TUZIN TAJEMNIC. 12 niezwyklych zagadek kryminalnych - Susie Day, Elen Caldecott, Clementine Beauvais, Caroline Lawrence Julia Golding, Kate Pankhurst, Frances Hardinge, Helen Moss, Harriet Whitehorn, Sally Nicholls, Katherine Woodfine, Robin Stevens - ebook
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

12 opowiadań najlepszych brytyjskich autorek powieści kryminalnych, między innymi Robin Stevens – autorki serii Zbrodnia niezbyt elegancka, czy Katherine Woodfine – autorki serii Tajemnice domu handlowego Sinclairs.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 280

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wpro­wa­dze­nie

Tajem­ni­ca to eks­cy­tu­jące sło­wo! Przy­wo­dzi na myśl sta­re za­mczy­ska, se­kret­ne prze­jścia, za­gi­nio­ne skar­by, dziel­nych de­tek­ty­wów i podłych zło­czy­ńców. Przede wszyst­kim jed­nak ko­ja­rzy się z za­gad­ką, któ­rą czy­tel­ni­cy mogą roz­wi­ązać ra­zem z bo­ha­te­ra­mi opo­wie­ści, gdy ra­mię w ra­mię szu­ka­ją od­po­wie­dzi i wska­zó­wek.

Her­cu­les Po­irot, pan­na Mar­ple czy Sher­lock Hol­mes to nasi uko­cha­ni bo­ha­te­ro­wie opo­wie­ści spod zna­ku ta­jem­ni­cy. Któż z nas nie si­ęga cza­sem po kla­sy­kę kry­mi­na­łu! I cho­ciaż kry­mi­nal­nym opo­wie­ściom w sty­lu re­tro trud­no się oprzeć, w ksi­ęgar­niach i bi­blio­te­kach mo­żna też zna­le­źć wie­le zu­pe­łnie no­wych opo­wie­ści tego ga­tun­ku. Przy­ci­ąga­ją czy­tel­ni­ków in­try­gu­jącą fa­bu­łą, skom­pli­ko­wa­ny­mi za­gad­ka­mi i trzy­ma­jący­mi w na­pi­ęciu zwro­ta­mi ak­cji. Z jed­nej stro­ny sta­no­wią ukłon w stro­nę daw­nych au­to­rów, z dru­giej zaś sta­ra­ją się tra­fić w gust dzi­siej­sze­go czy­tel­ni­ka.

Dwa­na­ście opo­wia­dań pre­zen­to­wa­nych w tym to­mie to do­sko­na­ły punkt wy­jścia dla ka­żde­go, kto pra­gnie po­znać świat za­ga­dek kry­mi­nal­nych no­wej ge­ne­ra­cji. Czy­tel­ni­cy prze­ko­na­ją się, że wspó­łcze­śni au­to­rzy two­rzą opo­wie­ści bar­dzo ró­żno­rod­ne. He­len Moss, w opo­wia­da­niu Ta­jem­ni­cza hi­sto­ria ana­na­sa, za­bie­rze nas w pod­róż w cza­sie i prze­nie­sie do wiej­skiej po­sia­dło­ści z cza­sów geo­r­gia­ńskich, a tym­cza­sem Elen Cal­de­cott w opo­wia­da­niu Pa­rad­ne piór­ka po­ka­że tęt­ni­ącą ży­ciem wspó­łcze­sną Marsh Road. Za spra­wą Fran­ces Har­din­ge, au­tor­ki in­try­gu­jące­go tek­stu Okiem Boga, prze­nie­sie­my się do cza­sów Wy­sta­wy Świa­to­wej, któ­ra od­by­ła się w Lon­dy­nie w 1851 roku, a ra­zem z bo­ha­te­ra­mi opo­wia­da­nia Har­riet Whi­te­horn, za­ty­tu­ło­wa­ne­go Za­bój­stwo mon­sieur Pier­re’a, będzie­my spa­ce­ro­wać po Soho w la­tach osiem­dzie­si­ątych XVIII wie­ku.

Au­tor­ki opo­wia­dań umie­jęt­nie na­wi­ązu­ją do naj­lep­szych tra­dy­cji kry­mi­na­łu. Ro­bin Ste­vens i Cle­men­ti­ne Be­au­va­is pro­po­nu­ją wci­ąga­jące za­gad­ki w sty­lu Aga­thy Chri­stie. Pew­nie na­wet pan­na Mar­ple nie od razu by so­bie z nimi po­ra­dzi­ła. Sal­ly Ni­cholls, au­tor­ka opo­wia­da­nia Od­da­ny na prze­cho­wa­nie, na­pi­sa­ła je w sty­lu mod­nych kie­dyś przy­go­do­wych ma­ga­zy­nów dla chłop­ców. Ca­ro­li­ne Law­ren­ce wy­my­śli­ła wspó­łcze­sną za­gad­kę z le­gen­dą Dzi­kie­go Za­cho­du w tle, a Ju­lia Gol­ding na chwi­lę za­pro­si­ła do swo­je­go opo­wia­da­nia – Mel Fo­ster i pies Ba­ske­rvil­le’ów – na­wet sa­me­go wiel­kie­go Sher­loc­ka Hol­me­sa.

W rolę śled­czych wcie­la­ją się w tych opo­wie­ściach ró­żni bo­ha­te­ro­wie. Kate Pan­khurst po­wie­rza czyn­no­ści de­tek­ty­wi­stycz­ne bły­sko­tli­we­mu Si­do­wi, któ­ry na co dzień zaj­mu­je się wy­pro­wa­dza­niem psów. W moim opo­wia­da­niu prze­stęp­cę tro­pi Lil, tan­cer­ka z cza­sów edwar­dia­ńskich. Wszyst­kich ich łączy to, że w prze­ci­wie­ństwie do to­wa­rzy­szących im do­ro­słych po­tra­fią roz­wi­kłać skom­pli­ko­wa­ną za­gad­kę. Są bły­sko­tli­wi i dow­cip­ni, a do tego od­wa­żni, opa­no­wa­ni i spryt­ni. Kon­se­kwent­nie zbie­ra­ją ko­lej­ne wska­zów­ki i często jako je­dy­ni tra­fia­ją na wła­ści­wy trop. Tak jest u Su­sie Day w opo­wia­da­niu Emi­ly i de­tek­ty­wi, gdzie chwa­ła spły­wa na bu­ja­jące­go w obło­kach lor­da Cop­per­bo­le’a i za­pa­lo­ne­go na­ukow­ca pana Blac­ka, cho­ciaż spraw­cę zbrod­ni za ka­żdym ra­zem wy­kry­wa by­stra cór­ka pana Blac­ka, Emi­ly.

Jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych ta­jem­ni­cze hi­sto­rie są tak przy­jem­ne i wci­ąga­jące, jest to, że po­zwa­la­ją nam wspól­nie pod­jąć wy­zwa­nie roz­wi­ąza­nia za­gad­ki. Mo­że­my do­pa­so­wy­wać wska­zów­ki, ana­li­zo­wać do­wo­dy, aby na ko­niec usta­lić, co się sta­ło i dla­cze­go, a tym sa­mym za­znać sa­tys­fak­cji pły­nącej z roz­wi­kła­nia ta­jem­ni­cy.

Hi­sto­rie tu za­war­te ofe­ru­ją wła­śnie ta­kie wy­zwa­nie – czy uda nam się wy­ja­śnić zbrod­nie, to­wa­rzy­sząc śmia­łym mło­dym de­tek­ty­wom? Na­wet je­śli nie, to i tak mo­żna się przy tym świet­nie ba­wić.

Do dzie­ła, Mło­dzi De­tek­ty­wi!

Ka­the­ri­ne Wo­od­fi­ne

Zda­rze­nia nie­mo­żli­we

Cza­sa­mi zbrod­nia wy­da­je się po pro­stu nie­mo­żli­wa. Praw­dzi­wy de­tek­tyw do­brze jed­nak wie, że nie ma rze­czy nie­mo­żli­wych. Sher­lock Hol­mes po­wie­dział kie­dyś: „Naj­pierw trze­ba od­rzu­cić to, co nie­mo­żli­we. A to, co po­zo­sta­nie, cho­ćby się wy­da­wa­ło naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne na świe­cie, będzie praw­dą”.

Trzy opo­wie­ści pre­zen­to­wa­ne w tej części do­ty­czą zbrod­ni po­pe­łnio­nych w za­mkni­ętym po­miesz­cze­niu i na po­zór zu­pe­łnie nie­praw­do­po­dob­nych. Ka­żdą z tych za­ga­dek da się jed­nak roz­wi­kłać – a gdy tyl­ko uda się zna­le­źć do niej klucz, spra­wa sta­nie się zu­pe­łnie oczy­wi­sta.

Emi­ly i de­tek­ty­wi

Su­sie Day

Nie, ale… – po­wie­dzia­ła Emi­ly.

