Ucieczki z PRL - Jarosław Molenda - ebook

Ucieczki z PRL ebook

Jarosław Molenda

3,6

Opis

Grupa osób opuszczających PRL na skutek selektywnego prześladowania (tak precyzuje się definicję uchodźcy) była tylko częścią ogółu emigrantów, w okresach wzmożonego odpływu względnie nieliczną. Wobec faktu zablokowania drogi swobodnej emigracji, osoby, które z różnych względów nie widziały możliwości dalszego życia w Polsce Ludowej, podejmowały decyzję o wydostaniu się z kraju nielegalnie. Jednak niewielka tylko część wychodźców angażowała się na obczyźnie w działania na rzecz zmian politycznych w Polsce. Najważniejsze jest to, że bezprecedensowa ingerencja państwa w życie społeczne, nawet w sprawy uważane za całkiem prywatne, uczyniła politycznymi wiele motywów niepolitycznych, a przynajmniej nadała takim ucieczkom polityczny wymiar.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Wstęp

Jed­nym z ele­men­tów sys­temu komu­ni­stycz­nego w Pol­sce było ode­bra­nie oby­wa­te­lom moż­li­wo­ści wyjazdu z kraju. Zamknię­cie gra­nic pań­stwa i izo­la­cja od wpły­wów zewnętrz­nych miały pro­wa­dzić do prze­ję­cia przez wła­dzę peł­nej kon­troli nad spo­łe­czeń­stwem. Kom­po­zy­tor Zyg­munt Myciel­ski nie mógł zro­zu­mieć: „jak może taki kraj funk­cjo­no­wać, w któ­rym mini­ster spraw wewnętrz­nych zaj­muje się tak drob­nymi spra­wami jak mój pasz­port do Monaco”1.

W wyniku bała­ganu – przy­naj­mniej przez kilka pierw­szych powo­jen­nych mie­sięcy – osoba cywilna mogła legal­nie opu­ścić Pol­skę na pod­sta­wie pole­ce­nia wyjazdu wysta­wio­nego przez jedno z mini­sterstw, w prak­tyce zaś hono­ro­wano dele­ga­cje wysta­wione przez różne urzędy pań­stwowe i insty­tu­cje zgoła do tego nie­upraw­nione. W grud­niu 1945 roku Pol­ska Misja Repa­tria­cyjna w Ber­li­nie dono­siła, że w Niem­czech znaj­dują się osoby, które prze­kro­czyły gra­nicę z prze­pustką wysta­wioną przez PCK, Pol­ski Zwią­zek Zachodni, a nawet… Kawiar­nię War­szaw­ską w Wał­brzy­chu2.

Nie­któ­rzy nie­moż­ność swo­bod­nych wyjaz­dów z Pol­skiej Rze­czy­po­spo­li­tej Ludo­wej zapa­mię­tali jako szcze­gól­nie dole­gliwą. Joanna Chmie­lew­ska nie mogła zapo­mnieć snu, który przy­śnił się jej i kilku innym oso­bom pod­czas wycieczki z PRL na Zachód: że stra­cili pasz­porty i pie­nią­dze, nie mogą więc wró­cić. Podobne kosz­mary – o nie­moż­no­ści wyjazdu lub powrotu – przy­ta­cza wiele osób:

„Przez pierw­szych kilka lat po przy­jeź­dzie do Sta­nów, kiedy już mi się uda­wało zasnąć, bo bez­sen­ność męczyła – przy­zna­wał emi­grant stanu wojen­nego Janusz Gło­wacki – dopa­dał mnie cią­gle ten sam kosz­mar: jecha­łem na chwilę do Pol­ski, a kiedy mia­łem już wra­cać, odbie­rano mi pasz­port. Opo­wie­dzia­łem sen paru zna­jo­mym i się oka­zało, że to był kla­syk. Wszyst­kim co do jed­nego emi­grantom, z Cze­sła­wem Miło­szem włącz­nie, to się kie­dyś przy­śniło”3.

Jakże zna­mienna jest scena z kul­to­wego filmu fabu­lar­nego Miś Sta­ni­sława Barei, w nie­wiel­kim tylko stop­niu kolo­ry­zu­jąca rze­czy­wi­stość. Przy wrę­cza­niu owego bez­cen­nego doku­mentu padają nie­mal sakra­men­talne dla obrzę­do­wo­ści PRL doby Gierka słowa:

Lądy i morza prze­mie­rzam Kulę ziem­ską z otwar­tym czo­łem Pol­ski mam pasz­port na sercu (…) Skąd go wzią­łem? A wzią­łem go z dumy i trudu Ze znoju codzien­nej pracy Ze stali, żelaza i węgla […]4.

Zna­cze­nie cen­nego dosłow­nie i w prze­no­śni doku­mentu opi­sy­wał w zabawny spo­sób Hen­ryk Gryn­berg: „Pasz­port, za który, jadąc do Izra­ela, zapła­ci­łem pięć tysięcy – moje trzy mie­sięczne gaże – ważny był na pięć lat, ale musia­łem grzecz­nie popro­sić, żeby wła­dza mi go znów łaska­wie dała do rąk, i zapła­cić jesz­cze trzy tysiące nie wia­domo za co. I znów cze­kać dwa mie­siące w nie­pew­no­ści, czy wła­dza mnie jesz­cze lubi, czy już nie. A potem z wielką ulgą parę godzin w kory­ta­rzu. Otwie­rają się drzwi, wła­dza, w gar­ni­tu­rze z pań­stwo­wej kon­fek­cji, wycho­dzi, zamyka za sobą drzwi na klucz i pół godziny nikogo nie ma.

– To nic, poczeka się – mówi lojal­nie jeden z peten­tów.

Wła­dza wraca i wska­zuje pal­cem atrak­cyjną kobietę. Wcho­dzą i znów mija pół godzinki.

– Lubi sobie poga­dać z kobitką… – mówi z wyro­zu­mia­łym uśmie­chem drugi petent.

Naresz­cie moja kolej. Nie­śmiało uchy­lam drzwi. Jesz­cze raz się w progu upew­niam, czy można. Pod­cho­dzę, miękko stą­pa­jąc, kładę na biurko wezwa­nie, dowód oso­bi­sty i kwit, że bank raczył przy­jąć moje trzy tysiące. I patrzę jasnym spoj­rze­niem szcze­rze pod­da­nego, któ­remu można cał­ko­wi­cie zaufać.

– Pod­pis? Bar­dzo pro­szę! Może bar­dziej czy­telny? Czego tylko uko­chana wła­dza sobie zaży­czy. Przy­trzy­mu­jąc kie­szeń na lewej piersi jak serce, bie­gnę do tram­waju, bo jesz­cze tyle trzeba zała­twić. Mach­ną­łem przy­jaź­nie do motor­ni­czego, żeby chwilę pocze­kał, a on ruszył naj­szyb­ciej, jak tylko mógł. Dogo­ni­łem, wsko­czy­łem na sto­pień – auto­ma­tyczne drzwi były jesz­cze rzad­ko­ścią – wtem gwiz­dek, tram­waj ze zgrzy­tem przy­staje, z jezdni kiwa na mnie pal­cem mili­cjant.

– Dowód oso­bi­sty!

– Nie mam.

– Nie macie dowodu oso­bi­stego? To nie­do­brze, pozwól­cie ze mną!

– Ale mam pasz­port…

– Jak to pasz­port? – zdzi­wił się mili­cjant. Ostroż­nie wziął go w rękę, jesz­cze ostroż­niej otwo­rzył, pierw­szy raz coś takiego widział.

– W porządku – mówi, salu­tu­jąc z uzna­niem. – Może pan wsia­dać”5.

Lata 1949–1955 cha­rak­te­ry­zu­jące się zaostrze­niem sto­sun­ków Wschód–Zachód, a w kraju roz­krę­ca­niem tak zwa­nej walki kla­so­wej, zna­la­zły swoje odbi­cie także na gra­ni­cach pań­stwa. Pod­po­rząd­ko­wana z dniem l stycz­nia 1949 roku Mini­ster­stwu Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego for­ma­cja Wojsk Ochrony Pogra­ni­cza miała ści­śle współ­pra­co­wać z orga­nami bez­pie­czeń­stwa. Wydane w tym cza­sie prze­pisy, zarówno MPB, jak i Głów­nego Inspek­to­ratu Ochrony Pogra­ni­cza, naka­zy­wały bez­względne nasi­le­nie służby na zagro­żo­nych odcin­kach, wzmo­że­nie czuj­no­ści i walki z wszelką prze­stęp­czo­ścią gra­niczną, bez­względne prze­strze­ga­nie przez lud­ność pogra­ni­cza i osoby prze­by­wa­jące cza­sowo prze­pi­sów gra­nicz­nych6.

PRL-owski pasz­port i ksią­żeczka walu­towa autora

Jed­nostki nad­rzędne wzmo­gły kon­trole służb gra­nicz­nych, zwra­ca­jąc uwagę na metody i efekty peł­nie­nia służby przez żoł­nie­rzy zarówno na gra­nicy zie­lo­nej, jak i na przej­ściach gra­nicz­nych. Posze­rzono znacz­nie dzia­łal­ność służb w głąb strefy nad­gra­nicz­nej przez kon­trolę ruchu lud­no­ści, zwłasz­cza na szla­kach komu­ni­ka­cji dro­go­wej i kole­jo­wej, wylo­tach dróg z miej­sco­wo­ści itp. Ści­słą kon­trolą objęto wcza­so­wi­czów i tury­stów w gór­skich i nad­mor­skich miej­sco­wo­ściach7.

