Uczeń sztukmistrza. Powietrzny żeglarz t.2 - Zuzanna Orlińska - ebook

Uczeń sztukmistrza. Powietrzny żeglarz t.2 ebook

Zuzanna Orlińska

4,8

Opis

Kolejny raz z Marcinem przemierzamy Warszawę z początku XIX wieku, w której tak wiele się dzieje! Bystry syn szewca ponownie znajdzie się w centrum działania spiskowców. Tym razem trup ściele się gęsto. Lawina zaskakujących zdarzeń nie pozwala spokojnie przyglądać się biegowi wypadków. Trzeba działać! Czujnie obserwować, nasłuchiwać i czytać codzienną prasę.

Tymczasem pierwszy balon Kuparenki zawiśnie nad miastem, muzyka Ernsta Hoffmanna wypełni koncertowe sale, a mechaniczne wynalazki zachwycą warszawską gawiedź.

Wielka historia z Napoleonem w tle i codzienne życie – trochę cyrkowe, trochę kuchenne, ale i uczuciowe, które wybuchnie niespodziewanie. Oto ponowne starcie uczuć i rozumu w znakomitej opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zuzanna Orlińska

Powietrzny żeglarz

 

Tom II serii Uczeń sztukmistrza

 

© by Zuzanna Orlińska

© by Wydawnictwo Literatura

 

Okładka: Marcin Minor

Mapa: Mikołaj Kamler

 

Korekta i skład: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

 

ebook przygotowany na podstawie wydania I

 

ISBN 978-83-8208-860-1

 

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

faks (42) 632-30-24

www.wyd-literatura.com.pl

Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Literatura

Monika Lipiec, Woblink

Warszawa, styczeń 1805

Drugiego stycznia roku 1805 Antoni Szeliga Magier, fizyk, mechanik i meteorolog, jak co dzień szedł do wodowskazu* u wylotu ulicy Bednarskiej, aby przeprowadzić badanie grubości lodu pokrywającego Wisłę. Zwykle chadzał tam około godziny jedenastej, dziś jednak wybrał się wczesnym rankiem, zaledwie wzeszło słońce. Tak znacząca zmiana w codziennej rutynie uczonego, którego tryb życia poddany był ścisłym rygorom, wynikała stąd, że na tę datę wyznaczono ceremonię otwarcia Liceum Warszawskiego, gdzie pan Antoni miał objąć katedrę fizyki*. Przewidywał, że uroczystości mogą znacznie zakłócić mu porządek dnia i już zawczasu odczuwał z tego powodu pewien niepokój.

Na ulicach było jeszcze pusto. Profesor Magier, schodząc w dół po oblodzonej jezdni Bednarskiej, minął zaledwie jednego sprzedawcę cebuli. Z policzkami tak czerwonymi, jakby miały zaraz trysnąć krwią, cebularz piął się pod górę, dźwigając na sobie cały swój towar: z ramion zwisały mu słomiane sznury z wplecionymi wielkimi główkami czosnku, w obu dłoniach trzymał wiklinowe kosze, a kobiałka z cebulą wieńczyła nawet rogatywkę, którą miał na głowie. Jego krępe ciało parło niezłomnie ku miastu, gdzie zamierzał uwolnić się od swego ciężaru.

Od rzeki powiał wiatr. Pan Antoni podniósł kołnierz wypłowiałej wigoniowej* kapoty. Pomiary, których o świcie dokonał w swym obserwatorium na dachu, nie wskazywały wprawdzie, iż dzień będzie szczególnie mroźny, jednak strzałka anemometru* zapowiadała silne porywy z północnego wschodu. No cóż, powinien uwinąć się raz-dwa przy wodowskazie i wrócić do domu na filiżankę gorącej czekolady.

Uczony wszedł na lód, ostrożnie badając laską jego twardość. Pokrywa trzymała się krzepko, nigdzie nie było widać pęknięć ani odparzelin.

Pan Antoni wyjął zza pazuchy lekki czekanik i pochylił się, by wyciąć bryłkę lodu. Obejrzał ją pod światło, po czym zmierzył jej grubość składaną miarką, którą zawsze nosił w kieszeni. Odrzucił lód, wytarł ręce w chusteczkę i z innej kieszeni wydobył zielony notes z ołówkiem, by zapisać wynik.

Zakończywszy badania, ponownie opatulił się w kapotę. Z nawyku spojrzał na most, koło którego stał słupek wodowskazu. Łyżwowa konstrukcja zwana była od nazwiska swego fundatora mostem Ponińskiego. Pan Antoni dobrze pamiętał dawniejsze czasy, gdy przeprawa wspierająca się na kilkudziesięciu łodziach musiała być demontowana na zimę, a i tak zdarzało się, że kry lub wysoka woda niszczyły ją doszczętnie. Wreszcie kilkanaście lat temu inżynier Fierling zaprojektował konstrukcję mieszaną, wspartą po części na statkach rzecznych, po części na słupach wbitych w dno, i od tej pory most służył także w miesiącach zimowych. Usuwano wówczas spod niego wszystkie łodzie, a wbijające się klinem w nurt rzeki, zbudowane z bali izbice* dzielnie opierały się lodom.

Pan Magier doceniał inżynierski talent kapitana Fierlinga i lubił sobie popatrzeć na most, który był całkiem zgrabny, dobrze utrzymany, z szeroką dwukierunkową jezdnią, wyposażony w drewnianą bramę wjazdową malowaną na popielaty kolor, proporcjonalne balustrady, a nawet latarnie z zielonymi szybkami, choć prawda, że rozstawione dość rzadko.

Zapinając ostatnie guziki kołnierza, pan Antoni zawadził wzrokiem o jakiś ciemny przedmiot, ukryty w cieniu drugiej izbicy mostu. Przedmiot ów, duży i nieforemny, wyglądał jak wielki wór węgla lub kartofli porzucony lub zgubiony przy samej podporze. Ale kto mógł go tu porzucić? Handlarze? Przemytnicy?

Profesor, kierowany naukową ciekawością, postanowił podejść bliżej i sprawdzić, co to jest. Wymagało to ostrożności. Choć o tej porze roku można było przez rzekę przejechać saniami na Pragę, jednak w głównym nurcie zdarzały się miejsca zdradliwe, gdzie ukryte prądy od spodu naruszały strukturę lodu, czyniąc jego skorupę cieńszą i bardziej kruchą. Pomagając sobie laską, posuwistym krokiem jak na ślizgawce, pan Magier wolniutko przemieszczał się w kierunku porzuconego pod mostem tobołka.

Przybliżywszy się, dostrzegł, że to, co brał za worek, jest raczej stosem szmat. Natychmiast skojarzyło mu się to z zamieszczonym we wczorajszej gazecie rozporządzeniem, dotyczącym zapobiegania rozprzestrzenianiu się żółtej febry, która ostatnimi czasy nawiedziła południową Europę. Coś tam było także i o szmatach – przypomniał sobie.

Na szczęście miał tę gazetę w kieszeni, bo opublikowano w niej także jego krótki raport meteorologiczny podsumowujący miniony rok 1804. Pan Antoni nie był próżny, lecz lubił od czasu do czasu spojrzeć na wydrukowane pochyłą czcionką swoje własne nazwisko, zwłaszcza gdy ponad nim widniały wyniki całorocznej pracy, która napawała go dumą.

Wyjął z kieszeni nieco już pomięty egzemplarz i zerknął na pierwszą stronę. Tak, dobrze zapamiętał. Ogłoszono tam, że ze względu na panującą w Hiszpanii i w Lombardii zarazę, wszelkie towary sprowadzane z tych stron mają być dopuszczone do handlu dopiero po odpowiednim oczyszczeniu i kwarantannie, z wyjątkiem starych sukien, używanej bielizny i pościeli, które nawet gdyby kwarantannę odbyły, wpuszczone być nie mogą.

W umyśle profesora od razu powstała hipoteza, że szmat tych pozbył się jakiś obawiający się represji handlarz, gdyż zostały sprowadzone z zakażonych terenów. Już chciał się spiesznie oddalić, zasłaniając kołnierzem nos i usta, by nie wdychać zatrutych wyziewów, gdy nagły powiew wiatru prześlizgnął się po tafli. Wzbił się z niej śnieżny tuman. Podmuch zaszamotał porzuconymi łachmanami, a spod nich wyłoniła się sina, niemal fioletowa, lecz niewątpliwie prawdziwa ludzka noga.

Panu Magierowi gazeta wypadła z ręki. Wiatr schwytał ją i poniósł w stronę Pragi, niepomny na to, że profesor tak bardzo chciał podpisanym przez siebie artykułem pochwalić się przed gronem pedagogicznym Liceum Warszawskiego.

Uczony, pomagając sobie laską, której ostry koniec co parę kroków wbijał w powierzchnię lodu, podszedł jeszcze bliżej. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości. W miejscu, gdzie oblodzony szpic izbicy przylegał do podpory, leżało owinięte w łachmany martwe ciało.

Profesor natychmiast zawrócił. Mimo że kilka razy potknął się na lodzie i boleśnie potłukł kościste kolana, prędko dotarł do brzegu i, nie zważając na krępującą ruchy kapotę, popędził w górę Bednarskiej. Zdyszany i zasapany wbiegł do budynku odwachu* przy kościele bernardynów, wzbudzając sensację wśród żandarmów okrzykiem: „Trup! Trup! Pod mostem znalazłem trupa!”.