– Ciii, skar­bie – uci­szył ją pan Black, dla niej po pro­stu „oj­ciec”. – Je­ste­śmy o krok… O krok od wiel­kie­go od­kry­cia! Za­le­d­wie chwi­la dzie­li nas od po­zna­nia ca­łej praw­dy. Czyż nie, lor­dzie Cop­per­bo­le?

Lord Cop­per­bo­le, a ra­czej „iry­tu­jący cwa­niak z wąsem”, jak w my­ślach na­zy­wa­ła go Emi­ly, od­sko­czył od sto­łu la­bo­ra­to­ryj­ne­go, na któ­rym wła­śnie w tym mo­men­cie coś wy­bu­chło nie­bie­skim pło­mie­niem.

– Wska­zów­ka – jęk­nął pan Black.

– Wska­zów­ka! – za­wył lord Cop­per­bo­le, po­cie­ra­jąc opa­rzo­ny kciuk.

– Wia­der­ko? – za­pro­po­no­wa­ła Emi­ly, wy­ci­ąga­jąc spod sto­łu ku­beł z pia­chem i bez­ce­re­mo­nial­nie po­sy­pu­jąc ogień jego za­war­to­ścią.

Szko­da. Nie­bie­ska bar­wa pło­mie­nia po­twier­dzi­ła jej przy­pusz­cze­nia. W krysz­ta­łkach ob­le­pia­jących rogi „wska­zów­ki” – sfa­ty­go­wa­nej ko­per­ty ad­re­so­wa­nej do lady Ta­nqu­eray i opa­trzo­nej sym­bo­lem ska­ra­be­usza – traf­nie roz­po­zna­ła ata­ka­mit. Ja­kże to było oczy­wi­ste!

Na całe szczęście po­ko­jów­ka Mary nie do­pe­łni­ła swo­ich obo­wi­ąz­ków i nie na­sy­pa­ła no­we­go pia­chu do wia­dra.

Lord Cop­per­bo­le przy­nió­sł na­praw­dę nie­zwy­kłą i pi­ęk­ną rzecz. Była to chi­ńska szka­tu­łka-ła­mi­głów­ka, czar­na jak atra­ment i in­kru­sto­wa­na musz­la­mi uchow­ców.

– Moja dro­ga przy­ja­ció­łka, lady Ta­nqu­eray, znów po­wie­rzy­ła mi do roz­wi­ąza­nia pew­ną za­gad­kę – wy­ja­śnił, gła­dząc się po świe­żo wy­ho­do­wa­nej ko­ziej bród­ce i ci­cho po­mru­ku­jąc. – Jej naj­star­sza cór­ka do­sta­ła to w pre­zen­cie od ad­o­ra­to­ra. Char­le­sie, zo­sta­li­śmy zo­bo­wi­ąza­ni do najści­ślej­szej dys­kre­cji.

– Oczy­wi­ście, mój przy­ja­cie­lu –– po­wie­dział pan Black, ob­ra­ca­jąc przed­miot w dło­niach. – Sko­ro jed­nak ty mocą swo­je­go umy­słu nie zdo­ła­łeś tej za­gad­ki roz­wi­ązać, to ja­kże mnie mia­ło­by się to udać?

„Zby­tecz­na skrom­no­ść”, po­my­śla­ła Emi­ly. Jej oj­ciec był co praw­da tyl­ko na­ukow­cem ama­to­rem, ale ca­łkiem nie­złym, na­to­miast atu­ty lor­da Cop­per­bo­le’a ogra­ni­cza­ły się do du­że­go domu pe­łne­go ró­żnych dro­gich przed­mio­tów. Tym ra­zem jed­nak pan Black nie po­do­łał wy­zwa­niu i do­pie­ro Emi­ly uda­ło się otwo­rzyć pu­de­łko. W tym celu naj­pierw unio­sła in­kru­sto­wa­ną rącz­kę, po­tem prze­su­nęła w lewo, w dół, znów w lewo i znów w górę, zgod­nie ze sche­ma­tem wy­ry­so­wa­nym na wiecz­ku.

Uśmiech­nęła się, gdy usły­sza­ła klik­ni­ęcie i pu­de­łko się otwo­rzy­ło.

Ta­jem­ni­cą ukry­tą w jego wnętrzu oka­zał się wło­cha­ty pa­jąk, nie­wąt­pli­wie ja­do­wi­ty (co ła­two dało się roz­po­znać po czer­wo­nych bar­wach ostrze­gaw­czych). Na­tych­miast po otwar­ciu wiecz­ka wy­sko­czył ze swo­je­go do­tych­cza­so­we­go wi­ęzie­nia na podło­gę.

– Oj! – jęk­nął oj­ciec Emi­ly.

– Po­mo­cy! – wrza­snął lord Cop­per­bo­le.

Emi­ly wy­jęła spod sto­łu pu­ste wia­dro, od­wró­ci­ła je do góry dnem i na­kry­ła nim pa­jąka, po czym wsko­czy­ła na nie i po­sta­no­wi­ła do­ci­skać do zie­mi, aż na miej­sce do­trze ja­kiś wy­bit­ny zoo­log.

Wybit­ny zoo­log po­wró­cił do Rich­mond i po­now­nie od­wie­dził pana Blac­ka trzy ty­go­dnie pó­źniej. To­wa­rzy­szy­ła mu za­pła­ka­na żona.

Gość opo­wie­dział tra­gicz­ną hi­sto­rię swo­jej te­ścio­wej, pod­sta­rza­łej szwacz­ki, nie­gdyś za­trud­nio­nej w jed­nej z kró­lew­skich po­sia­dło­ści. Owa te­ścio­wa była po­sia­dacz­ką kom­ple­tu srebr­nych ły­że­czek, któ­ry zo­stał jej w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach skra­dzio­ny.

– Po­li­cja roz­kła­da bez­rad­nie ręce, sza­now­ny pa­nie – rze­kł wy­bit­ny zoo­log. – Te­ścio­wa już od lat nie­do­wi­dzi, a stra­tę od­kry­ła do­pie­ro wte­dy, gdy po­sta­no­wi­ła te swo­je nie­szczęsne ły­żecz­ki sprze­dać. Bie­dacz­ka jest strzęp­kiem ner­wów, po­nie­waż te ły­żecz­ki były pre­zen­tem od jej cór­ki, mo­jej dro­giej Aga­thy. Otrzy­my­wa­ła po jed­nej co roku na Boże Na­ro­dze­nie, od­kąd wzi­ęli­śmy ślub. Te­raz zo­sta­ła jej już tyl­ko jed­na.

Za­pła­ka­na żona ota­rła chu­s­tecz­ką łzy.

– Lu­bię roz­wi­ązy­wać za­gad­ki, sza­now­ny pa­nie – oznaj­mił pan Black, marsz­cząc brwi – ale aku­rat w tym wy­pad­ku nie bar­dzo wiem, jak mo­gli­by­śmy po­móc…

– Non­sens! – oznaj­mił lord Cop­per­bo­le, chwy­ta­jąc w dło­nie wzo­rzy­sty ak­sa­mit­ny sza­lik i za­wi­ązu­jąc na nim ele­ganc­ką ko­kar­dę. – Po­ło­wę roz­wi­ąza­nia już mam! Jesz­cze tyl­ko nie ro­zu­miem, dla­cze­go zło­dziej za­brał wszyst­kie ły­żecz­ki prócz jed­nej, dla­cze­go tę jed­ną zo­sta­wił.

– Może – Emi­ly unio­sła wzrok znad ksi­ążki – od po­cząt­ku była tyl­ko jed­na ły­żecz­ka i cór­ka co roku da­wa­ła mat­ce w pre­zen­cie tę samą?

Za­pła­ka­na żona prze­sta­ła szlo­chać. Rzu­ci­ła się za to do okna, żeby ucie­kać.

Pan Black chwy­cił ją za kost­kę i wci­ągnął do środ­ka, a Emi­ly usia­dła jej na no­gach i przy­trzy­ma­ła do cza­su, gdy na miej­sce przy­by­ła po­li­cja.

Po­li­cjan­ci nie ucie­szy­li się na wie­ść o tym, że ktoś so­bie po­ra­dził z ich pra­cą le­piej od nich.

Ga­ze­ty tym­cza­sem ocho­czo pod­chwy­ci­ły wątek wspól­nych do­ko­nań du­etu Cop­per­bo­le & Black.

O ta­jem­ni­cy za­gi­nio­nych ły­że­czek te­ścio­wej wy­bit­ne­go zoo­lo­ga na­pi­sał „Da­ily Te­le­graph”.

Hi­sto­ria Jed­no­no­gie­go Jac­ka – któ­re­go Emi­ly zde­ma­sko­wa­ła jak Dwu­no­żną Jill – zo­sta­ła opi­sa­na na pierw­szej stro­nie „Il­lu­stra­ted Lon­don News”.