Wyjazd lub przy­jazd do Pol­ski był moż­liwy tylko dla pew­nej grupy ludzi uprzy­wi­le­jo­wa­nych lub tych, któ­rzy z wielu innych powo­dów byli nie­zbędni do zała­twie­nia waż­nych dla funk­cjo­no­wa­nia pań­stwa spraw. „Wysi­łek jazdy za gra­nicę do tylu bli­skich jest dla mnie za duży – przy­zna­wał Zyg­munt Myciel­ski. – Moja neu­ra­ste­nia za duża. Gania­nie za dewi­zami, pasz­por­tem – ponad moją codzienną ener­gię. Repre­zen­to­wa­nie tam cze­goś, sie­bie, który jestem już zbyt inni niż oni, też ponad moje siły.

A może to tylko wypad­kowa ambi­cji i leni­stwa? Sam nie wiem. Czę­sto mam uczu­cie przed­wcze­śnie zwięd­nię­tego na skle­rozę. Zbyt dobrze wiem, jak trzeba się czuć, żeby mieć ochotę na wyda­wa­nie z sie­bie tego wysiłku, który na Zacho­dzie jest chle­bem powsze­dnim”8.

Zawzię­tość, z jaką wła­dze komu­ni­styczne ści­gały próby ucieczki i uszczel­niały gra­nice, sta­wia­jąc setki kilo­me­trów ogro­dzeń i bro­nu­jąc plaże, a także blo­ku­jąc prze­pływ infor­ma­cji i na wszel­kie spo­soby znie­chę­ca­jąc oby­wa­teli do wyjazdu, wska­zuje, że celem zamknię­cia było nie tylko unie­moż­li­wie­nie nie­po­żą­da­nych wyjaz­dów, ale i usu­nię­cie ich poza hory­zont dzia­łań wyobra­żal­nych. Ucieczka z PRL miała być w tak oczy­wi­sty spo­sób nie­moż­liwa, że aż trudna do pomy­śle­nia9.

Widoczny ślad po murze ber­liń­skim

W kwe­stii zagra­nicz­nych wyjaz­dów lite­rat Janusz Gło­wacki przy­zna­wał, że: „[…] jeżeli się komuś w kraju zde­cy­do­wa­nie nie podo­bało, czyli go nie wypusz­czali, a on mimo to odczu­wał taką potrzebę, to moż­li­wo­ści były dwie. Pierw­sza – nie­kon­wen­cjo­nalna, czyli wspo­mniany skok z wyciecz­ko­wego statku u wybrzeży szwedz­kich, bagaż­nik dyplo­ma­tycz­nego samo­chodu i parę innych, upa­mięt­nio­nych w ber­liń­skim Muzeum Ucie­czek. […]

Dru­gim spo­so­bem wyjazdu, na który się decy­do­wała więk­szość spo­łe­czeń­stwa ze względu na niską spraw­ność fizyczną, zły stan zdro­wia i prak­tycz­nie brak ryzyka, było uda­wa­nie, że im się w Pol­sce podoba albo przy­naj­mniej dosyć podoba. Oczy­wi­ście nie było to zaję­cie przy­jemne, bo w grę wcho­dziły moralne roz­terki i dyle­maty”10.

Aby jed­nak uciec z socja­li­stycz­nego raju, śmiał­ko­wie imali się naj­róż­niej­szych spo­so­bów, na przy­kład Jacek Telus, dłu­go­włosy muzyk pun­kroc­kowy, zdo­był zezwo­le­nie na wyjazd na wczasy w Buł­ga­rii, skąd w prze­bra­niu kobiety, z prze­ro­bio­nym nie­miec­kim pasz­por­tem narze­czo­nej, posta­no­wił prze­do­stać się do RFN:

„Zde­spe­ro­wany wyją­łem jej pasz­port z torebki – wspo­mi­nał – i bez pyta­nia, po kry­jomu, przy noc­nej lampce zaczą­łem żyletką wyci­nać brzegi jej zdję­cia. Potem udało się jakoś wsa­dzić moją czarno-białą kobiecą foto­gra­fię pod nity. Zdję­cie w nie­miec­kim pasz­por­cie miało na brze­gach kar­bo­wane paski i odpo­wied­nie dziurki. Te paski odci­sną­łem kor­kiem od kawy Nescafé, dziurki – szpilką. Pie­czątkę odbi­łem dzie­się­cio­fe­ni­gową monetą. […] Ręce mi się trzę­sły, kiedy poda­wa­łem pasz­port pogra­nicz­ni­kowi. Huk przy­sta­wia­nej w nim pie­czątki będę pamię­tał do końca życia.

Kiedy wylą­do­wa­łem w Düsseldorfie i usta­wi­łem się w ogonku do okienka, w myślach powta­rza­łem sobie jedno jedyne zda­nie: Asil bitte – azyl, pro­szę. Oblał mnie pot, kiedy młody żoł­nierz pod­niósł mój pasz­port pod świa­tło jarze­niówki. Już chcia­łem powie­dzieć: «Asil bitte», ale słowa zamarły mi w gar­dle. Nie mogłem wydo­być głosu. A on tylko popa­trzył na mnie i uśmiech­nął się. Do dziś nie wiem, dla­czego mnie wtedy nie zatrzy­mał. Wska­zał tylko ręką hol lot­ni­ska”11.

Mówiąc o emi­gran­tach, o wygnań­cach, trudno zna­leźć wspólny mia­now­nik dla wszyst­kich sytu­acji, pro­po­no­wać uogól­nie­nia, for­mu­ło­wać powszechne zasady. Nie ma tu jed­na­ko­wych reguł. Co bowiem łączy budow­lańca wyko­nu­ją­cego naj­gor­szą robotę z pisa­rzem, któ­remu powio­dło się na Zacho­dzie? Pra­wie nic. Dzieli ich otchłań. A prze­cież nie idzie tylko o warunki mate­rialne, o wille i samo­chody, o spo­kojne dni, nie­za­trute pośpiesz­nymi rachun­kami robio­nymi na ser­wet­kach, obli­cze­niami, z czego będzie się żyło za dwa dni… Cho­dzi o tyle innych rze­czy.

Waż­niej­sze są warunki duchowe pracy arty­stów prze­by­wa­ją­cych poza ich macie­rzy­stym kra­jem, ale i tu nie ist­nieją reguły obo­wią­zu­jące wszyst­kich emi­gran­tów. Jedni giną na wygna­niu, inni znaj­dują tam dobre warunki dla swo­jej pracy. Ktoś powie, że małe talenty więdną na emi­gra­cji, wiel­kie – roz­kwi­tają, ale i to nie zawsze będzie trafne. Kul­tura pol­ska jed­nak, trzeba to powie­dzieć, na ogół nie­źle sobie radziła z feno­me­nem emi­gra­cji. Są nawet tacy, co uwa­żają, że pol­scy twórcy wręcz potrze­bują odda­le­nia od nazbyt kolek­ty­wi­stycz­nej, towa­rzy­skiej, zawist­nej ojczy­zny, że, mówiąc lako­nicz­nie, emi­gra­cja dobrze im robi12.

Na przy­kład Witold Gom­bro­wicz bro­nił sta­no­wi­ska, które w emi­gra­cji pozwa­lało dostrzec raczej szansę niż zagro­że­nie. Zda­niem autora Fer­dy­durke wygna­nie daje wol­ność. Póki pol­scy arty­ści sie­dzą u sie­bie w domu, w naszym kraju i mie­ście, krę­pują ich nie­wi­dzialne nici – kon­for­mi­zmu, zwy­czaju, wygody, mimi­kry. Twórcy rzu­ceni poza gra­nice ojczy­zny muszą nato­miast „stać się luź­niejsi, giętsi wobec świata – także dla­tego że ta ope­ra­cja wymaga nie­zmier­nej swo­body ducho­wej, która stała się dla nas, poza gra­ni­cami kraju, moż­liwa”13.

Ogra­ni­cze­nia swo­body podró­żo­wa­nia doty­kały nie tylko człon­ków elit kul­tu­ral­nych, lecz także nauko­wych, a nawet dyplo­ma­tycz­nych we wszyst­kich kra­jach socja­li­stycz­nych. Był wśród nich Ber­told Brecht, któ­rego list napi­sany w latach pięć­dzie­sią­tych do szefa poli­cji gra­nicz­nej w Ber­li­nie, i nie­wy­słany, jest dra­ma­tycz­nym opi­sem miste­rium gra­nicy. Jest też auto­rem powie­dze­nia, że „pasz­port jest naj­szla­chet­niej­szą czę­ścią czło­wieka”14. Oto opo­wieść o ludziach, któ­rzy nie chcieli żyć w takim „raju”.

Z. Myciel­ski, Niby-dzien­nik, War­szawa 1998, s. 18. [wróć]

D. Stola, Kraj bez wyj­ścia? Migra­cje z Pol­ski 1949–1989, War­szawa 2010, s. 31. [wróć]

J. Gło­wacki, Z głowy, War­szawa 2008, s. 191. [wróć]

Zapis ścieżki dźwię­ko­wej filmu fabu­lar­nego Miś, reż. S. Bareja, Pol­ska 1980. [wróć]

H. Gryn­berg, Uchodźcy, War­szawa 2004, s. 49–50. [wróć]

H. Domi­ni­czak, Gra­nice pań­stwa i ich ochrona na prze­strzeni dzie­jów, War­szawa 1997, s. 354. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Z. Myciel­ski, Dzien­nik 1950–1959, War­szawa 1999, s. 295. [wróć]

D. Stola, op. cit., s. 47. [wróć]

J. Gło­wacki, Z głowy, s. 130. [wróć]

J. Telus, Podróż na Wyspy Mig­da­łowe, „New­sweek” 2007, 16 grud­nia, http://pol­ska.new­sweek.pl/pod­roz-na-wyspy-mig­da­lowe,7969,1,1.html; dostęp: 23.08.2014. [wróć]

Panuf­nik. Archi­tekt emo­cji. Roz­mowy o kom­po­zy­to­rze prze­pro­wa­dziła Beata Bole­sław­ska-Lewan­dow­ska, Kra­ków 2014, s. 29. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Dzien­nik 1953–1956, Kra­ków 1988, s. 173. [wróć]

Zob. J.P. Amette, Kochanka Brechta, przeł. A. Węgrzyn, War­szawa 2004, s. 140–141. [wróć]

Kry­styna Buj­now­ska. Ucie­kła mi prze­pió­reczka…

Kry­styna Buj­now­ska

Ucie­kła mi prze­pió­reczka…

„Na pewno zaim­po­no­wały jej tak­sówki i sol­da­te­ska ame­ry­kań­ska. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że pod opieką panów dolara może czeka ją w przy­szło­ści głód i nędza, bo nie zawsze będzie młoda i nie zawsze będzie gwiazdą kaba­retu. Tak podzię­ko­wała wła­dzy ludo­wej za to, że dała jej moż­li­wość uwi­docz­nie­nia swego talentu, a w Pol­sce przed­wrze­śnio­wej pasłaby krowy u kułaka i to samo ją czeka pod opieką panów dolara. Wyko­rzy­stali oni sła­bość dziew­czyny szu­ka­ją­cej lek­kich wra­żeń, ale nas to na duchu nie zała­mie. My potę­piamy takiego wyrodka, który dla dolara zhań­bił swoją ojczy­znę”1.