– Hopla! – treser strzelił z bata i sześć białych koni z barwnymi wstążkami wplecionymi w grzywy ustawiło się w jednym rzędzie.

Chłopcy siedzący w loży na pierwszym piętrze jak zahipnotyzowani wpatrywali się w szczupłą dziewczynę ubraną w obcisły kostium, stojącą na grzbiecie jednego z rumaków.

– Hopla! – znów zawołał człowiek z batem.

Dziewczyna odbiła się od końskiego grzbietu, zrobiła salto w powietrzu i wylądowała na siodle sąsiedniego konia.

– Jak ona to robi?! – nie mógł się nadziwić Wojtek.

– Normalnie – wzruszył ramionami Marcin.

– Normalnie, normalnie – przedrzeźniał go Jacquot. – Naszemu Marcinkowi już cyrkowe życie spowszedniało! Nic dziwnego, terminuje u magika!

– Żaden z niego magik – powiedział Marcin. – I nie wiem, co będzie dalej z moją pracą. Po tym, jak mu się spalił mechaniczny teatr, mistrz Kuparenko zamknął się w swoim pokoju i nikogo nie wpuszcza. Madame Padovani zostawia mu jedzenie pod drzwiami. Wszyscy w Hecy się o niego martwią, bo to było jego wielkie dzieło. Trzy lata pracy! I spłonęło jeszcze przed otwarciem.

– Hopla! – Na końskim grzbiecie obok dziewczyny wylądował podobny do niej jak dwie krople wody młodzieniec o muskularnych ramionach. Wziął wiotką woltyżerkę na ręce, uniósł nad głowę, a ona zaczęła wirować dookoła jak kolorowy wiatraczek.

– A ten to kto? – zapytał Wojtek.

– To brat Carlotty, Reinaldo. Często występują razem.

– Wcale niepotrzebnie. Bez niego jest lepsza.

– A mnie się podoba – odezwała się milcząca dotąd Petronela.

Jej szczere wyznanie wywołało poruszenie wśród obecnych w loży przedstawicieli płci męskiej. Piegi Wojtka zalał rumieniec, zaś Jacquot zaczął z dezaprobatą kręcić głową. Marcin uśmiechnął się lekko.

– Jest żonaty – oświadczył. – Z kobietą wężem.

– Z kim? – Jacquot skrzywił się z obrzydzeniem.

– Nie rób min! Jakbyś ją zobaczył, otworzyłbyś gębę ze zdumienia jeszcze szerzej niż na widok tej woltyżerki.

Z areny znów dobiegł trzask bicza i konie ruszyły. Piękny Reinaldo i jego siostra lekko przeskakiwali z jednego końskiego grzbietu na drugi.

– Opowiedzcie lepiej, co u was – poprosił Marcin.

Od tygodnia nie widział się z przyjaciółmi i siostrą, a teraz tak szczęśliwie się złożyło, że odwiedzili go wszyscy naraz.

– Co u nas? – powtórzył Wojtek, zacierając zgrabiałe dłonie. – Ano, bida. Murarze skończyli roboty i wyjechali na zimę z miasta, a ja zostałem bez pracy.

– Ja też mogę lada dzień stracić posadę – rzekł ze smutkiem Jacquot. – Już wiadomo, że Jego Wysokość nie wróci do Warszawy. Królowa i księżna szykują się w drogę do Mitawy, gdy tylko lody ruszą. Ale wezmą ze sobą małą świtę, bo z pieniędzmi bardzo krucho.

Marcina przygnębiły te nowiny. Wiedział, że Wojtek dopiero co zerwał ze złodziejskim procederem i rozpoczął uczciwe życie, więc obawiał się, że utrata zajęcia znów sprowadzi go na złą drogę.

Z Jacquotem sprawa była jeszcze bardziej skomplikowana. Były kuchcik na dworze Ludwika XVIII, przebywającego w Warszawie pod nazwiskiem hrabiego de Lille, po niezwykłych wypadkach, które rozegrały się tu latem i jesienią ubiegłego roku, stał się zaufanym sługą królewskiego kapelana, księdza Edgewortha de Firmont. Opiekował się nim w chorobie, lecz nie mógł mieć wielkich nadziei na towarzyszenie swemu panu w podróży, bo świta królewska liczyła tylu doszczętnie spłukanych hrabiów, markizów i książąt, że dla zwykłego kuchty mogło zabraknąć miejsca. Gdyby tak się stało, Jacquot – półsierota, którego ojciec, kucharz Larue, został w Mitawie – w Warszawie opuszczonej przez związanych z królem francuskich emigrantów byłby zdany sam na siebie.

Zwrócił oczy w stronę siostry w nadziei, że ona przyniosła weselsze wieści.

– W domu wszyscy zdrowi – zapewniła go. – I warsztat ruszył pełną parą. Żal, że tak niewiele mogę ojcu pomóc, ale co robić… – Petronela westchnęła ciężko. Marcin wiedział, że prowadzenie własnego warsztatu szewskiego to jej wielkie marzenie. – U Hoffmannów mam coraz więcej pracy, bo pani Misia słabuje.

– Ojej! – zaniepokoił się Marcin. – Czy to coś poważnego?

– Bardzo poważnego – skinęła głową Petronela, a w jej oczach pojawiły się wesołe iskierki. – Pani Hoffmannowa spodziewa się dziecka.

– Dzięki Bogu! Już myślałem, że co złego… A jak to przyjął radca Hoffmann?

Z chlebodawcą Petroneli Marcina łączyło coś w rodzaju przyjaźni, tak jednak nietypowej, jak dziwny był pan radca. Nie wyobrażał go sobie w roli ojca.

– Wprost skacze ze szczęścia! Szuka większego mieszkania i pisze mszę, którą chciałby uczcić narodziny potomka.

– Tak, to do niego podobne… A Michasia? – Marcin przypomniał sobie na koniec o małej siostrzenicy Hoffmannów, którą lubił zabawiać improwizowanymi teatrzykami.

– Michasia tęskni za tobą. Mógłbyś ją czasem odwiedzić.

– Ba, kiedy nasz Marcinek się ukrywa! – zawołał Wojtek. – Siedzi w cyrku jak mysz pod miotłą i boi się nosa wyściubić! Długo będziesz się tak chował? Przecież jużeś zdrowy i nawet nie pachniesz spalenizną… – Wojtek przysunął nos do karku Marcina i udał, że go obwąchuje.

Marcin odsunął się.

– Przestań! – mruknął niechętnie. – Wcale mnie to nie bawi. Dwa pożary w ciągu czterech miesięcy to trochę za dużo. Już nawet madame Padovani chciała mnie przyuczyć do swojego fachu. Mówi, że mam naturalne zdolności, bo dwa razy ocalałem z płomieni.

– To by było piękne! – Jacquot kpiąco przymrużył oko. – Już widzę te afisze: „Niespalny Martino de Ziębini da w Hecy pokaz połykania ognia”…

– Dajże pokój! – żachnął się Marcin.

Na dole skończyła się próba woltyżerki, konie odprowadzono do stajni. Zostali sami w pustym amfiteatrze.

– Żartujecie sobie ze mnie, a ja wcale nie wiem, czy mogę się pokazać w mieście – Marcin wyznał wreszcie, co mu leżało na sercu. – Ktoś próbował mnie zabić już tyle razy… Raz cegła mi spadła koło głowy. Potem małpka kataryniarza poczęstowała zatrutym ciasteczkiem. Później próbowano mnie wepchnąć pod powóz i pobito wieczorem pod katedrą. Nie licząc pożaru w domu, i drugiego, w teatrzyku Kuparenki.

– Ktoś próbował cię zabić – powtórzyła Petronela. – Ale kto?

– Tego właśnie nie jestem pewien. Mogę mieć tylko podejrzenia. Na własne oczy widziałem jednego napastnika: to był karzeł Cynober.

– Myślałeś przecież, że za tymi wypadkami stoi Schwarzrose? – przypomniał sobie Wojtek.

– Kto? – zdziwili się jednocześnie Jacquot i Petronela, więc Marcin musiał im opowiedzieć historię przestępcy, który zmuszał Wojtka do kradzieży piesków, a zamieszany był także w pamiętną lipcową próbę zamachu na hrabiego de Lille przy pomocy zatrutych marchewek.

Jacquot słyszał już część tej historii i wiedział, że Marcin stał się przypadkowym świadkiem wręczenia paczuszki z marchewkami niedoszłemu zabójcy, karczmarzowi Coulonowi, przez dwóch podejrzanych osobników. Nie przypuszczał jednak, że jeden z nich był jednocześnie zleceniodawcą Wojtusia.

– Skoro, jak mówił Wojtek, Schwarzrose został aresztowany, nie masz powodu dłużej się ukrywać – stwierdził. – To wszystko jakoś do siebie pasuje. Złoczyńca zobaczył cię na polu. Wiedział, że podsłuchałeś jego rozmowę z Coulonem. Postanowił cię zabić. Zlecił to członkom swojej szajki. Miałeś szczęście, że im się nie udało. Teraz nic już nie powinno ci grozić. Schwarzrose schwytany, szajka została rozbita.