Po przy­go­dzie z cy­lin­drem ma­gi­ka o de­tek­ty­wi­stycz­nym du­ecie zro­bi­ło się gło­śno w ru­bry­ce to­wa­rzy­skiej.

Lord Cop­per­bo­le, ele­gant i dżen­tel­men, za­pre­zen­to­wał ostat­nio świa­tu nowy spo­sób wi­ąza­nia kra­wa­ta, węzeł zwa­ny przez nie­któ­rych „de­tek­ty­wi­stycz­nym”. Pan Black, po­mi­mo swej ciem­nej kar­na­cji, wy­ka­zu­je się w kwe­stii ubio­ru wi­ęk­szym tra­dy­cjo­na­li­zmem, choć jego zwy­czaj wpi­na­nia kro­ku­sów w poły ma­ry­nar­ki zy­sku­je ostat­nio na po­pu­lar­no­ści.

O mło­dej Emi­ly Black i jej de­tek­ty­wi­stycz­nych do­ko­na­niach ża­den z dzien­ni­ka­rzy nie wspo­mi­nał.

– Nikt też nie pi­sze o tym, że po­ńczo­chy jej się marsz­czą wo­kół ko­stek i że wło­sy ma wiecz­nie po­pląta­ne – po­wie­dzia­ła po­ko­jów­ka Mary, wi­dząc nie­za­do­wo­lo­ną minę Emi­ly. – Niech pa­nien­ka nie za­po­mi­na, że sła­wa to nie wszyst­ko. Sła­wa to kło­po­ty. Le­piej pa­nien­ce będzie bez niej.

Emi­ly przy­pusz­cza­ła, że Mary ma ra­cję. Z dru­giej stro­ny wie­dzia­ła jed­nak, że sła­wa ma też swo­je za­le­ty.

Ulu­bio­ny pa­ry­ski kra­wiec lady Ta­nqu­eray uszył dla lor­da Cop­per­bo­le’a nowy sur­dut z zie­lo­ne­go ża­kar­du.

– Zu­pe­łnie za dar­mo! – po­wie­dział jej oj­ciec. – Wy­obra­żasz so­bie? A prze­cież znasz Ba­si­la. On by na usłu­gi do­bre­go kraw­ca nie ża­ło­wał gro­sza.

Pan Black otrzy­mał na­to­miast za­pro­sze­nie do To­wa­rzy­stwa Kró­lew­skie­go. Co praw­da człon­ko­stwa nikt mu nie pro­po­no­wał, a za­pro­sze­nie do­ty­czy­ło tyl­ko ko­la­cji, ale to za­wsze coś.

Po spra­wie za­gi­nio­ne­go ksi­ęcia, któ­ry szczęśli­wie tyl­ko się zgu­bił – nie zgi­nął – a dzi­ęki Emi­ly zna­la­zł się w ko­mór­ce na węgiel, chwi­lo­wy po­dziw za­czął się prze­ra­dzać w au­ten­tycz­ne po­wa­ża­nie.

Lord Cop­per­bo­le i pan Black zo­sta­li we­zwa­ni przed ob­li­cze wład­cy, a tam ka­żdy z nich otrzy­mał ty­tuł De­tek­ty­wa Im­pe­rium Bry­tyj­skie­go.

Po­tra­fią roz­wi­ązać ka­żdą spra­wę, pi­sa­no w ga­ze­tach. LON­DYN JEST BEZ­PIECZ­NY.

Emi­ly czu­ła się roz­dar­ta. Z jed­nej stro­ny tra­wi­ła ją za­zdro­ść, z dru­giej zaś po­ta­jem­nie prze­pe­łnia­ła duma.

Pew­ne­go dnia wszyst­ko się jed­nak zmie­ni­ło.

– Naj­dro­ższa Emi­ly – rze­kł oj­ciec. – Je­ste­śmy z lor­dem Ba­si­lem bar­dzo za­jęci na­szą pra­cą dla Jej Kró­lew­skiej Mo­ści. Wiem, że za­wsze lu­bi­łaś nam to­wa­rzy­szyć, a mnie też było miło mieć cię przy so­bie, sko­ro two­ja bied­na mat­ka, świeć Pa­nie nad jej du­szą, nie może się już o cie­bie za­trosz­czyć. Do­sze­dłem jed­nak do wnio­sku, że nie po­wi­nie­nem za­bie­rać dziec­ka na miej­sce zbrod­ni.

– Po­nad­to wy­da­je się, że cór­ka kró­lew­skie­go de­tek­ty­wa po­win­na wy­ro­snąć na mło­dą damę – do­dał lord Cop­per­bo­le, spo­gląda­jąc w lu­stro i po­pra­wia­jąc ster­czący ko­łnierz swo­je­go no­we­go sur­du­ta. – A tym­cza­sem, moja dro­ga, w la­bo­ra­to­rium nie da się na­być umie­jęt­no­ści nie­zbęd­nych mło­dej da­mie.

– Ależ oj­cze! – za­pro­te­sto­wa­ła Emi­ly. – Prze­cież cze­ka­ją na nas ko­lej­ne wy­zwa­nia. Za­gad­ki do roz­wi­ąza­nia, szka­tu­łki do otwar­cia...

Po­trze­bu­jesz mnie, to na­praw­dę chcia­ła po­wie­dzieć.

Poza tym Emi­ly zdąży­ła już na­być w swo­im ży­ciu ca­łkiem spo­ro ró­żnych umie­jęt­no­ści. Mia­ła czte­ry i pół roku, gdy na­uczy­ła się czy­tać – z ksi­ążki Dar­wi­na O po­cho­dze­niu ga­tun­ków (naj­bar­dziej jej się po­do­ba­ła część o żó­łwiach). Od tam­tej pory po­ły­ka­ła jed­ną ksi­ążkę dzien­nie. Czy­ta­ła za­wsze przy pie­cu ku­chen­nym, żeby jej było cie­pło i żeby w ka­żdej chwi­li mo­gła si­ęgnąć po grzan­kę. Wie­dzia­ła, czym się ró­żni kol­ba sto­żko­wa od re­tor­ty. No i świet­nie so­bie ra­dzi­ła z roz­wi­ązy­wa­niem za­ga­dek kry­mi­nal­nych, choć aku­rat w tej kwe­stii nie mo­gła li­czyć na uzna­nie.

Pan Black ujął ją za ręce.

– Po­przed­ni lord Cop­per­bo­le, oj­ciec Ba­si­la, był tak do­bry, że po­mó­gł mi zdo­być wy­kszta­łce­nie. Te­raz mój dro­gi przy­ja­ciel za­pro­po­no­wał, że uczy­ni to samo dla cie­bie. Udasz się do wiej­skiej po­sia­dło­ści lor­da Ba­si­la, gdzie cze­ka na cie­bie gu­wer­nant­ka. Uwierz mi, że nie będziesz się tam nu­dzić.

Wiej­ska po­sia­dło­ść lor­da Cop­per­bo­le’a znaj­do­wa­ła się w hrab­stwie Sus­sex. Prze­strzeń po­śród oka­la­jących ją zie­lo­nych pa­gór­ków wy­pe­łniał pa­skud­ny za­pach, któ­ry mu­siał mieć zwi­ązek z obec­no­ścią krów. Dom był na­praw­dę duży i tyl­ko tro­szecz­kę po­nu­ry. Emi­ly mia­ła tam wła­sny po­kój, a oprócz tego po­zwo­lo­no jej ko­rzy­stać z po­miesz­cze­nia do na­uki i bi­blio­te­ki, szczęśli­wie wy­po­sa­żo­nej w wie­le to­mów po­świ­ęco­nych wspó­łcze­snym od­kry­ciom na­uko­wym, jak rów­nież w bo­ga­tą ko­lek­cję da­le­ce mniej in­te­re­su­jących cza­so­pism z opi­sa­mi mod­nych fry­zur. Emi­ly mo­gła ko­rzy­stać ze staj­ni, gdy na­szła ją ocho­ta na prze­ja­żdżkę, a po­si­łki przy­go­to­wy­wa­ła dla niej ku­char­ka. Poza tym to­wa­rzy­szył jej pies, któ­re­go na­zy­wa­ła Wil­fri­dem, po­nie­waż uwa­ża­ła, że Pa­sh­mi­na to głu­pie imię dla spa­nie­la. To wszyst­ko nie było jed­nak w sta­nie uko­ić bólu, któ­ry czu­ła w ser­cu na myśl o tym, że jej oj­ciec albo gdzieś bie­ga z lor­dem cwa­nia­kiem, albo sie­dzi sam w la­bo­ra­to­rium. Mary pew­nie zno­wu za­po­mni na­sy­pać pia­sku do wia­dra prze­ciw­po­ża­ro­we­go.