Tak w poło­wie lat pięć­dzie­sią­tych zeszłego stu­le­cia pisały obu­rzone pra­cow­nice poczty z Łodzi na wieść o tym, że jedna z człon­kiń „Mazow­sza” wybrała „zgniły Zachód”. Jej ucieczka była przy tym swo­istym policz­kiem dla władz, gdyż zespół sta­no­wił wizy­tówkę komu­ni­stycz­nej Pol­ski. Tuż po II woj­nie świa­to­wej kul­tura, jak mówili Rosja­nie, to był front ide­olo­giczny.

W Pol­sce nie miało to aż takiego zna­cze­nia, ale i u nas wła­dza bar­dzo chęt­nie finan­so­wała „rze­czy masowe”. Szcze­gól­nie taki ludowy zespół. Ambi­cją pol­skich władz powo­jen­nych było zro­bić coś powszech­nie dostęp­nego, o cha­rak­te­rze ludo­wym. Któ­ryś z ówcze­snych nota­bli poje­chał do Moskwy i zachwy­cił się aka­de­mic­kim chó­rem im. M. Piat­nic­kiego czy chó­rem Alek­san­drowa. Bie­rut powie­dział: „Musimy mieć coś takiego”2.

W dzi­siej­szych cza­sach ist­nieje przy­mus odnie­sie­nia suk­cesu, który czę­sto okre­śla się „wyści­giem szczu­rów”. W ostrej kon­ku­ren­cji nie ma miej­sca na jaką­kol­wiek sła­bość. „A do tam­tego zespołu tra­fiały dzieci biedne, nie­śmiałe, z masą kom­plek­sów, nie­do­uczone. Dosta­wały od Sygie­tyń­skiego szansę. Ale nikt nie wyma­gał, żeby «zro­biły karierę». Być może wła­śnie dla­tego im się udało” – tak tłu­ma­czy feno­men suk­cesu „Mazow­sza” Anna Mizi­kow­ska w mono­gra­fii o tym zespole3.

„Nasz rząd gło­sił – pisał sławny dyry­gent i kom­po­zy­tor Andrzej Panuf­nik – że zespół roz­wija talenty dziew­cząt i chłop­ców pocho­dze­nia chłop­skiego. W rze­czy­wi­sto­ści więk­szość arty­stów «Mazow­sza» to była mło­dzież inte­li­gencka, pocho­dząca z miast. Z zało­że­nia mieli pie­lę­gno­wać ory­gi­nalną pol­ską sztukę ludową, ale zmu­szano ich rów­nież do wyko­ny­wa­nia poli­tycz­nych pie­śni maso­wych współ­cze­snych kom­po­zy­torów. Występy zwy­kle koń­czyły się pod­nie­sie­niem sple­cio­nych rąk i odśpie­wa­niem hymnu mło­dzieży świata – rodzaju inwo­ka­cji do mark­si­stow­skich bóstw – podob­nego do Mię­dzy­na­ro­dówki”4.

To dla­tego zarzu­cano zespo­łowi, że w zamian za dota­cje na dzia­łal­ność wysłu­guje się pro­pa­gan­dzie ówcze­snego ustroju. Rze­czy­wi­ście „Mazow­sze” zaśpie­wało parę pio­se­nek maso­wych (by wymie­nić utwory O Nowej to Hucie pio­senka czy Uko­chany kraj). Ale czy to było szko­dliwe? A dzięki tym fun­du­szom robiło coś war­to­ścio­wego. Trzeba było, jak to się mówi, „zapa­lić Panu Bogu świeczkę i dia­błu oga­rek”. Takie to były czasy, a zespół zaczął świę­cić triumfy nie tylko w ojczyź­nie.

„We Fran­cji – wspo­mi­nała Irena San­tor – naszym pierw­szym kraju «za żela­zną kur­tyną», był on dosłow­nie roz­chwy­ty­wany przez dzien­ni­ka­rzy, wła­dze, Polo­nię. Miej­scowi Polacy ronili łzy na kon­cer­tach, a z dru­giej strony – nie­mi­ło­sier­nie ata­ko­wali Sygie­tyń­skiego. Za to, że stwo­rzył taki zespół… «dla komuny». Ludzie na ogół nie rozu­mieją, że praw­dziwy arty­sta nie two­rzy dla wła­dzy”5.

W ten spo­sób Tade­usz Sygie­tyń­ski napo­tkał w Pol­sce zwa­nej Ludową ide­alne warunki do reali­zo­wa­nia swo­ich pasji. Oczy­wi­ście ówcze­sne wła­dze nie wsparły go bez­in­te­re­sow­nie, ale – bez względu na motywy – sfi­nan­so­wały „Mazow­sze”. Praw­do­po­dob­nie nikt nie pozy­skałby rów­nie hoj­nego spon­sora ani w II, ani w III Rze­czy­po­spo­li­tej. „Mazow­sze” świet­nie tań­czyło i miało impo­nu­jące stroje. Gdy cho­dziło o nowe kostiumy, Mira Zimiń­ska nie liczyła się z kosz­tami.

Zimiń­ska i Sygie­tyń­ski – kon­cert w War­sza­wie w 1943 roku

„Pomimo obo­wiąz­ko­wych tre­ści poli­tycz­nych obec­nych w każ­dym pro­gra­mie – zauwa­żał cyto­wany przed chwilą Panuf­nik, który sam zresztą też uciekł z Pol­ski – zawsze ich podzi­wia­łem; byli spon­ta­niczni, jak gdyby impro­wi­zo­wali na jakimś wiej­skim festy­nie, a piękno try­ska­ją­cego życiem tańca i śpiewu pod­kre­ślały osza­ła­mia­jąco barwne ludowe stroje. Na sce­nie wyda­wali się zawsze pełni świe­żo­ści i zapału, ale poznaw­szy wielu z nich pod­czas tego tournée, z przy­kro­ścią stwier­dzi­łem, że mimo bar­dzo mło­dego wieku są wyczer­pani zbyt czę­stymi wystę­pami z tym samym pro­gra­mem i podró­żami. Skar­żyli się, że wsku­tek nie­ustan­nego powta­rza­nia reper­tu­aru nie mogą roz­wi­jać swych zdol­no­ści i że gdy tylko zaczy­nają tra­cić mło­dzień­czą świe­żość, zastę­puje się ich młod­szymi wyko­naw­cami, im zaś pozo­staje jedy­nie zająć się naucza­niem lub porzu­cić wybrany zawód”6.

Mimo to mało kto nego­wał twier­dze­nie, że w tam­tych cza­sach „Mazow­sze” było naj­wspa­nial­szym amba­sa­do­rem Pol­ski. Ba, z oka­zji ćwierć­wie­cza jego ist­nie­nia Jerzy Wal­dorff z emfazą napi­sał, że dzięki Sygie­tyń­skiemu zespół „jest na­dal jako świeży kwiat, cho­ciaż tym­cza­sem tyle spraw i ludzi prze­to­czyło się, prze­wa­liło, prze­pa­dło. Naj­dłuż­sze kwit­nie­nie w histo­rii bota­niki”7.

Pań­stwowy Zespół Ludowy Pie­śni i Tańca „Mazow­sze”, dziś imie­nia Tade­usza Sygie­tyń­skiego, powstał pod koniec 1948 roku. Wkrótce do pałacu w Karo­li­nie zaczęły zjeż­dżać grupy mło­dzieży z oko­licz­nych mazo­wiec­kich wio­sek i mia­ste­czek. To ten zespół wykre­ował Lidię Kor­sa­kównę, która potem została zna­ko­mitą aktorką. Jego wycho­wanką była też Irena San­tor.

Pierwsi człon­ko­wie zespołu mieli nie wię­cej niż po szes­na­ście lat. Jedną z nich była nasza boha­terka Kry­styna Buj­now­ska. Gdy została na Zacho­dzie, była już w zespole pra­wie pięć lat, gdyż do „Mazow­sza” została przy­jęta w 1949 roku, po ukoń­cze­niu szes­na­stu lat: „Zda­wa­łam egza­min ze śpiewu, bo z tańca cóż ja mogłam zda­wać, skoro wcze­śniej nie mia­łam żad­nego przy­go­to­wa­nia. Zaśpie­wa­łam po pro­stu pio­senkę, pro­fe­sor Sygie­tyń­ski kazał mi ze słu­chu wystu­kać pewien rytm, po czym powie­dział: «Możesz, dziecko, zostać na próbę na dwa mie­siące, póź­niej zoba­czymy»”8.

Miesz­kańcy Karo­lina, gdzie mie­ściła się sie­dziba zespołu, musieli być dys­po­zy­cyjni na każde życze­nie Sygie­tyń­skich. Na dźwięk dzwonka wszy­scy człon­ko­wie zespołu zbie­gali do baraku, by śpie­wać i tań­czyć – o każ­dej godzi­nie, o któ­rej pan Tade­usz chciał prze­pro­wa­dzić próbę.

„Dla nas był jak ojciec i szli­fo­wał nas podob­nie jak te swoje pio­senki – wspo­mi­nała Irena Wiśniew­ska, jedna z naj­słyn­niej­szych gwiazd «Mazow­sza», póź­niej znana jako Irena San­tor. – Przy­jeż­dża­li­śmy – poko­le­nie wojen­nych dzieci – nie­do­uczeni, czę­sto zanie­dbani, nie­do­ży­wieni. Ambi­cją «Dziadka» było, żeby­śmy otrzy­mali ogładę, nor­malną maturę i jed­no­cze­śnie muzyczne wykształ­ce­nie. […] Sygie­tyń­skiemu zale­żało, żeby­śmy «powy­cho­dzili na ludzi»”9.

Nowo przy­jęty mazow­sza­nin dosta­wał z maga­zynu wszystko: koszulę nocną, szla­frok, pościel, skar­pety, bluzki, spód­nice. Codzien­nie na tablicy ogło­szeń wisiała kar­teczka: „Jutro zakła­damy takie skar­petki, takie spód­niczki…”. Do zespołu przy­jeż­dżała nawet Moda Pol­ska. Brano miarę i szyto ubra­nia i dodatki. To był inny świat. Dzięki Zimiń­skiej i Sygie­tyń­skiemu mazow­sza­nie żyli pod klo­szem.

„Mazow­sze” na początku swego ist­nie­nia – 1949 rok

Dla pod­opiecz­nych Sygie­tyń­skiego ist­niała tylko muzyka, barwy, przy­roda. Nie słu­chali nawet radia, bo jedyny odbior­nik stał w oddziel­nym pomiesz­cze­niu. Sygie­tyń­ski lubił chwa­lić się swo­imi „dziećmi”. Pew­nego razu wśród gości był Julian Tuwim. Pro­fe­sor posta­no­wił popi­sać się talen­tem Lidii Wło­dar­skiej, która miała słuch abso­lutny. Wezwał ją do for­te­pianu i zapy­tał: „«Ile ja ude­rzy­łem dźwię­ków?». Lidzia oczy­wi­ście zawsze wie­działa i powtó­rzyła. Te popisy trwały dość długo. Tuwim nie mógł się nadzi­wić” – wspo­mi­nała Irena San­tor.

„– Pro­szę pani, to jest nad­zwy­czajne, jaki pani ma słuch. Czy to jest moż­liwe, że pani pasała krowy?

– Nie, pro­szę pana. Gęsi…” – odpo­wie­działa rezo­lut­nie dziew­czynka, która uczyła się grać, jak mawiała, na „harl­fie”10.

Kry­styna Buj­now­ska śpie­wała mez­zo­so­pra­nem. Przy­zna­wała, że zarówno ona, jak jej kole­żanki już po pró­bach śpie­wały w poko­jach, ot tak dla zabi­cia czasu. Buj­now­ska tuż przed ucieczką upodo­bała sobie szcze­gól­nie utwór Laura i Filon, do tek­stu zna­nej sie­lanki Fran­ciszka Kar­piń­skiego. Jest to fan­ta­zja na for­te­pian i orkie­strę, skom­po­no­wana przez Fry­de­ryka Cho­pina w 1828 roku. Dzi­siaj można posłu­chać tego utworu w wyko­na­niu „Mazow­sza” choćby na Youtube, a ponad sześć­dzie­siąt lat temu Kry­styna Buj­now­ska bra­wu­rowo zaśpie­wała go a cap­pella w pary­skim stu­diu Radia Wolna Europa.

Pocho­dziła z Legio­nowa, choć po kilku latach pobytu w sto­licy uwa­żała się już za war­sza­wiankę. Do szkoły cho­dziła jed­nak w tej pod­war­szaw­skiej miej­sco­wo­ści. Gdy miała dzie­więć lat zmarła jej matka i musiała prze­nieść się do Puł­tu­ska, gdzie jej bab­cia miała kawa­łek ziemi. Prze­by­wała tam do 1945 roku. O dzie­ciń­stwie mówiła nie­chęt­nie, wiemy jedy­nie, że do 1949 roku wycho­wy­wała się w bar­dzo złych warun­kach. Po prze­pro­wadzce w 1947 roku do War­szawy uczęsz­czała do gim­na­zjum, pra­cu­jąc jed­no­cze­śnie w pry­wat­nym biu­rze jako urzęd­niczka. Szef był z niej bar­dzo zado­wo­lony i nie chciał jej zwol­nić.

Pośrodku Kry­styna Buj­now­ska – jedno z nie­licz­nych zdjęć artystki

Zacznijmy jed­nak od początku. Pew­nego dnia Kry­styna, wra­ca­jąc z pracy, czy­tała gazetę, w któ­rej zoba­czyła ogło­sze­nie o nabo­rze do powsta­ją­cego w Karo­li­nie pod War­szawą zespołu. Nie była jedyna, bo, jak zauwa­żała Mira Zimiń­ska: „[…] nie­ba­wem ta mło­dzież zaczęła zwo­ły­wać się do «Mazow­sza» z całego kraju jak wró­ble, które roz­no­szą wia­do­mo­ści z jed­nego drzewa na dru­gie: nie wia­domo kiedy, a się wszyst­kiego dowie­działy, co trzeba. Dzięki temu już u samego początku mogli­śmy sobie pozwo­lić na selek­cję naj­zdol­niej­szych około stu dwu­dzie­stu dziew­cząt i chłop­ców spo­śród paru tysięcy kan­dy­da­tów”11.

Ponie­waż Kry­styna czuła, że ma do tego powo­ła­nie, posta­no­wiła poje­chać któ­rejś nie­dzieli do Karo­lina. Zapy­tana, czy marzyła o karie­rze sce­nicz­nej, odpo­wia­dała: „Gdy byłam jesz­cze dziec­kiem, z chę­cią cho­dzi­łam na filmy i sztuki, po przyj­ściu do domu wygłu­pia­łam się przed lustrem. Oczy­wi­ście – zastrze­gała – nikt tego nie widział. Ale gdy nas pytano, kim chcemy być, zawsze mówi­łam, że ja będę artystką. Nawet teraz nie mogę powie­dzieć, czy nią jestem, bo chyba jesz­cze na to nie zasłu­ży­łam, choć, jak to się mówi, «pową­cha­łam już deski sce­niczne»”12.

Życie przy­szłej gwiazdy „Mazow­sza” nie było usłane różami, wbrew pozo­rom sko­sza­ro­wana mło­dzież nie miała łatwego życia, wszak był to prze­łom lat czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych. „Uwa­żam – prze­ko­ny­wał Hen­ryk Wiśniew­ski uczest­ni­czący w two­rze­niu zespołu w począt­ko­wym okre­sie – że wszy­scy, któ­rzy zostali w «Mazow­szu», mimo tych pierw­szych, bar­dzo trud­nych warun­ków, powinni dostać medale. Raz, że musieli speł­niać wymogi, jeśli cho­dzi o taniec i śpiew. Dwa, że pano­wał wielki rygor. Trzeba było wcze­śnie wsta­wać, dbać o porzą­dek. A do tego jesz­cze wyży­wie­nie było różne. Nawet i bru­kiew jedli. Było ciężko”13.

Pod­czas wywiadu dla roz­gło­śni RWE Kry­styna Buj­now­ska zwie­rzała się, że jej marze­niem było pój­ście do kina na zachodni film, bo – jak przy­zna­wała z uśmie­chem – tro­chę już jej się sprzy­krzyły obrazy z trak­to­rem w roli głów­nej, choć nawet po bilety na takie „arcy­dzieła” trzeba było stać w kolej­kach. Chciała rów­nież prze­ko­nać się na wła­sne oczy, czy pary­skie kaba­rety są rze­czy­wi­ście tak gor­szące, jak to opi­sy­wała komu­ni­styczna prasa.

Mira Zimiń­ska pod­kre­ślała, że „kul­tura zespołu rosła z każdą kolejną podróżą. Wolne dni za gra­nicą, w róż­nych kra­jach, naj­pierw mazow­sza­nie prze­zna­czali głów­nie na zakupy. Ale póź­niej, kiedy im to spo­wsze­dniało, mło­dzież z Karo­lina za punkt ambi­cji sta­wiała sobie odwie­dza­nie wszyst­kich co naj­cie­kaw­szych zabyt­ków, muzeów, a także cho­dze­nie na przed­sta­wie­nia do zna­nych oper […]. Postę­po­wali wzo­rem mło­dzieży na całym świe­cie. Kiedy ich nie pusz­czano drzwiami od frontu, pchali się przez kulisy, wśli­zgi­wali na miej­sca sto­jące, byle być, widzieć, sły­szeć”14.

Można by długo opo­wia­dać o podró­żach „Mazow­sza”. Przed każ­dym wyjaz­dem zagra­nicz­nym do Karo­lina przy­jeż­dżała dele­ga­cja, która wygła­szała pre­lek­cję dla arty­stów na temat kraju, do któ­rego mieli jechać, o panu­ją­cych w nim oby­cza­jach i tra­dy­cji. No i trzeba było opa­no­wać hymn w obcym języku. Szcze­gól­nie trudny był chiń­ski.

Cie­ka­wym relik­tem tam­tej epoki jest doku­ment, który znaj­duje się w archi­wum Cen­tral­nego Zarządu Teatrów, Oper i Fil­har­mo­nii. Doku­ment ów, to rezo­lu­cja, w któ­rej naka­zy­wano zor­ga­ni­zo­wa­nie dla mło­dzieży wie­lo­go­dzin­nego cyklu wykła­dów, oczy­wi­ście z dys­ku­sją włącz­nie: „Przed­wy­jaz­dowa praca poli­tyczna – uza­sad­niał urzęd­nik, będący auto­rem wie­ko­pom­nego doku­mentu – ma na celu uzmy­sło­wie­nie wszyst­kim człon­kom Zespołu, jak wielka odpo­wie­dzial­ność ciąży na zespole repre­zen­tu­ją­cym pol­ską kul­turę ludową w kraju kapi­ta­li­stycz­nym”15. Na szczę­ście plan ten nie został zaak­cep­to­wany.

Przed wyjaz­dem do Fran­cji nie zor­ga­ni­zo­wano „pracy poli­tycz­nej”, przy­je­chał nato­miast Jaro­sław Iwasz­kie­wicz, który miał przy­bli­żyć ten kraj człon­kom zespołu. „Mazow­sze” miało bowiem w dniach od 1 do 23 paź­dzier­nika 1954 dać osiem­na­ście kon­cer­tów w Paryżu, Nancy i Lille. To wtedy współ­twórca grupy poetyc­kiej Ska­man­der powie­dział: „Zaim­po­no­wać Pary­żowi będzie nie­sły­cha­nie trudno. To jest sto­lica świa­to­wej pio­senki, muzyki, wido­wisk. Ale sądzę, że waszą mło­do­ścią, rado­ścią, pro­stotą, skrom­no­ścią, waszymi pięk­nymi kostiu­mami ocza­ru­je­cie nawet Paryż”16.

Przed wyjaz­dem do Fran­cji w Karo­li­nie gościł Jaro­sław Iwasz­kie­wicz

Dla Kry­styny Buj­now­skiej pobyt we Fran­cji był jedyną szansą ucieczki. Już w 1947 roku pró­bo­wała opu­ścić Pol­skę i wyje­chać do USA, gdzie miesz­kał jej wujek. Jeden z urzęd­ni­ków MSZ, odma­wia­jąc wyda­nia pasz­portu, skon­sta­to­wał: „Gdyby pani miała czter­dzie­ści parę lat, to by pani poje­chała. Tym­cza­sem pani ma pięt­na­ście lat i to jest nie­moż­liwe”17.

Trzeba bowiem wie­dzieć, że dopiero w 1954 roku z ini­cja­tywy kie­row­nic­twa par­tyj­nego znacz­nie uła­twiono pro­ce­dury wyjaz­dów zagra­nicz­nych. Cho­ciaż skutki tej decy­zji w pełni zaczęły owo­co­wać od 1955 roku, to jed­nak korzystne zmiany w poli­tyce pasz­por­to­wej roz­po­częły się w 1954 roku, i to od tego momentu można mówić o nad­cho­dzą­cej odwilży. Wcze­śniej moż­li­wość wyjaz­dów była przez wła­dze sta­ran­nie limi­to­wana.

Instru­men­tem kształ­tu­ją­cym skalę, kie­runki i typy wyjaz­dów była tak zwana poli­tyka pasz­por­towa. Regu­lo­wała ona, w zgo­dzie z bie­żącą sytu­acją poli­tyczną, ruchy migra­cyjne, sto­sow­nie do wystę­pu­ją­cych po sobie okre­sów libe­ra­li­za­cji i restryk­cji. Na tym polu pomię­dzy oby­wa­te­lem a wła­dzą wytwo­rzyły się swo­iste rytu­ały, według któ­rych jedna strona pro­siła i zabie­gała o pasz­port, a druga decy­do­wała, czy nade­szła już odpo­wied­nia pora, aby obda­ro­wać wnio­sko­dawcę upra­gnio­nym doku­men­tem18.

Nie ma słowa prze­sady w dosad­nym komen­ta­rzu do sytu­acji z ogra­ni­cze­niem swo­body wyjazdu z Pol­ski, jaki przed­sta­wił Leopold Tyr­mand, słusz­nie zauwa­ża­jąc, że w pierw­szej deka­dzie po zakoń­cze­niu II wojny świa­to­wej pasz­porty otrzy­mało tylko: „kil­ka­set osób, na 30 milio­nów w ciągu 10 lat, któ­rzy po latach pisa­nia podań i wysia­dy­wa­nia pod drzwiami dygni­ta­rzy mogli się w końcu połą­czyć z żoną czy z ojcem zatrzy­ma­nym przez wojnę gdzie indziej; znam jed­nak wypa­dek, kiedy spa­ra­li­żo­wana sta­ruszka, rekla­mo­wana z upo­rem przez syna w Kana­dzie, otrzy­mała pasz­port w rok po swej śmierci”19.

Do 1956 roku więk­szość Pola­ków nie tylko nie miała moż­li­wo­ści podró­żo­wa­nia za gra­nicę, ale wręcz zbli­że­nia się bez spe­cjal­nych prze­pu­stek na mniej niż trzy­dzie­ści kilo­me­trów do gra­nic zewnętrz­nych pań­stwa. Mimo że po upadku sta­li­ni­zmu wewnętrzne regu­la­cje zwią­zane z podró­żami zagra­nicznymi z cza­sem się libe­ra­li­zo­wały, Pol­ska pozo­sta­wała izo­lo­wa­nym kra­jem, w któ­rym war­to­ścią jedną z naj­istot­niej­szych dla oby­wa­teli był umoż­li­wia­jący wyjazd pasz­port20.

Jesz­cze w 1949 roku pod­nie­siono opłatę za wyda­nie pasz­portu zwy­kłego do pię­ciu tysięcy zł, a jesz­cze wyżej opłatę za pasz­port emi­gra­cyjny. „Bio­rąc pod uwagę, że emi­gra­cja jest sprzeczna z zało­że­niami poli­tyki pań­stwa, należy zasto­so­wać do pasz­portów emi­gra­cyjnych naj­wyż­szą stawkę i pod­nieść opłatę za pasz­port do 20 000 zł” – zade­cy­do­wał Sekre­ta­riat Komi­tetu Cen­tral­nego PZPR21.

Nie wia­domo, o jakie zało­że­nia cho­dziło, ale bio­rąc pod uwagę ówcze­sny poziom zarob­ków (prze­ciętna płaca wyno­siła 466 zł), łatwo można poli­czyć, że na doko­na­nie opłat emi­gra­cyj­nych potrzeba było czter­dzie­stu trzech prze­cięt­nych pen­sji, a na to mogli pozwo­lić sobie nie­liczni. Restryk­cyjna poli­tyka emi­gra­cyjna z pierw­szych lat po woj­nie była okrutna dla tysięcy ludzi pra­gną­cych połą­czyć się z rodzi­nami za gra­nicą. Kto mógł, sta­rał się obejść sys­tem, dla­tego zamiast okre­śle­nia nie­le­galna – lepiej będzie nazy­wać tę emi­gra­cję nie­for­malną, czyli nie­zgodną z ówcze­snymi prze­pi­sami, choć z pew­no­ścią nie z pra­wem moral­nym.

Kry­styna Buj­now­ska przy­le­ciała do Paryża w nocy, dzięki czemu z góry widziała sto­licę Fran­cji pięk­nie roz­świe­tloną. Po wizy­tach w kra­jach nazy­wa­nych demo­lu­dami Paryż ją zachwy­cił swym prze­py­chem, kolo­rami i świa­tłami – nijak się miały do niego szare mia­sta komu­ni­styczne. Bar­dzo się cie­szyła, że będzie mogła zwie­dzić metro­po­lię nad Sekwaną, choć przed wystę­pami na takie roz­rywki zwy­kle bra­ko­wało czasu. Zespół zakwa­te­ro­wano bowiem pra­wie trzy­dzie­ści kilo­me­trów od Paryża – w Pre­sles, nie w hotelu, lecz w małym zameczku.

Stan tego będą­cego w gestii pol­skiej amba­sady budynku budził wiele zastrze­żeń. Ulo­ko­wa­nie tam zespołu wią­zało się z koniecz­no­ścią adap­ta­cji nie­któ­rych pomiesz­czeń, zwłasz­cza łazie­nek. Nikt nie był zachwy­cony tą loka­li­za­cją, bo utrud­niała ona zwie­dza­nie w chwi­lach wol­nych Paryża. Powód tego dziw­nego miej­sca zakwa­te­ro­wa­nia stał się zro­zu­miały dopiero kilka dni póź­niej.

Dopiero na miej­scu oka­zało się, że wraz z człon­kami zespołu przy­je­chali prze­bie­rańcy – stróże ze służb bez­pie­czeń­stwa, ubrani tak samo jak człon­ko­wie zespołu22. Ich nad­zór nad zespo­łem opi­sała Mira Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska. „Wyglą­dało to tak, pod zame­czek w Pre­sles zajeż­dżały auto­busy, zawo­ziły przed fron­ton Palais de Cha­il­lot. Z auto­bu­sów wysia­dali naj­pierw nasi «opie­ku­no­wie», wśród ludzi zgro­ma­dzo­nych przed wej­ściem two­rzyli szpa­ler, potem z auto­bu­sów wysia­dała mło­dzież i mię­dzy szpa­lerem tym prze­cho­dziła do teatru. Po spek­ta­klu – znowu szpa­ler «opie­ku­nów», przej­ście mię­dzy szpa­lerem do auto­bu­sów i powrót do Pre­sles”23.

Pod­czas pierw­szej powo­jen­nej dekady wła­dze kra­jów socja­li­stycz­nych chciały sku­tecz­nie odizo­lo­wać swo­ich oby­wa­teli od świata. Kon­takty były spo­ra­dyczne i nie dość, że ogra­ni­czały się tylko do wybra­nych dzie­dzin (zawody spor­towe, występy arty­styczne), to jesz­cze odby­wały się pod ści­słą kon­trolą. Wyjeż­dża­ją­cym eki­pom z reguły towa­rzy­szyli „opie­ku­no­wie” z bez­pieki.

Po Pol­sce krą­żył wtedy dow­cip, jak taki „opie­kun” pocie­szał skrzypka, który zajął dru­gie miej­sce na kon­kur­sie skrzyp­co­wym.

– Gdy­bym wygrał, mógł­bym w nagrodę zagrać na skrzyp­cach Stra­di­va­riusa – smu­cił się muzyk.

– Nasze skrzypce wcale nie są gor­sze – odparł ubek, który w kon­kur­sie zajął ostat­nie miej­sce.

– Ale Stra­di­va­rius to Stra­di­va­rius. To tak, jakby wam, towa­rzy­szu, pozwo­lili strze­lić z rewol­weru Dzier­żyń­skiego24.

Bar­dzo dbano, aby człon­ko­wie zespołu nie oglą­dali zbyt wiele wystaw skle­po­wych, które kłuły w oczy. Dla mło­dych ludzi, czę­sto z ubo­gich rodzin, pierw­szy pobyt na Zacho­dzie był praw­dzi­wym szo­kiem: czy­ste ulice, pełne sklepy, od widoku towa­rów można było dostać oczo­pląsu, dla­tego tak ich pil­no­wano: „Od razu po przy­jeź­dzie przez dwa dni ni­gdzie się nie rusza­li­śmy – opo­wia­dała Kry­styna. Gdy narze­ka­li­śmy, obie­cali, że gdy damy pierw­szy kon­cert, obej­rzymy Paryż”25.

Komu­ni­styczna wła­dza chciała arty­stów cał­ko­wi­cie pozba­wić moż­li­wo­ści kon­tak­to­wa­nia się z miesz­kań­cami Paryża. Tego rodzaju środki bez­pie­czeń­stwa oka­zały się uza­sad­nione, bo już na drugi dzień po pre­mie­rze wycho­dzący w Paryżu emi­gra­cyjny tygo­dnik kom­ba­tan­tów „Syrena” nawo­ły­wał:

„Trzeba sta­rać się nawią­zać oso­bi­sty kon­takt z mło­dymi uczest­ni­kami zespołu, wda­wać się z nimi w roz­mowy, zapra­szać ich do swo­ich domów! […] Pokażmy tej oba­ła­mu­co­nej kłam­liwą pro­pa­gandą mło­dzieży, pokażmy z bli­ska, jak się żyje – naprawdę żyje – na wol­nym Zacho­dzie! […] być może, nie­któ­rzy z «Mazow­sza», prze­by­wa­jąc «żela­zną kur­tynę», taili w głębi serca nadzieję, że już nie powrócą do bol­sze­wic­kiego pie­kła. Takim pomoc – jest nie tylko patrio­tycz­nym, ale zwy­kłym ludz­kim obo­wiąz­kiem!”26.

Przy­dzie­la­nie wyjeż­dża­ją­cym arty­stom „opie­ku­nów” było normą, o czym wspo­mi­nał Andrzej Panuf­nik, który towa­rzy­szył zespo­łowi w trak­cie tournée po Chi­nach: „Na początku zaba­wia­łem się odga­dy­wa­niem, kto jest taj­nia­kiem. Rosyj­ska obsługa poszcze­gól­nych wago­nów nie­wąt­pli­wie była z poli­cji. Nie mniej podej­rzani wyda­wali mi się: Polak, towa­rzysz Ber­man (ofi­cjal­nie przed­sta­wi­ciel «Orbisu»), i sowiecki towa­rzysz Rapa­port (ofi­cjal­nie zaj­mu­jący się wago­nem restau­ra­cyj­nym). Co wie­czór, doko­nu­jąc obo­wiąz­ko­wej inspek­cji całego pociągu, zasta­wa­łem ich obu w wago­nie restau­ra­cyj­nym raczą­cych się kawio­rem i armeń­skim konia­kiem. Jeśli nie oni wła­śnie byli naszymi taj­nymi sze­fami poli­tycz­nymi, to dla kogo prze­zna­czony był ape­tyczny kawior?”27.

Atmos­fera w Paryżu była więc napięta. Jesz­cze raz oddajmy głos świad­kowi wyda­rzeń, Mirze Zimiń­skiej-Sygie­tyń­skiej: „Szef naszych «opie­ku­nów» był czło­wie­kiem bar­dzo sumien­nym i pra­co­wi­tym. Cią­gle coś noto­wał. Każ­dego ranka wysy­łał gdzieś umyśl­nego, zapewne z mel­dun­kiem, jak się spra­wu­jemy. Kie­dyś – było to kilka dni po naszym przy­jeź­dzie, późną nocą, po powro­cie ze spek­ta­klu do Pre­sles, zako­mu­ni­ko­wał nam, tj. ści­słemu kie­row­nic­twu, że ma kon­fi­den­cjo­nalną infor­ma­cję, iż «szy­kuje się ucieczka jed­nej dziew­czyny». Zwra­ca­jąc się do naszego leka­rza, powie­dział: – «Muszę zasto­so­wać śro­dek osta­teczny. Pan, panie dok­to­rze, da tej dziew­czy­nie jakiś śro­dek odu­rza­jący, my dostar­czymy ją na lot­ni­sko i wsa­dzimy do samo­lotu». «Śro­dek osta­teczny» nie zyskał oczy­wi­ście naszej akcep­ta­cji. Po dłuż­szej, ostrej wymia­nie zdań szef zgo­dził się na «kom­pro­mi­sową» pro­po­zy­cję. Dziew­czyna wyłą­czona zosta­nie z udziału w kon­cer­tach. Lekarz stwier­dzi u niej osła­bie­nie. Położy się ją w Pre­sles do łóżka. Będzie brała jakieś środki wzmac­nia­jące itp. Wróci do War­szawy z całym zespo­łem”28.

Tym­cza­sem dwie doby póź­niej to zupeł­nie inna dziew­czyna nie sta­wiła się przed kon­cer­tem w gar­de­ro­bie. „Byli­śmy prze­ko­nani – wyja­śniała Mira Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska – że zgu­biła się gdzieś w mie­ście. Nie zja­wiła się jed­nak i na noc w Pre­sles. Jej znik­nię­cie wyja­śniły naza­jutrz gazety”29. Zyg­munt Myciel­ski 7 listo­pada 1954 roku napi­sał w liście do Jaro­sława Iwasz­kie­wi­cza:

„A Brosz­kie­wicz dalej pisze, po raz 128-my, że cały Paryż onie­miał z zachwytu, gdy kur­tyna – pod­no­sząc się w Palais Cha­il­lot – uka­zała ich zdu­mio­nym oczom kiecki z takim tru­dem zebrane przez Mirę Zimiń­ską i zespół, w któ­rym bra­ko­wała TYLKO jedna Kry­sia Buj­now­ska. Pisma, któ­rym wolno nagle o tym pisać, zdają się nie wycho­dzić ze zdzi­wie­nia, że to naprawdę ona tylko jedna ucie­kła”30.

Nic dziw­nego, że Pani Mira po latach wspo­mi­nała: „Bałam się tego wyjazdu. Bałam się tego mia­sta, jego widowni. Jak przyj­mie pierw­szy pol­ski zespół zza «żela­znej kur­tyny»? Jak ta sno­bi­styczna, eli­tarna widow­nia pary­ska, która widziała już wszystko, co naj­lep­sze na świe­cie, przed którą wystę­po­wali wła­śnie teraz, jak dono­siła prasa, Artur Rubin­stein i Yehudi Menu­hin, reno­mo­wane balety «Sadler’s Wells», «Grand Bal­let du Marquis de Cuevas» i «Sara­bhai» – przyj­mie zespół ludowy i jego pro­gram?”31.

Pani Mira żywiła słuszne obawy. Po pierw­szych wystę­pach „szału nie było” – by użyć słow­nic­twa dzi­siej­szej mło­dzieży. Przy­krą nie­spo­dzianką było, że nie powi­tano ich tak jak w cza­sie wcze­śniej­szych wyjaz­dów zagra­nicz­nych – kwia­tami, prze­mó­wie­niami, ser­decz­no­ściami. Pary­ski impre­sa­rio, Geo­r­ges Soria, dwoił się i troił, żeby stwo­rzyć przy­jemną atmos­ferę, ale jego infor­ma­cja, że w kasie pozo­stało sporo nie­sprze­da­nych bile­tów dzia­łała depry­mu­jąco.

Parę minut przed odsło­nię­ciem kur­tyny przed pre­mierą Tade­usz Sygie­tyń­ski pod­szedł do mło­dzieży usta­wio­nej na prak­ty­ka­blach. Ogar­nął ich wzro­kiem i powie­dział: „Dzieci, jeste­śmy w Paryżu! Musi być dobrze… Będzie dobrze!”32. Towa­rzy­szący zespo­łowi Jerzy Brosz­kie­wicz rela­cjo­no­wał:

„Kiedy dobie­gły finału ostat­nie takty mazura, kiedy tan­ce­rze zasty­gli w koń­co­wym geście, kiedy pory­wa­jący stru­mień barw prze­mie­nił się w żywy obraz o nie­zwy­kłej naprawdę pięk­no­ści – na widowni w Palais de Cha­il­lot trwała przez uła­mek sekundy cisza. Potem wybu­chły okla­ski. Brawa unio­sły się nad estradą tak wysoką falą, tak pełne rado­ści i wzru­szeń, że słowa są na pewno za małe”33.

Pań­stwowy Zespół Ludowy Pie­śni i Tańca „Mazow­sze” pod­czas spo­tka­nia świą­tecz­nego w Sej­mie

Mira Zimiń­ska odno­to­wała: „Następ­nego dnia odbyła się kon­fe­ren­cja pra­sowa. Spore zain­te­re­so­wa­nie, ale wyczu­walny chłód, co zna­la­zło wyraz rów­nież w anon­su­ją­cych nasze przy­by­cie i kon­certy enig­ma­tycz­nych arty­ku­li­kach (oczy­wi­ście poza tymi, które zamó­wił odpłat­nie impre­sa­rio). […] w końcu: l paź­dzier­nika, godz. 2100. Palais de Cha­il­lot pre­mie­rowy występ «Mazow­sza» w Paryżu. Powiem tylko jedno słowo: trema. Tade­usz zano­to­wał krótko: «Mimo małej ilo­ści widzów – powo­dze­nie»”34.

Komu­ni­styczna prasa pol­ska infor­mo­wała, że w cza­sie pierw­szych wystę­pów „olbrzy­mia sala w Palais de Cha­il­lot była wypeł­niona do ostat­niego miej­sca”35. Jak przy­znaje Mira Zimiń­ska: „Prawda była nieco inna. Wypi­suję z kalen­da­rzyka Tade­usza: 4 X – «Zmniej­sze­nie widowni – źle»; 5 X – «Źle»; 6 X – «Źle»; 8 X – «Nad­kom­plet»; 9 X – «Nad­kom­plet»; 10 X – «Nad­kom­plet»… i tak już do końca naszych wystę­pów. Pod datami 18 i 19 X Tade­usz zano­to­wał: «Awan­tury o bilety»”36.

Rów­nież z nota­tek Sygie­tyń­skiego wynika, że począt­kowo Fran­cuzi nie­uf­nie przy­jęli pol­skich arty­stów. Sala Palais de Cha­il­lot zapeł­niła się w stu pro­cen­tach dopiero po sen­sa­cyj­nych donie­sie­niach pary­skiej prasy, że jedna z tan­ce­rek zespołu popro­siła o azyl poli­tyczny. „Nie oszu­kujmy się – mówiła woka­listka «Mazow­sza» Kry­styna Jusiń­ska – w Paryżu z początku było róż­nie. Suk­ces odnie­śli­śmy wtedy, gdy Kry­sia Buj­now­ska wybrała tzw. wol­ność. Wszę­dzie uka­zy­wały się jej zdję­cia. I dopiero wtedy zaczęło się powo­dze­nie «Mazow­sza» za gra­nicą”37.

W podob­nym tonie wypo­wia­dał się czło­nek „Mazow­sza” Ste­fan Żuława: „Przez pierw­sze dni widow­nia prze­dzie­lona była spe­cjal­nym prze­pie­rze­niem. Przy­po­mi­nała wtedy roz­mia­rami Salę Kon­gre­sową. Po ucieczce Kry­styny Buj­now­skiej trzeba było to prze­pie­rze­nie usu­nąć. Dzięki rekla­mie, jaką zro­biła nam prasa, każ­dego wie­czoru publicz­ność wypeł­niała wszyst­kie miej­sca”38.

Pani Mira, jakby nie chcąc przy­jąć do świa­do­mo­ści, że tę eks­plo­zję zain­te­re­so­wa­nia wywo­łała ucieczka Kry­styny Buj­now­skiej, pisała: „A tym­cza­sem nastą­pił prze­łom w zain­te­re­so­wa­niu pary­żan wystę­pami «Mazow­sza». Zaczął się run na bilety. Na salę liczącą 2800 miejsc wpusz­czano 400 osób wię­cej. Połowa chęt­nych odcho­dziła od kas z kwit­kiem. Przed Palais de Cha­il­lot poja­wiła się liczna grupa fran­cu­skich «koni­ków». Ceny bile­tów rosły u nich jak ceny dolara w naszych kan­to­rach: naj­pierw po kil­ka­set fran­ków w ciągu wie­czora, potem po kilka tysięcy, pod koniec za bilet pła­cono do 30 000 fran­ków. Porządku przed wej­ściem pil­no­wać musiała poli­cja fran­cu­ska”39.

Dość enig­ma­tyczne słowa żony Sygie­tyń­skiego wyni­kały być może z faktu, że nie była to pierw­sza ucieczka w histo­rii zagra­nicz­nych wojaży zespołu. W 1951 roku „Mazow­sze” brało udział w III Świa­to­wym Festi­walu Mło­dzieży i Stu­den­tów w NRD. Dwóch człon­ków zespołu, Mie­czy­sław Dzier­ża­now­ski i Tade­usz Bed­nar­ski, zde­cy­do­wało się wtedy uciec do Ber­lina Zachod­niego. Ten drugi tra­fił potem do Rzymu, gdzie ponoć bar­dzo dobrze mu się powo­dziło. A wszystko zaczęło się jesz­cze pod­czas tournée w Związku Radziec­kim.

„Po pierw­szych kon­cer­tach w Moskwie – rela­cjo­no­wał czło­nek zespołu Jan Obi­rek – Rosja­nie posta­no­wili wypła­cić nam część zaro­bio­nych pie­nię­dzy. Wezwał nas Sygie­tyń­ski i popro­sił, aby pod­pi­sać listę, ale nie brać na razie tych pie­nię­dzy. Chciał, byśmy pocze­kali na całą gażę za pobyt w Moskwie. Mówił, że w ten spo­sób nie roz­trwo­nimy pie­nię­dzy, będzie nas stać na coś więk­szego. Więk­szość zespołu uznała racje pro­fe­sora. Ale zna­lazł się jeden, któ­remu pro­po­zy­cja Sygie­tyń­skiego nie przy­pa­dła do gustu. Nazy­wał się Mie­tek Dzier­ża­now­ski – emi­grant z Fran­cji, zna­ko­mity tenor zespołu. Prze­ko­nał jesz­cze kilku chłop­ców i razem ode­brali swoje pie­nią­dze.

I tak się zaczęło. Sygie­tyń­ski nie daro­wał im tego. Szcze­gól­nie oskar­żał Dzier­ża­now­skiego i dru­giego tenora, Bed­nar­skiego. Zaczął ich bar­dzo prze­śla­do­wać, tępić. Ten inte­li­gentny prze­cież czło­wiek w gnie­wie ode­brał im solówki, zarzu­cił, że nie mają głosu, słu­chu. Dla wszyst­kich była to ewi­dentna nie­prawda. I jaskrawa nie­spra­wie­dli­wość.

Chłopcy poczuli się zaszczuci. W 1951 roku «Mazow­sze» wyje­chało do Ber­lina […]. Prze­by­wa­li­śmy oczy­wi­ście we wschod­niej czę­ści mia­sta, ale zda­rzało nam się przez przy­pa­dek zabłą­dzić do Ber­lina Zachod­niego. Nie­sławny mur jesz­cze nie ist­niał. Ci dwaj kole­dzy wyko­rzy­stali oka­zję i ucie­kli na Zachód.

Razem z «Mazow­szem» był w Ber­li­nie czło­nek Biura Poli­tycz­nego KC PZPR o nazwi­sku Matwin. Natych­miast zwo­łał zebra­nie zespołu, wraz z Sygie­tyń­skim, Zimiń­ską… Chciał wie­dzieć, dla­czego dwóch mazow­szan ucie­kło, prze­cież «wszy­scy wie­dzą, że ‘Mazow­szu’ tylko pta­siego mleka bra­kuje».

Sie­dzący obok mnie kolega wyszep­tał:

– Chyba powiem.

– Wal pro­sto z mostu – odpo­wie­dzia­łem – o ile się znam na ludziach, zespół cię poprze. Wszy­scy mamy tej sytu­acji po dziurki w nosie.

Wygło­sił więc prze­mó­wie­nie, kry­tycz­nie oce­nia­jąc dzia­ła­nia Sygie­tyń­skiego i poda­jąc je jako główną przy­czynę ucieczki kole­gów. I wkrótce potem dyrek­tor został zwol­niony z «Mazow­sza»”40.

Kilku dyrek­to­rów sta­rało się zastą­pić Tade­usza Sygie­tyń­skiego. Wszy­scy byli wiel­kimi muzy­kami: jeden pisał wspa­niałe sym­fo­nie, drugi był zna­ko­mi­tym dyry­gen­tem, trzeci – wybit­nym znawcą folk­loru. Ale żaden z nich nie potra­fił popro­wa­dzić „Mazow­sza” tak jak Sygie­tyń­ski. Do tego trzeba było nie tylko talentu muzycz­nego, ale jesz­cze tego cze­goś, co trudno nazwać.

Dla Tade­usza Sygie­tyń­skiego każdy z nich był bar­dzo ważny. Był bar­dzo łagodny i opie­kuń­czy. Można powie­dzieć, że był jak mama, bo Mira Zimiń­ska była raczej jak ojciec. Ona potra­fiła powie­dzieć do dziew­czyny: „Sto­isz jak pokraka”, ale trudno nego­wać wspa­niałe efekty jej pracy. Nie­jedna dziew­czyna przy­zna­wała, że jeśli cho­dzi o opiekę i tro­skę Sygie­tyń­ski był znacz­nie lep­szy niż Zimiń­ska.

„Te dzieci były jak owieczki. Kiedy się śmiały to wszyst­kie, jak pła­kały to też razem. Było im przy­kro, kiedy Mira im dogry­zała” – wspo­mi­nała człon­kini „Mazow­sza” Teresa Wiśniew­ska. „Ale pod­ska­ki­wać nie mogły. Bo gdzie pójdą? Porzu­cały szkoły, domy – wszystko. Zna­la­zły się w podob­nej sytu­acji jak ja, gdy wró­ci­łam na rodzinną wieś na waka­cje i wybu­chła wojna. Nie mogłam kon­ty­nu­ować nauki. Nie nazy­wano mnie ina­czej niż «artystka ze spa­lo­nego teatru»”41.

Kry­styna Buj­now­ska pod­jęła decy­zję o nie­wra­ca­niu za „żela­zną kur­tynę”. Potem nie mogła nacie­szyć się wol­no­ścią: „Świet­nie się czuję jak do tej pory – mówiła w wywia­dzie dla RWE czwar­tego dnia po wybra­niu wol­no­ści – w ogóle jestem zachwy­cona, świet­nie mi się dzi­siaj spało, tylko że cały czas śniły mi się apa­raty foto­gra­ficzne. Być może to wszystko z wczo­raj­szego dnia: wywiad z prasy i tak dalej. Muszę przy­znać, że zdję­cia w poran­nych gaze­tach pary­skich są udane, bar­dzo mi się podo­bały, chcia­ła­bym mieć na pamiątkę kilka takich arty­ku­łów, foto­gra­fii”42.

Pierw­szą rze­czą, jaka zro­biła na niej wra­że­nie, oprócz masy samo­cho­dów i peł­nych pó­łek skle­po­wych było to, że ludzie na uli­cach są uśmiech­nięci. Szo­kiem była infor­ma­cja, że we Fran­cji pra­cow­nicy mają sobot­nie popo­łu­dnia i nie­dziele wolne. „Kry­sia bar­dzo podzi­wia, że tutaj można tak mówić wszystko i wesoło się bawić” – mówiła jej cio­cia43. Sama artystka inda­go­wana przez dzien­ni­ka­rza RWE, czy nie jest jej tęskno za kole­żan­kami i kole­gami z „Mazow­sza”, odpo­wia­dała:

„To jest cał­kiem słuszne pyta­nie. Chcia­łam powie­dzieć, że bar­dzo tęsk­nię, ale ponie­waż nie mogę tam żyć, bar­dziej mi odpo­wiada wszystko tutaj. Chcia­ła­bym, aby wszy­scy tutaj byli, ale tak nie może się stać, prawda? Myślę, że moje dobre kole­żanki z zespołu nie wykli­nają mnie jako «zdrajcę narodu», jak czyni to prasa i różne reak­cyjne pisma war­szaw­skie”44. Sto­sun­kowo krótko przed wyjaz­dem czy­tała nie­przy­chylne tek­sty po ucieczce kom­po­zy­tora Andrzeja Panuf­nika, w któ­rych PRL-owscy dzien­ni­ka­rze zarzu­cali mu, że wybrał „ame­ry­kań­skie dolary” i nazy­wali zdrajcą ojczy­zny: „Myśmy się tylko z tego śmiały” – komen­to­wała pod­czas nagry­wa­nia wywiadu dla RWE. Buj­now­ska znała Andrzeja Panuf­nika oso­bi­ście, ponie­waż poje­chał z „Mazow­szem” do Chin. „Roz­ma­wia­li­śmy kil­ka­krot­nie i bar­dzo bym się cie­szyła, gdy­bym mogła się teraz z nim spo­tkać. Na pewno byłby zdzi­wiony, że mnie tutaj widzi”45.

Mira Zimiń­ska nie potra­fiła wyba­czyć Kry­sty­nie Buj­now­skiej pary­skiej dezer­cji, gdyż sły­nęła z bez­względ­no­ści w spra­wach doty­czą­cych zespołu. „Sygie­tyń­scy nie lubili dzie­lić się sławą i suk­ce­sami. Jeśli zaczy­nano wyróż­niać kogoś z zespołu, wkrótce koń­czył w nim pracę. To był wpływ Miry Zimiń­skiej. Ale on jej słu­chał” – twier­dził Hen­ryk Wiśniew­ski. „Była bar­dzo dobrą orga­ni­za­torką. Ale jako kobieta – prze­wrotna jak żadna. […] Jeśli zauwa­żyła, że chło­piec jakoś źle cho­dzi, ma złą posturę, od razu kazała zwal­niać”46.

W podob­nym tonie wypo­wia­dali się inni mazow­sza­nie. Tade­usz Kruk: „Jeśli ktoś był przy­datny arty­stycz­nie dla zespołu, była w sta­nie wyba­czyć. Kie­dyś mi nawet powie­działa: «Ale niech mi coś złego zrobi ktoś prze­ciętny – ja mu pokażę, gdzie pieprz rośnie!»”. Jan Obi­rek: „[…] rzadko kto się do tego przy­zna, ale pra­wie nikt nie lubił Miry Zimiń­skiej. Potra­fiła wmó­wić pro­fe­so­rowi, że ktoś jest w zespole nie­po­trzebny”. Chó­rzystka Leoka­dia Kuchar­ska: „[…] pewne jest, że Mira była w Karo­li­nie punk­tem zapal­nym. Wiecz­nie się z nią kłó­ci­łam”47.

Księga listów PRL-u, t. I, 1951–1956, oprac. G. Soł­ty­siak, War­szawa 2004, s. 153. [wróć]

A. Mizi­kow­ska, Tade­usz Sygie­tyń­ski i jego Mazow­sze, War­szawa 2004, s. 63. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Andrzej Panuf­nik o sobie, przeł. M. Gliń­ska, War­szawa 1990, s. 224–225. [wróć]

I. San­tor, Miło wspo­mnieć, War­szawa 1995, s. 23–24. [wróć]

Andrzej Panuf­nik o sobie, s. 225. [wróć]

J. Wal­dorff, Moje cie­nie, War­szawa 1979, s. 177. [wróć]

Zapis ścieżki dźwię­ko­wej roz­mowy z Kry­styną Buj­now­ską w pary­skiej roz­gło­śni RWE, http://www.pol­skie­ra­dio.pl/13/3707/Audio/294191,Roz­mowa-z-Kry­styna-Buj­now­ska; dostęp: 20.12.2015. [wróć]

I. San­tor, op. cit., s. 17 i 21. [wróć]

Ibi­dem, s. 20–21. [wróć]

J. Wal­dorff, op. cit., s. 165. [wróć]

Zapis ścieżki dźwię­ko­wej roz­mowy z Kry­styną Buj­now­ską w pary­skiej roz­gło­śni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]

A. Mizi­kow­ska, op. cit., s. 91. [wróć]

J. Wal­dorff, op. cit., s. 172–173. [wróć]

J. Kopeć, Plan pracy poli­tyczno-wyja­śnia­ją­cej poprze­dza­ją­cej wyjazd „Mazow­sza” do Fran­cji, AAN, MKiSz, CZTOiF, 3218. [wróć]

A. Mizi­kow­ska, op. cit., s. 130. [wróć]

Zapis ścieżki dźwię­ko­wej roz­mowy z Kry­styną Buj­now­ską w pary­skiej roz­gło­śni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]

M. Bor­tlik-Dźwie­rzyń­ska, M. Nie­durny, Ucie­ki­nie­rzy z PRL, Kato­wice–War­szawa 2009, s. 231. [wróć]

L. Tyr­mand, Ucie­ki­nie­rzy z PRL, Kato­wice–War­szawa 2009, s. 21. [wróć]

M. Morzycki-Mar­kow­ski, Jak prze­kra­czano gra­nice w socja­li­zmie. Przy­kład PRL, [w:] Bocz­nymi dro­gami. Nie­ofi­cjalne kon­takty spo­łe­czeństw socja­li­stycz­nych 1956–1989, red. W. Boro­dziej, J. Kocha­now­ski, War­szawa 2010, s. 45. [wróć]

D. Stola, Kraj bez wyj­ścia? Migra­cje z Pol­ski 1949–1989, War­szawa 2010, s. 34. [wróć]

M. Bar­ba­sie­wicz, „Mazow­sze” w Karo­li­nie, „Pod­ko­wiań­ski Maga­zyn Kul­tu­ralny” 2000, nr 2–3, http://www.pod­ko­wian­ski­ma­ga­zyn.pl/archi­wum/mazow­sze.htm; dostęp: 20.12.2015. [wróć]

M. Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska, Druga miłość mego życia, War­szawa 1990, s. 237. [wróć]

J. Krzyk, Wolne słowo w zim­nej woj­nie, „Ale Histo­ria” 2015, nr 48, s. 11. [wróć]

Zapis ścieżki dźwię­ko­wej roz­mowy z Kry­styną Buj­now­ską w pary­skiej roz­gło­śni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]

Cyt. za: M. Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska, op. cit., s. 235. [wróć]

Andrzej Panuf­nik o sobie, s. 224. [wróć]

M. Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska, op. cit., s. 238–239. [wróć]

Ibi­dem, s. 239. [wróć]

http://serwer392851.home.pl/kre­ator/data/docu­ments/Mycielski_Listy=20do=20Iwaszkiewicza=20_Kamerton=202014_.pdf; dostęp: 20.12.2015. [wróć]

M. Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska, op. cit., s. 228. [wróć]

A. Mizi­kow­ska, op. cit., s. 196. [wróć]

J. Brosz­kie­wicz, Pierw­szy list z Paryża, „Try­buna Ludu” 1954, 3 paź­dzier­nika. [wróć]

M. Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska, op. cit., s. 230. [wróć]

„Wspa­niałe wido­wi­sko ludowe”. Pierw­szy występ „Mazow­sza” w Paryżu, „Życie War­szawy” 1954, 3–4 paź­dzier­nika. [wróć]

M. Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska, op. cit., s. 232. [wróć]

A. Mizi­kow­ska, op. cit., s. 98. [wróć]

Ibi­dem, s. 154. [wróć]

M. Zimiń­ska-Sygie­tyń­ska, op. cit., s. 240. [wróć]

A. Mizi­kow­ska, op. cit., s. 133–134. [wróć]

Ibi­dem, s. 87. [wróć]

Zapis ścieżki dźwię­ko­wej roz­mowy z Kry­styną Buj­now­ską w pary­skiej roz­gło­śni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]

Zapis ścieżki dźwię­ko­wej wywiadu z Kry­styną Buj­now­ską prze­pro­wa­dza­nego w stu­dio RWE w Nowym Jorku przez Wła­dy­sława Zacha­ria­sie­wi­cza, http://www.pol­skie­ra­dio.pl/68/2461/Audio/290175,Wywiad-z-Kry­styna-Buj­now­ska; dostęp: 20.12.2015. [wróć]

Zapis ścieżki dźwię­ko­wej roz­mowy z Kry­styną Buj­now­ską w pary­skiej roz­gło­śni RWE, dostęp: 20.12.2015. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

A. Mizi­kow­ska, op. cit., s. 92–93. [wróć]

Wszyst­kie cytaty w tym aka­pi­cie: Ibi­dem, s. 148, 132 i 140. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki