względu na obowiązującą blokadę i zakaz handlu z Anglią, próżno by szukać na rynku.

W tych trudnych chwilach największym oparciem dla Petroneli stał się Jacquot. Pomógł zorganizować pogrzeb ojca, a wkrótce potem przyniósł od pana Magiera propozycję pożyczki. Petronela odrzuciła ją, podobnie jak cechową. Jednak ceniła obecność przy swoim boku tego dobrego, rozważnego i spokojnego chłopca. Wiedziała, że zawsze może na niego liczyć. Dzięki niemu jakoś wiązała koniec z końcem, bo przynosił jej do naprawy buty domowników pana Magiera i całej rodziny Michaultów. Również pani Hoffmannowa nagle przypomniała sobie, że ma we wszystkich pantoflach zdarte obcasy i wciąż przysyłała Michasię z nowymi zamówieniami. Inni dawni klienci starego Zięby na razie nieufnie traktowali czternastolatkę w szewskim fartuchu.

Petronela zerknęła na swój cień na ścianie, przygarbiony tak samo, jak zawsze garbił się cień ojca. Odruchowo wyprostowała plecy i zdmuchnęła znad oczu chmurkę rudych loków.

Ktoś zapukał do drzwi. Serce dziewczyny zabiło żywiej. Może to nowy klient? Maciuś, pociągając zakatarzonym nosem, powlókł się otwierać.

– Marcinek! – Petronela usłyszała jego radosny okrzyk. Wyjrzała ze swej izdebki.

Marcin Zięba jednym ramieniem obejmował braciszka, drugą ręką ściągał futrzany kołpaczek7 z kasztanowych włosów.

– Dość! Dość, bo mnie przewrócisz! – ze śmiechem oganiał się od Maciusia, który ściskał go ze wszystkich sił. Zauważył Petronelę przy kopycie i uśmiech na jego ustach zgasł, jakby ktoś zdmuchnął świecę. Zrozumiał.

Zrobił kilka kroków, wyciągnął ręce i przytulił głowę siostry do swego kożuszka, pachnącego końską sierścią, dymem i dalekim światem.

– Kiedy to się stało? – zapytał.

– W drugie święto – starała się nie rozpłakać.

– Pochowany…?

– Przedwczoraj na Powązkach.

– Przedwczoraj! Bodajbym tyle czasu nie zmitrężył…

– I cóż by to zmieniło? – szepnęła łagodnie, wyplątując się z jego objęć.

– Nie wiem – pokręcił głową. W oczach miał łzy. – A matka?

– Kuma Magdalena ją namówiła i z koszykiem chodzi. Sprzedaje obwarzanki pod pijarską szkołą.

– A ty? Nie u Hoffmannów?

– Wymówiłam z początkiem grudnia. Tatko już wtedy był ba… – Nie zdołała dokończyć. Chwyciła brzeg fartucha i ukryła w nim twarz. Marcin znów ją objął.

– No już, już… – mówił cicho, głaszcząc ją po włosach. – Popłacz sobie, niebożę… Jestem tu, teraz już nie musisz być aż taka dzielna…

Wieści, które dobiegały z Warszawy, wzbudziły w nim taki niepokój, że Lewis Goldsmith w pierwszych dniach stycznia 1807 roku osobiście zjawił się, by zbadać sytuację. Precyzyjnie skonstruowana i znakomicie funkcjonująca siatka szpiegowska stopniowo pogrążała się w chaosie, aż wreszcie przestała istnieć. Listy Goldsmitha od kilku miesięcy pozostawały bez odpowiedzi. Z informacji, jakich udało mu się zasięgnąć, wyłaniała się makabryczna wizja. Niektórzy z jego tajnych współpracowników najprawdopodobniej zostali zwerbowani przez obce wywiady, inni zaczęli działać na własną rękę, w rezultacie zwrócili się przeciwko sobie. Wyglądało na to, że najlepsza siódemka wymordowała się nawzajem. Goldsmith zamierzał przede wszystkim sprawdzić, co tak naprawdę wydarzyło się zeszłego roku w Warszawie. Następnie dowiedzieć się, czy któryś z jego ludzi ocalał z krwawych porachunków. Wreszcie – podporządkować ich sobie na nowo.

Po drodze z zajazdu, w którym się zatrzymał, do budynku poczty Lewis Goldsmith dostrzegał i rejestrował zmiany, jakie zaszły w Warszawie. Po ulicach krążyły gromady francuskich żołnierzy. Większość z nich obnosiła na widoku świeże rany. Furgony z ciężko rannymi i kalekami zjeżdżały do miasta w dzień i w nocy. W powietrzu czuć było mdlący zapach krwi. Wszystkie większe domy zamieniono w szpitale polowe. Codziennym odgłosom miejskiego życia towarzyszyło przytłumione bębnienie. Nawet podczas nabożeństw w kościołach zamiast dzwonów słyszało się bijących w bębny doboszów. Mury starych kamienic drżały, a miasto zdawało się pulsować tym nerwowym rytmem.