Emi­ly po­sta­no­wi­ła jak naj­le­piej wy­ko­rzy­stać ten czas.

– Bar­dzo się cie­szę, że pani tu jest – po­wie­dzia­ła gu­wer­nant­ce, uśmie­cha­jąc się do niej jak naj­ser­decz­niej. – Uwiel­biam się uczyć. Zwłasz­cza che­mii, bo­ta­ni­ki i ma­te­ma­ty­ki.

– Będzie­my grać na for­te­pia­nie, kon­wer­so­wać po fran­cu­sku i ma­lo­wać akwa­re­la­mi – oznaj­mi­ła pan­na He­ther­smith, któ­ra z uwa­gi na wło­sy spi­ęte w kok i okrągłe oku­la­ry na no­sie przy­po­mi­na­ła tro­chę sza­rą mysz.

– Oczy­wi­ście – od­pa­rła Emi­ly po­god­nie.

Czas upły­wał jej więc przy for­te­pia­nie, przy szta­lu­dze lub z ksi­ążką do fran­cu­skie­go na ko­la­nach.

– Tak, pro­szę pana, uczy się bar­dzo pil­nie – za­pew­nia­ła pan­na He­ther­smith pana Blac­ka, gdy ten wspól­nie z lor­dem Cop­per­bo­le’em za­wi­tał w po­sia­dło­ści w pe­wien pi­ąt­ko­wy wie­czór.

Mó­wi­ła szcze­rą praw­dę. Emi­ly rze­czy­wi­ście pil­nie się uczy­ła – wczy­ty­wa­ła się w bro­szu­rę o tru­ci­znach, któ­rą wsu­nęła mi­ędzy kart­ki słow­ni­ka do fran­cu­skie­go, z uwa­gą ma­lo­wa­ła akwa­re­la­mi naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły ludz­kiej ana­to­mii, sta­ra­jąc się przy tym roz­po­znać miej­sca naj­bar­dziej na­ra­żo­ne na atak, i wy­gry­wa­ła ba­ro­ko­we me­lo­die, prze­my­ca­jąc w za­pi­sie nu­to­wym za­szy­fro­wa­ną myśl: STRASZ­NIE SIĘ NU­DZĘ I CHĘT­NIE BYM ROZ­WI­ĄZA­ŁA JA­KĄŚ ZA­GAD­KĘ KRY­MI­NAL­NĄ. Wie­le uwa­gi po­świ­ęci­ła też ga­ze­tom, któ­re od pew­ne­go cza­su do­no­si­ły o spra­wie „sy­pial­ni śmier­ci”.

Spra­wa oka­za­ła się bar­dzo skom­pli­ko­wa­na, w zwi­ąz­ku z czym ła­two się było do­my­ślić, komu zo­sta­nie po­wie­rzo­na. W ga­ze­tach pi­sa­no o bez­rad­no­ści po­li­cji, któ­ra we­dle jed­ne­go ze źró­deł „za­pew­ne na­wet nie będzie pró­bo­wa­ła się z tym upo­rać”. Do po­mo­cy od razu za­we­zwa­no duet Cop­per­bo­le & Black. Kró­lew­scy de­tek­ty­wi przy­stąpi­li do roz­wi­ązy­wa­nia za­gad­ki ta­jem­ni­cze­go mor­der­stwa wi­ceh­ra­bi­ny Lu­cet­ty von Fro­men­tin.

Fak­ty w spra­wie uda­ło się usta­lić bez wi­ęk­szych trud­no­ści.

Dwu­na­ste­go wrze­śnia kró­lo­wa go­ści­ła na her­bat­ce przy­by­łą z Au­strii wdo­wę, wi­ceh­ra­bi­nę Fro­men­tin. Wi­ceh­ra­bi­na tak upodo­ba­ła so­bie Lon­dyn pod­czas wcze­śniej­sze­go po­by­tu, że po­sta­no­wi­ła się tu prze­nie­ść. W dniu wi­zy­ty wpro­wa­dzi­ła się do nie­wiel­kie­go, ale ele­ganc­ko wy­po­sa­żo­ne­go domu w Ma­ry­le­bo­ne, któ­ry wcze­śniej zo­stał urządzo­ny we­dle jej wska­zó­wek. Za­dba­ła o naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły, na­ka­zu­jąc spro­wa­dzić dy­wa­ny z Kon­stan­ty­no­po­la, a dmu­cha­ne szkło z We­ne­cji, spi­żar­nię zaś wy­po­sa­żyć w naj­ró­żniej­sze au­striac­kie sery.

Jak wspo­mnia­ła jej po­ko­jów­ka Ber­tha, wi­ceh­ra­bi­na szcze­gól­nie cie­pło wy­po­wia­da­ła się o wy­stro­ju swo­jej sy­pial­ni, w któ­rej znaj­do­wa­ły się wy­god­ny fo­tel i za­byt­ko­wy ze­gar z wa­ha­dłem. Ta­pe­ty, za­sło­ny i po­ściel do po­ko­ju, wszyst­ko w naj­mod­niej­szych od­cie­niach zie­le­ni, spro­wa­dzo­no z Pa­ry­ża.

„Tak już mam, że zwy­kle wy­prze­dzam lek­ko modę” – rzu­cił lord Cop­per­bo­le, lek­ko uno­sząc poły swo­je­go zie­lo­ne­go sur­du­ta, na wy­pa­dek gdy­by ktoś nie do­strze­gł zwi­ąz­ku.

Po wi­zy­cie w pa­ła­cu kró­lew­skim wi­ceh­ra­bi­na zja­dła ko­la­cję w ho­te­lu w Ken­sing­ton. Ra­czy­ła się tam zupą i po­traw­ką z per­licz­ki, a do tego wy­pi­ła kie­li­szek wina Me­doc, sta­now­czo jed­nak pod­kre­śla­ła, że ży­czy so­bie do­stać na sto­lik bu­tel­kę, z któ­rej nikt inny nie będzie pić. Som­me­lier wspo­mi­nał, że aby ją o tym za­pew­nić, resz­tę trun­ku wy­lał na jej oczach (cóż za stra­ta – to był na­praw­dę do­bry rocz­nik!).

„Bar­dzo to in­te­re­su­jące – za­uwa­żył pan Black. – Chęt­nie bym zba­dał tę bu­tel­kę, na­wet je­śli nic już w niej nie zo­sta­ło”.

W fe­ral­ny wie­czór tuż przed dzie­si­ątą Ber­tha jak zwy­kle za­nio­sła pani małą bu­tel­kę wody ga­zo­wa­nej. Za­uwa­ży­ła wów­czas, że wi­ceh­ra­bi­na wy­gląda ja­koś bla­do i nie­dba­le. Pó­źniej so­bie przy­po­mnia­ła, że sły­sza­ła po­twor­ny ha­łas, jak­by od­gło­sy kro­ków ci­ężkie­go po­two­ra. Za­rze­ka­ła się, że sto­jący ze­gar z wa­ha­dłem ude­rzył trzy­na­ście razy. Po­tem rze­ko­mo od razu wró­ci­ła do swo­jej sy­pial­ni, po­nie­waż bar­dzo się bała.

Na­stęp­ne­go ran­ka nie mo­gła we­jść do po­ko­ju pani. Wi­ceh­ra­bi­na za­mknęła się od środ­ka i po­zo­sta­wi­ła zło­ty klu­czyk w zam­ku. Po­ko­jów­ka pu­ka­ła, ale nikt jej nie od­po­wie­dział. Okna za­ci­ągni­ęte zie­lo­ny­mi za­sło­na­mi z Pa­ry­ża były za­ry­glo­wa­ne od środ­ka.

Oba­wia­jąc się, że pani za­cho­ro­wa­ła – lub na­wet go­rzej – po­ko­jów­ka za­alar­mo­wa­ła ku­char­kę, któ­ra z ko­lei we­zwa­ła na po­moc młod­sze­go ka­mer­dy­ne­ra. Ra­zem na­pie­ra­li na drzwi tak dłu­go, aż te w ko­ńcu ustąpi­ły.

W środ­ku za­sta­li wi­dok wprost nie­wy­obra­żal­ny.

Na od­sło­ni­ętej podło­dze u stóp ze­ga­ra z wa­ha­dłem wid­nia­ły zło­wiesz­czo krwa­we li­te­ry ukła­da­jące się w na­pis „hare”, czy­li „za­jąc”.

Zie­lo­na po­ściel zo­sta­ła ści­ągni­ęta z łó­żka i po­szar­pa­na, jak­by zwie­rzęcy­mi pa­zu­ra­mi.

Bu­tel­ka z wodą zo­sta­ła roz­bi­ta.

Na łó­żku le­ża­ło nie­ru­cho­mo bla­de – i mar­twe – cia­ło wi­ceh­ra­bi­ny odzia­ne w ko­szu­lę noc­ną z Pa­ry­ża.