– A karzeł Cynober? – zapytał Marcin. – On też należał do szajki?

– Najwidoczniej tak.

– Jeśli tak, to dlaczego nie zabił Marcina wcześniej? – Petronela w zamyśleniu skubała rudy loczek. – Miał na to kilka miesięcy. Dzień w dzień pracowali razem.

– Stale był z nami mistrz Kuparenko albo ktoś inny spośród cyrkowców – odparł Marcin. – Być może Cynober czekał na moment, by znaleźć się ze mną sam na sam. Nie wiem, czy należał do szajki, czy chciał się mnie pozbyć z własnej woli. Od początku czułem, że mnie nie lubi.

– Tak czy owak, masz z nim spokój, bo spalił się razem z teatrzykiem – stwierdził Wojtek.

– Chyba nie – pokręcił głową Marcin. – W zgliszczach nie znaleziono ciała.

– Uciekł?

– Na to wygląda. Ale nie tylko to mnie martwi. Pomyślcie: Wojtek mówi, że Schwarzrose został złapany jesienią. Karzeł usiłował mnie zabić w Boże Narodzenie, gdy tamten już siedział w królewieckiej twierdzy. Jeśli nie zlecił mu tego Schwarzrose, to kto?

Zapadło milczenie.

– Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o spotkaniu na polu z Coulonem i tamtymi dwoma? – odezwał się niepewnie Jacquot. – Mówiłeś, że tego samego dnia przyłapałeś pana de Damas-Crux, jak majstrował przy zegarze w królewskiej sypialni. I że później spotkałeś go jeszcze raz, z księciem de Fleury. Powiedziałem ci wtedy, że nie wierzę, by mogli należeć do spisku. Ale niedawno dowiedziałem się czegoś… ktoś powiedział mi… – zaplątał się i zaczerwienił. – Mniejsza z tym. W każdym razie wiem, że ten zegar był ważny…

– Zegar? – Petronela ocknęła się z zamyślenia. – Jaki zegar? Czy nie taki biały, w kształcie domku?

– Tak, ten sam – Jacquot spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Skąd wiesz?

– Bo ten zegar radca Hoffmann kupił na aukcji u zegarmistrza. I było włamanie. Chciał go ukraść blady, pajęczy człowiek w pstrokatej chustce na szyi. A ja w niego rzuciłam butem!

– Blady, chudy w chustce? – ożywił się Wojtuś. – To on, to mój Schwarzrose!

Marcin wstał, oparł się o filar loży i zaczął pocierać czoło, jakby chciał jeszcze bardziej rozgrzać sobie mózg.

– Poczekajcie, to za wiele, to mi się wymyka… – zaczął. – Uporządkujmy to, co wiemy.

Lecz nie zdążył niczego uporządkować, bo do amfiteatru wpadł zdyszany czeladnik szewski Juraszek. Rozejrzał się dookoła, wypatrzył Marcina w loży i rzucił się w jego stronę, wołając:

– Słyszałeś, co się stało? Żebraczkę Jagusię znaleźli zamarzniętą pod mostem przy wodowskazie!

 

– Panie Antoni! Proszę wsiadać! – Powóz zatrzymał się tuż obok zamyślonego Magiera, a przez uchylone drzwiczki widać było doktora Walentego Gagatkiewicza wyciągającego zdobną w królewski pierścień dłoń w zapraszającym geście.

– Och, serdecznie dziękuję waszmości! – Profesor był wdzięczny za to zaproszenie, bo chociaż na Piwną miał niedaleko, stokroć bardziej wolał ten dystans przebyć w karecie niż iść pieszo w podszytej wiatrem kapocie.

– Jakże to? Nie na obiedzie u hrabiego Potockiego? – zapytał doktor, kiedy uczony umościł się na siedzeniu obok jego lekarskiej torby.

– Wymówiłem się – przyznał Magier ze wstydem. – Muszę w południe wykonać pomiary. Zresztą, wszystkie te ceremonie trwały tak długo, że żal mi było… – Chciał powiedzieć „tracić więcej czasu”, lecz przez grzeczność ugryzł się w język. – Bardzo to uprzejme ze strony pana hrabiego, że zaprosił do siebie wszystkich profesorów liceum i radę nadzorczą! – dodał szybko. – Szkoda tylko, że pan Samuel Linde, który tyle wysiłku włożył w zorganizowanie szkoły, zachorował i nie mógł być na uroczystości.

– Właśnie od niego wracam – oświadczył Gagatkiewicz. – Ma się już nieco lepiej, lecz w dalszym ciągu jest słaby.

– Ale wyzdrowieje?

– Bez wątpienia – zapewnił doktor.

– Chwała Bogu! – westchnął Magier.

– Panie Antoni – medyk ściszył głos, chociaż w ciemnym pudle karety nie było nikogo prócz ich dwóch. – Przed wizytą u pacjenta musiałem spełnić przykry obowiązek oględzin pewnych zwłok.

Profesor wzdrygnął się, przeczuwając, o czym mowa.

– Policja wezwała mnie, gdyż zachowuje czujność w obawie przed zawleczeniem do Prus zarazy z południa Europy. Dlatego każdy niewyjaśniony zgon jest obecnie rejestrowany, a zwłoki, w miarę możliwości, badane przez lekarza. Przy okazji dowiedziałem się od policji, że to pan znalazł ciało na lodzie pod mostem.

– Czy wiadomo już… – Magier poczuł ucisk w gardle i głośno przełknął ślinę. – Czy wiadomo, kto to był?

– Bez trudu ustaliłem tożsamość nieboszczki. To nasza samozwańcza królowa żebraków, stara Jagusia.

– Świeć Panie nad jej duszą! – zawołał Magier.

Nie przepadał za wścibską staruchą, która nie stroniła od kieliszka, ale wciąż miał w pamięci tę przeraźliwie siną, chudą nogę przysypaną warstewką śniegu. Nikomu nie życzyłby takiej śmierci.

– Policja w mojej obecności spisała protokół. Prusacy nie lubią kłopotliwych spraw, a że po nieboraczce nikt specjalnie nie płacze, postanowili zamknąć śledztwo, ustaliwszy, że pijana zawędrowała pod most, gdzie zasnęła i zamarzła. Wszelako po dokonaniu sekcji zwłok mam pewne wątpliwości… – Gagatkiewicz umilkł i zaczął nerwowo postukiwać laseczką w podłogę karety.

– Wątpliwości? Co do przyczyny zgonu?

– Tak – potwierdził doktor. – Prawda, że ciało było zmarznięte na kość i zdążyło już paść łupem szczurów lub myszy, które je nieco nadgryzły. Lecz pewne zmiany we wnętrznościach, wygląd wątroby i jelit, a przede wszystkim… – spojrzał na zielonkawą twarz Magiera. – Pan ma może wrażliwy żołądek? – zapytał. – No cóż, bez wdawania się w medyczne szczegóły powiem tak: kadawer* wygląda podejrzanie.

– Podejrzanie?

– Nadzwyczaj podejrzanie.

– Pan sądzi…?

– Za wcześnie jeszcze na osądy – stanowczo oświadczył doktor Gagatkiewicz. – Na szczęście udało mi się, mimo stanowczego sprzeciwu władz policyjnych, pobrać kilka próbek. Jadę właśnie do mojego brata przyrodniego… Pan przecież zna doktora Filipeckiego? Muszę zasięgnąć opinii kogoś, komu ufam.

 

Marcin naprawdę martwił się o swego pryncypała. Jordaki Kuparenko, dawniej powrozochod* w trupie akrobatów, ostatnie trzy lata poświęcił na stworzenie ruchomego teatrzyku przedstawiającego ulice Warszawy z jej charakterystycznymi mieszkańcami. Niezwykłe dzieło miało być udostępnione publiczności tuż po Nowym Roku, lecz w noc po Bożym Narodzeniu doszczętnie spłonęło. Theatrum mundi* Jordakiego Kuparenki zdążyły przed premierą zobaczyć zaledwie dwie osoby.

Od pamiętnej świątecznej nocy minęło dziesięć dni. Marcin, który doznał w pożarze lekkich obrażeń, doszedł już całkiem do siebie, lecz do pokoju Kuparenki wciąż nie wpuszczano nikogo. Obawy Marcina dotyczyły nie tyle stanu zdrowia mistrza – który wyniósł go z płomieni na własnych rękach, a potem wrócił, by ratować sąsiednie zabudowania i uległ poparzeniu, jak twierdził medyk, raczej niegroźnemu – co jego sił psychicznych. Wiedział, ile pracy Jordaki włożył w swój teatrzyk i spodziewał się, że musi być załamany po jego stracie. Potrafił sobie wyobrazić ten ból, zawód i zniechęcenie.

Kiedy więc madame Padovani, zarządczyni Hecy, powiedziała mu, że mistrz go wzywa, Marcin natychmiast pobiegł do jego sypialni. Powoli uchylił drzwi. Nie chciał drażnić napiętych nerwów swego chlebodawcy skrzypieniem.

Spodziewał się chyba zasuniętych stor i dusznej od aptecznych wyziewów atmosfery pokoju chorego. Tymczasem izba Kuparenki była jasna i świeżo wywietrzona. W wielkim łożu, wśród mnóstwa miękkich poduszek, spoczywał młodzieniec w białej koszuli rozchylonej na owiniętej w bandaże piersi. Duża głowa wieńczyła krępe, nieco pękate ciało. Długie, ciemne włosy skręcone w drobniutkie pierścionki okalały twarz o wydatnym nosie, trochę mizerną, lecz na pierwszy rzut oka wyglądającą dość zdrowo. W obu uszach połyskiwały złote kolczyki. Młodzieniec nosił maleńką bródkę, a ciemny, drobny jak okruch pieprzyk na dolnej wardze nadawał jego ustom łakomy wyraz.

Wokół panował straszliwy nieład. Wśród pościeli na łóżku walało się mnóstwo papierów. Luźne kartki rozrzucone były także na kobiercu pokrywającym podłogę. Na komódce z prawej strony łóżka stał otwarty kałamarz, po lewej stronie – miseczka pełna owoców w cukrze. Młodzieniec rozparty na poduszkach trzymał w jednej ręce pióro, które co chwila zanurzał w kałamarzu, i ze zmarszczonym czołem kreślił coś na rozłożonych przed sobą kartach. Drugą dłonią sięgał po bakalie i mechanicznym ruchem wkładał je do ust.

– Jegomość mnie wzywał? – zapytał Marcin od progu.

Kuparenko zmarszczył brwi, nie odrywając wzroku od papieru.

– Mistrz – poprawił. – Albo meșter*, jak mówią w mojej ojczyźnie.

– Wzywałeś mnie, mistrzu?

Dopiero teraz Jordaki spojrzał na chłopca. Oczy, które zwykle skrywał za szmaragdowymi szkłami, były nieduże, siwe, o długich, niemal kobiecych rzęsach. W oczach tych dało się dostrzec inteligencję, spryt, a zarazem wrażliwość i entuzjazm dziecka. Dość było raz zobaczyć Jordakiego bez okularów, by ulec jego magnetycznej sile.

– Jakże się miewasz, Marcinku? – przyjaźnie zagadnął Kuparenko. Z gęsiego pióra, które trzymał w dłoni, spadła na papier kropla atramentu, więc bez zastanowienia wytarł je w kołdrę.

– Dobrze. A… a mistrz?

– Doskonale!

Marcin nie oczekiwał takiej odpowiedzi, milczał więc, speszony. Jakże to? Więc Jordaki nie był na dnie rozpaczy, nie leżał w apatii, pozbawiony wszelkiej nadziei, jak sobie to wyobrażał jego uczeń?

Kuparenko dostrzegł zdziwienie chłopca.

– Widzisz, Marcinku, boleję bardzo nad utratą Theatrum mundi, ale życie toczy się dalej – powiedział. Zaledwie słyszalny w jego głosie śpiewny, wschodni akcent sprawiał, że wymawiane przez niego słowa brzmiały miękko, a usta wyglądały, jakby smakował coś słodkiego, czemu nie można się oprzeć. – Wielu lat potrzeba, by odbudować mój teatr. I zrobię to – oznajmił z przekonaniem. – A nawet uczynię go jeszcze prawdziwszym i jeszcze piękniejszym, bogatszym w figury, dekoracje i szczegóły zapierające widzom dech w piersi! Ale to wymaga czasu i pieniędzy. Mnóstwa pieniędzy! Dlatego zacząłem myśleć o tym, co może przynieść nam zyski w miarę szybkie i pewne. I znalazłem odpowiedź. Balony! Tylko balony! – Oczka Jordakiego wpiły się w twarz Marcinka, szukając zrozumienia. – Europa ma swoich Blanchardów i Garnerinów*, ale tu, w Warszawie, od dawna nikt nie zajmował się lotami balonowymi! – dodał.

Z ekscytacji pomylił ręce i umoczywszy pióro w miseczce z łakociami, włożył je sobie do ust. Czując smak inkaustu*, skrzywił się, odrzucił pióro na podłogę, po czym zaczął szukać czegoś pomiędzy poduszkami.

– Księga pożyczona od profesora Magiera otworzyła mi oczy! – powiedział, wygrzebując spośród betów grube tomiszcze. – Postanowiłem zbudować balon i wznieść się w niebo na oczach publiczności, która, rzecz jasna, słono zapłaci za bilety. Co ty na to? Czy to nie genialny pomysł?

Marcin nie wiedział, co powiedzieć. Nie nadążał za genialnymi pomysłami swego mistrza.

– Sęk w tym – ciągnął Jordaki – że taki balon to także rzecz nietania. Przestudiowałem opisy i rysunki techniczne brata naszego profesora oraz wszystkie wycinki dotyczące żeglarstwa powietrznego, jakie pan Antoni zamieścił w tej książce. Wynika z nich, że do budowy balonu potrzeba wielu dziesiątek łokci najlepszej materii jedwabnej, z której szyje się czaszę napełnianą gazem. Łatwo powiedzieć, kitajka* jedwabna! – Kuparenko wygrzebał się spod pierzyny, przewrócił na brzuch i zaczął wyciągać spod łóżka jakieś zarysowane karty. – Obliczyłem, że to by kosztowało majątek. Mam tu gdzieś szkice… – mruczał, przerzucając papiery. – No, mniejsza z tym… Znajdę potem… – usiadł ze skrzyżowanymi nogami na kołdrze i spojrzał na Marcina. – Wiesz dobrze, że jestem kompletnie spłukany. Spłu-ka-ny! – powtórzył dobitnie. – Pieniądze, za które zbudowałem mechaniczny teatr, były pożyczone od pani Padovani i poszły z dymem. Długi niebezpiecznie obciążają hipotekę Hecy. Od Henrietty nie dostanę już ani grosza. Muszę zbudować balon jak najtaniej. Przy użyciu możliwie najskromniejszych środków. Mam kilka pomysłów, jak to zrobić – wskazał zagryzmolone kartki rozsypane wokół łóżka. – Lecz nie wiem, ile są warte. Potrzebuję porady twego przyjaciela, profesora Magiera. Ufam jego wiedzy i rozsądkowi. Czy mógłbyś pójść do niego i poprosić, by łaskawie zechciał złożyć mi wizytę? Chcę go zapytać o pozwolenie skopiowania niektórych rysunków jego brata…

– Czemuż to mistrz sam do niego nie pójdzie? – zapytał Marcin.

– Ach nie, ja nie mogę! – Oczka Jordakiego płochliwie rozejrzały się dookoła. Potrząsnął kudłatą głową podobną do łba cyrkowego kuca. – Widzisz, Marcinku, jako chory i znękany losem, nareszcie mogę mieć trochę spokoju. Henrietta przynosi mi na tacy jedzenie, zmienia bandaże, ale nie śmie narzucać się cierpiącemu. Gdy raz wstanę, natychmiast zaczną się wymówki, oczekiwania… Będzie chciała, żebym zabrał się do jakiejś pracy i zarządzał całym tym cyrkiem, do czego, jak wiesz, zupełnie nie jestem stworzony.

– Jednak kiedyś wreszcie trzeba będzie wstać. – Marcin uważał plan swego mistrza za dość krótkowzroczny.

– Kiedyś tak! – skwapliwie zgodził się Kuparenko. – Kiedy będę pewny, że mój projekt ma szanse powodzenia! Kiedy będę mógł powiedzieć jej: „Patrz, niewiasto! Oto dzieło, które przyniesie nam sławę i pieniądze! Nie będziesz już musiała ryzykować życia w płomieniach jako niespalna kobieta, zostaniesz sławną w świecie powietrzożeglarką, niczym druga madame Garnerin!”. Wtedy sobie spokojnie wstanę. A na razie… na razie nie – Jordaki przeciągnął się leniwie, a jego poplamione atramentem usta rozciągnęły się w błogim uśmiechu.

 

Dziewiątego stycznia Antoni Szeliga Magier, wychodząc z posiedzenia Towarzystwa Przyjaciół Nauk, natknął się na doktora Gagatkiewicza, który dał mu znak, że pragnie z nim porozmawiać. Pan Antoni zaczekał, aż lekarz pożegna się ze swym najbliższym przyjacielem, doktorem Lafontaine’em.

– Czy czę nie odwieszcz, Walenty? – spytał doktor Lafontaine, przyciskając do serca dłoń kolegi. Mieszkał w Polsce od przeszło dwudziestu lat, lecz wciąż nie opanował dobrze języka. Zwłaszcza wymowa polskich słów z dużą ilością szeleszczących dźwięków sprawiała mu trudność.

– Dziękuję, Leopoldzie! Muszę zamienić słówko z panem Magierem. Pójdę piechotą! Zresztą spacer dobrze mi zrobi. Przy mojej krwistej kompleksji* powinienem zażywać więcej ruchu – powiedział Gagatkiewicz, podchodząc do profesora.

Istotnie, doktor nie wyglądał zbyt zdrowo. Panu Antoniemu wydawało się, że jakieś silne wrażenia odcisnęły piętno na jego czerwonej twarzy o podpuchniętych oczach.

– Czy pan się dobrze czuje? – zapytał.

– O, doskonale! – zapewnił go Gagatkiewicz z jowialnym uśmiechem.

– Jednak wygląda pan na wzburzonego.

– To prawda – przyznał medyk, ujmując Magiera pod ramię. – Czy pozwoli pan się odprowadzić? Chciałbym panu zadać kilka pytań.

Poszli ulicą Miodową w stronę Krakowskiego Przedmieścia.

– Słusznie pan odgadł, że coś nie daje mi spokoju – mówił Gagatkiewicz. – Wciąż myślę o sprawie tej zamarzniętej żebraczki. Przyznaję, że jest dla mnie niejasna.

– Cóż w niej niejasnego?

– Przeprowadziłem badania, lecz jeszcze za wcześnie, by mówić o wynikach… Chciałbym najpierw wyrobić sobie pogląd, w jaki sposób ciało znalazło się pod mostem. Pan zobaczył je jako pierwszy, a że mam ogromne zaufanie do pańskiego zmysłu obserwacji i naukowej ścisłości, wierzę, że uda się panu rozjaśnić moje wątpliwości.

– Proszę pytać – zgodził się pan Magier. – Ale przyznam, że czegoś nie rozumiem. Czyżby nie wierzył pan w oficjalną wersję pruskiej policji?

– No to już panu powiem – lekarz rozejrzał się przezornie na boki, po czym przysunął twarz tak blisko pana Antoniego, że uczony mógł dostrzec każdy czerwony pajączek w białkach jego oczu. – Tyle, ile mogę w tej chwili zdradzić. Wyniki badań wykazały dość jednoznacznie, że Jagusia na lód trafiła już martwa.

– Jakim cudem?! – pan Antoni nie mógł powstrzymać głośnego okrzyku.

– Liczę na to, że dowiem się tego od pana. Jak wyglądały zwłoki w chwili, kiedy pan je znalazł?

– Jak porzucony worek lub sterta łachmanów – odparł Magier. – Dopiero gdy powiał wiatr i zdmuchnął przykrywający je śnieg, zorientowałem się, że… że to człowiek.

– Czy tej nocy spadł śnieg?

– Niedużo. Nie więcej niż pół cala – odpowiedział meteorolog bez wahania.

– A poprzedniej?

– Poprzedniej sypało porządnie. Jeśli pan życzy, mam dokładne pomiary w notesie – profesor sięgnął do kieszeni.

– Dziękuję, nie trzeba. Sądzi pan zatem, że ciało nie przeleżało tam kilku dni?

– Z pewnością nie. Pokrywała je bardzo cienka i świeża warstewka.

– To by się zgadzało z moimi ustaleniami dotyczącymi czasu zgonu – pokiwał głową doktor. – Czy nie dostrzegł pan na lodzie jakichś śladów? Przypuszczam, że chcąc zostawić zwłoki w tym miejscu pod mostem, zabójca musiał je ciągnąć za sobą. Gdyby je niósł, mógłby się poślizgnąć i przewrócić.

– Nie, nie – zdecydowanie pokręcił głową pan Magier. – Przy tak cienkiej warstwie świeżego śniegu zauważyłbym odciski butów, a co dopiero szeroki ślad, jaki zostawiłoby ciągnięte ciało.

– Czy to pana nie zastanawia? – Gagatkiewicz zwrócił na Magiera swoje przekrwione oczy.

– Owszem. Zastanowiło mnie od razu. Gdybym miał wysunąć jakąś hipotezę – powiedział pan Antoni wolno, próbując skoncentrować się na wspomnieniu tamtego poranka – rzekłbym, że zwłoki zostały zrzucone z mostu.

– Jak gruby był w tym miejscu lód?

Pan Antoni już chciał sięgnąć po swój notatnik, gdy zorientował się, że doktor nie pyta o dokładne wyniki pomiarów.

– Wystarczająco gruby – oświadczył – żeby zrzucenie nań podobnego ciężaru nie spowodowało rysy lub pęknięcia.

– Na pewno?

– Cóż, niczego nie można być pewnym, jeśli się tego dokładnie nie sprawdzi…

– Sądzi pan, że należy przeprowadzić eksperyment?

– Byłoby to wskazane.

– Czy zechciałby go pan dla mnie wykonać?

– Jak pan sobie życzy.

– Muszę jechać do pacjentów – doktor Gagatkiewicz mocno uścisnął dłoń profesora. – Ale proszę dać mi znać jak najszybciej! To sprawa wielkiej wagi i może mieć związek… – zawahał się i nie dokończył.

– Z czym?

– Niech pan przyjdzie do mnie jutro z wynikiem eksperymentu – rzekł doktor pospiesznie. – Obiecuję, że przestanę być taki tajemniczy i wszystko panu wyjaśnię!

– Och, Marcinku, z nieba mi spadasz!

– Jegomość sam na targu? Czy gospodyni zachorowała?

– Gospodyni zdrowa, ale Franciszka w krzyżach połamało.

Marcin nie rozumiał, co dolegliwości starego sługi mają wspólnego z tym, że pan Antoni przebiera w jarzynach na straganie, jednak znając dziwactwa profesora, nie dopytywał więcej.

– Jak mógłbym pomóc jegomości?

– Czekaj, czekaj. Niech zapłacę. Pani Szymonowa, niech mi pani da worek kartofli. Tylko żeby był solidny i niedziurawy.

– Worek jak worek – stwierdziła filozoficznie Szymonowa. – A tych kartofli to ile?

– Ile? No właśnie, ile? – zafrasował się uczony. Wyjął z kieszeni kapoty notes i ołówek i zaczął skrobać na kartce, mrucząc coś pod nosem. – Nie mogła ważyć więcej niż cetnar*… – powiedział do siebie. – Zresztą, parę funtów* w tę lub we w tę nie zrobi różnicy…

– Hę? – Kramarka wlepiła w niego zdziwione spojrzenie. – To ile tych kartofli?

– Niech Szymonowa da cetnar – zdecydował pan Antoni.

Przekupka oceniła wzrokiem jego kościstą sylwetkę i skomentowała:

– Cetnar kartofli to chyba jegomości wystarczy aż do wiosny.

– Proszę? – speszył się pan Magier. – Ach, nie, nie, to nie dla mnie.

A widząc, że Szymonowa coraz bardziej wybałusza na niego oczy, dodał:

– To znaczy… Rodzina przyjeżdża i… no tak – chrząknął.

Marcin przyglądał się z zainteresowaniem rumieńcowi, który znienacka wykwitł na bladej twarzy uczonego. Podobnie jak Szymonowa, nic z tego nie rozumiał.

Przekupka wzruszyła ramionami i przyciągnęła do siebie wór z ziemniakami.

– Piękne, zdrowe – zachwalała z zawodowego nawyku. – Prawie jednakowe, jak spod igiełki. W niezawilgłej piwnicy mogą sobie poleżeć i kilka miesięcy…

Pana Magiera jednak mało interesowała zawartość. Przede wszystkim dokonał oględzin worka.

– Może być – ocenił. – Mocny, niełatany. Biorę go.

Wręczył przekupce zapłatę i chwycił worek jedną ręką, jakby zamierzał zarzucić go sobie na plecy. Ale trochę się przeliczył.

– Pomóż mi, Marcinku… – wysapał.

Marcin próbował podnieść wór, lecz ten ani drgnął. Magier znów wyjął notesik.

– Wniosek numer jeden – powiedział, zapisując szybko. – Sprawca musiał być silny. Lub było ich dwóch.

– O czym jegomość mówi? – Marcina coraz bardziej intrygowało dziwne zachowanie uczonego.

– Nieważne. – Profesor schował przybory do kieszeni. – Jak my to zaniesiemy?

Marcin rozejrzał się.

– Pożyczę wózek! – zawołał.

Pan Antoni wydawał się olśniony prostotą tego pomysłu.

– Wózek! Że też na to nie wpadłem. – I znów zanotował coś w kajecie.

Marcin skoczył pod bramę i rozmówił się z beznogim żebrakiem, który poruszał się na drewnianym wózku. Za niewielką opłatą uzyskał od niego zgodę na wypożyczenie pojazdu. Podczas gdy żebrak mościł sobie tymczasowe siedzisko na słomie pod murem, chłopak wrócił, ciągnąc prymitywną platformę na czterech kółkach z drabinką i długim dyszlem. Nie bez trudu załadował na nią worek z kartoflami. Chwycił za dyszel, wykręcił i chciał ruszyć w stronę Piwnej, ale pan Magier go powstrzymał.

– Nie, nie, Marcinku! Idziemy nad Wisłę!

Marcin był coraz bardziej zdziwiony, lecz przywykł ufać panu Magierowi. Dlatego bez zbędnych pytań powędrował w stronę wodowskazu.

– Widzisz, Marcinku, to będzie eksperyment – wyjaśnił pan Antoni, kiedy zatrzymali się nad brzegiem rzeki.

– Ekspe… co? – zapytał Marcin, któremu to słowo skojarzyło się tylko ze świętym Ekspedytem widzianym w kościele na ołtarzu.

– Doświadczenie – wytłumaczył pan Magier. – Doktor Gagatkiewicz prosił mnie, bym je wykonał. Teraz weź ten wór i wejdź na most. A ja przejdę po lodzie pod tamtą izbicę. Kiedy znajdziesz się dokładnie nad tym miejscem, zrzucisz ciężar z góry na lód. Byle nie na moją głowę.

Marcin popatrzył na most. Wszystko, co mówił profesor Magier, wydawało mu się jasne. Był tylko jeden problem.

– Jegomość… – odezwał się niepewnie. – A jak mnie zatrzymają przy celbudzie*? Przecież nie podniosą szlabanu, dopóki nie zapłacę za przeprawę.

– Ha! – krzyknął pan Antoni, jakby nagle odkrył przeszkodę, o której wcześniej nie pomyślał. – Celbuda! Wartownik! Nie, nie, to niemożliwe! Sprawca nie narażałby się na to, że ktoś odkryje na wózku trupa!

Marcin wybałuszył na niego oczy. Czy profesor nie ma gorączki? Jego słowa brzmiały jak majaczenie.

– Chociaż… – mruczał do siebie uczony. – W nocy strażnik niechętnie opuszcza swoją wartownię. Wystarczy zapłacić za przejazd, a mało prawdopodobne, by ktoś w ciemności zobaczył tłumok wypadający z wozu za barierkę…

Marcin stał cierpliwie, nic nie rozumiejąc. Zaczynał marznąć.

– Jegomość… – jęknął wreszcie. – Niech się jegomość ulituje i powie mi, o co chodzi!

– Teraz nie mogę, Marcinku. Ale przyjdź do mnie jutro, może doktor Gagatkiewicz do tego czasu zwolni mnie z tajemnicy. Wybieram się do niego dziś wieczorem. Jeśli się zgodzi, wszystko ci wyjaśnię. Teraz masz tu pięć groszy na opłatę. Kiedy szlaban się podniesie, zrobisz tak, jak ci powiedziałem. Dociągniesz wózek nad drugą izbicę i na mój sygnał zrzucisz worek na lód.

Marcin posłusznie wykonał polecenie. Przyjmujący opłaty strażnik nawet nie wychylił nosa z budki. Zupełnie go nie ciekawiło, co chłopak wiezie.

– Teraz! – zawołał z dołu profesor.

Bariera była tu na tyle niska, że wystarczyło przechylić wózek lekko na bok. Marcin zobaczył, że wór gładko ześlizgnął się po oblodzonych balach izbicy na samą taflę, jak dziecięce saneczki z górki za kościołem Najświętszej Marii Panny.

– Dziękuję! Możesz już zejść! – zawołał pan Magier.

Kiedy Marcin znalazł się na dole, profesor stał na brzegu i z zadowoloną miną kończył zapisywać coś w notatniku.

– Tak jak myślałem – powiedział. – Musiało ich być dwóch.

Podniósł kołnierz wyszarzałej kapoty i lekkim krokiem ruszył w stronę miasta.

– Jegomość! – zawołał za nim Marcin. – A kartofle?

– Ach, prawda! – Pan Magier odwrócił się i z zakłopotaną miną spojrzał na ciemny kształt leżący pod mostem. – No tak… Na cóż mi tyle kartofli? Sam naprawdę jadłbym je do Wielkanocy.

– A ta rodzina, co ma przyjechać?

– Jaka rodzina? – zdziwił się pan Magier, a zaraz potem znów oblał się rumieńcem. – Ach, ta… Nie, Marcinku, nie będzie żadnej rodziny. Zmyśliłem tę wizytę. Ale wiesz co? Przecie twoja matka się nie zmartwi, jak jej przyniesiesz cetnar kartofli?

 

Trochę to trwało, zanim Marcin zaciągnął wózek z ziemniakami do domu rodziców. Zostawił worek w sieni, pobiegł oddać pojazd żebrakowi, a potem wrócił do matki.

– Matuś, wiesz, co się stało?! – zawołał, wpadając do kuchni. – Dostaliśmy od pana Magiera tyle kartofli, że starczy na całą zimę!

Matka nie była sama. Za stołem siedziała jej kuma, jejmość Magdalena, stara przyjaciółka rodziny. Marcin miał dla niej wiele szacunku, odkąd dowiedział się, że ta skromna wdowa po żołnierzu konfederacji barskiej*, która trudniła się handlem koszykowym, za czasów insurekcji roku 1794* pracowała dla naczelnika Kościuszki jako szpieg wojenny, dostarczając cennych informacji o obozie wojsk pruskich, gdzie miała swobodny wstęp ze swymi towarami.

– Postawiłem worek w sionce, jak ojciec z Maćkiem przyjdą, przesypiemy do piwnicy – ciągnął Marcin wesoło.

Jego słowa nie wzbudziły oczekiwanej radości. Speszył się tym bardziej, że w oczach matki dostrzegł łzy.

– Co się stało? – zapytał.

– Umarł doktor Gagatkiewicz – wytłumaczyła mu Magdalena. – Powiedziała mi jego służąca, kiedy szłam przez rynek.

– Taki dobry człowiek! – zawołała Ziębina, przyciskając do oczu rąbek fartucha. – Zawsze wesoły, uprzejmy i za darmo leczył wszystkich potrzebujących!

– Prawda – westchnęła jejmość Magdalena, a jej czarne oczy także powilgotniały. – Tak nagle umarł. Niestary jeszcze był. Nie macie pojęcia, jaki lament powstał na rynku, kiedy się dowiedziano! Aż doktor Lafontaine wychodził ludzi uciszać, żeby ich płacze nie przysparzały wdowie żałości!

– Ale co mu się stało? – zapytał Marcin, którego ta wiadomość również bardzo zasmuciła. Ogromnie lubił zacnego doktora. – Pan Magier się do niego wybierał. Nic nie mówił, że doktor niedomaga.

– Podobnież nerwowa apopleksyja – Magdalena z powagą wymówiła naukowy termin. – Tak powiada pan Lafontaine.

Marcin pomyślał z żalem o doktorze i niemal poczuł apteczny zapach jego płaszcza. Przypomniał sobie także karnawał zeszłego roku, kiedy przebrany za tura rozbawił Gagatkiewicza do łez. To było tak niedawno, niby w jakiejś odległej epoce. Od tamtej pory tyle się wydarzyło! Smak fig i orzechów, którymi wtedy poczęstowała kolędników pani Gagatkiewiczowa, wydał mu się nagle smakiem utraconego na zawsze dzieciństwa.

 

Jacques Larue młodszy, w odróżnieniu od swego ojca, kucharza Jacquesa Larue, nazywany Jacquotem, czyli Kubusiem, nie był już wcale taki mały. W lutym miał skończyć trzynaście lat. Przez ostatni rok z psotnego malca o płowej czuprynie wyrósł na barczystego młodzieńca. Jego oczy widziały niejedno, lecz że nie o wszystkim mógł mówić, stał się powściągliwy i milczący. Mniej czasu poświęcał na swawole z koleżkami, wolał przebywać ze swoim opiekunem, księdzem Edgeworthem de Firmont, który niedawno wyzdrowiał z ciężkiej choroby i wciąż potrzebował pomocy.

Wygnany król Francji Ludwik XVIII, wyjechał stąd w końcu lipca zeszłego roku. Miała to być niedługa podróż. Jego Wysokość zamierzał spotkać się w Szwecji ze swym bratem, hrabią d’Artois, przebywającym na emigracji w Anglii. To spotkanie miało na celu ustalenie wspólnych planów działań dyplomatycznych wymierzonych przeciwko Napoleonowi Bonapartemu. Dążył on do przyjęcia korony cesarskiej, a rodzina królewska niezmiennie uważała go za uzurpatora. Wyjazd z Warszawy miał też pomóc Ludwikowi odzyskać równowagę po wstrząsie, jakiego doznał w wyniku tak zwanej „afery marchewkowej”, czyli próby zamachu na królewskie życie podjętej przez nieznanych sprawców, których narzędziem stał się karczmarz Coulon.

Niestety, przebywając w Szwecji, król otrzymał wiadomość z Prus, że do Warszawy nie wolno mu już powrócić. Znowu stał się tułaczem. Chcąc nie chcąc, podążył do kurlandzkiej Mitawy, do pałacu przeznaczonego mu na siedzibę przez rosyjskiego cara.

Tymczasem koronacja Napoleona stała się faktem, co jeszcze pogorszyło pozycję Bourbonów w Europie. W początkach roku 1805 rozeszły się pogłoski, że car umieści Ludwika w Kijowie. Troską pozostałych w Warszawie dworzan wraz z królewską małżonką, Marią Józefiną, i bratanicą – księżną d’ Angoulȇme, stało się przede wszystkim zdobycie środków finansowych na to, aby dołączyć do króla, gdziekolwiek się on znajdzie.

Siedziba dworu, pałac, zwany dawniej pałacem Kazanowskich, sprawiałby smutne wrażenie na odwiedzających, gdyby nie to, że nikt go właściwie nie odwiedzał, prócz wierzycieli żądających zapłaty, a tych markiz de Bonnay miał zwyczaj przyjmować na podwórcu lub w oficynie. W komnatach panowało lodowate zimno, bo oszczędzano na opale. Wystawne obiady z wykwintnych dań zastąpiły skromne lecz pożywne potrawy, podawane Ich Wysokościom, podczas gdy większość dworzan zadowalała się miską kaszy zjedzoną na chybcika w kuchni. Kiedy Jacquot przypominał sobie, że zaledwie rok temu kucharze gotowi byli zapłacić każdą cenę ogrodnikowi, który podjął się w środku zimy wyhodować świeży groszek, zdawało mu się, że miało to miejsce w jakimś innym, nieistniejącym już świecie. A przecież przyszłość rysowała się jeszcze gorzej.

Przybity niewesołymi myślami, Jacquot zmierzał do przypominającej klasztorną celę izdebki, którą zamieszkiwał jego opiekun. Ksiądz Edgeworth de Firmont był z pochodzenia Irlandczykiem. Dawniej spowiednik Ludwika XVI, którego odprowadził aż na szafot, później posługiwał w tej roli Ludwikowi XVIII, by teraz, pod jego nieobecność, służyć duchową pomocą królowej i księżnej. Wciąż osłabiony po ostatniej chorobie, mimo wszystko przygotowywał się do podróży, uważał bowiem, że jego miejsce jest przy boku króla.

– Wejdź, synu! – powiedział słabym głosem, kiedy Jacquot uchylił drzwi.

Duchowny siedział przy stole, trzymając w ręku zapisany papier.

– Usiądź – wskazał chłopcu krzesło naprzeciwko siebie. – Wezwałem cię tu – rzekł ksiądz – ponieważ sporządziłem testament.

Dostrzegł chyba jakiś gest Jacquota, który wziął za protest, więc dodał:

– Nie, nie próbuj przekonywać mnie, że to niepotrzebne. Przemyślałem wszystko. Czasy są niepewne, a przy moim stanie zdrowia mogę nie przeżyć podróży, która mnie czeka. Dlatego sporządziłem testament – powtórzył. – Chcę pokazać ci go zawczasu, bo w innym wypadku… mógłby cię zdziwić. Czuję, że muszę się przed tobą wytłumaczyć z pewnych decyzji…

– Ależ, Monsieur l’Abbé*! Przede mną nie musisz tłumaczyć się z niczego!

– Powinienem ci to wyjaśnić – ksiądz potrząsnął trzymanym w dłoni papierem. – Otóż, gdy testament zostanie otwarty po mojej śmierci, czytający go dowiedzą się, że wszystkie ruchomości i nieruchomości zapisuję memu wiernemu słudze Boussetowi. Ludzie będą się dziwili, dlaczego całkowicie pominąłem ciebie, którego wychowałem i który byłeś mi tak oddany. Być może powstaną jakieś plotki… Będziesz czuł gorycz i żal do niewdzięcznego starca…

– Monsieur l’Abbé, masz o mnie złe mniemanie! – zawołał Jacquot ze łzami w oczach. – Ja przecież wiem, że nie jesteś mi nic winien!

– To nieprawda – duchowny pokręcił głową. – Mam wobec ciebie ogromny dług wdzięczności i spłacę go, choć prócz nas dwóch nikt nie będzie o tym wiedział.

Otworzył szufladę biurka i wyjął stamtąd wypchaną sakiewkę.

– Oto przypadająca na ciebie część mojego majątku. Jest tu złoto, nieco kosztowności, a także papiery i obligacje, których wartość możesz sprawdzić u bankiera. Wszystko to przekażę ci już dzisiaj, wszakże pod jednym warunkiem.

– Jaki to warunek? – zapytał Jacquot.

– Czytaj! – Ksiądz wyjął z sakiewki złożony w kostkę dokument i podsunął go chłopcu.

Jacquot rozprostował go i odczytał na głos:

– Ja, Henry Essex Edgeworth de Firmont, urodzony w Edgeworthstown w Irlandii, lat sześćdziesiąt mający, będąc w pełni sił umysłowych, oświadczam, iż połowę mego ruchomego majątku przekazuję Jacquesowi Larue młodszemu, urodzonemu w Nantes, a obecnie liczącemu lat niespełna trzynaście, z zamiarem zapewnienia mu koniecznych środków dla pozostania w Warszawie i wypełnienia powierzonej mu misji. Dan w Warszawie, w styczniu roku 1805. Podpisano: Edgeworth de Firmont.

– Rozumiesz, chłopcze – ksiądz zwrócił się do oszołomionego Jacquota – iż akt taki jest konieczny na wypadek, gdyby ktoś zauważył, że dysponujesz kwotami zbyt wielkimi w twojej sytuacji, i usiłował sprawdzić, jaką drogą wszedłeś w ich posiadanie. Wtedy – i tylko wtedy – możesz okazać ten papier. W innym razie trzymaj go dla siebie.

– Ale tu nie jest napisane, jaką mi zlecono misję – zauważył Jacquot.

– Słuszne spostrzeżenie – rzekł ojciec Edgeworth. – Jest to bowiem zadanie tak poufne, że nie śmiem powierzyć go kartce papieru. Dlatego nadstaw teraz uważnie ucha – gestem pokazał chłopcu, że ma przysunąć się bliżej, i wyszeptał: – Masz odzyskać wielką pieczęć Francji. Obiecałeś mi to, kiedym był chory. Pamiętasz?

– Pamiętam, mon père*.

– I przysięgniesz, że dołożysz wszelkich starań, by ją odnaleźć?

– Przysięgam.

Czternastego stycznia w samo południe przy dźwięku dzwonów liczny kondukt pogrzebowy wyruszył z Warszawy na Powązki. Na przedzie szło duchowieństwo, za nim jechał czarny karawan ciągnięty przez cztery kare konie, przybrane bogato, lecz ze smakiem. Kareta, którą wybierał się w ostatnią drogę Walenty Gagatkiewicz herbu Lilioróg, była równie wytworna jak jego poprzednie ekwipaże, gdyż doktora zawsze kojarzono z najwykwintniejszym gustem. Za karawanem podążała rodzina, a dalej liczni przyjaciele zmarłego: członkowie Towarzystwa Przyjaciół Nauk, warszawscy lekarze, uczeni i artyści, a także przedstawiciele magistratu i władz pruskich. W krytych powozach orszakowi towarzyszyły eleganckie damy i panowie z najlepszego towarzystwa.

Po drodze rozmawiało się tu o zdolnościach i cnotach przedwcześnie zmarłego lekarza: o jego przyjemnej, czystej i dźwięcznej wymowie, doskonałej pamięci, obszernej wiedzy, artystycznym smaku i dowcipie. Wspominano jego biegłą znajomość wielu języków i oczytanie w światowej literaturze, której znaczne fragmenty recytował z pamięci. Mówiono o tym, że ze swobodą i na poczekaniu tworzył wiersze po polsku, francusku lub po łacinie. Że dla wielu dygnitarzy chlubą było znać tak wybitnego człowieka.

Na końcu konduktu, głowa przy głowie, maszerowali kupcy, szynkarze i rzemieślnicy z Piwnej, Świętojańskiej, Gołębiej. W swych niedzielnych strojach szły przekupki z rynku Starego Miasta i ubogie babki koszykowe spod Bramy Krakowskiej. Tu nie mówiło się o ogładzie i oczytaniu zmarłego. Cała ta rzesza przejęta była do głębi śmiercią swego dobroczyńcy. Na twarzach malowały się uczucia żalu i wdzięczności, bo każdy z tych ludzi myślał o dobroci doktora, litości, troskliwej opiece, pomocy niesionej bez względu na zapłatę, jego hojnym wsparciu ubogich.

Marcin szedł u boku profesora Magiera. W milczeniu wspominali własne spotkania ze zmarłym. Myślom tym towarzyszył miarowy tupot wielu stóp.

Zaraz za rogatkami kondukt nagle zetknął się z innym, zmierzającym w tym samym kierunku pochodem. Lecz cóż to był za pochód! Wydawał się jakąś upiorną karykaturą wytwornego orszaku pogrzebowego doktora Gagatkiewicza. Na czele zamiast księży w żałobnych kapach* paradowały jakieś nieforemne larwy, całe spowite w strzępy aksamitów i złotogłowi, niegdyś drogocennych, teraz całkiem zetlałych i brudnych. Jeden z takich stworów ciągnął wózek nakryty burą tkaniną, na którym spoczywało owinięte w całun ciało. Za pojazdem kłębił się gęsty tłum obdartusów i kalek. Szli garbaci i bezręcy, inwalidzi o kulach i poruszający się na drewnianych wózkach, brudni i bosi, z bliznami, wrzodami i śladami odmrożeń wyzierającymi z dziur w łachmanach. Jednak w twarzach ich dostrzegało się tę samą powagę, jaka cechowała żałobników za karawanem.

Na widok dziwacznego pochodu ministrant niosący krzyż zatrzymał się. Konie niespokojnie zastrzygły uszami i zaczęły parskać. Żałobnicy, przejęci zgrozą, wpatrywali się w widmowy kondukt, który bez przeszkód celebrował swój rytuał. Zawodząc jakąś monotonną pieśń, przeciął drogę pogrzebowi Gagatkiewicza i wszedł w bramę cmentarną, po czym skierował się ku najodleglejszym kwaterom, gdzie w zbiorowych grobach chowano biedaków.

– Co to było? – zapytał Marcin wstrząśnięty niezwykłym widokiem.

– Zapewne pogrzeb królowej żebraków – odparł pan Magier. – To, że Jagusia spocznie w dole dla ubogich, nie oznacza, że wierni poddani nie mogą jej oddać ostatniego hołdu.

 

Cmentarz Powązkowski ulokowany na uboczu, za miastem, przypominał ciche wiejskie cmentarzyki. Położony był na piaszczystej wydmie, po której zwłaszcza w zimie hulał lodowaty wiatr. Maleńki kościółek kryty holenderską dachówką, bez wież i z płaską fasadą pozbawioną wszelkich ozdób, sprawiał niezwykle skromne wrażenie.

Uczestnicy pogrzebu instynktownie starali się stanąć jak najciaśniej, by uchronić się od mroźnych podmuchów. Nad grobem przemówił ksiądz Onufry Kopczyński, przyjaciel zmarłego, który ze wzruszeniem wspominał, jak doktor Gagatkiewicz wyleczył jego oczy, gdy zagrożony był całkowitą utratą wzroku. Kiedy poświęconą trumnę spuszczono do wykopanego w zmarzniętej ziemi dołu, żałobnicy zaczęli się rozchodzić.

– Jegomość! – szepnął Marcin do pana Magiera. – Wydawało mi się, że wśród tych maszkar idących za pogrzebem Jagusi widziałem pewnego rudego człowieka w kurtce od munduru. Myślę, że to tamten, który w zeszłym roku namawiał Coulona, żeby otruł hrabiego de Lille.

– Jesteś pewien?

– Nie wiem… Może mi się zdawało.

Rozmowę przerwał im doktor Lafontaine, który złożywszy kondolencje wdowie i rodzinie zmarłego, podszedł do profesora.

– Niepowetowana strata! – rzekł do niego Magier. – Nie zdążyłem nawet… – nie dokończył, tylko pokręcił głową.

Lafontaine westchnął.

– To praffda. Miał zaledwie pięczdzieszont pięcz lat.

– Czy waszmość wiesz, na co umarł? – zapytał pan Antoni, a Marcinowi wydawało się, że słyszy w jego głosie nutę niepokoju.

– Dzifna sprawa – chrząknął Lafontaine. – Nietypoffa. Diabel porwaj! – zawołał i szybko przeprosił, bo nie wypadało używać przekleństw w poświęconym miejscu.

– Czy pan ma jakieś wątpliwości? – natychmiast zareagował Magier, jakby sam żywił podejrzenia. – Czy coś wskazuje, że śmierć mogła nastąpić… z rąk innej osoby?

Marcin spojrzał na profesora ze zdziwieniem.

– Śmierć bez wątpienia nastąpiła z przyczyn naturalnych – rzekł Lafontaine powoli, przechodząc na francuski. – Jest to tak samo pewne, jak to, że zmarły musiał doznać wcześniej gwałtownego wstrząsu nerwowego. U osób jego kompleksji doznania takie skutkują zwykle nagłymi uderzeniami krwi do mózgu, które w skrajnych przypadkach mogą mieć efekt śmiertelny.

– Lecz co się mogło wydarzyć? Czy wiadomo, jak spędził ten ostatni wieczór?

– Dowiedziałem się od żony, że w nocy wezwano go do umierającego dziecka. Swoim zwyczajem wybrał się bez zwłoki. Powrócił po kilku godzinach, lecz bardzo zmieniony. Mowę miał bełkotliwą i z trudem władał kończynami. Był jednak całkiem świadomy. Przewidział, że w tym stanie nie ma już dla niego ratunku, ale do końca zachował właściwy sobie spokój i pogodę… – tu doktor Lafontaine przerwał, wydobył z kieszeni chusteczkę i wytarł zaczerwieniony nos. – Kiedy przybyłem, wezwany na pomoc przez rodzinę, nie mógł już mówić. Lecz odnoszę wrażenie, że usilnie pragnął mi coś przekazać… Aż do ostatniej chwili.

– Żonie także nie zdążył powiedzieć, co go spotkało?

– Nie, dał tylko do zrozumienia, że chorego dziecka tak naprawdę wcale nie było, a ktoś wyciągnął go z domu w innym celu.

Marcin dostrzegł, że ta ostatnia informacja jeszcze bardziej poruszyła pana Magiera.

– Jest i druga dziwna okoliczność – dodał w zadumie doktor Lafontaine. – Nie wiem, czy pan słyszał, że nieboszczyk zwykł był zapisywać w skrócie przypadki wszystkich swoich pacjentów w skrupulatnie prowadzonych dziennikach. Otóż jejmość Gagatkiewiczowa zaraz po jego zgonie przekazała owe dzienniki przyrodniemu bratu doktora, gdyż mogły mu się przydać w prowadzeniu praktyki. Dziś w drodze na cmentarz rozmawiałem z doktorem Filipeckim. Powiedział mi, że brakowało wśród nich ostatniego notatnika, który, tak się składa, sam widział w rękach brata na dzień przed śmiercią. Filipecki wraz z żoną i pasierbami doktora przeszukał jego odzież, torbę, gabinet, wnętrze karety, wreszcie całe mieszkanie – na próżno. Notes, w którym nasz drogi Walenty zapisał ostatni dzień swego życia, a który być może zawiera także tajemnicę jego śmierci, przepadł bez śladu.

 

– Pan życzył sobie mnie widzieć?

Młodzieniec leżący w łóżku wepchnął do ust trzymanego w dłoni daktyla, oblizał palce i błyskawicznie chwycił z komódki zielone okulary. Wcisnął je sobie na nos, po czym zaczął pospiesznie zapinać koszulę, nieprzystojnie odsłaniającą nagi tors.

– Mój Boże, co za zaszczyt! – wołał przy tym z entuzjazmem, który pan Magier odebrał jako nieco przesadny. – Jakąż łaskę mi waszmość uczynił, zawitawszy w moje skromne progi!

Nerwowym gestem wygładził kołdrę, strącając z niej na ziemię stos papierów, i mówił dalej, jak w gorączce:

– Proszę, proszę siadać! Marcinku, podaj panu krzesło! Jestem tak wdzięczny, że gotówem dłonie waszmość panu całować!

Wykonał taki gest, jakby chciał zrealizować swoją groźbę. Pan Magier na wszelki wypadek założył ręce za siebie.

– Cóż znowu, nie trzeba… – rzekł zakłopotany. – Rad byłem spełnić prośbę Marcina i odwiedzić waćpana. Niech mi będzie wolno na wstępie wyrazić wielki żal, że spłonął teatr pański, dzieło tak udane i tak, nie waham się użyć tego słowa, genialne.

– Furda* teatr! – zawołał Kuparenko, odrzucając grubą grzywę włosów na plecy. – Zrobię nowy! Nie za rok, nie za dwa, to za dziesięć lat! Wiem już, jakie błędy poczyniłem w konstrukcji i jak cały mechanizm mógłby działać lepiej i sprawniej! Naszkicowałem to sobie… o tu… – sięgnął pod łóżko, wyciągnął plik papierów i zaczął je przerzucać. – A zresztą nieważne! Na to jeszcze przyjdzie czas – powiedział. – Chciałem się z panem skonsultować w innej sprawie.

– Słucham pana – skłonił się profesor Magier.

– Chcę zbudować balon!

– A! To mnie cieszy.

– Przestudiowałem pańskie wycinki i rysunki pańskiego brata. Wyliczyłem, ile kosztowałby balon z impregnowanego jedwabiu. Nie stać mnie na taki. Lecz przyszła mi do głowy pewna myśl! – Znów sięgnął pod łóżko, poszperał tam i wyciągnął jakąś pomiętą bibułkę. Dmuchnął w nią i papier wydął się, tworząc okrągłą czaszę. Kuparenko dmuchnął jeszcze raz, tym razem mocniej, a papierowa kula uniosła się i poleciała w stronę Magiera.

Uczony złapał ją zręcznie i dokładnie obejrzał. Była sklejona z pasków cienkiej bibułki, przypominających ćwiartki pomarańczy.

– Co waszmość o tym myślisz? – Kuparenko z ekscytacji nie mógł usiedzieć w łóżku. Skoczył ku profesorowi, nie dbając o to, że świecąc spod koszuli gołymi łydkami, może urazić jego delikatność. – Tani materiał! Mamy tu tego na kopy! Po każdym przedstawieniu zostają afisze, drukowane na porządnym, mocnym papierze. Gdyby tak skleić ze sobą te wielkie płachty w jedną czaszę?!

– W zasadzie nie widzę przeciwskazań. W końcu bracia Montgolfier również zaczynali od balonów z papieru. Ale w naszych warunkach atmosferycznych? – w panu Magierze doszedł do głosu meteorolog. – Bo ja wiem?

– Zabezpieczyłbym go gumą, tak samo jak zabezpiecza się tkaninę – wyjaśnił sztukmistrz. – Nie widzę powodu, dla którego nagumowany papier miałby być gorszym tworzywem niż nagumowany jedwab.

– Są to, mimo wszystko, materiały o różnej elastyczności – pan Antoni nie był do końca przekonany. – A co ty myślisz, Marcinku?