Goldsmith usłyszał przenikliwy kobiecy pisk. Rżały konie, padały polskie i francuskie przekleństwa. Spojrzał w tamtą stronę. Na rogu Miodowej i Senatorskiej trzech podchmielonych grenadierów usiłowało wyrzucić z dorożki siedzące w niej damy. Furman bronił się batem, lecz jeden z żołnierzy wyciągnął pałasz8 i pod groźbą śmierci nakazał woźnicy ustąpić. Parę kroków dalej Francuzi zatrzymali wóz piwowara i zaczęli wyprzęgać konie. Właściciel pokazywał jakieś papiery, dowodzące, że jest zwolniony od rekwizycji9, lecz na próżno. Nikt go nie słuchał.

Goldsmith odwrócił wzrok. W Warszawie panowały dziś zgoła inne niż dawniej porządki. Lecz i Lewis Goldsmith nie był już tym samym człowiekiem co cztery lata temu. Stworzył wtedy misterną sieć, pozwalającą mu czuć się tak, jakby posiadał siedem par uszu i siedem par oczu, nie mówiąc o siedmiu parach rąk, niestroniących od brudnej roboty. W 1803 roku został tu przysłany po to, by w imieniu Napoleona wynegocjować z bratem zgilotynowanego króla Francji, Ludwikiem Stanisławem Ksawerym de Bourbon, który ogłosił się Ludwikiem XVIII, rezygnację z pretensji do tronu. Miał tak osaczyć wygnanego władcę, by ten na zawsze zrzekł się praw do francuskiej korony. Lecz ku zdziwieniu Goldsmitha ów przeciętny, mało rozgarnięty, schorowany tłuścioch nie zamierzał ustąpić ani na krok. Misja nie powiodła się, więc Goldsmith zachował się zgodnie z otrzymanymi instrukcjami. Wyjechał, jednocześnie uruchamiając plan awaryjny. Trochę tak, jakby uciekając, rzucił za plecy granat. Jednak na skutek dziwnych zbiegów okoliczności granat również nie wypalił. Zamach na Ludwika, choć nieźle przygotowany, nie powiódł się. Tajny agent powrócił do Paryża spłukany i upokorzony.

Dziś nie lubił myśleć o tamtym okresie życia. Choć na skutek ciągłego treningu jego sumienie zrobiło się bardzo elastyczne, wciąż uważał ten etap swej kariery za niechlubny. Starał się do niego nie wracać.

Cóż, kiedy czasem musiał. Skrzywił się na myśl o bagnie, jakie tu pozostawił. Nic go już z nim nie łączyło. Lewis Goldsmith po czterech latach powrócił do Warszawy jako wysłannik tego samego człowieka, którego wówczas chciał pozbawić życia. Jego największym pragnieniem było odkupić swoje winy i stać się godnym zaufania nowego mocodawcy.

Wszedł do gmachu poczty. Minął grzejących się przy piecu woźniców dyliżansów pocztowych i znalazł najbliższego wolnego urzędnika. Był to młody człowiek o pociągłej twarzy i jasnych, lekko kędzierzawych włosach. Pochylony nad biurkiem wypełniał starannym pismem tabele w księdze rejestrowej. Obok niego, na zielonym suknie, stała waga o dwóch szalkach. Z drugiej strony piętrzyły się liczne listy, pakiety i pudła. Urzędnik co chwila sięgał po przesyłkę, kładł ją na szali, przy pomocy malutkich odważników ustalał dokładny ciężar, po czym sumiennie odnotowywał go w tabeli. Był tak zajęty swą pracą, że nie zauważył klienta, który zatrzymał się przed jego biurkiem.

Goldsmith chrząknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę młodzieńca.

– Słucham pana? – zapytał po francusku urzędnik, podnosząc na niego wzrok.

– Przybyłem niedawno do Warszawy i zatrzymałem się… w Hôtel de Vilna – Goldsmith umyślnie podał nazwę innego zajazdu niż ten, w którym mieszkał. – Jestem kupcem i spodziewam się obfitej korespondencji, także zagranicznej. Nie chciałbym zdawać się z tym na obsługę hotelową. Byłoby dla mnie dogodnym otrzymywać listy na poste restante10. Czy zechciałby pan mi dopomóc?

Urzędnik już po pierwszych jego słowach stracił całe zainteresowanie. Czekał tylko, aż Goldsmith skończy, by oznajmić z surową miną:

– Poste restante to przy tamtym biurku, proszę szanownego pana. Ja, jak pan widzi, zajmuję się ważeniem przesyłek.

– Zlituj się pan! – zawołał Goldsmith, gdyż urzędnika, którego młodzieniec mu wskazał, ledwo było widać zza głów otaczających go interesantów. – Do tamtego biurka nigdy się nie dopcham! Cóż panu szkodzi obsłużyć mnie w tej drobnej sprawie?

