Tymek i tajemnicza szkatułka - Krzysztof Beśka - ebook + audiobook

Tymek i tajemnicza szkatułka ebook i audiobook

Krzysztof Beśka

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Warszawa, listopad 1918 roku. Na ulicach miasta czuć coraz wyraźniej zapach wolności. Młodzi Polacy zaczynają rozbrajać niemieckich żołnierzy. Do jednego z incydentów dochodzi przy Dworcu Wiedeńskim. Wydarzeniom na ulicach z zaciekawieniem przygląda się nastoletni Tymek Czyż. I tak wplątuje się w awanturę. W wyniku zamieszania do rąk Tymka i jego nowego kolegi Janka Amsela, chłopca z dobrego domu na Marszałkowskiej, dostaje się tajemnicza szkatułka. Wkrótce dołącza do nich trzeci, żydowski chłopiec Szymek Fogelman. Chłopcy próbują otworzyć tajemniczą skrzyneczkę, ale szybko się okazuje, że to zadanie ponad ich siły. Jednak nie rezygnują. Rozpoczynają peregrynację po Warszawie w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby im pomóc. Jeszcze nie wiedzą, że właśnie zaczyna się ich niezwykła i zarazem niebezpieczna przygoda…

Krzysztof Beśka – prozaik, twórca tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Autor kilkunastu książek kryminalnych i przygodowych, w tym cyklu o przygodach dziewiętnastowiecznego detektywa Stanisława Berga oraz powieści sensacyjno-historycznych o dziennikarzu Tomaszu Hornie. Laureat Literackiej Nagrody Warmii i Mazur Wawrzyn 2009 za „Fabrykę frajerów” oraz Nagrody Festiwalu Retro Kryminalny Magiel za książkę „Szpiedzy i sufrażystki” (III nagroda). Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 19 min

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tymek i tajemnicza szkatułka

Krzysztof Beśka

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Tymek i tajemnicza szkatułka

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody

Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Ten e-book jest zgodny z wymogami

Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)

Wydanie I, 2025

Opracowanie redakcyjne: Katarzyna Pruska

Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz

Grafika na okładce:

robert_em © Unsplash

Copyright © dla tej edycji:

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025

ISBN 978-83-68524-05-5

Prolog

Koła miarowo stukały na spojeniach szyn. Rytm ten co jakiś raz zaburzał dźwięk przypominający uderzenia werbli, a działo się tak wówczas, kiedy pociąg przecinał rozjazdy na mijanych, pogrążonych we śnie – był wszak środek nocy – stacjach i stacyjkach. Lokomotywa znajdowała się blisko, bo tuż za ścianą, słychać było więc także i ją: niepowtarzalną muzykę tłoków, szum pary, a raz na jakiś czas – krótki a przejmujący świst.

Mężczyźnie, który podróżował w jednym z przedziałów wagonu, ta kakofonia dźwięków zdawała się jednak wcale a wcale nie przeszkadzać. Ubrany w szarą marynarkę wojskowego kroju i czarne spodnie siedział, a właściwie półleżał, z nogami wyciągniętymi aż na środek i głową wtuloną w szary płaszcz, który wisiał nad nim na stalowym haczyku. Na półce, obok walizki, spoczywała okrągła czapka z daszkiem, uszyta z takiego samego materiału jak bluza i płaszcz.

Człowiek ten wyglądał, jakby spał, choć trudno było jednoznacznie to ocenić, bowiem jego oczy przysłaniały czarne, krzaczaste brwi. One też powodowały, do spółki z czarnym, sumiastym wąsem, że wyglądał groźnie. Strach się do takiego odezwać, a już na pewno przerwać sen głośniejszym zachowaniem…

Wysoki mężczyzna w okularach, który po chwili wszedł do przedziału, nie miał jednak takich obaw: głośno stuknęły zamknięte przez niego drzwi, a ciężkie wojskowe buty przez kilka chwil bębniły o podłogę.

– Chyba już jesteśmy w Wielkopolsce – powiedział, po czym zbliżył się do okna, za którym nic nie było widać, gdyż, powtórzmy, trwała noc, w dodatku noc jesienna i mglista.

Posiadacz imponujących wąsów stęknął cicho, wyprostował się i też zbliżył twarz do zimnej szyby. Choć nic nie odpowiedział, uważny obserwator dostrzegłby w jego obliczu coś, co można by było odczytać jako mieszaninę ogromnej ulgi i zdziwienia. Tak mógł wyglądać ktoś, kto wraca z dalekiej podróży w rodzinne strony, w których w międzyczasie dokonało się wiele zmian.

– Bliżej niż dalej, jak to mówią… – dobiegło wreszcie spod wąsów, z wyraźnym wschodnim, śpiewnym akcentem.

Drugi z mężczyzn uśmiechnął się. Usiadł naprzeciwko.

– Może partyjkę szachów? – zaproponował.

– Nie dam rady. Jest za późno.

– Albo za wcześnie – zauważył tamten i niezrażony odmową wyciągnął z zanadrza srebrną papierośnicę i otwartą podsunął pod nos towarzyszowi.

– Dziękuję. – Wąsacz poczęstował się, a następnie przyjął ogień; blask palącej się zapałki na chwilę oświetlił jego oczy, w których coś szkliło się niepokojąco.

W drodze byli od dwóch dni, odkąd do magdeburskiej twierdzy przybył niejaki hrabia Kessler, który na osobisty rozkaz kanclerza zabrał stamtąd obu mężczyzn. Więźniów, wyjaśnijmy i to wreszcie: obaj nie przebywali wszak w twierdzy, by się w niej bronić ani też jej nie zdobyli, ale po to, by nie mogli być w żadnym innym miejscu toczącej się już czwarty rok wielkiej wojny. Wąsaty pan więziony był od ponad roku, kiedy to aresztowano go w Gdańsku, wierny towarzysz zaś dołączył do niego w sierpniu.

Dziś wszystko wskazywało na to, że ich długoletnia udręka dobiega końca. Tam, skąd jechali nocnym pociągiem, pociągiem składającym się z jednego tylko wagonu, od kilkunastu dni słychać było strzały i okrzyki nawołujące do rewolucji. Co czeka ich na końcowej stacji, tego żaden z nich tak naprawdę pewnym nie był…

– Zwalniamy – ni to stwierdził, ni to zapytał młodszy z podróżnych. – Czyżby już Poznań?

Za szybą nie było jednak widać żadnych świateł, które mogłyby świadczyć, że skład rzeczywiście zbliża się do większego miasta. Stojący oficer już otwierał usta, by o tym powiedzieć, gdy rozległ się rozdzierający pisk metalu trącego o metal. Pociąg zahamował tak gwałtownie, że nieprzygotowany na to mężczyzna runął wprost na siedzącego wciąż po drugiej stronie przyjaciela. Szczęściem ten skończył już ćmić papierosa…

Wszystko odbyło się w absolutnej ciszy, jeśli nie liczyć zgrzytających hamulców i kilku prawdopodobnie niezbyt miłych słów rzuconych spod wąsa. W tym samym momencie, kiedy nieszczęśnik zdołał stanąć na równe nogi, pociąg zatrzymał się.

– Do diabła, co to było? – wymamrotał młodszy i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę drzwi, za którymi znajdował się korytarz wagonu.

Ledwo jednak otworzył drzwi, cofnął się. Obejrzał się i ujrzał pytające spojrzenie drugiego. Nie był jednak w stanie wydobyć z siebie głosu. Tylko niemal niedostrzegalnie pokręcił głową.

– Co się dzieje, Kaźmierz? – zapytał starszy, znów z tym swoim pięknym akcentem.

I wtedy na zewnątrz ujrzeli światła. Nie były to jednak światła miasta, te przecie nie poruszają się, a trwają w miejscu. W kłębach pary z sapiącej lokomotywy, pomieszanej z mgłą, rysowały się coraz wyraźniej i zbliżały pary ogników. Niektóre z nich czerwone, inne zielone, a jeszcze inne żółte – przypominały oczy jakichś istot nieziemskich, bo też sporo wyższych od dorosłego człowieka, a może tylko podróżującym nocną porą tak się wydawało.

– Nie wiem, Ziuk. Nie wiem… – odpowiedział przez ściśnięte gardło mężczyzna noszący królewskie imię, nerwowym ruchem poprawiając okrągłe okulary w drucianej oprawie.

Jedna z istot zbliżyła się do okna i wtedy podróżni ujrzeli znajomy kształt hełmu z niewielkimi rogami po bokach. Gruba niczym ramię lufa karabinu stuknęła o szybę. W tej samej chwili, po drugiej stronie, w drzwiach przedziału na szeroko rozstawionych nogach stanęła postać w takim samym hełmie i sięgającym ziemi czarnym, skórzanym płaszczu. I choć jej twarz zakrywała metalowa maska, nie można było oprzeć się wrażeniu, że człowiek ten, bo był to chyba człowiek, uśmiecha się szyderczo.

– Mamy listy od samego kanclerza! – Pan Kazimierz sięgnął gwałtownym ruchem w zanadrze, ale jego towarzysz go powstrzymał, a następnie wstał, obciągnął na sobie mundurową bluzę z szarego sukna i rzekł ze spokojem:

– Siedź tu i czekaj.

– Ale… – Mężczyzna powoli zdjął okulary i kilka razy znacząco pociągnął nosem, bowiem wraz z dziwnymi osobnikami do przedziału dostała się także niezbyt przyjemna woń.

Wąsaczowi zdawało się to jednak zupełnie nie przeszkadzać.

– Siedź tu i czekaj – powtórzył. – Ja z nimi pogadam…

10 listopada

1

Tego dnia Tymek Czyż wybrał się na Dworzec Wiedeński.

Robił tak w każdą niedzielę, od niemal roku, odkąd mama powiedziała mu, że ojciec już chyba nie wróci do domu. A Tymek nijak nie potrafił pogodzić się z tą myślą. I nie miało większego znaczenia, że przez te cztery lata z niewielkim haczykiem, odkąd jego tatę, jako poddanego cara Mikołaja II, wcielono do armii rosyjskiej i wysłano na front nowej wojny, jego obraz w głowie chłopca zdążył się już mocno zatrzeć.

To prawda, nie pomagało ani tych kilka rodzinnych zdjęć, na których byli rodzice, Tymek Czyż i jego starsza o dwa lata siostra Helenka, ani duża oszklona fotografia ojca wisząca na ścianie. Wstyd powiedzieć, ale coraz bardziej wydawał się on Tymkowi obcy. Kiedy raz o tym powiedział Helenie, piętnastolatka najpierw się z tego roześmiała, a potem tupnęła ze złością nogą. I pogniewała śmiertelnie na brata. Nie było się co dziwić: ona na słowa matki sprzed roku zareagowała płaczem. A potem zamknęła się w pokoju i nie wychodziła do wieczora.

– Nie chciałam… – usiłowała tłumaczyć wtedy mama, ocierając łzy rąbkiem fartucha.

A co mimo wszystko zrobił tamtego dnia na styku jesieni i zimy nasz Tymek? Czy, jak coraz częściej zwracano się do niego, Tymoteusz? Poczekał, aż mama się położy – w niedziele coraz częściej zdarzało jej się to podczas dnia – po czym cichaczem wymknął się z domu.

Minutę później wybiegł z kamienicy Bagieńskiego przy Chmielnej 122, gdzie mieszkali, i skierował kroki w stronę alei Jerozolimskiej. Tam wskoczył w tramwaj Ósemkę, który akurat nadjeżdżał od strony rogatek, i w ciągu paru chwil dojechał na stację. Sprytnie przedostał się na peron, na który właśnie wjeżdżał pociąg. Zacisnął ze wszystkich sił powieki i pięści.

– Kiedy je otworzę, tata będzie stać przede mną – postanowił podówczas, a zrobił to tak głośno, że aż się kilku podróżnych obejrzało, a potem coś między sobą szeptali; nie zdziwiłby się, gdyby jakiś właściciel dobrego serca rzucił mu wtedy kilka fenigów.

Tak się jednak nie stało, ojciec nie pojawił się. Ale chłopaka to nie zrażało. I ponawiał ten swoisty rytuał co tydzień. W domu za każdym razem mówił, że idzie do kolegi, który mieszkał niedaleko, by przejrzeć książki, pograć w futbolówkę albo zośkę. Nikomu nie powiedział o swoich działaniach. Za każdym razem wierzył głęboko, że wreszcie się doczeka. Dwa razy tylko nie poszedł w niedzielę na dworzec: raz z powodu choroby, drugi – wielkanocnego śniadania.

Dziś, kiedy po listopadowej, zamglonej Warszawie niosło się jak co niedzielę dzwonienie z kościołów, znów ubrał się, wzuł buty i wybiegł z domu.

– Tymek! Chodź do nas! Czyżyk! – powitały go wołania rówieśników, którzy kopali piłkę na podwórku kamienicy, wykorzystując moment, kiedy stróż, który zawsze z całą surowością zabraniał tego typu zabaw, bawił na mszy u Andrzeja Apostoła przy Chłodnej.

– Jak wrócę – odpowiedział chłopak niegłośno, bowiem krzyki mogły go zdradzić, zaalarmować domowników.

Gryząc czerwone jabłko, które dostał wczoraj od matki, dotarł na miejsce i wyskoczył z toczącego się jeszcze tramwaju.

– Życie ci niemiłe, smarkaczu?! – usłyszał jeszcze za plecami gniewny męski głos konduktora, ale mimo to się nie odwrócił.

Listopadowy wiatr dął wąwozem Jerozolimskiej od strony Wisły. Tymek postawił kołnierz palta, nacisnął na uszy kraciastą, postrzępioną przy daszku cyklistówkę i wcisnął głęboko ręce do kieszeni. Wciąż jednak nie przebiegał przez aleję, tylko stał na chodniku, ledwo kilka kroków od hotelu Polonia Palace. Jakby się zastanawiał, czy warto, a może próbował zaczarować rzeczywistość.

– Może to będzie dzisiaj? – mruknął do siebie i w kilku susach przeskoczył przez aleję.

Po paru chwilach znalazł się na dworcu. Na peron pierwszy właśnie wjeżdżał pociąg. Skąd, tego chłopak nie wiedział. Mógł przyjechać zewsząd, bo wojenna zawierucha rzucała ludzi po całej Europie. Ojciec poszedł z Rosjanami na północ, ale mógł przyjechać z zachodu. Tak jak każdy pociąg, który kończył bieg na Dworcu Wiedeńskim w Warszawie.

Skład zatrzymał się, zaczęto otwierać drzwi wagonów, a po chwili na peronie zaroiło się od podróżnych. Tymek, tak jak miał w zwyczaju, zacisnął ze wszystkich sił palce obu rąk. Po chwili to samo zrobił z powiekami, aż ujrzał wirujące, czerwone, różnej wielkości koła. W pewnym momencie zakręciło mu się od tego w głowie…

– Dobrze się czujesz, chłopcze? – usłyszał tuż obok siebie kobiecy głos.

Wzdrygnął się, otworzył oczy. Stała przed nim starsza kobieta. Znał ją. Sprzedawała kwiaty w pobliżu drzwi łączących hale dworca z peronami. Skinął głową i uśmiechnął się, ale jej to nie uspokoiło.

– Ciągle tu przychodzisz. – Niespodziewanie chwyciła go ze rękę. – Na kogo czekasz?

– Na ojca – odpowiedział nieswoim głosem, choć przecie zgodnie z prawdą, i pociągnął nosem. – Czekam na tatę – poprawił się po chwili.

DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ

Spis treści

Prolog

10 listopada

1

2

3

4

11 listopada

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

12 listopada

26

27

28

29

30

31

32

33

34

35

36

37

38

39

40

41

42

43

44

45

46

47

48

49

50

51

52

53

54

Epilog