42,90 zł
Żyła w blasku fleszy. Mediolan był sceną jej kariery: czerwone dywany, okładki gazet, narzeczony – siostrzeniec Berlusconiego. A jednak za pozorem sukcesu kryła się samotność, której nie goił żaden aplauz.
Zanim trafiła do świata mody,Ania Goledzinowska padła ofiarą handlu ludźmi– uwięziona, zmuszana do pracy w nocnym klubie, upokorzona. Uciekła. Lecz prawdziwe wyzwolenie przyszło dopiero później. O Medjugorje usłyszała od jednego z dziennikarzy.
Pojechała na pielgrzymkę z ciekawości, ale też z nadzieją, i wtedy zaczęło się coś, czego nie sposób było zignorować:bluźniercze głosy, niewidzialny opór, nocne zmagania.
ANIA GOLĘDZINOWSKA - polska modelka i celebrytka, mówczyni i autorka książek, m.in.: Ocalona z piekła, Z ciemności do światła. Urodzona w Warszawie, jako nastolatka wyjechała do Włoch, gdzie zrobiła karierę w świecie mody i mediów. W młodości była ofiarą handlu ludźmi; doświadczenie zniewolenia i ucieczki stało się początkiem jej poszukiwań prawdy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 420
Data ważności licencji: 11/17/2030
Originally published under the title
Faccia a faccia con il demonio
Copyright © by Anna Golędzinowska 2025
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by ks. Marcin Romanowski SSP 2025
All rights reserved
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2025
All rights reserved
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.
Cytaty biblijne podano za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Najnowszy przekład z języków oryginalnych z komentarzem, Częstochowa 2011
Niektóre imiona, okoliczności, fakty i postaci zostały zmienione ze względu na ochronę prywatności osób biorących udział w wydarzeniach.
PROJEKT OKŁADKI: Eliza Luty
MATERIAŁY OKŁADKOWE: fot. Marco Canova
REDAKCJA: Ilona Kisiel
KOREKTA: Monika Łojewska-Ciępka
ISBN 978-83-68536-63-8
Wydanie I, Kraków 2025
WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel. 12 267 05 69, 12 264 37 09
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
ZACHĘTA
WPROWADZENIE
1. PUSTKA W SERCU GLAMOUR
2. PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA
3. SZCZĘŚLIWI CI, KTÓRZY NIE ZOBACZYLI, A UWIERZYLI
4. OSOBA SZCZEGÓLNA
5. WYJĄTKOWE URODZINY
6. TAJEMNICE VILLA CERTOSA
7. SKANDAL „BUNGA-BUNGA”
8. MEDJUGORJE
9. ZWYKŁY DZIEŃ
10. SIOSTRA GABRIELLA
11. NIESPODZIEWANA DECYZJA
12. ZOSTAWIĆ WSZYSTKO
13. TAJEMNICA
14. PIERWSZE ŚWIADECTWO
15. NIEOCZEKIWANA PRZYJACIÓŁKA
16. POST I ŚWIĘTA FAUSTYNA
17. WODNA BOMBA
18. NIESPODZIEWANE ZMIANY
19. POLICJA
20. PIERWSZY RAZ
21. FRANCESCO
22. ŚWIATŁO W OCZACH
23. POLICZEK
24. PIERWSZY PRAWDZIWY EGZORCYZM
25. OJCIEC CIPRIANO DE MEO
26. PRAWDA POGRZEBANA POMIĘDZY CIENIAMI A TAJEMNICĄ
27. EGZORCYZM ELISY CLAPS
28. ŻAŁOBA
29. PREZENTY
30. OJCIEC MATEUSZ Z AGNONE
31. GRÓB OJCA MATEUSZA
32. OCHRONA
33. ŚWIĘTA MARIA GORETTI
34. POWRÓT DO WŁOCH
35. PIERWSZE PĘKNIĘCIA
36. EGZORCYZM Z KSIĘDZEM AMORTHEM
37. OHYDNE PRZEŻYCIE
38. CIĘŻAR WYBORÓW
39. KIEDY CIENIE DRŻĄ
40. ŚWIĘTY FRANCISZEK ANTONI FASANI
41. SZPITAL
42. PAKT I DRZWI, KTÓRE ZAGRZMIAŁY
43. OSTATNI EGZORCYZM
44. ZACZĄĆ OD NOWA
PRZYPISY
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
To, co właśnie zaczynacie czytać, może się wydać niewiarygodne, czasami wręcz jak z powieści science fiction. Proszę was tylko o jedno: czytajcie te strony tak, jakbyście czytali powieść. Pozwólcie ponieść się faktom, emocjom, znakom. Być może pod koniec, nawet jeśli nie jesteście wierzący, zadacie sobie pytania.
W powszechnym pojmowaniu naszego podzielonego i rozmytego świata zawód egzorcysty jest dziwnym zajęciem. Prawdopodobnie jest to skutek umiejscowienia go na krawędzi dwóch wymiarów: konkretnego, wrażliwego i poddawanego cierpieniu wymiaru cielesnego oraz mistycznej, absolutnej i niemal niepojętej dla człowieka rzeczywistości duchowej. Już samo usłyszane słowo „egzorcysta” nie jest obojętne, nawet w przypadku ludzi młodych. Jest jak prąd zmienny – oscyluje pomiędzy irracjonalnym strachem a chorobliwą ciekawością, z domieszką oczywiście równowagi dojrzałego katolika. Tak samo, z subiektywnego punktu widzenia, jest z tymi, którzy – tak jak ja – otrzymali od Kościoła ten oficjalny mandat: wiele duchowych pocieszeń i wiele spustoszeń, wiele ciężarów i wiele zaszczytów, wiele rozgłosu i wiele wyczerpującej pracy.
Nawet w naszym zsekularyzowanym świecie, w którym postać kapłana zdaje się wchodzić w ledwie rozświetlony cień jedynie aspektem pracy charytatywnej, egzorcysta jest nadal poszukiwany, podziwiany (przeceniany?). Niewielu jednak zdaje sobie sprawę i zna jego osobiste udręki, ogromne pokusy. Niewielu tak naprawdę wie, że jego świat składa się – szczęściarz! – z uniesień do trzeciego nieba (por. 2 Kor 12, 2–4), ale również z zewnętrznych walk i wewnętrznych lęków (por. 2 Kor 7, 5).
Obok satysfakcji są również i przede wszystkim relacje zawiązywane z nielicznymi ludźmi, nad którymi modlą się egzorcyści, z cierpiącymi, którym ten „szczególny rodzaj” kapłanów próbuje pomóc złagodzić straszliwe cierpienie powodowane szponami szatana.
Te ludzkie i duchowe relacje, które zawsze muszą jednak zachowywać cechy równowagi i ojcostwa, osładzają życie egzorcystów, wzbogacają je oraz kształtują doświadczeniem w kontekście akademickim, takim jak obecna teologia, która w znacznym stopniu zaniedbuje formację katolickich duchownych w odniesieniu do działania aniołów oraz demonów (angelologia i demonologia).
Po tym krótkim wprowadzeniu bez cienia wątpliwości mogę powiedzieć, że w mojej posłudze egzorcysty – trwającej już ponad dwadzieścia lat – przypadek Ani Golędzinowskiej jest jednym z najpoważniejszych i najbardziej interesujących. To przypadek ciężkiego opętania, ze wszystkimi nadnaturalnymi i nadprzyrodzonymi znakami, które zwykle towarzyszą procesowi uwolnienia: bezpośrednie rozmowy z duchami nieczystymi, hierognoza, znajomość okultystycznych faktów także z domeny publicznej (Elisa Claps), zjawienia się Maryi i Jej interwencja, która zmusza diabła do mówienia rzeczy prawdziwych (czasami też tak się dzieje), wsparcie oraz porady znanych i mniej znanych świętych, doświadczenia poza ciałem… W tym przypadku w modlitwie pomagały również „święte potwory” (absit injuria verbis!) jak ojciec Cipriano de Meo czy ksiądz Gabriele Amorth…
Naprawdę poważny przypadek opętania Ani Golędzinowskiej można uznać za typowy dla każdego, kto chce zgłębić temat i rozpocząć poszukiwanie Boga, który pokonuje szatana i sprawia, że Jego dzieci mogą odzyskać wolność i radość.
Mogę spokojnie polecić ten tekst, który jest dobrze napisany, także pod względem literackim.
ks. Antonio Mattatelliegzorcysta
Mediolan był sceną, na której rozgrywało się moje życie. Świat pełen celebrytów, oślepiających świateł i blichtru. Moim narzeczonym był siostrzeniec Berlusconiego. Wiodłam życie, które wiele osób mogłoby uznać za idealne. Jednak za całą tą fasadą sławy i sukcesu krył się brak poczucia sensu i wielka pustka, której żadna sesja fotograficzna ani żaden program telewizyjny nie były w stanie zapełnić. Pewnego dnia wydawca zaproponował mi podróż, która na zawsze miała zmienić bieg mojego życia: Medjugorje, Bośnia i Hercegowina. Sława przestała mnie bawić. Zaczynałam pragnąć czegoś prawdziwego, głębszego, wiecznego. Przyjęłam zaproszenie, nie wiedząc nawet, że miałam wkroczyć do świata, w którym światło i ciemność stykają się każdego dnia.
Tam, zanurzona w klimacie modlitwy i nadziei, poznałam egzorcystę. Z czystej ciekawości poprosiłam, aby pomodlił się za mnie. To, co się wydarzyło, było szokujące: szepczące głosy, bluźnierstwa, wewnętrzna walka, która rozdzierała moją duszę. To było tak, jakby nieznana siła zbuntowała się we mnie. Tak wyglądał początek podróży, która miała mnie doprowadzić do konfrontacji z czymś, co wielu wolałoby zignorować.
Później w małym miasteczku położonym w regionie Bazylikata, w Montemurro, modlił się nade mną inny egzorcysta. Podczas jednej z tych modlitw moje ciało się wygięło, a umysł pogrążył się w przerażającej wizji: zobaczyłam krople krwi spadające na podłogę. Czy to było prawdziwe? Czy tylko symboliczne? Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
To jest historia mojej drogi, mojego poszukiwania prawdy i zbawienia. Autentyczna, mocna, czasami niepokojąca opowieść. To historia nawrócenia, duchowej walki, odrodzenia.
Urodziłam się w Warszawie, w biednej rodzinie. Od dzieciństwa moje życie naznaczone było wieloma dramatycznymi przeżyciami: rozstanie rodziców, nadużycia seksualne ze strony przyjaciela rodziny, a potem rozpaczliwe poszukiwanie drogi wyjścia, lepszego życia. Będąc jeszcze dzieckiem, wyjechałam do Włoch. Ale to, co miało być spełnieniem marzeń, okazało się koszmarem: trafiłam w ręce ludzi handlujących dziewczynami, którzy zmusili mnie do pracy w nocnym klubie. Uciekłam stamtąd po tym, jak zostałam zgwałcona. Potem był Mediolan. Żyjąc pomiędzy wzlotami a upadkami i karmiąc się iluzją bezwarunkowej miłości, zaczęłam stawiać pierwsze kroki w świecie rozrywki i show-biznesu. Jednak za kulisami, kiedy gasło światło, zostawała samotność, kompromisy, narkotyki i wszystkie cienie, o których nikt głośno nie mówi. Pojawiałam się na okładkach gazet, robiono mi zdjęcia na najważniejszych wydarzeniach, a nawet gonili za mną paparazzi, kiedy książę – tak, prawdziwy książę – zaprosił mnie na randkę w Rzymie. Miałam to wszystko, co świat nazywa sukcesem. Ale w środku była tylko wielka pustka.
Szukałam czegoś, co mogłoby tę pustkę zapełnić. Szukałam miłości, przebaczenia, czegoś prawdziwego. Droga ta zaprowadziła mnie aż do Medjugorje. Znalazłam się tam przez przypadek – albo raczej zrządzeniem Bożej opatrzności – i od tego momentu w moim życiu nastąpił zupełnie niespodziewany zwrot. Musiałam zmierzyć się z cierpieniem, ale doświadczyłam też przebaczenia. Na nowo odnalazłam wiarę. I tam zaczęła się moja prawdziwa walka: o uwolnienie duszy.
Światła fleszy rozbłyskiwały raz po raz, oświetlając idealne twarze i usta zastygłe w wymuszonych uśmiechach. W powietrzu unosił się zapach drogich perfum i szampana. Muzyka w tle. Pulsujący bas wyznaczał rytm tamtej nocy, która, wydawało się, nigdy się nie skończy. Modelki, aktorzy, biznesmeni, celebryci… Byłam jedną z nich. Designerskie drogie ciuchy, ekskluzywne gale, rozświetlone wybiegi: marzenie, za którym goniłam przez lata, a które teraz z całej siły obejmowało mnie swoim błyszczącym ramieniem. Jednak pośród tego złotego blasku czułam tak wielką pustkę, że nawet największy aplauz nie potrafił jej zapełnić. Moje życie wydawało się idealne. Wszystko, czego pragnęłam – przynajmniej według reguł tego świata – było moje: artykuły i zdjęcia w gazetach, wysokie zarobki, najbardziej ekskluzywne imprezy, fascynujący, sławni i budzący zazdrość narzeczeni. A jednak każdego wieczoru, kiedy wracałam do domu, zmywałam makijaż i patrzyłam w lustro, słyszałam pytanie, które jak cień ciągle mi towarzyszyło: Czy to naprawdę wszystko?
Nie było nikogo, z kim mogłabym dzielić ciszę nocy, kto potrafiłby zrozumieć krzyk, który rozdzierał mnie od środka. Wypełniłam moje życie blichtrem, błyskiem fleszy, ale w środku byłam całkiem sama. Dusza zagubiona w świecie, który obiecywał szczęście, a dawał jedynie iluzje. Zaczęły mi się przytrafiać rzeczy dziwne, najczęściej w nocy albo we wczesnych godzinach porannych. Cisza mojego mieszkania zamieniała się w przytłaczający cień. W powietrzu wyczuwalny był niepokój, którego nie byłam w stanie wyjaśnić, jakbym faktycznie nie była tam sama. Im bardziej wchodziłam w ten świat, tym mocniej odczuwałam dziwną obecność. Medycyna nazywała to paraliżem sennym, ale dziś wiem, że było to coś więcej. W powietrzu rozbrzmiewało tykanie, jakby niewidzialny zegar odmierzał czas, te kilka chwil, jakie zostały mi, zanim spadnę w otchłań.
Części mojego ciała sztywniały, jakby były z kamienia, ale mój umysł pozostawał świadomy, obudzony, nieustraszony. Czułam obecność, której nie widziałam, ale wiedziałam, że jest blisko, że jest groźna, jakby czegoś ode mnie chciała. Za każdym razem walczyłam ze wszystkich sił, aby uwolnić się od tego paraliżu, i zawsze mi się udawało, ale wspomnienie strachu zostawało, narastało, było niczym rana, która nigdy się nie goi i nigdy się nie zabliźnia. Pewnego wieczoru postanowiłam jednak się z tym zmierzyć. Jak zwykle leżałam w łóżku, pogrążona w myślach, kiedy ten dobrze znany mi dźwięk zaczął rozbrzmiewać w powietrzu: tik-tak. Paraliż powrócił, silniejszy, bardziej nieustępliwy. Ale tym razem nie chciałam uciekać. Poczułam, że muszę to zrozumieć. Udało mi się uspokoić oddech i nie dać się zdominować przez strach, który mnie zewsząd przytłaczał. Czułam na sobie coraz większy ciężar. Wydawało się, że kołdra ugina się na skutek jakiegoś niewidzialnego nacisku, a potem pojawiły się ślady stóp… ślady na tkaninie, jakby ktoś chodził po mnie. Przerażenie zmroziło mi krew w żyłach, ale zamiast od razu rozpocząć walkę, jak zawsze to robiłam, tym razem pozostałam bez ruchu, próbując zrozumieć. Strach mnie zżerał i kiedy w końcu udało mi się wyrwać z tego katatonicznego stanu, serce waliło mi jak szalone. Zdałam sobie sprawę, że tej nocy dotknęłam czegoś, co było znacznie większe ode mnie.
Działo się to dokładnie w tym czasie, kiedy znany dziennikarz, właściwie przypadkiem – a może raczej zrządzeniem losu – opowiedział mi o Medjugorje. Poznałam go na prezentacji nowej ramówki, gdy pracowałam dla pewnej stacji telewizyjnej. Kiedy usłyszał moją historię i dowiedział się, że zamierzam wydać moją pierwszą książkę, przedstawił mnie Diego Manettiemu, redaktorowi wydawnictwa Piemme należącego do grupy Mondadori. Również on był stałym bywalcem Medjugorje i tak między jednym a drugim spotkaniem mimochodem zaproponował wyjazd do Bośni, jakby to był jeden z wielu popularnych kierunków egzotycznych podróży.
Myśl o Medjugorje niczym nasiono zakorzeniła się w moim umyśle. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale coś mnie popychało, żeby tam jechać. Być może była to tylko ciekawość, a może też nadzieja, że znajdę powód tego poczucia niepokoju, które stale mi towarzyszyło. Nie wiem tego. Byłam zdezorientowana. Dla mnie wybranie się na pielgrzymkę oznaczało przyznanie się do bycia słabym, przegranym. Tak samo myślałam o ludziach, którzy chodzili do kościoła. Nie mogłam sobie wtedy wyobrazić, że ta podróż na zawsze zmieni moje życie.
Kiedy mój wydawca również zasugerował mi wyjazd do Medjugorje, pomyślałam sobie: A kogo to obchodzi? Ważne, żebyście wydali moją książkę. W tamtych czasach wydać książkę w Piemme–Mondadori nie było łatwo, więc jeśli to miała być cena, jaką musiałam zapłacić, to pojechałabym do Medjugorje nawet bez jakiejś szczególnej potrzeby. Podjęłam decyzję, że będę się tam modlić tylko za moją siostrę, i nie przyznałam się, że robię to oportunistycznie, jedynie dla własnej korzyści. Wciąż dobrze pamiętam słowa wydawcy:
– Wydam twoją książkę, ale ty musisz pojechać ze mną do Medjugorje. Zobaczysz, że po powrocie twoja historia będzie całkiem inna.
Tamtego dnia te słowa nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Diego Manetti, wydawca z Piemme, od którego otrzymałam to zaproszenie, opowiadał potem:
Kiedy pojechałem zabrać Anię sprzed jej domu w samym centrum Mediolanu, stanąłem jak wryty. Wyjeżdżaliśmy na cztery dni, a ona wystroiła się tak, jakby miała brać udział w imprezie glamour: elegancka, w pełnym makijażu, z ogromną walizką. Kiedy odkryłem, co się w niej znajduje: wieczorowe stroje, szpilki, prostownica do włosów, suszarka…, zrozumiałem, że nie miała zielonego pojęcia, dokąd jedziemy. Pomyślałem sobie: O matko! Ona kompletnie nic nie rozumie! Zacząłem bardzo wątpić, że cokolwiek może się zmienić. Niemniej nie przestawałem wierzyć w moc Boga i Maryi. Miałem nadzieję, że pomoże niezwykła duchowość tego miejsca. I tak ruszyliśmy.
Opowiem to w skrócie, bo całą tę historię opisałam dokładnie w mojej pierwszej książce1. Spędziłam w Medjugorje kilka dni i robiłam tam wszystko, co sugerował Diego. Do pewnego momentu było cudownie. Ale wtedy wydarzyło się coś, czego nigdy nie zapomnę.
Dopadł mnie straszliwy głód. Nie taki zwyczajny – był to głód, który ściska wnętrzności i sprawia, że ma się mroczki przed oczami. Wpadłam do najbliższego baru i zamówiłam największego hamburgera, jakiego znalazłam. Zasiadłam z poczuciem tryumfu naprzeciw konfesjonałów, wokół których klęczeli ludzie pogrążeni w ciszy i modlitwie. A ja – z błogim uśmiechem – pochłaniałam moją kanapkę, jakby to było objawienie płynące prosto z nieba.
I wtedy to poczułam. Te spojrzenia. Ciężkie, pełne zgorszenia, jakbym właśnie zaczęła recytować łacińskie przekleństwa na audiencji u papieża. Pomyślałam: O co wam chodzi? Przecież nikomu nie ukradłam tego hamburgera!
Dopiero wieczorem zrozumiałam prawdę. To był Wielki Piątek. Wszyscy pościli. A ja, niczego nieświadoma, zachowałam się jak turysta zamawiający w Rzymie carbonarę ze śmietaną2. Wcinałam grzesznie na środku sanktuarium wielkiego hamburgera. Elegancja? Zero. Po tej kulinarnej ekstazie przeszłam wszystkie ścieżki duchowe: drogę krzyżową, miejsca objawień, wszystkie wzgórza. Odbyłam pielgrzymkę totalną. I co? I nic! Nie widziałam Matki Bożej. Nie pojawiła się żadna świetlista zjawa, żaden anioł z aureolą nie powiedział do mnie: Ania, oto cała prawda!
A jednak coś się wydarzyło.
Kiedy wdrapałam się na górę Križevac, gdzie znajdują się stacje drogi krzyżowej, moje serce – które przez lata było twarde jak głaz – rozpadło się na milion kawałków. Nagle zaczęłam płakać. Powstrzymywane przez wiele lat łzy teraz niczym strumień płynęły po mojej twarzy. Zbyt długo starałam się być silna, aby udowodnić całemu światu, że nikogo nie potrzebuję, że mogę wszystko zrobić sama. Ale podążając od stacji do stacji drogi krzyżowej, zdałam sobie sprawę, że tak nie jest. Ja też mimo wszystko potrzebowałam kogoś, kto mnie będzie kochał, kto mnie szczerze przytuli, kto poda mi pomocną dłoń, kiedy upadnę. Potrzebowałam kogoś, kto wskaże mi drogę i będzie szedł obok mnie. Właśnie tam, na tej górze, w ciszy, usłyszałam głos mówiący do mnie:
– Aniu, musisz przebaczyć, musisz przebaczyć wszystkim.
Te słowa przepływały przez moją duszę jak rwąca rzeka i prawie nie zdając sobie z tego sprawy, otworzyłam usta, aby wypowiedzieć dwa proste słowa:
– Przebaczam wam.
Wybaczyłam mamie i zrozumiałam, że także ona, zanim sama została matką, była córką. Również ona nosiła w sobie ogromną potrzebę miłości, potrzebowała kogoś, kto ją weźmie za rękę, kto ją poprowadzi. Być może nie otrzymała tego, kiedy była dzieckiem, i właśnie z tego powodu, kiedy nadeszła jej kolej, nie była zdolna do bycia matką. Przebaczyłam tym, którzy mnie molestowali, którzy mnie zranili i przez których wiele lat cierpiałam. Łzy nie przestawały płynąć, a ja czułam się coraz lżejsza, tak jakbym zostawiła na tej górze głaz, który przez wiele lat wlekłam za sobą.
Pamiętam tę podróż, która wydawała się nie mieć końca. Jechaliśmy samochodem, a Diego przez całą drogę odmawiał różaniec. Jedno Zdrowaś Maryjo za drugim, jakby walczył z czymś niewidzialnym. A ja? Siedziałam obok z zamkniętymi oczami, udając, że śpię. Byle tylko nie musieć się modlić. Nie chciałam. Nie byłam gotowa.
Ale wszystko zmieniło się tam, na tej górze. Gdy po raz pierwszy w życiu udało mi się przebaczyć. I nie był to jakiś emocjonalny moment, uniesienie. To było tak, jakby coś głęboko we mnie pękło. Coś, co latami trzymało mnie w jednym miejscu. Nie chciałam już wracać. Ani do Mediolanu, ani do świateł sceny, ani do blichtru. Życie showgirl nagle wydało mi się obce, zupełnie nie moje. Odwróciłam się do Diego, spojrzałam mu prosto w oczy i powiedziałam cicho, ale z całą mocą, jaką miałam w sobie:
– Wiesz… miałeś rację. Moja książka była już gotowa. Czarna od bólu. Napisałam ją z poziomu nienawiści, żalu, potrzeby zemsty na tych wszystkich, którzy mnie zranili. Ale teraz… możesz ją wyrzucić do kosza. Bo przewróciłam stronę. Przebaczyłam. I w końcu mogę zacząć pisać od nowa.
Podróż powrotna do Mediolanu wydawała się nie mieć końca. Serce, wciąż ciężkie od łez wylanych na górze Križevac, czuło ciężar dokonanej zmiany, którą nie bardzo wiedziałam, jak przyjąć. Nie chciałam wracać do Mediolanu. Moja dusza, nareszcie jasna i lekka, chciała zostać w tym świętym miejscu, gdzie człowiek ma wrażenie, że niebo jest bliżej, gdzie każdy zrobiony krok przesiąknięty jest modlitwą. Wiedziałam jednak, że to niemożliwe. Musiałam wrócić do swojego życia, które przez tak długi czas zmuszało mnie do ukrywania prawdy. Kiedy samochód przemierzał kolejne kilometry drogi prowadzącej do rzeczywistości, Diego spojrzał na mnie z wyrazem twarzy, który zdradzał wielką troskę. Coś we mnie dostrzegł, coś, co się zmieniało.
Przez dłuższą chwilę trwał w milczeniu, ale potem odwrócił się do mnie i poważnym tonem powiedział:
– Ania, zapamiętaj te słowa. Zobaczysz, że diabeł przedstawi ci propozycję, której nie będziesz mogła odrzucić. Kiedy ktoś postanawia, że się zmieni, że się nawróci, że się na nowo określi, diabeł tak łatwo tego nie zostawia.
Jego słowa uderzyły mnie niczym huraganowy podmuch zimnego powietrza. Słyszałam je, ale nie byłam pewna, czy je rozumiem. Siedziałam obok niego, pogrążona w swoich myślach. Nie bałam się albo raczej nie chciałam czuć strachu. Dopiero co przeżyłam głębokie wyzwolenie, a mimo to podświadomie czułam, wiedziałam, że droga nie będzie łatwa. Ta obietnica zmian była nie tylko błogosławieństwem, ale także wyzwaniem. Diabeł – tu Diego miał rację – nigdy nie pozwoli na to, aby ktoś odnalazł własną drogę do światła, i będzie rzucał kłody pod nogi.
Dotarliśmy do Mediolanu. I dokładnie w sekundzie, gdy mijaliśmy tablicę z napisem „Milano” oznaczającą wjazd do miasta, zadzwonił telefon. Jakby ktoś czekał właśnie na ten moment. Spojrzałam na ekran – moja agencja.
– Cześć, Ania, słuchaj… dostaliśmy propozycję. Chcą, żebyś pozowała do jednego z najbardziej prestiżowych magazynów.
Z wrażenia zakręciło mi się w głowie. Świat zwariował. Słowa, które usłyszałam, brzmiały jak sen. Albo jak… pułapka. Odwróciłam się w stronę Diego i z niedowierzaniem pomyślałam: No nie! Nie wierzę! To niemożliwe, żeby działo się tak szybko. A jednak… Diabeł wykonał pierwszy ruch. Dokładnie tak, jak przewidział to Diego.
Propozycja była jak prezent od losu – perfekcyjna, błyszcząca, pachnąca sukcesem. Wszystko, co dopiero zostawiłam za sobą, wróciło z nową siłą: blask fleszy, uznanie, sława. Ktoś obrał na cel dokładnie moje dawne rany. Mój głód, moją potrzebę bycia podziwianą. Ale czułam, że za tą ofertą nie kryje się jedynie kariera. Było coś jeszcze. Coś ciężkiego, mrocznego. Coś, czego nie widać, a co szeptało do ucha:
– Wróć. To przecież twoje miejsce.
W tamtej chwili zrozumiałam jedno: nie będzie to łatwa droga. Nawrócenie to nie przycisk, który wystarczy wcisnąć i już wszystko załatwione. To walka. I ta walka dopiero się zaczynała. Walka pomiędzy tym, kim byłam, a tym, kim pragnęłam się stać.
Przez kilka pierwszych dni nie powiedziałam Diego ani słowa. Może nawet nie miałam odwagi. Coś w głębi duszy podpowiadało mi, że nadchodzi moment próby, że to nie będzie drobna pokusa, ale prawdziwy sprawdzian. W końcu nadszedł dzień, kiedy postanowiłam powiedzieć mu prawdę. Zadzwoniłam do niego:
– Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Dostałam propozycję sesji zdjęciowej do bardzo prestiżowego magazynu. Chcą mnie na okładkę i planują duży, wielostronicowy artykuł.
Diego zareagował spokojnie, jakby w ogóle nie zrobiło to na nim wrażenia.
– No dobrze. W czym problem? Ja wydaję książki, ty zajmujesz się modą. To przecież twoja praca. Chyba możesz pozować do zdjęć, prawda?
Nie mogłam już dużej owijać w bawełnę. Musiałam powiedzieć mu całą prawdę.
– Tak, masz rację – odparłam – ale nie powiedziałam ci jeszcze, co to za gazeta. To bardzo znane na całym świecie czasopismo… dla mężczyzn.
W tej chwili ton Diego zmienił się diametralnie. Zdenerwował się. Jego głos był stanowczy.
– Chcę wydać twoją historię. Mówię o twoim nawróceniu, a ty chcesz pozować do takiego magazynu? Nie. Niestety, ale nie. Nie mogę wydać tej książki.
– Dlaczego? – zapytałam. – Przecież zdjęcia zrobię teraz, a książka ukaże się dopiero za pół roku. Do tego czasu ludzie i tak zapomną.
Jego odpowiedź nie pozostawiała złudzeń. Poczułam się zapędzona w kozi róg. Diego mówił:
– Nie ma tematu. Wiem już dziś, że książka musi się ukazać. I nie wchodzę w tę grę.
Nie miałam zamiaru się poddać. Spojrzałam na to chłodno i powiedziałam:
– No cóż, trudno. Skoro nie mogę zrobić sesji dla tego czasopisma, to ty musisz mi dać… dwadzieścia tysięcy euro.
Diego był wyraźnie zaskoczony moją odpowiedzią.
– Nie ma mowy – odparł stanowczo. – Nie zapłacę ci dwudziestu tysięcy. Spotkamy się za kilka dni i wtedy powiesz mi, co zdecydowałaś.
Odłożyłam telefon, ale jego słowa nie dawały mi spokoju. Wracały w mojej głowie jak echo: Diabeł złoży ci propozycję nie do odrzucenia. To była właśnie ta propozycja. I choć wydawała się niegroźna – przecież chodziło tylko o sesję zdjęciową – czułam, że stawką było coś więcej. Coś głębszego. Duchowego. Bardzo trudno było odmówić. Wiedziałam, że wiele kobiet z mojego świata zrobiłoby wszystko, by dostać takie zaproszenie. Sesja w tym magazynie to marzenie wielu – gwarancja rozgłosu, podziwu, nowego rozpędu kariery. A jednak… czułam, że stoję na rozdrożu, że ten wybór wyznaczy kierunek, w którym potoczy się całe moje życie. I podjęłam decyzję. Zrezygnowałam.
To była jedna z najważniejszych decyzji w moim życiu. Bo właśnie w tamtej chwili wszystko zaczęło zmieniać bieg. Na zawsze.
Mediolan był taki sam jak zawsze: szalony, błyskotliwy, pełen możliwości i pokus. A jednak dla mnie było to już inne miasto. Świat, który uwiódł mnie kiedyś swoimi światłami i obietnicami, teraz wydawał się pusty, nudny, wygasły. Patrzyłam na ludzi wokół i czułam się inna. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi tu o żadne poczucie wyższości, ale o świadomość, że odkryłam coś niezwykłego, coś, co dla większości było nieznane. Czułam się tak, jakbym weszła na jakiś wyższy szczebel drabiny i to zupełnie nie ze względu na moje zasługi czy mój wysiłek, ale dzięki wielkiemu darowi, jakim było doświadczenie miłości Boga.
Po powrocie z Medjugorje snułam się po miejskich ulicach bez żadnego konkretnego celu. Chodziłam jeszcze na różne imprezy, ale czułam się na nich jak ryba wyciągnięta z wody. Spojrzenia, śmiech, toasty, znane twarze… Wszystko było dokładnie takie samo, wszystko oprócz mnie.
Pierwsze dni po powrocie spędziłam zamknięta w domu. Pozbawiona energii leżałam w łóżku. Nie miałam ochoty nigdzie wychodzić. Próbowałam zrozumieć, nadać jakiś sens temu, co się ze mną stało, ale stawiane pytania nie dawały mi spokoju. Czy to wszystko było prawdziwe? A może to tylko złudzenie? Nagle poczułam jakiś wewnętrzny impuls, imperatyw podpowiadający, że muszę pójść do kościoła. Nigdy nie byłam osobą praktykującą. Nie bardzo nawet wiedziałam, w jakim celu mam tam pójść, czego chcę szukać, ale czułam, że muszę tam iść. Była niedziela. Dopiero później się dowiedziałam, że nie była to zwykła niedziela, ale Niedziela Bożego Miłosierdzia.
Jak zawsze przyszłam spóźniona. Weszłam do kościoła dokładnie w tym momencie mszy, w którym czytany jest fragment Ewangelii. Ksiądz czytał historię Tomasza: „Następnie rzekł do Tomasza: «Unieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce, podnieś też swoją rękę i włóż w mój bok. I przestań być niedowiarkiem, a bądź wierzącym»” (J 20, 27).
Nie mogłam w to uwierzyć. Dosłownie chwilę przed tym, jak złapałam za klamkę i przekroczyłam próg kościoła, zadałam Bogu ciche pytanie:
– Jak mam w Ciebie uwierzyć, skoro Cię nigdy nie widziałam? Nie widziałam Matki Bożej w Medjugorje, nie widziałam tańczącego słońca, nie widziałam żadnego cudu. Co mam zrobić, żeby uwierzyć?
I teraz, w tej właśnie chwili, stoi przede mną kapłan i czyta słowa Jezusa kierowane do Tomasza: „Szczęśliwi ci, którzy nie zobaczyli, a uwierzyli” (J 20, 29).
Dreszcz przebiegł mi po plecach. Serce zaczęło bić bardzo szybko. Wyglądało na to, że otrzymałam odpowiedź natychmiast, bez pośredników. Stałam jak wmurowana, niezdolna oderwać wzroku od księdza, który dalej głośno czytał. Bardzo uważnie uczestniczyłam we Mszy Świętej. Całkowicie zanurzyłam się w tę chwilę, w to wszystko, co tam się działo. To wtedy odkryłam, czym naprawdę jest Boże miłosierdzie. Dowiedziałam się też, że Święta Faustyna była Polką – tak jak ja. Duże wrażenie zrobiła na mnie informacja, że Bóg nie jest jedynie bytem oddalonym od nas, niedostępnym, ale przede wszystkim jest Ojcem gotowym przyjąć każdego, kto się zagubił, nawet największego grzesznika. Miłosierdzie Boże nie jest pojęciem abstrakcyjnym, ale jest przesłaniem nadziei dla każdego, kto dotąd żył pogrążony w najgłębszych ciemnościach. Nie chodzi o to, żeby już teraz być świętym, doskonałym, czystym. Chodzi o uznanie własnej nędzy i udzielenie Bogu zgody na to, aby objął człowieka swoją miłością.
Historia siostry Faustyny poruszyła mnie do głębi. Była to prosta młoda kobieta, nieznana szerzej zakonnica, niewykazująca żadnych wybitnych zdolności, a jednak to jej zostało powierzone przesłanie zdolne wstrząsnąć całym światem: Jezus nie przyszedł na świat, aby ludzi potępić, ale żeby im przebaczyć, żeby kochać, żeby czekać na spotkanie z każdym człowiekiem, nawet najbardziej zbuntowanym i pogubionym. Sedno tego przesłania jest nad wyraz jasne: każdy, kto Mu zaufa i zwróci się do Niego o pomoc, znajdzie pokój. Niezależnie od tego, jak wyglądała jego przeszłość.
Kiedy nadszedł moment komunii, podeszłam do ołtarza. W Medjugorje byłam u spowiedzi, więc mogłam przyjąć Komunię Świętą, ale nie bardzo wiedziałam, jak się to robi. Wyciągnęłam rękę, bardzo niepewnie, próbowałam zrobić to tak, jak robili inni, ale ksiądz spojrzał ma mnie bardzo surowym wzrokiem.
– Dwoma rękami! – powiedział głośno, jakby chciał mnie upomnieć.
Poczułam się zawstydzona, ale wzięłam Hostię i wróciłam na swoje miejsce. Kiedy usiadłam, ogarnął mnie niespotykany pokój. Uczucie to nie miało nic wspólnego ze sztucznym zadowoleniem, jakie towarzyszyło wystawnym wieczorom, wymuszonym uśmiechom i złotym złudzeniom. To było coś znacznie bardziej głębokiego, prawdziwego. Coś, czego być może szukałam przez całe życie, nie wiedząc o tym.
Jeszcze przed wyjazdem do Medjugorje poznałam mężczyznę, który był później przez trzy lata moim narzeczonym. W tamtym czasie prowadziłam program telewizyjny razem z Marco Predolinem. Widzowie oglądający ten show mieli możliwość wysyłania wiadomości, które na żywo były publikowane na ekranie. Wśród tysięcy anonimowych komentatorów był jeden, który regularnie wracał. I zawsze podpisywał się imieniem Paolo. Jego wiadomości były inne niż wszystkie pozostałe. Pełne komplementów, ale nie tandetnych. Był bardzo uważny, wrażliwy na każdy szczegół. Można powiedzieć, że umiał czytać między wierszami. Nie przegapił żadnego słowa, żadnego gestu, żadnego spojrzenia. Pewnego dnia zaczęliśmy pisać do siebie w mediach społecznościowych i po jakimś czasie umówiliśmy się na pizzę. Wiedziałam, że pracuje dla Mediaset, włoskiego potentata na rynku medialnym, i myślałam, że ta znajomość może mi przynieść wymierne korzyści zawodowe. Przyjęłam więc zaproszenie.
Kiedy przyjechał po mnie, byłam w szoku. Wydawało mi się, że jego samochód dopiero co zjechał z planu jakiegoś filmu science fiction: drzwi automatycznie otwierały się do góry, a wnętrze naszpikowane było najnowszą, zupełnie mi nieznaną technologią. Ale to, co najbardziej mnie zaskoczyło, to fakt, że nie był sam. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn: jeden kierowca, a drugi nie odstępował go na krok. Pomyślałam: No tak. Widział mnie w telewizji, to teraz chce mi zaimponować. Zabrał dwóch kumpli, jednemu kazał robić za kierowcę, a drugiemu udawać ochroniarza. I to ma na mnie zrobić wrażenie.
Weszliśmy do restauracji. Przed nami weszli ci dwaj panowie i usiedli przy osobnym, ale niezbyt oddalonym stoliku. My zajęliśmy uprzednio zarezerwowane, nieco schowane miejsce. Wieczór był zaskakująco przyjemny. Paolo okazał się nieśmiałym człowiekiem, ale bardzo eleganckim, wytwornym i znakomicie wykształconym. Ubrany wzorowo. Cechowało go również wielkie opanowanie. Rzecz, którą rzadko widziałam u innych mężczyzn. Był tylko kilka lat starszy ode mnie.
Minęło parę tygodni i pewnego wieczoru zadzwonił telefon. To był on.
– Widziałaś wiadomości w telewizji? – zapytał.
Zazwyczaj nie oglądałam wiadomości. No może czasem, kiedy prowadził je Emilio Fede, którego znałam i z którym zdarzało mi się spędzać wieczory w mediolańskich restauracjach. Był przyjacielem mojego ówczesnego agenta i zdarzało się, że czasem podwiózł mnie po kolacji do domu. Moi sąsiedzi zawsze byli zdumieni, gdy widzieli, jak wysiadam z samochodu eskortowanego przed dwa policyjne radiowozy – jeden z przodu, drugi z tyłu. Emilio był fajnym gościem, ale nawet jeśli sprawiał wrażenie, że próbuje mnie podrywać, to dobrze wiedziałam, że między nami niczego nigdy nie będzie: po prostu był dla mnie za stary. Jednak to, że byłam widywana u jego boku, bardzo pomagało mi budować pozycję w tym środowisku.
Tego wieczoru krótko odpowiedziałam Paolo:
– Nie, dlaczego? Co się stało?
– Mówią o mojej mamie – powiedział bardzo poważnym tonem.
Oniemiałam.
– O twojej mamie? – powtórzyłam z niedowierzaniem.
Rozłączyłam się i włączyłam telewizor. Na pasku przesuwała się wiadomość: zmarła Maria Antonietta Berlusconi. Krew zastygła mi w żyłach. Co? Czyli Paolo był synem Marii Antonietty? To siostrzeniec Silvio Berlusconiego?
W jednej chwili wszystko ułożyło się w logiczną całość. Dwaj mężczyźni, którzy byli z nami w restauracji, to nie koledzy poproszeni o odegranie sceny. To naprawdę byli kierowca i osobisty ochroniarz. Od tego momentu inaczej na niego patrzyłam. Nie był zwykłym człowiekiem. Miał bardzo ważne nazwisko. Jego świat był o wiele bardziej złożony, niż mogłam to sobie wyobrazić, a ja, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, coraz bardziej w to wchodziłam.
Z każdym dniem głębiej zanurzałam się w tym ekskluzywnym środowisku, w wystawnych wieczorach, poufnych spotkaniach, w luksusie, który trudno wyrazić słowami.
Silvio Berlusconiego, jego wuja, poznałam dużo wcześniej i w sposób zupełnie nieoczekiwany. Pewnego dnia dostałam telefon z mojej agencji: otrzymałam informację, że mam się przygotować na wyjazd do Rzymu, gdzie moim zadaniem będzie odegranie słynnej sceny, w której Marilyn Monroe śpiewała Happy birthday dla prezydenta Johna F. Kennedy’ego. Powiedzieli mi, że będę musiała zrobić to samo w czasie urodzinowego przyjęcia. I tyle. Żadnych innych informacji. Dostałam adres, pod który miałam się zgłosić, kupili mi bilet na samolot i następnego dnia po południu ruszyłam w podróż.
Po przybyciu do Rzymu wskazałam taksówkarzowi adres, pod który ma mnie zawieźć. Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby nie rozumiał.
– Mam cię zawieźć do Palazzo Grazioli – powiedział z mieszaniną zaskoczenia i szacunku.
Nie miałam pojęcia, co to za miejsce.
Wysiadłam z taksówki w samym centrum miasta. Stałam przed imponującym, monumentalnym budynkiem, z którego emanowały historia i władza. Chwyciłam telefon i zadzwoniłam pod podany mi numer. Po chwili jakaś dziewczyna przez otwarte okno powiedziała, że zaraz zejdzie i żebym poszła za nią. Strażnicy pozwolili mi przejść, nie robili żadnych problemów. Pamiętam, że weszłam przez główną bramę i zaraz skręciłam w prawo. Dziewczyna zaprowadziła mnie do pokoju zarezerwowanego dla gości i z uśmiechem na twarzy wyjaśniła, jaki jest plan:
– Czekaj, teraz jedzą kolację. Jak skończą jeść, powiemy jubilatowi, że ma pilny telefon i wywabimy go z salonu. Wtedy wprowadzimy cię do środka, ale najpierw schowamy w wielkim pudle ozdobionym balonami i kokardami. Kiedy wróci, rozpakuje niespodziankę, a twoim zadaniem będzie wejście na scenę i odśpiewanie Happy birthday, tak jak zrobiła to Marilyn Monroe.
Przytaknęłam, ale moje zdenerwowanie rosło z każdą chwilą.
– OK, ale czy mogłabym się dowiedzieć, czyje to są urodziny? – zapytałam.
Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Ale jak to możliwe? Serio nie wiesz? To premier Silvio Berlusconi!
Byłam przerażona. Krew zastygła mi w żyłach. Berlusconi? Przewodniczący rządu i jednocześnie szef całego imperium medialnego we Włoszech? Przecież to człowiek, o poznaniu którego marzył każdy, kto choć raz otarł się o świat telewizji. Człowiek, od którego decyzji zależały kariery, setki karier. A ja miałam wystąpić teraz… przed nim. Myślałam tylko o jednym: A co będzie, jak coś pójdzie nie tak? Jeśli zaśpiewam źle? Jeśli zawiodę? W jednej chwili mogło wydarzyć się coś ostatecznego. Decyzja, która otworzy mi drzwi do tego świata… albo zatrzaśnie je na zawsze. To mogła być szansa życia, ale równie dobrze mógł być to koniec, zanim cokolwiek się zacznie. Dziewczyna wyjaśniła mi, że zostałam wybrana, ponieważ szukali osoby, której jubilat nie będzie znał. Do dziś nie do końca rozumiem to tłumaczenie.
Gdy czekałam w pokoju, który przydzielono mi w Palazzo Grazioli, czułam się zagubiona w przepychu wnętrz, które dopiero co widziałam, przechodząc korytarzami. Ściany ozdobione były złotymi frezami, które lśniły w delikatnym świetle lamp, tworząc niemal magiczną, surrealistyczną atmosferę. Wysoki, majestatyczny sufit zdobiły freski przedstawiające sceny mitologiczne. Namalowane żywymi kolorami, mimo upływającego czasu nic nie straciły ze swego wyrazu. Miałam przed sobą ogromne okno, z którego rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na Via del Plebiscito i dominujący w tle Ołtarz Ojczyzny. Widać było stamtąd niekończącą się wartko płynącą rzekę samochodów, skuterów oraz ludzi, którzy tworzyli pulsujące serce Rzymu, zupełnie nieświadomi tego, co działo się w murach tego budynku. Misternie rzeźbione barokowe meble pokryte delikatnymi tkaninami nadawały pomieszczeniu ponadczasową elegancję. Czas powili mijał, a ja zaczęłam rozmyślać nad historią zamkniętą w tych murach, wyobrażając sobie wybitne postaci, które chodziły po tych samych podłogach. Myślałam o kluczowych decyzjach, które naznaczyły historię, a które podejmowano w tych właśnie wnętrzach. Aura rządzenia i władzy była niemal namacalna i w obliczu ich wielkości poczułam się bardzo maleńka.
Wreszcie zadzwonił telefon. Umieścili mnie w gigantycznej paczce, bogato ozdobionej balonami. Jubilat wszedł do salonu i rozpakował niespodziankę. Wyskoczyłam na zewnątrz i głośno odśpiewałam życzenia:
– Wszystkiego najlepszego, panie prezydencie3.
Zrobiłam to z największą pewnością, jaką tylko dałam radę udawać.
Berlusconi patrzył na mnie z szerokim, pełnym rozbawienia uśmiechem. Jego spojrzenie było żywe, niemal psotne, ale jednocześnie pełne charyzmatycznej elegancji. Od razu zauważył moje zakłopotanie i z ogromnym taktem podszedł do mnie. Był niższy niż ja, ale jego wyprostowana, smukła sylwetka sprawiała, że robił imponujące wrażenie.
Miał na sobie elegancki, skrojony na miarę, ciemnoniebieski garnitur, który podkreślał doskonałą sylwetkę. Jedwabny krawat skupiał na sobie światło, a zamocowana na kieszeni marynarki przypinka z logo Forza Italia dodawała szyku i klasy. Lekki zapach perfum – dyskretny, ale wyrafinowany – przydawał mu czegoś, co przesiąknięte było i tradycją, i władzą. Z wielką elegancją podał mi dłoń. Na nadgarstku miał złoty zegarek. Wydawał się skromny, ale z pewnością był bardzo cenny.
– Zatańczymy? – Berlusconi zapytał z szarmanckim uśmiechem.
Przyjęłam zaproszenie i powoli zaczęliśmy tańczyć. Jego ruchy były płynne, miarowe, jakby czas płynął dla niego w innym wymiarze.
– Wydajesz się zaskoczona – powiedział zdecydowanym, niedopuszczającym wątpliwości tonem.
– Powiedzmy, że nie jest to codzienna sytuacja – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć, ale powoli zaczynałam czuć ciężar tego niewiarygodnego spotkania.
Wieczór płynął dalej. Całe menu i tort przygotowano w trzech kolorach, które tworzą włoską flagę. Symbolicznie, tak jak lubił. Poprosił, abym usiadła obok niego, i jak miał w zwyczaju, zaczął opowiadać dowcipy. Postanowiłam, że ja też opowiem mu kawał, ale taki o nim samym. Uśmiał się tak bardzo, że wziął mnie za rękę, zaprowadził do gości i poprosił, żebym im też to opowiedziała. Był zaskakująco przyjacielski. Człowiek o wielkiej charyzmie, który wiedział, jak sprawić, aby ludzie wokół niego czuli się swobodnie.
Po pewnym czasie wróciłam do swojego pokoju. Goście kontynuowali świętowanie, nie wiem, do której godziny. Następnego ranka Berlusconi miał ważne spotkanie. Przed moim wyjazdem dostarczono mi dwa prezenty, które mam do dziś. Pierwszym był różowy zegarek z napisem: „Jak to dobrze, że jest Silvio” na pasku ze skóry węża. Wyjątkowy i ekscentryczny tak jak on. Drugim był jedwabny szal marki Marinella, której produkty uwielbiał dawać swoim gościom – znak uprzejmości i wyrafinowania. Po tym wieczorze nie mogłam zasnąć. Myśli błądziły, raz jeszcze przeżywałam ten niezwykły, niemal surrealistyczny wieczór. Przewijały się sytuacje, słowa, twarze. O siódmej rano złapałam samolot do Mediolanu, zostawiając za sobą świat, który wydawał się zawieszony między rzeczywistością a teatrem.
Po jakimś czasie, kiedy już spotykałam się z Paolo, opowiedziałam mu tę historię. Uśmiechnął się. Nie był zaskoczony i odpowiedział z lekkością kogoś, kto dobrze zna się na takich ekstrawagancjach:
– Tak, wujek jest przyzwyczajony do takich rzeczy. Kiedyś na imprezie Forza Italia pojawiła się skrzypaczka, a że była Wielkanoc, to wyszła z ogromnego jajka i cały wieczór grała dla wszystkich.
Nic już nie wydawało mi się niemożliwe.
Moja relacja z Paolo to było ciągłe przeplatanie się wyjazdów, ekskluzywnych wieczorów, spotkań z wpływowymi ludźmi. Kolacje w domu nad jeziorem, wizyty w Arcore, wieczory w teatrze.
Właśnie w teatrze zauważyłam pewien zwyczaj Berlusconiego, który bardzo mnie zaciekawił. Między jednym a drugim aktem wyciągał z kieszeni białą chusteczkę i przykładał do twarzy, jakby chciał wydmuchać nos czy otrzeć pot. Był to gest bardzo naturalny i dyskretny, wykonany idealnie, tak aby nie przyciągać ciekawskich spojrzeń. Przyglądając się temu uważniej, zrozumiałam, w czym rzecz. W chusteczce znajdowała się dobrze ukryta mała gąbka nasączona pudrem do twarzy. Stosując szybkie, precyzyjne ruchy, można przypudrować nos, zapobiegając temu, że skóra będzie odbijać światło reflektorów i przede wszystkim fleszy. Ten mały trik sprawiał, że jego wizerunek zawsze był nieskazitelny, czy to w świetle kamer, czy na zdjęciach robionych przez fotografów z ukrycia.
Jednak najbardziej żywym wspomnieniem pozostaje dla mnie Villa Certosa na Sardynii. Kiedy pojechałam tam z Paolo, czułam, jakbym zanurzyła się w innym świecie. Park był ogromny. Połączenie luksusu i fantazji. Kamienie ułożone wzdłuż ścieżek rozświetlały się, kiedy się do nich podchodziło. Niektóre przyjmowały zwariowane formy, jak na przykład orki, która, kiedy się do niej podeszło, zaczynała jak fontanna rozpylać wodę. Była tam nawet latarnia morska z pokojem sypialnym – bardzo oryginalne i niezwykłe schronienie. Wszędzie mnóstwo wszelkiego rodzaju basenów. Od słynnego basenu otoczonego gigantycznymi kaktusami, po ten z ogromną muszlą, doskonały w swojej ekstrawagancji. Pizzeria, lodziarnia, wszystko zostało zaprojektowane w ten sposób, aby z ogromnej posiadłości uczynić małe królestwo, oddalone od wszystkiego i od wszystkich.
Odkryliśmy tam jeszcze strefę podziemną. Zeszliśmy na dół i znaleźliśmy się w tajemniczym pomieszczeniu, pełnym monitorów, z ogromnym stołem pośrodku. Widniał na nim symbol trójkąta, w który wpisane było ogromne oko i z którego na wszystkie strony wychodziły promienie światła. Nie pozostaliśmy niezauważeni. Strażnicy zobaczyli nas na kamerach i nagle zgasili światło. Wiadomość była bardzo jasna: nie powinno nas tam być.
Na zewnątrz, pośród białych marmurowych posągów, bawiliśmy się w udawane wesele. Rozbawiony Paolo z uśmiechem na twarzy wziął złoty pierścień i włożył mi go na palec. Wyglądaliśmy jak dwójka pogrążonych w marzeniach i zabawie dzieci. Dalej ogród. Dobrze go pamiętam, bo wśród tysiąca roślin znaleźliśmy jedną, która od razu przykuła naszą uwagę. Na małej tabliczce zapisana była nazwa rośliny. Przeczytałam i zaczęłam się śmiać: „Viagra”. Myślę, że były to sadzonki papryczki chili, ale cała ta sytuacja była bardzo zabawna.
Często spotykałam Berlusconiego, który od razu mnie rozpoznawał, bo dobrze pamiętał wieczór swoich urodzin w Rzymie. Zawsze witał mnie gotowym żartem i charakterystycznym dla siebie uśmiechem. Traktował mnie z wielkim szacunkiem i wydawał się szczerze zadowolony, że jego siostrzeniec znalazł dziewczynę.
Na zewnątrz wszystko wyglądało idealnie, ale w środku czułam narastający niepokój. Ten świat, który na początku wydawał się spełnieniem marzeń, zaczął ukazywać również swoje cienie. Nie było jakiegoś jednego wydarzenia, które otwarłoby moje oczy, ale coraz większa liczba szczegółów, spojrzeń, niedopowiedzeń zaczynała mi coraz bardziej ciążyć.
1 Zob. A. Golędzinowska, Ocalona z piekła. Wyznania byłej modelki, Częstochowa 2012.
2 We Włoszech dodawanie śmietany do carbonary uważane jest za świętokradztwo, podobnie jak dodawanie keczupu do pizzy.
3 We Włoszech zwyczajowo szefa rządu nazywa się prezydentem, stosując termin „Presidente del Consiglio”. Nie należy mylić z Prezydentem Republiki Włoskiej, bo to oddzielny urząd.