Młody człowiek czujnie rozejrzał się dookoła.

– Doprawdy nie powinienem… – westchnął. – Sam pan rozumie, zaprowadzono u nas nowe porządki… Każdy pilnuje swego. Lecz cóż! Paczka nie zając, nie ucieknie. A założenie skrytki poste restante potrwa ledwie chwilkę.

Sięgnął do szuflady i wyjął z niej jakiś blankiet. Umoczył pióro w kałamarzu.

– Pańskie nazwisko? – zapytał.

– Nazwisko? – powtórzył Goldsmith. Widać odwykł od pracy wywiadowczej, bo nie przygotował sobie zawczasu fałszywych danych. A przecież nie mógł podać prawdziwego nazwiska, ani nawet tego, które figurowało w jego podrobionym paszporcie!

– Pocztę poste restante może szanowny pan odebrać, podając nazwisko – wyjaśnił młody urzędnik, wypowiadając każde słowo wolno i wyraźnie, jakby miał przed sobą podróżnego z bardzo dalekiego kraju.

W sali panował ciepły zaduch, świeca na biurku kopciła. Goldsmith czuł kompletną pustkę w głowie. Szukając ratunku, zerknął na przesyłki spiętrzone na zielonym suknie. List, leżący na wierzchu, zaadresowany był zamaszystym charakterem pisma.

An Herrn E.T. Hoffmann, Krakauer Vorstadt, Warschau11 – przeczytał Goldsmith.

– Czy mógłbym prosić o pańskie nazwisko? – naciskał młody urzędnik, zerkając ze zniecierpliwieniem na cyferblat wielkiego zegara wiszącego pomiędzy oknami.

– Hoffmann – powiedział Goldsmith zdecydowanym tonem. – Nazywam się Hoffmann. Eee… Edward Te… Teofil. Tak jest. Edward Teofil Hoffmann. Tak będą zaadresowane wszystkie przesyłki do mnie.

Były radca byłej pruskiej regencji12, Ernest Teodor Hoffmann, który swe trzecie imię, Wilhelm, niedawno zmienił na Amadeusz, w niedzielę czwartego stycznia w południe jak co tydzień śpiewał tenorem na mszy u bernardynów. Poza przyjemnością płynącą z wykonywania dobrej muzyki ku chwale Bożej, cotygodniowe występy przynosiły mu też całkiem przyziemne korzyści. Po zakończeniu mszy świętej ojcowie podejmowali wszystkich muzyków i chór obfitym śniadaniem w klasztornym refektarzu13. W tych ciężkich czasach, gdy głód zaglądał w oczy niejednej rodzinie, Hoffmann cieszył się, że może za darmo napełnić brzuch sycącym jadłem i ulżyć domowemu budżetowi, z takim trudem dopinanemu przez dzielną Misię.

Pieniądze bowiem, które w przededniu ucieczki wypłaciła swym urzędnikom niemiecka administracja, szybko się rozeszły. Pruska kamera przestała istnieć, nad czym zresztą Hoffmann specjalnie nie ubolewał. Nie musiał chodzić do biura, więc cały swój zapał poświęcał muzyce. Żył z drobnych honorariów za utwory wykonywane podczas wieczorków muzycznych, a także z pieniędzy, które wypłacał mu były oberfiskał14, hrabia Mosqua. Stanowiły one rzekomo odsetki od należności, jakie założyciel Towarzystwa Muzycznego „Harmonia” winien był Hoffmannowi za dekoracje malarskie w jego siedzibie, dawnym pałacu Mniszchów. Były radca nie czuł się biegły w rachunkach, lecz zdawało mu się, że sumy te już dawno przekroczyły umówioną kwotę. Nie dociekał jednak zbytnio podstawy owych rozliczeń, bo miał na utrzymaniu chorowitą córeczkę, żonę i jej siostrzenicę.

Poszedł Krakowskim Przedmieściem w stronę placu Saskiego, gdzie od powrotu Napoleona każdego dnia odbywały się rewie wojskowe, podczas których cesarz osobiście dokonywał przeglądu armii. Nie wiadomo, dlaczego Hoffmanna pociągały te barwne parady. Lubił głośną muzykę, rytm wybijany przez bębny i padające raz po raz komendy, na dźwięk których wielkie rzesze ludzi poruszały się sprawnie, jakby stanowiły jeden organizm. Nauczył się rozróżniać mundury poszczególnych formacji i potrafił w towarzystwie rozprawiać ze znawstwem o rozmaitych rodzajach broni.

W pierwszych dniach stycznia wreszcie chwycił lekki mróz. Śniegu spadło w sam raz, by mógł ścielić się jak gładki, biały dywan pod stopami maszerujących piechurów i kopytami wierzchowców jazdy. Przed każdym batalionem piechoty maszerowało kilkunastu cieśli i saperów w grenadierskich bermycach15. Każdy z nich miał długą brodę (Hoffmann podejrzewał, że niektóre były przyprawione), nosił biały skórzany fartuch, a na ramieniu dźwigał ciesielski topór. Saperzy owi, prości i smukli, jakby wyciosani z drewna, przypominali panu Hoffmannowi dziadka do orzechów, którego pokazywała mu kiedyś jego służąca, Petronela.

Za saperami szła orkiestra. Na czele paradował olbrzymi tamburmajor16 ubrany w bogaty strój, przypominający cyrkowy kostium. W ręku niósł długą trzcinę zakończoną złoconą gałką, którą dyrygował orkiestrą złożoną z trębaczy i doboszów. Następnie jechał konno pułkownik z adiutantem, za nimi szef batalionu. Każdy batalion maszerował pod znakiem złotego orła z rozłożonymi skrzydłami.

Najpiękniej prezentowała się stara gwardia cesarska. Piechota – grenadierzy i strzelcy – nosili mundury granatowe z pąsowymi wyłogami i białym kołnierzem. Na głowach mieli bermyce. Guziki przy mundurach lśniły jak czyste złoto. Konnica starej gwardii składała się z największych koni i najroślejszych wojaków. Dalej jechali dragoni w zielonych mundurach i mosiężnych hełmach z grzebieniami oraz strzelcy konni w zielonych kurtkach huzarskich.

Największy zachwyt Hoffmanna wzbudzały dwa szwadrony egipskich mameluków. Byli ubrani po turecku we wzorzyste stroje i bufiaste szarawary. Na głowach mieli turbany, a ich zakrzywione orientalne szable i kindżały17 przywodziły na myśl historie z baśni tysiąca i jednej nocy.

Na widok nadjeżdżającej za nimi charakterystycznej sylwetki w zwykłym płaszczu i stosowanym kapeluszu18, Hoffmann zawsze dostawał dreszczy. Jego rozum uznawał cesarza Francuzów za tyrana i niegodziwca, lecz uczucia pana radcy nie chciały tak łatwo podporządkować się temu osądowi. Jakaś cząstka jego duszy pragnęła paść bogu wojny do stóp, poddać się jego władzy, stać się maleńkim, nieznaczącym trybikiem tej wielkiej machiny, która kawałek po kawałku zmieniała starą, skostniałą Europę… W co? Tego nikt jeszcze nie wiedział.

– Spodziewałem się, że cię tu znajdę – wysapał Hitzig, przepychając się przez tłum, by stanąć obok przyjaciela.

– Przychodzę tu codziennie – potwierdził Hoffmann.

– Nie rozumiem tej fascynacji – wzruszył ramionami Hitzig.

– Czy namyśliłeś się co do wyjazdu? – zapytał po chwili, gdy przebrzmiały już radosne okrzyki tłumu na widok Bonapartego.

– Już ci mówiłem – odparł Hoffmann ze zniecierpliwieniem. – Nie mam dokąd jechać.

– Choćby razem z nami, do Berlina.

Były radca byłej regencji potrząsnął głową.

– A co ja bym tam robił?

Berlin oznaczał poszukiwanie posady i mnóstwo upokorzeń, być może zakończonych uzyskaniem za sprawą czyjejś protekcji podrzędnego stanowiska w jakimś ministerstwie. Oznaczał udział w niekończących się posiedzeniach kolegium i hipokryzję zabiegania o wyższe szczeble kariery u tępych i nudnych przełożonych.

– A co będziesz robił tutaj?

Hitzig najwyraźniej wciąż niewiele rozumiał. W Warszawie nie czekało Hoffmanna nic i dlatego czuł się wolny. Nie mógł pozwolić, by ta wolność została mu odebrana.

– Przyjacielu – powiedział – gdybym chciał udać się do Berlina, to tylko jako artysta, nie urzędnik. Lecz aby zostać artystą w Berlinie, trzeba mieć dużo zdrowia, silne nerwy i ogromne poparcie wpływowych osób. Niczym takim nie mogę się poszczycić.

– Poparcie zawsze można znaleźć, jeśli się go poszuka – wycedził przez zęby Hitzig, przecierając chusteczką zaśnieżone okulary.

– Otóż to! – potwierdził Hoffmann. – A ja nie potrafię go szukać. Nie chcę tracić czasu w berlińskich antyszambrach19, by uzyskać lada jaką obietnicę. Wolę komponować, pisać, rysować… Tworzyć!

– Z pustym brzuchem.

– Nie będzie tak źle – rzekł Hoffmann tonem dziecka, które zaklina rzeczywistość. – Nie może być źle. Moja pani, Sztuka, zawsze miała mnie w swej opiece…

– Wierzysz w mrzonki! – obruszył się Hitzig. – W sztukę, w muzykę… A słyszałeś już, że Silbenhaar się zabił?