„Tra­ge­dia – oznaj­mił lord Cop­per­bo­le, nie­co te­atral­nie prze­cie­ra­jąc oczy. – Tak gu­stow­nie urządzo­ne po­miesz­cze­nie, a ona zdo­ła­ła się nim na­cie­szyć za­le­d­wie przez jed­ną noc”.

Emi­ly za­po­zna­wa­ła się ze spra­wą przy pi­ąt­ko­wej ko­la­cji w domu lor­da Cop­per­bo­le’a, ra­cząc się li­man­de sole au beur­re (czy­li solą w ma­śle – Emi­ly rów­no­le­gle po­zna­wa­ła po­isons i po­is­sons1).

– Moja dro­ga Emi­ly, od­no­szę wra­że­nie, że w tej spra­wie ci­ągle jesz­cze po­zo­sta­je wie­le do od­kry­cia – po­wie­dział jej oj­ciec, ob­fi­cie skra­pia­jąc rybę so­kiem z cy­try­ny. – Pro­wa­dzi­my to śledz­two już od ty­go­dnia, ale ci­ągle bra­ku­je nam wie­lu wska­zó­wek. Mamy tyle teo­rii…

– Moim zda­niem głów­ną po­dej­rza­ną w tej spra­wie jest po­ko­jów­ka – żach­nął się lord Cop­per­bo­le. – Nikt poza nią nic nie wi­dział. Ona pierw­sza zna­la­zła cia­ło. Musi pani pa­mi­ętać, pan­no Emi­ly, że słu­żbie ni­g­dy nie mo­żna do ko­ńca ufać – do­dał zna­czącym to­nem, aku­rat kie­dy lo­kaj po­da­wał mu ziem­nia­ki. Miał szczęście, że słu­żący nie wy­sy­pał mu ich na gło­wę.

– Ależ, sir, moim zda­niem po­win­ni­śmy przyj­rzeć się uwa­żniej som­me­lie­ro­wi – po­wie­dział pan Black. – To wino mu­sia­ło być za­tru­te. Choć ci­ągle jesz­cze nie uda­ło mi się usta­lić, jaką ko­rzy­ść mo­gło­by mu przy­nie­ść po­pe­łnie­nie tej zbrod­ni. No i po co mia­łby zo­sta­wiać na­pis „hare”.

– Do tego wszyst­kie­go do­cho­dzi jesz­cze po­szar­pa­na po­ściel…

– I ten ze­gar, któ­ry ude­rzał trzy­na­ście razy…

Pan Black na dłu­ższą chwi­lę prze­chy­lił swój kie­li­szek, a po­tem ob­li­zał usta.

– Za­iste! To bar­dzo wy­jąt­ko­wa spra­wa. Na pew­no za­pi­sze się w an­na­łach. Gdy­by­śmy tyl­ko zdo­ła­li ją roz­wi­kłać… Po­wiedz mi, dro­ga Emi­ly, co tym o tym my­ślisz?

Za­sko­czo­na Emi­ly aż upu­ści­ła nóż do ryby (spa­dł na wszyst­kie po­zo­sta­łe, a było ich co naj­mniej sze­ść). Oj­ciec za­chęca­jąco się do niej uśmie­chał, naj­wy­ra­źniej na­praw­dę był za­in­te­re­so­wa­ny jej opi­nią. Emi­ly nie po­sia­da­ła się z ra­do­ści. Może wresz­cie ją do­ce­ni?

Rzu­ci­ła okiem na lor­da Cop­per­bo­le'a, spo­dzie­wa­jąc się zo­ba­czyć na jego twa­rzy po­gar­dę. On jed­nak zu­pe­łnie obo­jęt­nie wpa­try­wał się w swój ta­lerz, nie­mra­wo prze­su­wa­jąc li­man­de sole to w tę, to w tam­tą stro­nę. Nie ru­szył ani zupy, ani ma­ry­no­wa­ne­go śle­dzia (ha­reng ma­ri­né, przy­po­mnia­ła so­bie Emi­ly), ani strasz­li­wych ostryg (les hu­îtres hor­ri­bles), któ­ry­mi się zwy­kle za­ja­dał.

Emi­ly do­sko­na­le roz­po­zna­wa­ła to za­cho­wa­nie. Jej ojcu też się zda­rza­ły ta­kie chwi­le przy­gnębie­nia w trak­cie roz­wi­ązy­wa­nia spra­wy. A może lord Cop­per­bo­le na­gle so­bie uświa­do­mił, że już wkrót­ce miej­sce u boku jej ojca może jed­nak za­jąć… ona?

– No więc – za­częła oży­wio­na, od­su­wa­jąc od sie­bie ta­lerz. – Moim zda­niem… To zna­czy… Wy­da­je mi się…

Na­gle jak­by za­chry­pła.

Po raz pierw­szy w swo­im ży­ciu Emi­ly nie mia­ła zie­lo­ne­go po­jęcia, jak zo­sta­ła po­pe­łnio­na zbrod­nia.

Zwy­kle bez tru­du roz­po­zna­wa­ła wska­zów­ki, ty­po­wa­ła po­dej­rza­nych i ukła­da­ła so­bie w gło­wie wa­żne wy­da­rze­nia jak pion­ki na sza­chow­ni­cy – a po­tem roz­gry­wa­ła w wy­obra­źni całą par­tię, aż do jej osta­tecz­ne­go za­ko­ńcze­nia. Tym ra­zem jed­nak o jej uwa­gę za­bie­ga zbyt wie­le ró­żnych pion­ków na­raz. W tej spra­wie wska­zó­wek było za dużo, a nie za mało. A przy tym wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że zbrod­nia zo­sta­ła po­pe­łnio­na w za­mkni­ętym po­miesz­cze­niu, a jej spraw­ca po pro­stu znik­nął.

Emi­ly się przy­gar­bi­ła. Być może fak­tycz­nie nie nada­wa­ła się na kró­lew­skie­go de­tek­ty­wa.

– Ach, moja dro­ga, chy­ba da­łem się po­nie­ść eks­cy­ta­cji i nad­mier­nie ob­ci­ąży­łem cię tymi wszyst­ki­mi nie­przy­jem­ny­mi in­for­ma­cja­mi – rze­kł jej oj­ciec. – Nie mów­my już o tym.

Emi­ly otwo­rzy­ła usta, żeby za­pro­te­sto­wać, ale za­miast słów sprze­ci­wu wy­do­by­ło się z nich prze­ci­ągłe zie­wa­nie. Zo­sta­ła więc nie­zwłocz­nie ode­sła­na do łó­żka, a na­stęp­ne­go dnia jej oj­ciec i lord Cop­per­bo­le wy­je­cha­li z po­wro­tem do Lon­dy­nu, żeby kon­ty­nu­ować pra­ce de­tek­ty­wi­stycz­ne.

– Dziś prze­nie­sie­my na płót­no ten pi­ęk­ny bu­kiet w wa­zo­nie – oznaj­mi­ła pan­na He­ther­smith.

Emi­ly była taka przy­bi­ta, że na­wet nie za­mie­rza­ła sie sprze­ci­wiać.

Ko­lej­ne dni upły­wa­ły jej na su­sze­niu kwia­tów, re­cy­to­wa­niu po­ezji i na­uce do­brych ma­nier.

W pi­ątek kró­lew­scy de­tek­ty­wi po­wró­ci­li do Sus­sex z no­wy­mi teo­ria­mi.

Pan Black zda­wał się eks­cy­to­wać nimi bar­dziej niż jego part­ner.

– Wi­ceh­ra­bi­na ku­pi­ła swo­je we­nec­kie szkło w an­ty­kwa­ria­cie w Am­ster­da­mie – roz­po­czął en­tu­zja­stycz­ną pa­pla­ni­nę. – Oka­zu­je się jed­nak, że to pod­rób­ki. Przy­pusz­czam, że wi­ceh­ra­bi­na mo­gła się o tym do­wie­dzieć i prze­ka­zać te wie­ści Jej Kró­lew­skiej Mo­ści, a tym sa­mym przy­pad­kiem do­pro­wa­dzić pa­łac do wnio­sku, że i on padł ofia­rą po­dob­ne­go oszu­stwa. Za­mor­do­wa­no ją więc, aby za­po­biec skan­da­lo­wi.

– Tyl­ko że przez to zro­bił się na­wet wi­ęk­szy skan­dal, czyż nie? – po­wie­dzia­ła Emi­ly, wra­ca­jąc my­śla­mi do wy­cin­ków pra­so­wych, któ­re zgro­ma­dzi­ła w bi­blio­te­ce, i prze­su­wa­jąc w gło­wie pion­ki na swo­jej plan­szy.

Pan Black po­dra­pał się po pod­bród­ku.

– No tak. To może w ta­kim ra­zie za­bił ją an­ty­kwa­riusz, żeby go nie zde­ma­sko­wa­ła?

– Tyl­ko że on mu­sia­łby się ja­koś do­stać do sy­pial­ni – od­pa­rła Emi­ly – a po­tem z niej wy­jść i nie­po­strze­że­nie wró­cić do Am­ster­da­mu. No i mu­sia­łby użyć ja­kieś bro­ni, któ­rej nikt do­tych­czas nie zna­la­zł.

Ko­lej­ny pio­nek trze­ba było zdjąć z plan­szy.

Pan Black ski­nął po­wo­li gło­wą.

– No do­brze. W ta­kim ra­zie głów­ną wska­zów­ką będzie w tej spra­wie za­pew­ne sło­wo „za­jąc”, a w zwi­ąz­ku z tym po­win­ni­śmy za­sta­no­wić się, czy to aby nie spraw­ka ja­kie­goś buk­ma­che­ra. Być może wi­ceh­ra­bi­na lu­bi­ła ob­sta­wiać w go­ni­twie za za­jącem, a mor­der­ca zo­sta­wił krwa­wy na­pis, bo chciał… hm… dać ja­sno do zro­zu­mie­nia wszyst­kim in­nym ha­zar­dzi­stom, że mu­szą ure­gu­lo­wać swo­je dłu­gi…

– Po­wa­żnie bie­rzesz coś ta­kie­go pod uwa­gę? – za­py­ta­ła Emi­ly.

Pan Black wes­tchnął.

– Nie. Wi­ceh­ra­bi­na nie mia­ła żad­nych dłu­gów. Poza tym buk­ma­cher też mu­sia­łby ja­koś do po­ko­ju we­jść i z nie­go wy­jść, a po­li­cja sta­now­czo twier­dzi, że okna i drzwi były za­mkni­ęte od środ­ka. Do tego jesz­cze do­cho­dzi tych trzy­na­ście ude­rzeń ze­ga­ra… No chy­ba że… A może to spraw­ka psz­czo­ły za­bój­cy? Może bied­ną ko­bie­tę użądli­ła ja­kaś śmier­cio­no­śna psz­czo­ła? A może… Może… Ba­sil?

Emi­ly zdąży­ła już nie­mal za­po­mnieć, że lord Cop­per­bo­le sie­dzi z nimi w jed­nym po­ko­ju.

Wąsi­ka co praw­da nie zgo­lił i da­lej miał w so­bie coś z cwa­nia­ka, ale kra­wat za­wi­ązał tego dnia jak­by z mniej­szym roz­ma­chem, a słyn­ny sur­dut zwi­sał mu nie­szczęśli­wie na przy­gar­bio­nych ra­mio­nach. Je­dze­nie wy­sta­wio­ne na sto­le – tru­ite aux aman­des (pstrąg w mig­da­łach) i mi­ze­ria – jak­by zu­pe­łnie go nie in­te­re­so­wa­ło.

– Lord Cop­per­bo­le bar­dzo prze­ży­wa tę spra­wę – wy­znał Emi­ly mi­ęk­kim szep­tem pan Black. – Tak wie­le ser­ca w to wszyst­ko wkła­da­my, sama ro­zu­miesz.

Emi­ly ro­zu­mia­ła do­sko­na­le.

Dzien­ni­ka­rze nie­ste­ty też.

KRÓ­LEW­SCY DE­TEK­TY­WI BEZ­RAD­NI?

PA­NO­WIE, CÓŻ Z TĄ WA­SZĄ BŁY­SKO­TLI­WO­ŚCIĄ? COP­PER­BO­LE I JEGO TO­WA­RZYSZ NIE PO­TRA­FIĄ ROZ­WI­KŁAĆ ZA­GAD­KI.

MO­DER­CA CHO­DZI WOL­NO PO ULI­CACH,

A NAJ­LEP­SZY KRÓ­LEW­SKI DE­TEK­TYW ROBI SMUT­NĄ MINĘ.

Emi­ly po­sta­no­wi­ła wy­si­lić się jesz­cze bar­dziej.

Cho­ciaż pan­na He­ther­smith po­le­ci­ła jej na­ma­lo­wać bu­kiet fio­łków, ona raz po raz kre­śli­ła w swo­im szki­cow­ni­ku krwi­sto­czer­wo­ny na­pis „hare”.

Go­dzi­na­mi prze­sia­dy­wa­ła w bi­blio­te­ce, prze­gląda­jąc ksi­ążki lor­da Cop­per­bo­le’a.

Wła­śnie wpa­try­wa­ła się przez okna w za­la­tu­jące obor­ni­kiem łąki, gdy do­strze­gła na szy­bie pa­jąka, któ­ry za­czął snuć swą nić.

W tym mo­men­cie ostat­ni pio­nek wsko­czył na swo­je miej­sce.

Pora na za­gra­nie het­ma­nem. Czas do­ko­ńczyć tę par­tię.

– Mu­szę wy­słać te­le­gram do Lon­dy­nu! – za­wo­ła­ła, prze­mie­rza­jąc pu­sty ko­ry­tarz. W ślad za nią podążał Wil­frid, zo­sta­wia­jąc na po­sadz­ce błot­ni­ste śla­dy. – Czy jest tu kto?

Nie wy­sze­dł do niej jed­nak ża­den lo­kaj ani na­wet po­ko­jów­ka.

Emi­ly we­szła do po­ko­ju, w któ­rym po­bie­ra­ła lek­cje, ale pan­ny He­ther­smith tam nie za­sta­ła. Zna­la­zła tyl­ko eg­zem­plarz „Lon­don Ti­me­sa”.

COP­PER­BO­LE I BLACK W SY­PIAL­NI ŚMIER­CI

Au­to­rzy ni­niej­szej ru­bry­ki kon­se­kwent­nie pod­kre­śla­ją, że de­tek­ty­wom kró­lew­skim na­le­ży oka­zy­wać naj­wy­ższy sza­cu­nek i udzie­lić im wszel­kiej po­mo­cy w roz­wi­kła­niu tej strasz­li­wej zbrod­ni. Wła­śnie roz­po­czy­na się czwar­ty ty­dzień ich śledz­twa. Z wiel­ką na­dzie­ją do­no­si­my, że lord Cop­per­bo­le (po­mi­mo sła­be­go ostat­nio zdro­wia) zde­cy­do­wał wraz ze swo­im ciem­no­li­cym to­wa­rzy­szem, że spędzą całą noc w „sy­pial­ni śmier­ci”, aby w ko­ńcu roz­wi­kłać jej ta­jem­ni­cę.

Emi­ly po­czu­ła, że ser­ce wali jej jak młot.

To było wy­da­nie z wczo­raj.

Tym­cza­sem mi­nęła już trze­cia, a oj­ciec wraz ze swo­im part­ne­rem mie­li się za­mknąć w „sy­pial­ni śmier­ci” o dzie­wi­ątej. Emi­ly zdąży­ła już na­brać prze­ko­na­nia, że je­śli tak po­stąpią, to już ni­g­dy nie zo­ba­czy ich ży­wych.

Lord Cop­per­bo­le może i był cwa­nia­ko­wa­tym wąsa­czem, ale prze­cież nie ży­czy­ła mu źle.

A jej oj­ciec…

Jej ko­cha­ny tata…

Nie było chwi­li do stra­ce­nia.

Emi­ly wbie­gła do bi­blio­te­ki po jed­ną cien­ką ksi­ążecz­kę. Stam­tąd po­spiesz­nie uda­ła się do staj­ni i po­pędzi­ła do Bri­gh­ton, aby tam wsi­ąść do po­ci­ągu.

Pod­ró­żo­wa­ła sa­mot­nie, a do tego ubra­nie mia­ła co nie­co ubło­co­ne, co pew­nie i tak by przy­ci­ąga­ło spoj­rze­nia i wy­wo­ły­wa­ło szep­ty, na­wet gdy­by jej skó­ra nie była ciem­na. Emi­ly szła jed­nak ko­ry­ta­rzem z dum­nie unie­sio­ną gło­wą, aż tra­fi­ła do prze­dzia­łu, w któ­rym pod­ró­żni po­chło­ni­ęci byli lek­tu­rą ga­zet i nie zwró­ci­li na nią uwa­gi.

Pod­róż trwa­ła nad wy­raz dłu­go, ale w ko­ńcu po­ci­ąg sta­nął na sta­cji przy dwor­cu Lon­don Vic­to­ria.

Emi­ly na chwi­lę ogar­nęło zwąt­pie­nie: czy do­ro­żkarz zgo­dzi się za­brać małą i ubło­co­ną ciem­no­skó­rą dziew­czyn­kę po­ru­sza­jącą się po mie­ście bez opie­ki? Osta­tecz­nie jed­nak wy­star­czy­ło po­trząsnąć kie­są, żeby wo­źni­ca strze­lił z bata i za­wió­zł ją do Ma­ry­le­bo­ne.

Bez tru­du od­na­la­zła wła­ści­wy dom, po­nie­waż przed we­jściem zgro­ma­dził się tłum ga­piów, któ­rzy pra­gnęli na wła­sne oczy zo­ba­czyć sław­nych de­tek­ty­wów. We­jścia na scho­dy strze­gli usta­wie­ni w pó­ło­kręgu po­li­cjan­ci, a Emi­ly trud­no było prze­drzeć się przez śmier­dzący tłum w płasz­czach z gry­zących ma­te­ria­łów.

– Pro­szę się od­su­nąć, pa­nie i pa­no­wie. Pro­szę się nie pchać! – ape­lo­wał po­li­cjant.

– A skąd będzie­my mie­li pew­no­ść, że oni tam zo­sta­ną całą noc, co?! – za­wo­łał ktoś z tłu­mu.

– A kto roz­wi­ąże tę spra­wę, je­śli ich obu tra­fi szlag? – krzyk­nął ktoś inny, wzbu­dza­jąc tymi sło­wa­mi sal­wę śmie­chu.

– Ja! – krzyk­nęła Emi­ly, któ­ra zo­sta­ła przez tłum przy­par­ta do wol­no sto­jącej czer­wo­nej skrzyn­ki na li­sty. Jed­nym su­sem wsko­czy­ła na górę. – Znam roz­wi­ąza­nie za­gad­ki „sy­pial­ni śmier­ci”!

Sta­ła nie­pew­nie na za­okrąglo­nej po­kry­wie skrzyn­ki na li­sty, po­nie­waż ubło­co­ne buty co rusz się z niej ze­śli­zgi­wa­ły, gdy ener­gicz­nie wy­ma­chi­wa­ła nad gło­wą ksi­ążecz­ką przy­wie­zio­ną z bi­blio­te­ki lor­da Cop­per­bo­le’a. Bu­czący tłum zda­wał się nie zwra­cać na nią uwa­gi.

Emi­ly in­ten­syw­nie wpa­try­wa­ła się w po­li­cjan­tów, oni jed­nak sku­pia­li wzrok na gro­ma­dzie ga­piów.

Pró­bo­wa­ła krzy­czeć:

– Oj­cze! Tato! Je­stem tu! Wyj­dź do mnie!

Jej głos gi­nął jed­nak gdzieś po­śród in­nych okrzy­ków.

Emi­ly szyb­ko do­szła do wnio­sku, że w po­je­dyn­kę nie zdo­ła go stam­tąd wy­ci­ągnąć. Na szczęście nie była sama.

Po chwi­li za­sta­no­wie­nia przy­kuc­nęła na skrzyn­ce na li­sty.

– Ja to wąt­pię, czy oni w ogó­le tam są – rzu­ci­ła od nie­chce­nia.

– Ko­cha­na, sama wi­dzia­łam, jak wcho­dzi­li – sta­now­czo od­po­wie­dzia­ła jej ja­kaś ko­bie­ta.

– Prze­cież mo­gli się wy­mknąć tyl­nym wy­jściem – zwró­ci­ła uwa­gę Emi­ly jak gdy­by ni­g­dy nic.

– No tak, mo­gli.

– No to skąd wie­my, że oni tam ci­ągle są?

– Ra­cja! Po­ka­żże się nam, pa­nie sza­now­ny lor­dzie i dru­gi pa­nie jak panu tam!

Tłum za­czął skan­do­wać:

– Po­ka­żcie się! Po­ka­żcie się!

Ku ra­do­ści Emi­ly za­sło­ny na pierw­szym pi­ętrze się roz­su­nęły, a szy­ba zo­sta­ła unie­sio­na.

Przez okno wy­chy­lił się pan Black z po­iry­to­wa­ną miną.

– Dro­gie pa­nie, dro­dzy pa­no­wie. Roz­wi­ąza­nie ta­jem­ni­cy za­mkni­ęte­go po­ko­ju to nie lada wy­zwa­nie. A wy nie po­ma­ga­cie, na­ka­zu­jąc nam od­ry­glo­wać zam­ki!

– Tato! Oj­cze! Tu­taj! To ja, Emi­ly! Tu je­stem!

Tym ra­zem się uda­ło. Pan Black o mało co nie wy­pa­dł z okna, tak bar­dzo się zdzi­wił na wi­dok cór­ki, któ­ra zu­pe­łnie sama przy­by­ła do Lon­dy­nu i te­raz sta­ła na skrzyn­ce na li­sty. Emi­ly po­sta­no­wi­ła się jed­nak nie tłu­ma­czyć.

– Te­raz nie ma na to cza­su, tato! Mu­si­cie stam­tąd na­tych­miast obaj wy­jść. Ten po­kój jest śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ny.

– To aku­rat wie­my, moja dro­ga – po­wie­dział oj­ciec Emi­ly ła­god­nym to­nem.

– To nie tak… To ten po­kój, to on jest śmier­cio­no­śny. – Wzi­ęła głębo­ki od­dech, żeby się uspo­ko­ić. – Oj­cze, za­uwa­ży­łeś za­pew­ne, że lord Cop­per­bo­le źle się czu­je. Czy po­gor­szy­ło mu się, od­kąd we­szli­ście do tego po­ko­ju?

Pan Black spoj­rzał po­dejrz­li­wie za sie­bie, skąd do­bie­gł go świsz­czący odd­dech to­wa­rzy­sza, któ­ry z tru­dem na­bie­rał po­wie­trza.

– Hm. Mo­żli­we…

– I ja wiem dla­cze­go. Z tego sa­me­go po­wo­du uma­rła też wi­ceh­ra­bi­na Fro­men­tin.

Z tłu­mu, któ­ry od dłu­ższej chwi­li mil­czał, te­raz do­bie­ga­ły szep­ty.

Emi­ly trium­fal­nie wy­ma­chi­wa­ła ksi­ążecz­ką nad gło­wą, o mało nie spa­da­jąc ze swo­je­go pod­wy­ższe­nia.

– Dla­cze­go wy­ma­chu­jesz ka­ta­lo­giem pa­ry­skiej mody, moja dro­ga?

– Zie­leń pa­ry­ska! – za­wo­ła­ła Emi­ly. – Wi­ceh­ra­bi­ny nie za­bił ża­den zni­ka­jący po­twór, ani na­wet żad­na psz­czo­ła. Jesz­cze nie ro­zu­mie­cie? Ona zo­sta­ła otru­ta.

– Wi­nem? Wie­dzia­łem! – krzyk­nął ktoś z tłu­mu.

– Nie, syn­ku, na pew­no tą per­licz­ką.

Emi­ly po­kręci­ła gło­wą.

– Nie! Za­tru­ła się przez te ta­pe­ty, za­sło­ny i po­ściel. Wszyst­ko ręcz­nej ro­bo­ty i przy­wie­zio­ne z Pa­ry­ża, wszyst­ko w mod­nym od­cie­niu, ta­kim sa­mym jak sur­dut lor­da Cop­per­bo­le’a. Zie­leń pa­ry­ska.

– Co? – dzi­wił się tłum.

– Prze­cież… to tru­ci­zna… – rze­kł oj­ciec Emi­ly, z po­nu­rą miną spo­gląda­jąc na za­sło­ny w oknie.

– O-o! – ko­men­to­wał tłum.

– Zwy­czaj­ny kon­takt skut­ku­je po­wol­nym na­si­la­niem się ob­ja­wów – po­wie­dzia­ła Emi­ly. – To dla­te­go lord Cop­per­bo­le pod­upa­dł na zdro­wiu. Sur­dut go truł, choć po­wo­li. Co in­ne­go ten po­kój i całe jego wy­po­sa­że­nie. To wszyst­ko pew­nie zo­sta­ło moc­no na­sy­co­ne tym zwi­ąz­kiem. Wy­star­czy­ło jed­ną noc spędzić w tym po­ko­ju, w po­ście­li na­sączo­nej tru­ci­zną, żeby umrzeć.

Na chwi­lę za­pa­no­wa­ła ci­sza.

– No do­brze, a co z tą po­dar­tą po­ście­lą?

– To było nowe łó­żko, le­ża­ła na nim nowa po­ściel. Moim zda­niem ma­te­riał zo­stał po­dar­ty, za­nim jesz­cze wi­ceh­ra­bi­na po­ło­ży­ła się spać, żeby za­su­ge­ro­wać śled­czym, że ktoś był z nią w po­ko­ju. Po­ko­jów­ka albo tego nie za­uwa­ży­ła, albo bała się co­kol­wiek po­wie­dzieć, żeby pani nie mia­ła do niej pre­ten­sji.

Z tłu­mu do­bie­gł po­mruk.

– A co z tym ze­ga­rem, któ­ry bił trzy­na­ście razy?

– Przy­pusz­czam, że ktoś ce­lo­wo zmo­dy­fi­ko­wał me­cha­nizm, żeby wy­wo­łać jesz­cze wi­ęk­sze za­mie­sza­nie.

– A to wino, któ­re zo­sta­ło wy­la­ne?

– Cóż, wino to wino. A wi­ceh­ra­bi­na była po pro­stu nie­mi­ła.

– No do­brze, w po­rząd­ku. To wszyst­ko mo­gło­by się zga­dzać! – krzyk­nął je­den z po­li­cjan­tów. – Ale o co cho­dzi z tym za­jącem?

Emi­ly już po­wo­li chry­pła od krzy­ku i co­raz trud­niej jej się było utrzy­mać na śli­skim da­chu skrzyn­ki, ale po­nie­waż py­ta­nie pa­dło z ust po­li­cjan­ta, chęt­nie po­dzie­li­ła się ze zgro­ma­dzo­ny­mi swo­im naj­bar­dziej bły­sko­tli­wym od­kry­ciem.

– To – rze­kła gło­śno – naj­wa­żniej­sza wska­zów­ka, któ­ra nam po­zwa­la zro­zu­mieć, dla­cze­go zbrod­nia zo­sta­ła po­pe­łnio­na wła­śnie w taki, a nie inny spo­sób. W ko­ńcu mo­żna było za­bić hra­bi­nę ina­czej. Nie trze­ba jej było sprze­da­wać za­słon na­sy­co­nych tru­ci­zną. Na­pis „hare” wca­le nie od­no­si się do wło­cha­te­go stwo­rze­nia z dłu­gi­mi usza­mi. To jest po­czątek in­ne­go sło­wa: „ha­reng”. To fran­cu­ski od­po­wied­nik an­giel­skie­go „her­ring”, czy­li śle­dź. Na­pi­sa­ny krwią, czy­li czer­wo­ny śle­dź!2. Moim zda­niem na­pis umiesz­czo­no na podło­dze, za­nim wi­ceh­ra­bi­na się tu wpro­wa­dzi­ła, tyl­ko zo­stał przy­kry­ty dy­wa­nem. Bra­ku­jące li­te­ry po pro­stu się sta­rły, choć mo­żli­we też, że ni­g­dy ich tam nie było – co mia­ło do­dat­ko­wo skom­pli­ko­wać śledz­two. Wła­śnie o to cho­dzi­ło w tym za­bój­stwie – żeby kró­lew­scy de­tek­ty­wi sta­nęli wo­bec wy­zwa­nia, któ­re­mu nie po­do­ła­ją. Żeby mu­sie­li się zma­gać z nad­mia­rem wska­zó­wek. Żeby mu­sie­li w ko­ńcu uznać wła­sną po­ra­żkę. I żeby dali się wci­ągnąć w pu­łap­kę. Żeby za­mknęli się w „sy­pial­ni śmier­ci”, któ­ra ich za­bi­ja… pod­czas gdy ja to wszyst­ko opo­wia­dam! Oj­cze! Tato! Cho­dźcie już, wyj­dźcie stam­tąd.

Wszyst­kie twa­rze pa­trzy­ły te­raz w okno. Wszy­scy so­bie na­gle przy­po­mnie­li o panu Blac­ku.

Emi­ly spoj­rza­ła w jego ja­sne oczy i zo­ba­czy­ła w nich wiel­ką dumę.

– Tak, na­tych­miast scho­dzi­my – po­wie­dział, od­zy­sku­jąc przy­tom­no­ść umy­słu. – Co to ja mia­łem po­wie­dzieć? A, tak: pro­szę we­zwać le­ka­rza do lor­da Cop­per­bo­le’a! I niech nikt nie wcho­dzi do tego po­ko­ju!

Lord Ba­sil Cop­per­bo­le wró­cił do pe­łni sił i ku­pił so­bie nowy sur­dut (tym ra­zem skrom­niej­szy, po­pie­la­ty – choć pod­szew­kę miał w ró­żo­wo-żó­łte pasy). Wy­do­brzał na tyle szyb­ko, że mógł to­wa­rzy­szyć pan­nie Emi­ly Black i jej ojcu pod­czas wi­zy­ty w pa­ła­cu kró­lew­skim, gdzie mie­li ode­brać me­dal za pra­cę przy roz­wi­ąza­niu zbrod­ni.

– Może war­to by się za­szyć na ja­kiś czas na wsi, aż emo­cje nie­co opad­ną? – za­pro­po­no­wał pan Black, z nie­po­ko­jem wy­gląda­jąc przez okno po­wo­zu, gdy pod­je­żdża­li pod dom w Rich­mond, w któ­rym mie­ści­ło się rów­nież jego la­bo­ra­to­rium. Przed drzwia­mi zgro­ma­dził się tłum ga­piów, któ­rzy chcie­li ko­niecz­nie choć przez chwi­lę po­pa­trzeć na kró­lew­skich de­tek­ty­wów i ich mło­dą pro­te­go­wa­ną.

– Odro­bi­na świe­że­go po­wie­trza Sus­se­xu? I może ja­kieś za­ku­py? – od­pa­rł lord Cop­per­bo­le, klasz­cząc przy tym w dło­nie.

– No wła­śnie, sir! No wła­śnie! – po­wie­dział pan Black.

– A czy nie po­win­ni­śmy naj­pierw do­pro­wa­dzić tej spra­wy do ko­ńca? – za­py­ta­ła Emi­ly.

– Prze­cież roz­wi­ąza­łaś za­gad­kę, moja dro­ga – od­pa­rł oj­ciec, ści­ska­jąc cór­ce dłoń. – Wszyst­kie te wska­zów­ki… Uda­ło ci się to wszyst­ko po­wi­ązać… Na­wet to, co nie mia­ło tak na­praw­dę zwi­ąz­ku ze spra­wą.

– No tak, bar­dzo to było bły­sko­tli­we – wy­krztu­sił lord Cop­per­bo­le, nie bez pew­ne­go tru­du uno­sząc kąci­ki ust.

– Hm, no tak. Ale na ra­zie wie­my tyl­ko, jak wi­ceh­ra­bi­na uma­rła. Nie uda­ło nam się usta­lić, kto stał za tym, że do de­ko­ra­cji jej domu uży­to ma­te­ria­łów na­sy­co­nych tru­ci­zną, i kto zo­sta­wił te wszyst­kie fa­łszy­we wska­zów­ki, żeby was też wcia­gnąć w tę pu­łap­kę. – Emi­ly mó­wi­ła po­wo­li, żeby na pew­no nic ni­ko­mu nie umknęło.

– Ojej! – rzu­cił pan Black.

– O nie­bio­sa! – za­wo­łał lord Cop­per­bo­le. – Ale prze­cież w tej spra­wie nie mamy zu­pe­łnie żad­nych wska­zó­wek.

– Zna­my pa­ry­skie­go kraw­ca, któ­ry uszył dla pana sur­dut – za­uwa­ży­ła Emi­ly. – I zna­my jego zle­ce­nio­daw­cę.

Emi­ly spoj­rza­ła lor­do­wi Cop­per­bo­le’owi pro­sto w oczy.

On tym­cza­sem przy­ci­snął do ust ko­ron­ko­wą chu­s­tecz­kę.

– Chy­ba nie chcesz po­wie­dzieć, że…

– To ona dała panu tę szka­tu­łkę, w któ­rej znaj­do­wał się ja­do­wi­ty pa­jąk. I to od niej przy­szła wcze­śniej prze­sy­łka z prze­klętym ska­ra­be­uszem. Nie wy­da­je mi się, żeby to mia­ło w za­ło­że­niu przy­dać panu sła­wy. Czy jest mo­żli­we, że ona pana nie lubi?

Lord Cop­per­bo­le spo­chmur­niał.

– Pro­szę się nie mar­twić – po­wie­dzia­ła Emi­ly. – Mary zna jed­ne­go z lo­ka­jów lady Ta­nqu­eray. Je­śli ucie­kła już z kra­ju, z ła­two­ścią się do­wie­my, do­kąd ka­za­ła wy­słać swo­je ba­ga­że. Je­dzie­my?

Oj­ciec sze­ro­ko się do niej uśmiech­nął.

– Moja naj­dro­ższa Emi­ly. Wy­ra­stasz na świet­ne­go de­tek­ty­wa!

1Po­is­son to po fran­cu­sku ryba, pod­czas gdy po­ison to tru­ci­zna (wszyst­kie przy­pi­sy tłu­macz­ki).

2 Czer­wo­ny śle­dź – idiom ozna­cza­jący fa­łszy­wy trop, ce­lo­we od­wró­ce­nie uwa­gi prze­ciw­ni­ka, a na­wet skie­ro­wa­nie go ku błęd­nym wnio­skom.