Hoffmann spuścił głowę. Dowiedział się z gazety o samobójstwie tego biurowego kolegi, który zastrzelił się w swym mieszkaniu przy Tłomackiem. Jego śmierć stanowiła przestrogę dla wszystkich byłych radców byłej regencji, pozostawionych z dnia na dzień samym sobie w Warszawie.

– Silbenhaar miał długi – odparł szorstko. – Nie chcę uchybiać pamięci zmarłego, lecz nie znałem większego karciarza i utracjusza.

– Pomyśl o sobie – poradził mu Hitzig. – Kiedy my wyjedziemy, nie będziesz tu miał już nikogo.

Hoffmann pożegnał się z Hitzigiem i wrócił do domu. Rozmowa z przyjacielem zwarzyła mu humor. Wspomnienie nieszczęsnego Silbenhaara nie dawało spokoju. Jakże wielka musiała być jego samotność i rozpacz, że aż targnął się na własne życie! Hoffmannowi zdawało się, że potrafi wczuć się w cierpienie, strach i wątpliwości, które ten człowiek przeżywał w ostatnich godzinach.

Straszny koniec! – pomyślał. – Jak dobrze, że nie jestem sam! Mam dla kogo żyć. Bez czułej opieki Misi, bez wrażliwości Michasi i miłości małej Cecylki może ze mną także byłoby źle. Całe szczęście – zreflektował się – że nie posiadam pistoletu. Nic nie skusi mnie w złej godzinie!

W korytarzu oddał płaszcz i kapelusz pokojówce.

– Pani w domu? – zapytał.

– Tylko co wyszły z panną Michasią do kościoła – odpowiedziała dziewczyna, a potem nagle coś sobie przypomniała i dodała: – Jest paczka dla wielmożnego pana.

– Paczka? Jaka? Skąd?

– Nie wiem. Posłaniec przyniósł.

– Pokaż.

Służąca podreptała do pokoju i wróciła ze zgrabnym podłużnym pudłem skórzanym. Hoffmann przyjrzał się adresowi na wieku. Napis brzmiał: E.T. Hoffmann, Warschau. Nie mogło być najmniejszych wątpliwości, że chodziło o niego.

Zanim otworzył pudło, wypytał o posłańca. Czy nie nosił liberii lub znaków, które pomogłyby go zidentyfikować? Pokojówka niczego nie zauważyła.

– Wyglądał jak pachołek ze sklepu – stwierdziła po dłuższej indagacji.

Lecz co to był za sklep? W niedzielę? Hoffmann nie przypominał sobie, żeby w ostatnim czasie zamawiał coś z dostawą do domu.

– Niech wielmożny pan otworzy paczkę, to zobaczy, co jest w środku – rozsądnie poradziła służąca.

Hoffmann zabrał więc pakunek do salonu. Ustawił pudło na stole. Wziął do ręki kluczyk na łańcuszku, wsunął w otwór i przekręcił. Wieko odskoczyło z trzaskiem. W środku na sukiennej wyściółce leżał piękny kawaleryjski pistolet z krótką lufą i połyskującym srebrzyście zamkiem.

Jacques Larue młodszy, już tylko przez nielicznych nazywany Jacquotem, czyli Kubusiem, wstydził się przed samym sobą fascynacji cesarskimi paradami. Jednak gdy tylko miał wolną chwilę (a o to było trudno wśród mnóstwa obowiązków), biegł na plac Saski, by przypatrzeć się wojskowej rewii. Próbował przeniknąć tajemnicę człowieka, którego nauczył się uważać za uzurpatora, antychrysta i wcielone zło. Dla odmiany wśród Polaków człowiek ów spotykał się z bałwochwalczym wręcz uwielbieniem. Czczono go tu jak bóstwo.

Jacquot obserwował go pilnie podczas parad, lecz nie dostrzegał w nim ani cech boskich, ani diabelskich. Ot, jegomość w średnim wieku, niezbyt wysoki i nie bardzo smukły, o krótkiej szyi i dość nijakich, choć regularnych rysach. Jegomość ten czasem w trakcie parad poziewał ze znudzenia, innym razem wydawał się czymś zirytowany. Parę razy Jacquot dostrzegł na jego twarzy lekki uśmiech, ale były też dni, kiedy poszarzała cera i podkrążone oczy oraz niespokojne wiercenie się w siodle wskazywały na atak obstrukcji20. Czy to możliwe, że tak wyglądał ów nieustraszony wódz, który podporządkował sobie tyle krajów Europy? Ów wróg śmiertelny, którego imienia na dworze dawnego pracodawcy Jacquota nie wolno było wymawiać? Tyran, obalający prawowitych władców, czy anioł przynoszący dobrą nowinę uciemiężonemu ludowi?

Po każdym pokazie musztry Jacquot wracał do domu, mając w głowie mętlik. Nie potrafił dociec natury swoich sprzecznych uczuć. Był zły, że tracił czas na placu Saskim, lecz nie umiał sobie tego odmówić. Być może spoglądanie na barwne szeregi maszerujące i przegrupowujące się na komendę było mu potrzebne po to, by choć na chwilę zapomnieć o kłopotach.

A tych miał niemało. Od trzech tygodni u pana Magiera stacjonowało francuskie wojsko. Strzelcy konni zajęli dwa piętra oraz oficyny kamienicy pod dziewięćdziesiątym piątym przy Piwnej. Profesor zmuszony był przenieść obłożnie chorą matkę i pielęgnującą ją siostrę do własnych dwóch pokoików, a sam wyprowadził się do pracowni, gdzie z braku łóżek zarekwirowanych przez komisję lazaretową rozkładał sobie na noc siennik na podłodze. W przyległym magazynku sypiał sługa Franciszek. Spartańskie warunki życia zdawały się uczonemu wcale nie przeszkadzać, gorzej znosił hałas i wszechobecny zapach fajczanego dymu. Jego największą troską był stan umierającej matki. Spędzał też dużo czasu przy jej łóżku, przez co na Jacquota spadło wiele obowiązków, których sumienność profesora nie pozwalała mu zaniedbywać w żadnych okolicznościach. Chłopak wykonywał pomiary temperatury, ciśnienia, wilgotności i siły wiatru, a także wraz z panem Michaultem usiłował sprostać zamówieniom na sprzęt do badań fizycznych.

Jednocześnie serce mu się ściskało na widok smutnej i zmęczonej Petroneli Ziębianki, borykającej się z trudnościami po przejęciu warsztatu. Starał się być dla Nelly, jak ją nazywał, możliwie użyteczny. Sądził, że przyjazd Marcina z Wilna poprawi nieco jej sytuację, lecz przyjaciel Jacquota wrócił wyczerpany i przygnębiony własnymi problemami.

Myśląc o smutnych sprawach, omal nie wpadł pod furgon ambulansu, który wjeżdżał w Senatorską, zapewne z transportem rannych do pałacu Pruszaka.

– Jak chodzisz, ostatnia łamago?! – zrugał go Francuz siedzący na koźle.

Jacquot, nie myśląc wiele, odpowiedział mu soczystym przekleństwem w swym ojczystym języku. Reakcja na jego wybuch była niespodziewana. Furman zeskoczył z kozła i podbiegł do chłopaka.

– Francuz?! – zawołał. – Umiesz pisać?

– Tak – odparł Jacquot. – A bo co?

– Jedziesz z nami! – odparł furman. Chwycił chłopaka za ramię, a gdy ten się opierał, krzyknął: – Ej, Henri, Pierre, tu do mnie! Mamy ptaszka, który będzie nam zapisywał rannych do księgi!

Spod budy furgonu wyjrzało dwóch drabów w zakrwawionych fartuchach.

– Zostaw mnie! – szarpnął się Jacquot. – Nie mam czasu.

– A kogo to obchodzi! – zezłościł się woźnica. – Potrzebuję pisarza do lazaretu21, natychmiast! Wsiadaj po dobroci, a jak nie…

– Puścić go! – nagle padł rozkaz.

Szpitalni posługacze stanęli jak wryci. Jacquot obejrzał się. Z ulicy Miodowej wyszedł książę de Fleury. Mimo że nie stroił się już w peruki i koronki z czasów Ludwika XVI, wyglądał naprawdę po pańsku. Pogardliwy wyraz jego pięknej, choć ospowatej twarzy musiał przekonać każdego, że ma do czynienia z ważną osobistością.

– To mój człowiek – pan de Fleury wskazał Jacquota końcem szpicruty22. – Nie ważcie się go tknąć.

Mężczyźni w zakrwawionych fartuchach spojrzeli po sobie niepewnie.

– Prosimy o wybaczenie waszej wielmożności! – woźnica zgiął się wpół. – Nie wiedzieliśmy, że to pachołek jaśnie wielmożnego pana…

– Dość – uciął książę. – Ranni jęczą. Nie wstrzymuję was dłużej.

Furgon oddalił się Senatorską. Jacquot zauważył, że w miejscu, gdzie wóz stał przez chwilę, na jezdni pozostała kałuża krwi. Książę de Fleury także ją dostrzegł. Odwrócił głowę i przyłożył do twarzy koronkową chusteczkę.

– Mdli mnie od tego fetoru – wyszeptał pobladłymi wargami. Wkrótce jednak opanował się, odjął chusteczkę od ust i spojrzał na Jacquota. – Znowu się spotykamy, mój mały Larue – uśmiechnął się krzywo. – Miło mi, że mogłem ci się przysłużyć. Gdybyś raz trafił do lazaretu, prędko by cię nie wypuścili. Na gwałt potrzebują tłumaczy i kancelistów. A w szpitalu może być nieprzyjemnie. Krew, smród, krzyki, wycie konających… To nie miejsce dla takiego bystrego chłopca.

Jacquot ukłonił się sztywno.

– Dziękuję waszej wielmożności.

– Ho, ho! Tylko tyle? Nie próbuj się wykpić! – książę de Fleury pogroził mu szpicrutą. – Jesteś mi coś winien za tę przysługę. A ja skrupulatnie odbieram długi.

– Czym mogę służyć waszej wielmożności? – Jacquot ukłonił się jeszcze raz, lecz minę miał zaciętą i hardą.

– To drobiazg – stwierdził książę de Fleury. – Chcę tylko, żebyś jeszcze raz rozważył propozycję, którą ci kiedyś złożyłem. Czyżbyś nie pamiętał? Prosiłem, abyś od czasu do czasu wpadł do mnie opowiedzieć stęsknionemu emigrantowi, co słychać na dworze Jego Królewskiej Mości w Mitawie i o czym pisze do ciebie ksiądz Edgeworth de Firmont.

– Nein, nein, nein23!

Henrietta Padovani, z domu Teiflin, spędziła dzieciństwo i młodość w wędrownej trupie cyrkowej. Ów międzynarodowy zespół przemierzał Europę od krańca do krańca, nic więc dziwnego, że niespalna kobieta już za młodu opanowała wiele różnych języków. Jak często się zdarza w podobnych przypadkach, każdy z nich służył jej do komunikacji w innej sferze życia. Po włosku wyrażała tkliwe sentymenty, a także kłóciła się zajadle, lecz tylko z najbliższymi. Po francusku mówiła o sztuce i o sukniach. Po polsku rozmawiała z kucharką, praczką, woźnicami i przekupkami. Niemiecki zaś służył jej do prowadzenia negocjacji finansowych oraz ksiąg rachunkowych.

To, że choć ogromnie wzburzona, używała teraz twardej mowy interesów, zdaniem Marcina źle wróżyło.

Wiedział, co poszło nie tak, ale było za późno, by naprawić błędy. Wszystko przez to, że madame wzięła go podstępem. Kiedy po raz kolejny opowiadał jej przejmującą historię o tym, jak Jordaki znalazł się w Wilnie ranny i bez grosza przy duszy, pani Padovani oświadczyła z niewinną minką:

– To wielce szlachetnie ze strony tej wdowy… Jak też ona się nazywa?

– Linkiewiczowa.

– Szlachetnie ze strony wdowy Linkiewiczowej, że przygarnęła mistrza Kuparenkę w tak trudnym położeniu. Niech Bóg to wynagrodzi poczciwej staruszce!

– Staruszce? – zdziwił się Marcin. – Pani Linkiewiczowa nie ma więcej jak trzydzieści lat!

Henrietta, która sama niedawno skończyła dwadzieścia dziewięć, prychnęła jak kot, a koniuszek jej zadartego nosa gwałtownie poczerwieniał.

– To chyba jakieś nieporozumienie – usiłowała zachować spokój. – Czyż nie mówiłeś mi, że to sterana życiem siwa starowinka, która z trudem utrzymuje się z ubogiej renty?

– Jako żywo nic takiego nie mogłem powiedzieć! – wykrzyknął Marcin w naiwnym oburzeniu. – Bo też nic z tego nie odpowiada prawdzie! Przeciwnie, madame Linkiewicz jest to elegancka brunetka w sile wieku, a choć niebogata, wszakże na niczym jej nie zbywa. Żyje wygodnie i dostatnio z apteki, którą jej mąż nieboszczyk pozostawił.

Umilkł i spojrzał na Henriettę. Jej mina powiedziała mu, że dał się wciągnąć w pułapkę.

– Więc jakże będzie, proszę jejmości? – zagadnął nieśmiało. – Bo pewnie mistrz Jordaki rad by już powrócić do Warszawy…

– A niech sobie wraca! – prychnęła pani Henrietta. – Mnie nic do tego!

– Kiedy nie ma za co wrócić – szepnął Marcin pokornie, widząc, że źle się dzieje. – I długi za leczenie musi pospłacać.

– To niech mu wdowa Linkiewiczowa pospłaca! – wybuchnęła madame Padovani. – A zresztą, jeżeli mu tam tak dobrze, to niech się nie spieszy! Droga wolna! Ja nikogo nie będę trzymać na siłę przy sobie!

W błękitnych oczach madame zaszkliły się łzy. Owca Brygida podeszła bliżej i trąciła nosem kolano swej pani.

Pani Henrietta pogłaskała kudłatą łepetynę ulubienicy.

– Chodzi tylko o drobną pożyczkę – próbował negocjować Marcin. – Mistrz wszystko spłaci zaraz na wiosnę, jak tylko uda mu się następny pokaz balonu.

– Nein, nein, nein! – krzyknęła pani Padovani tak głośno, że owca zabeczała przeraźliwie i uciekła. – Obiecanki cacanki! Nie mogę już słuchać o balonach i innych wynalazkach! Utopiłam w nich fortunę! Ale to się skończyło, słyszysz, mój chłopcze? Jeżeli mistrz Kuparenko chce wrócić do Warszawy, będzie musiał poradzić sobie sam!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Warszawa, lipiec 1811

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, styczeń 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, lipiec 1811

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, styczeń 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, maj 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, styczeń 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, luty 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, czerwiec 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, luty 1807

Dostępne w wersji pełnej

za Grodnem, lipiec 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, luty 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, lipiec 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, luty 1807

Dostępne w wersji pełnej

Nowogródek, lipiec 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, marzec 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, sierpień 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, marzec 1807

Dostępne w wersji pełnej

między Krasnem a Smoleńskiem, sierpień 1812

Dostępne w wersji pełnej

pod Smoleńskiem, sierpień 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, marzec 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, kwiecień 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, kwiecień 1807

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, maj 1807

Dostępne w wersji pełnej

pod Smoleńskiem, sierpień 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, czerwiec 1807

Dostępne w wersji pełnej

Bamberg, wrzesień 1812

Dostępne w wersji pełnej

Możajsk, wrzesień 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, czerwiec 1807

Dostępne w wersji pełnej

Mitawa, czerwiec 1807

Dostępne w wersji pełnej

Moskwa, wrzesień 1812

Dostępne w wersji pełnej

okolice Borysowa, listopad 1812

Dostępne w wersji pełnej

Tołoczyn, listopad 1812

Dostępne w wersji pełnej

nad Berezyną, listopad 1812

Dostępne w wersji pełnej

Warszawa, grudzień 1812

Dostępne w wersji pełnej

Od autorki

Dostępne w wersji pełnej

Notki biograficzne

Dostępne w wersji pełnej

Przypisy

1 Mameluk – żołnierz przybocznej gwardii władców egipskich, zwykle wywodzący się z niewolników pochodzenia tureckiego, kaukaskiego lub bałkańskiego. Swoją gwardię mameluków miał także Napoleon Bonaparte.

2 Mierzynek – niewielki koń, zazwyczaj pociągowy.

3 Krócica – ręczna broń palna o krótkiej lufie.

4 Harcap – warkocz fryzury lub peruki męskiej, w II połowie XVIII i na początku XIX wieku obowiązkowe uczesanie niektórych armii europejskich, mające chronić szyję przed ciosem.

5 Hajduk – żołnierz piechoty zorganizowanej na wzór węgierski lub służący na dworze magnackim, ubrany w strój węgierski.

6 Komisja lazaretowa – komisja zajmująca się organizacją i utrzymaniem szpitali wojskowych.

7 Kołpak – wysoka czapka bez daszka, futrzana lub obszyta futrem.

8 Pałasz – broń sieczna używana dawniej przez ciężką jazdę i dragonów.

9 Rekwizycja – zajęcie przez władze żywności lub innych przedmiotów na potrzeby wojska.

10Poste restante – sposób otrzymywania przesyłek pocztowych kierowanych do określonego urzędu pocztowego, do którego adresat osobiście zgłasza się po odbiór.

11An Herrn E.T. Hoffmann, Krakauer Vorstadt, Warschau (niem.) – Do pana E.T. Hoffmanna, Krakowskie Przedmieście, Warszawa.

12 Regencja pruska – organ władzy sądowniczej na terenie Prus Południowych, prowincji powstałej na części ziem zagarniętych przez Królestwo Prus w czasie rozbiorów Polski.

13 Refektarz – sala jadalna w klasztorze.

14 Oberfiskał – urzędnik sądowy, zajmujący się kontrolą finansową.

15 Bermyca – wysoka czapa futrzana, najczęściej z niedźwiedziego futra.

16 Tamburmajor – dowódca doboszów lub orkiestry wojskowej, zwykle jako dyrygent idący na jej czele.

17 Kindżał – długi, obosieczny nóż z krótką rękojeścią, używany przez Turków i plemiona kaukaskie.

18 Stosowany kapelusz – dwurożne nakrycie głowy noszone powszechnie na przełomie XVIII i XIX wieku w wojsku.

19 Antyszambr – przedpokój.

20 Obstrukcja – zaparcie.

21 Lazaret – szpital polowy.

22 Szpicruta – elastyczny pręt pokryty skórą, używany do poganiania konia.

23Nein (niem.) – nie.

Zuzanna OrlińskaSobowtór Tom III serii Uczeń sztukmistrza

© by Zuzanna Orlińska © by Wydawnictwo Literatura

Okładka: Marcin Minor Mapa: Mikołaj Kamler

Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie I, Łódź 2022

ISBN 978-83-8208-040-7

Wydawnictwo Literatura

91-334 Łódź, ul. Srebrna [email protected] tel. (42) 630-23-81www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski