38,40 zł
Opowieść o kobiecie, która po latach beztroskiego, przyjemnego życia w przedwojennej Polsce musiała stanąć twarzą w twarz z dramatycznymi wydarzeniami drugiej wojny światowej, a potem z peerelowskim absurdem. Tumi niespodziewanie dostrzegła sens w bezsensie życia, a jego pozbawione logicznego związku fragmenty posklejała tak, by zaczęły do siebie pasować i układały się w zaskakująco harmonijną całość.
Towarzyszymy Tumi w ciągu pięćdziesięciu lat życia, poczynając od Gruzji, gdzie się urodziła, przez czas spędzony w Białymstoku, Grodnie i Suwałkach, a kończąc na prowincjonalnej, karykaturalnej Polsce lat siedemdziesiątych XX wieku. Obserwujemy, jak zmienia się z miłej panienki w femme fatale, a wreszcie w ironiczną starszą panią, wiecznie na rauszu. Ciągnie się za nią przeszłość, wspomnienie dramatycznego incydentu w Batumi i rozbitego na skutek intrygi związku z ukochanym mężczyzną, a także konsekwencje wątpliwych moralnie decyzji męża, do których się przyczyniła, oraz skomplikowana relacja z siostrą, która zawsze miała narzędzia, by przywrócić Tumi spokój ducha, nigdy jednak z nich nie korzystała.
Magdalena Niedźwiedzka – autorka zbeletryzowanych biografii „Królewska heretyczka” i „Maria Skłodowska-Curie”, bestsellerowego cyklu „Zmierzch Jagiellonów” oraz pięciotomowej „Sagi rodu Deynarowiczów”. W wolnych chwilach maluje obrazy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 289
Copyright © Magdalena Niedźwiedzka, 2025
Projekt okładki
Joanna Rymkiewicz-Gostyńska
Zdjęcie na okładce
© Janna7/Adobe Stock
© Boadicea/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-748-1
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Irkowi – za pytania,
dzięki którym poznawałam własne książki
I
Do południa Regina leżała w malignie na łóżku pozbawionym materaca i pościeli, a kiedy nadszedł czas i Wagnerowie dotarli do miejsca, w którym przyjmowano pasażerów na statek, bracia, Wilhelm i Serafin, chwycili chorą pod boki, unieśli w powietrze i wkroczyli na chyboczący trap. Ludzi wokół nie dałoby się zliczyć, każdy mówił innym językiem, istna wieża Babel, ale nic to, ale dobrze, najważniejsze to wydobyć się z Batumi.
Pierwszy szedł rozemocjonowany ojciec w starej, niedodającej mu splendoru kapocie. Ubranie wyjściowe czekało już na statku, rzucone do ładowni obok reszty barachła. Wagnerowa z córkami, Julką i Tumi, dreptała tuż za synami. Pochód zamykał Henryk, najmłodszy z braci, i nie miał łatwego zadania, bo raz po raz ktoś próbował go wyprzedzić, okraść albo zrzucić z trapu. Nie od parady jednak był Wagnerem, Bóg dał mu mocne, krótkie nogi, sprytne ręce, którymi rozdawał kuksańce, oraz świetny wzrok. Czerwone ze zmęczenia wieśniaczki w starciu z nim pozostawały bez szans, rozrywał mur ich spódnic niczym pocisk.
Tumi już wtedy, mimo zaledwie trzynastu lat, miała świadomość, że uczestniczy w czymś niebezpiecznym, choć zarazem nieuniknionym, co nazwała w myślach „Batumi-bawi-się-rodziną-Wagnerów”. Milczała, tymczasem ojcu nie zamykały się usta i możliwe, niestety, że właśnie to przykuło w końcu uwagę Turka, marynarza z międzynarodowej załogi polskiego statku.
– Oto nasze karty pokładowe – poinformował Izydor Wagner. – Płyniemy razem, moja żona Marianna, ja i trzech naszych synów, ten na końcu w krótkich spodenkach jest najmłodszy, chodź tu, synu. I trzy córki, prawie o nich zapomniałem. Łatwo nas policzyć, panie marynarzu. Trzy plus trzy. Plus dwa.
Śmiał się przy tym tubalnie, jakby opowiedział świetny dowcip, uciszając własny lęk. Przysadzisty marynarz z monstrualnie wielkimi, gołymi stopami wziął Wagnera za Gruzina i zapytał, skąd tak dobrze zna rosyjski, po czym, usłyszawszy, że ten jest Polakiem i przez całe życie pracował dla cara, wzruszył ramionami. W tej samej chwili jego wzrok padł na Reginę, której głowa zwisała bezwładnie pomiędzy ramionami braci.
– Dawać tu lekarza! – ryknął. – Zejść mi z trapu i zaczekać na nabrzeżu, ale już! – nakazał Wagnerom.
Był przekonany, że niedoszła pasażerka wniosła na statek zarazę, nie mogło być inaczej, skoro ledwie oddychała, a jej ciało pokryła wysypka, nie mogło być inaczej, niech to szlag, skoro ten kurdupel, dureń, cymbał, słów mu brakowało, ośmielił się rozpychać w tłumie z umierającą na rękach!
Wagnerowie bez słowa protestu wycofali się marszowym krokiem, noga w nogę ani wolniej, ani szybciej, jakby przed dotarciem na statek zdążyli to przećwiczyć. Stanęli dopiero na nabrzeżu, tam, gdzie najbardziej wiało, tuż przy gigantycznym zwoju liny, o którą wsparli nieprzytomną Reginę.
– To już po nas – wystękał Wilhelm, ledwie żywy po tym, jak niósł chorą siostrę jedną ręką, drugą bowiem robił sobie przejście w ścisku.
– Co zrobimy, Izydorze? – rozległ się głos rozczarowanej matki.
– Zawrócą nas – odpowiedziała jej Julka. – Możliwe też, że ukarzą za próbę wprowadzenia na statek osoby zakaźnie chorej.
– Nikt nam nic nie udowodni!
– Niosłeś nieprzytomną!
– Ty to wiesz i ja to wiem! Zatrzymamy tę informację dla siebie, mam rację? Moim zdaniem spała.
– Postójmy z nią na słońcu i kłopot sam się rozwiąże – zadrwił niestosownie Wilhelm.
– Co masz na myśli? – oburzyła się matka, dosłownie dostała szału, jakby to Wilhelm był dawcą życia i właśnie obwieścił, że dla Reginy go nie wystarczy.
– To, że ona tego nie przeżyje.
– Wypluńże te słowa!
– Mogę wypluć, mamo, ale to nie zmieni faktu, że Regina umiera, a my swoim postępowaniem przyspieszamy jej śmierć.
Julka spojrzała na chorą i zaczęła szlochać. Wagnerowa, przyzwyczajona do histerii najstarszej latorośli, zajęła się fryzurą Tumi. Włosów było za dużo i za bardzo się skręciły na skutek częstego kontaktu z wodą, a mówiła córce, żeby nie przesiadywała na plaży, nie kąpała się w morzu i nie wychodziła z domu w mgliste poranki.
– Co zrobimy, Izydorze? – powtórzyła z gniewem.
Izydor, niskiego wzrostu jak wszyscy Wagnerowie, z daleka przypominał nastolatka. Machnął dłonią, jakby chciał wysłać rodzinę ze wszystkimi jej problemami na orbitę okołosłoneczną. Chwilowo nie miał pomysłu, co dalej.
– Poprosimy któregoś z sąsiadów, żeby nas przechował – mruknął Wilhelm. – Wątpię, by ponownie udało się wynająć nasz dom, jak ci się wydaje, tato? Zresztą stoi już opustoszały, nie da się w nim mieszkać.
– Wydaje ci się, Izydorze, że ktokolwiek przygarnie nas z Reginą w takim stanie? – Marianna Wagnerowa uparcie zwracała się do męża.
– Reginę umieścimy w szpitalu – odparł jej wreszcie.
– A jeżeli coś jej się stanie?
Izydor uniósł ciężkie powieki. Twarz małżonki straciła mleczny odcień, wolał się nie zastanawiać, co to znaczy, niemniej doświadczenie mu mówiło, że nic, z czego mógłby być zadowolony.
– Prędzej się to stanie w domu.
– Co się stanie? – żachnęła się Wagnerowa.
Syrena ogłosiła, że statek wypływa w morze, nadal jednak nikt nie spieszył do nich z wieścią, co postanowiono, płyną czy nie płyną. Matka kupiła u handlarza faszerowane bakłażany. Rodzeństwo pochłonęło je z apetytem, mimo obaw ojca, że da to początek kolejnym nieszczęściom, gdyż wyglądały na nieświeże.
– Ale to nie jest chyba nasz największy problem, Izydorze – zagruchała niczym gołąb.
Syrena znów o sobie przypomniała i w tej samej chwili z trapu zbiegł zaaferowany marynarz z informacją, że kapitan, chociaż Polak, odmówił zabrania Wagnerów na pokład. Decyzja jest ostateczna. Izydorowi nie mieściło się w głowie, że mogą im zabronić zaokrętowania się na statek.
– Chcę odebrać nasz bagaż – oświadczył, ale marynarz pokręcił przecząco głową.
Wagnerowie zostali na nabrzeżu tak, jak stali: bez ubrań i bez dachu nad głową, za to z nieprzytomną Reginą, której nie mogli ulżyć, choćby w umieraniu. Matka przeklinała bezduszność kapitana, niesprawiedliwość losu, rodzinnego pecha, w zasadzie wszystko, co tylko przychodziło jej na myśl, i tak nikt jej nie słuchał, a Tumi wyobrażała sobie, że kiedyś opowie bliskim (prawdopodobnie miała na myśli swoje dzieci i męża), więc opowie im, jak wyrzucono ją ze statku, bo jej siostra Regina zachorowała na tyfus, i że w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym niełatwo było zdobyć osiem biletów na parowiec z Batumi do Odessy, a przecież jej ojciec tego dokonał, po czym los się odwrócił i zostali z niczym. Tak rozpocznie swoją opowieść.
Imponujący parowiec odsunął się od nabrzeża i skierował na środek zatoki. Wraz z nim odpłynął majątek Wagnerów, w tym elegancki garnitur ojca (moda prosto z Petersburga) i dwie wyjściowe sukienki matki. Dziewczynka spoglądała zafascynowana, jak pasażerowie na pokładzie robią się coraz mniejsi, ich roześmiane twarze tracą rysy, aż wreszcie zlewają się w bezkształtną masę. Według Tumi to jej rodzina powinna była stać przy białych barierkach statku i machać ukochanemu miastu na pożegnanie.
Parowiec zmniejszył się do wielkości mrówki. Niespodziewanie rozległ się huk, zobaczyła błysk, po czym statek rozpadł się na pół z lekkością pękającego melona albo tratwy zbitej z bali przeżartych solą morską. Zajął się ogniem, w końcu zaczął tonąć, lecz i to trwało krótko.
Tumi przypomniała sobie, jak to przed miesiącem ojca odwiedzili goście. Akurat wróciła do domu o zmierzchu, przysiadła się do rodzeństwa i patrzyła na przybyłych bez sympatii, Gruzini jednak nie zwracali na nią uwagi. Źle się czuli w ich polskiej kuchni. Niby meble i wyposażenie w całości przywędrowały z okolicznych bazarów, ale czegokolwiek dotknęli Wagnerowie, to z miejsca zyskiwało polskiego ducha, nie dało się temu zaprzeczyć, jak nie dało się tego wyjaśnić, po prostu tak było.
Rodzina Wagnerów od trzech pokoleń zamieszkiwała u podnóża Gór Mescheckich, zwanych Małym Kaukazem. Pochodziła z guberni suwalskiej, co dla najmłodszego pokolenia brzmiało równie egzotycznie jak hiszpańska Alhambra. Synowie Izydora i Marianny: Wilhelm, Serafin i Henio, a także ich córki: Regina, Julka oraz Tumi w domu i w kościele rozmawiali po polsku, nieźle znali polską literaturę, a kilka razy w tygodniu odwiedzali polskie kluby, gdzie się bez umiaru politykowało i pielęgnowało pamięć o zesłanych do Gruzji powstańcach. Gruzinów i Polaków łączyło umiłowanie swoich zniewolonych ojczyzn i uparte dążenie obu narodów do niepodległości. Wagnerów nieraz odwiedzali ich gruzińscy sąsiedzi, Tumi była do tego przyzwyczajona, może ostatnio przychodzili odrobinę rzadziej, ale i czasy się zmieniły, stały się niespokojne, nieprzewidywalne, pełne bólu. Batumi przechodziło z rąk do rąk i choć Gruzini uwolnili się spod panowania Rosji i spod jarzma Turcji, państw europejskich i bolszewików, człowiek nie znał dnia ni godziny, kiedy przeszłość mogła powrócić. W mieście wrzało, na ulicach tłoczyli się cudzoziemcy, port pękał w szwach, a odróżnienie marynarza od bandyty graniczyło z cudem.
Niezależnie od prowadzonych wojen nieprzerwanie trwał handel i wymiana towarów, zwłaszcza transport ropy, bez której świat stawał w miejscu. Statki bezustannie kursowały pomiędzy Batumi a Konstantynopolem i Odessą, mimo że niejeden zajmował się ogniem, a rozdzierające serca krzyki ginących wdzierały się ludziom do wspomnień i przez lata nie dawały stamtąd wypędzić. Okręty szły na dno, zabierając ze sobą niewinne ofiary. W morzu pływało więcej łodzi podwodnych i trupów niż ryb.
Tumi zapamiętała, jak Gruzini odwrócili wzrok od ściany, na której, ku radości dzieci, pani Marianna lata temu zawiesiła wizerunki świętych. Być może goście należeli do wyznawców Allaha i dlatego źle się czuli w kuchni Wagnerów, ale mogło być i tak, że byli chrześcijanami i nie o wystrój pomieszczenia im chodziło, a o świadomość, że czas się pożegnać na zawsze.
Dzieci Wagnerów, w wieku od dwunastu do siedemnastu lat, siedzące na ławie, która sięgała od najbardziej odległego kąta kuchni aż do jej przedsionka, w skupieniu słuchały rozmowy dorosłych. Tylko Tumi miała czelność się odzywać – mała, chuda, rozkrzyczana mewa, której nikt nie pytał o zdanie.
– Armia rosyjska się rozpada. Azerowie i Ormianie głupieją – mówił starszy Gruzin. – Turcja ostrzy sobie na nas zęby, a my co? Proklamowaliśmy niepodległość i, jak to Gruzini, zaczęliśmy od szczytnych idei. Nie rzuciliśmy wszystkich sił na uzyskanie międzynarodowego wsparcia, tylko powołaliśmy do życia muzea, biblioteki i uniwersytet. Czerwoni opanowali Kaukaz Północny i przemianowali Azerbejdżan na socjalistyczną republikę radziecką. Z nami zrobią to samo. Rząd wypuścił z więzień setki komunistów i rozbraja Białych. Ty to wiesz, Izydor, we wszystkim się orientujesz. Nad Batumi zbierają się chmury, strach podzielił ludzi na swoich i obcych.
– Za trzy tygodnie wyruszamy do Odessy – wyznał Wagner.
Młodszy z Gruzinów położył rękę na kieszeni wypełnionej patronami z prochem, czyli gotowymi ładunkami do broni, z aprobatą pokiwał głową, chociaż trzy tygodnie oznaczały przecież wieczność i niejedno mogło się wydarzyć.
– Żal mi, że wyjeżdżasz, Izydor – odezwał się starszy. – Akurat teraz, kiedy Gruzja cię najbardziej potrzebuje. Ale zanim zapanuje pokój, Gruzja stanie w płomieniach i niejeden przez przypadek zginie. Lepiej, by cię tu nie było.
– Dobrze, że cię wtedy nie pochwycą – dodał młodszy. – Wróć, gdy naprawdę odzyskamy wolność, a jeśli ci się nie uda, bracie, pomyśl o nas przed śmiercią.
– Zo-zostanę w Batumi i zaciągnę się do wojska – wyjąkała Tumi.
Przez kuchnię przetoczył się gromki śmiech. Ojciec przyjrzał się jej ze smutkiem, jakby ujrzał w córce wszystkie swoje błędy wychowawcze i niepewną przyszłość, następnie poinformował Gruzinów, że jeszcze w tym tygodniu opłaci rejs do Odessy, skąd rodzina wyruszy na Lwów, a stamtąd do Polski, ojczyzny, która właśnie odzyskała niepodległość i potrzebowała rąk do pracy.
Batumi było całym światem Tumi, nie wyobrażała sobie życia gdzie indziej, wrzucona między obcych niczym ryba na gorący piasek, nikt jednak nie dbał o rozpacz trzynastoletniej panny o posturze dziecka, z karykaturalnie wielkimi oczyma i włosami Meduzy, jak bracia nazywali jej mocno poskręcane loki. Rodzeństwo nie przepadało za nią, właściwie nikt w domu jej nie lubił, może poza kotem przybłędą samotnym jak ona.
Dawno temu pod nieobecność rodziców i dziadków rzekomo rzuciła się na zmarłego braciszka Julianka, gdy ten leżał w białej trumience na prowizorycznym katafalku. Ktoś twierdził, że pchnięte przez nią niemowlę upadło na klepisko, a trumna i palące się gromnice poleciały na zwłoki. Świece zaprószyły ogień, wybuchł pożar. Zbiegli się sąsiedzi i wspólnym wysiłkiem ugasili ogień, a malec z poszanowaniem wrócił na podwyższenie, przybyło mu też kwiatów i ziół. W pamięci Tumi jednak Julianek już na zawsze pozostał sponiewierany i nieszczęsny. I żałosny. To po tym wydarzeniu zaczęła się jąkać.
– Brzydula, brzydactwo z wielkim nosem na połowę twarzy! – prześladował ją ochrypły krzyk Reginy. – Nie znajdziesz męża ani kochanka, nie urodzisz dzieci, przeklęta zabójczyni, umrzesz w pustym domu!
Fakty, strzępy wspomnień własnych i cudzych oraz cytowane w domu anonimowe wypowiedzi rzekomych świadków wydarzenia, których z roku na rok przybywało, wszystko to zmieszało się w głowie Tumi w jeden mętny obraz, ten zaś niepodzielnie, jak to bywa z piramidalnymi głupstwami, zawładnął jej świadomością.
Wydarzenie silnie i bardzo negatywnie (tym gorzej, że na poziomie podświadomości) nacechowało jej stosunki z matką i rodzeństwem. Zapewne tłumaczyło to, dlaczego nikt poza ojcem nie przejął się jej lękiem przed nieznaną ojczyzną, ale i on kierował się rozumem, nie sentymentami, wysłuchał więc łkania córki, że w tym nowym kraju nikt na nią nie czeka, że samotność, pustka i brak morza, po czym wzruszył ramionami.
Tymczasem Tumi nie potrafiła umiejscowić Polski na żadnej z map wiszących w sypialni rodziców. Urodziła się w Batumi, tu była jej ojczyzna. Odkąd pamiętała, ojciec pracował dla Rosjan i za ich pieniądze żywił rodzinę. Dziwiło ją, że chce zmienić układ, który jej, pannie w końcu już trzynastoletniej, wydawał się idealny. Zaczęło do niej docierać, że nie wszystkie słowa i decyzje rodziciela godne są nabożnego szacunku. Na przykład twierdził, że na chwilę przed zachodem słońca z morza wyłania się statek widmo, ofiara nie tak dawnej wojny krymskiej, a każdy, kto go ujrzy, zazna szczęścia i bogactwa, tak powiedział, musiał jednak coś pokręcić. Tumi latami bezskutecznie wpatrywała się w horyzont Morza Czarnego, nim pojęła, że statki widma nie istnieją.
Mimo początkowego buntu i wściekłości, jakie ogarnęły Tumi podczas wizyty Gruzinów, gdy dotarło do niej, że wkrótce wraz z rodziną opuści Batumi, z upływem tygodni zaczęła w niej przeważać młodzieńcza ciekawość świata. W wyjeździe do Polski dostrzegła szansę na pozytywne zmiany w życiu. Od dawna pragnęła ujrzeć Odessę, o której się mówiło, że pochłonęła tyle krwi żydowskiej, iż wlana do Morza Czarnego zmieniłaby jego barwę w burgund francuskiego wina. Czyż to nie upiorne i fascynujące? Całymi dniami paplała o planowanej podróży do wtóru z egzaltowanymi koleżankami Reginy, pannami na wydaniu, świadomymi, że one same nigdy nie wystawią nosa poza obrzeża Batumi, a po ślubie ich życie zmieni się w ciąg nudnych, powtarzalnych zajęć.
W dniu wyjazdu, ledwie światło dnia zdołało musnąć ogołocone z ozdób ściany, zbudził wszystkich krzyk matki. Tumi wystawiła nos spod koca.
– Regina zachorowała na tyfus, co za pech, jakie niewyobrażalne nieszczęście! Co powiemy? Jak ją przemycimy na statek?
Stary Wagner nie uwierzył biadoleniu małżonki. Po zbadaniu Reginy z rezygnacją usiadł pod oknem, zasłaniając sobą dom sąsiadów, i przez kilka minut milczał, zaskoczony, że Marianna ma rację.
Wilhelm z Serafinem zastanawiali się, w jaki sposób zdołają oszukać obsługę statku, mieli kilka świetnych pomysłów, lecz ich ojciec słynął z męczącej i żałosnej w gruncie rzeczy uczciwości, a ktoś taki z założenia nadaje się wyłącznie do śpiewania w chórze kościelnym, nie na prawą rękę aferzystów. Zanosiło się na pojedynek honoru z krętactwem. Bilety były ważne tylko w dniu, na który je wystawiono, zatem rezygnując z rejsu, straciliby pieniądze wydane na ich zakup. Logika i odpowiedzialność za rodzinę walczyły w ojcu z poczuciem przyzwoitości.
– Jakoś sobie poradzimy, Marianno – odezwał się wreszcie. – Dopóki statek nie znajdzie się na pełnym morzu, udamy, że jest zdrowa.
Na moment zapanowała grobowa cisza, po czym wszyscy zaczęli się zachowywać, jakby nic się nie stało, ale Tumi wiedziała, że przecież się stało, że właśnie zrywali z co najmniej wiekową rodzinną tradycją zachowania uczciwości. Zszokowało ją odkrycie tak zwanego białego kłamstwa – ordynarnego oszustwa na wypadek wyższej konieczności, czymkolwiek była.
Dziadek Tumi służył jako szeregowiec w armii carskiej. Ojciec poszedł w jego ślady. Na początku kariery wojskowej przypadkiem spotkał oficera o polskich korzeniach, ten zaś namówił go do wstąpienia do szkoły felczerów. Izydor skończył ją z wyróżnieniem, znał się więc na medycynie i dlatego natychmiast podał nieszczęsnej Reginie stosowne leki. Matka zajmowała się wychowywaniem dzieci i rządziła w domu. Tylko i aż tyle. Rodzice wydawali się Tumi dziwną parą: ojciec łagodny i powolny, z łatwością ulegający wpływom, matka choleryczka o silnej, dominującej osobowości. Nieraz się zastanawiała, czy kiedykolwiek wodzili za sobą wzrokiem, czy też połączyło ich wyłącznie poczucie obowiązku i rozsądek. Oboje o miłej aparycji, śniadzi i kruczowłosi, niewiele się różnili od ludzi, pośród których przyszło im żyć.
Dzień wyjazdu okazał się pogodny. Izydor z pomocą sąsiada bardzo pedantycznie i z namysłem zapakował na wóz rzeczy, bez których rodzina nie powinna się pokazywać w nowej starej ojczyźnie, i pojechał do portu dopilnować załadunku bagażu na parowiec o nazwie „Polonia”, płynący pod polską banderą.
Do Tumi dotarło, że gdyby nie przypadek, jej martwe ciało leżałoby już na dnie ukochanego morza razem ze wszystkimi jej planami i marzeniami.
II
Wagnerowie spędzili w oszalałej Gruzji kolejnych sześć miesięcy, żyjąc z dnia na dzień najpierw obawą, że Regina umrze, potem strachem, że nie wystarczy im pieniędzy na opłacenie kolejnej podróży, wreszcie lękiem, że w Batumi pojawią się Czerwoni i wszystkich ich wyrżną. Tumi kpiła, że przynajmniej przed śmiercią nie stanie się obiektem chutliwości sołdatów, nie było w niej bowiem ani grama zmysłowości i piękna. Koleżanki śmiały się z jej słów, każdy wiedział bowiem, że łatwiej żyje się z brzydotą u boku, niż męczy z pięknością, która każdego dnia niczym przeklęte lustro wytyka człowiekowi jego braki.
Podróż do Polski trwała kilka tygodni, a gdy wreszcie stanęli na ojczystej ziemi, Tumi rozejrzała się ciekawie i skonstatowała z rozczarowaniem, że polskie ptaki są tak samo uciążliwe jak czarnomorskie mewy i nie mniej przekonane o wyższości swojego świata nad ludzkim. W pewnym sensie miały chyba rację.
Zgodnie z ustawicznie zmienianym planem podróży dotarli do Białegostoku, gdzie na dworcu czekał na nich kuzyn z informacją, że umówił Izydora z właścicielem czteropokojowego mieszkania na wynajem. Przyzwoita cena lokalu wiązała się niestety z kiepską lokalizacją. Izydor bez zwłoki udał się na spotkanie, tak jak stał, w marynarce z przetartymi na łokciach rękawami i spodniach, które zagubiły kanty. Wydarzenia ostatnich miesięcy zmieniły go w wycieńczone, pozbawione uczuć wyższych juczne zwierzę. Nauczył się, że własnością jest to, co człowiek trzyma przy sobie, reszta w każdej chwili mogła zniknąć. Wykrzesał z siebie resztki sprytu, przywołał optymizm z czasów młodzieńczych i bez mrugnięcia okiem zapewnił wynajmującego, że małżonka Marianna i on, jej ślubny małżonek, są bezdzietni, zapłacił za dwa miesiące z góry i odebrał klucze, z którymi, podśpiewując pod nosem, udał się do podrzędnej knajpy. Czekała tam na niego rodzina, z nudów popijając lemoniadę, której żółty barwnik osadzał się na grubym szkle naczyń.
Uczciwość Izydora przybrała w Polsce nową formę, dopasowała się do beznadziejnej sytuacji rodziny. Wagnerowi pozostało łgarstwo i wieczne wyrzuty sumienia, czy odpowiedzialność za dzieci rozgrzesza go z prostackich kłamstw. Odkąd postawił stopę na polskiej ziemi, chwytał się ich z zaskakującą łatwością, czasem sam się dziwił, że to takie proste. Na początek uznał mianowicie, że jest w sytuacji bez wyjścia. Rodzinom wielodzietnym utrudniano wynajem, gdyż rzekomo – gdziekolwiek się pojawiały – wprowadzał się wraz z nimi niemożebny chaos. Dzieci w każdym zakątku globu zachowywały się identycznie: krzyczały, zamiast mówić, biegały, zamiast chodzić, płatały figle, rozbijały szyby. Katalog ich przewin był właściwie nieskończony. Tłumaczenie, że pociechy Wagnerów są inne, nikogo by nie przekonało.
Wagner, dumny ze swojego sprytu, pomachał kluczami przed oczyma żony, usiadł z wysiłkiem i opróżnił szklankę Wilhelma.
III
Tumi zastygła w bezruchu, na wszelki wypadek przestała oddychać, ale długo tak nie wytrzymała. Ktoś zapukał – raz, drugi, trzeci. Uparte walenie w drzwi powtórzyło się jeszcze kilka razy.
– Otwórz, to ja, Hanka z parteru – usłyszała.
Uchyliła drzwi i przez wąską szparę zerknęła w ciemność klatki schodowej, na której unosił się zapach kapusty; przypominał woń moczonych w wodzie brudnych szmat, o których ktoś zapomniał. Z mroku wyłonił się fajansowy talerz z ciastem drożdżowym i dwie podtrzymujące go chude ręce.
– To dla was. Mogę wejść? Dziękuję. Przysyła mnie matka.
Nastoletnia dziewczyna w brązowej, przewiązanej paskiem codziennej sukience, rudowłosa i piegowata, niewiele wyższa od Wagnerówny, mocno i śpiewnie zaciągała. Bezpardonowo odsunęła Tumi, weszła do mieszkania i zaczęła się przyglądać portretom świętych, które matka Tumi zabrała z Gruzji, a one jej.
– Sądziłaś, że was nie widzimy? – Hanka przeniosła wzrok na skonfundowaną Tumi. – Ciągle łazicie po schodach w tę i z powrotem. Tylu was, że trudno się doliczyć, jeden do drugiego podobny, z wielkimi głowami i gęstymi włosami. Najzabawniej to wygląda w niedzielę, gdy wracacie z kościoła i w milczeniu kroczycie na górę, taki rząd rozkołysanych kaczek. Dziwacy, daję słowo. Nikt tu was nie wyda. Nas także nazywają kacapami, ale wy z Polaków, prawda? Mój ojciec to Rosjanin, ci z pierwszego piętra to również Rosjanie spod Witebska, na drugim mieszka stolarz z Goniądza, no i wy na poddaszu.
Hanka spojrzała pożądliwie na drożdżówkę. Usiadła przy stole i pchnęła talerz w stronę Tumi.
– Częstuj się – zachęciła. – Nawet jak zjesz wszystko, zachowam to dla siebie. Ojciec zabronił mi kontaktów z wami, teraz jednak wyjechał za pracą nad morze. Buduje port, słyszałaś o budowie portu w Gdyni? Skoro starego nie ma, moje obietnice nie obowiązują, jak ci się wydaje? Skąd przyjechaliście?
– Z Gruzji.
Odpowiedź zaskoczyła Hankę, spodziewała się raczej nazwy jednej z dzielnic Białegostoku. Jej wypukłe oczy o długich, gęstych rzęsach intensywnie wpatrywały się w Tumi.
– Bolszewicy wyrżnęli Gruzinom całą arystokrację – przypomniała sobie anons chłopca sprzedającego gazety.
– Wie-wiem, widziałam to na własne oczy – skłamała bez zastanowienia Tumi.
Oczy Hanki rozbłysły z zachwytu, co utwierdziło Tumi w przekonaniu, że prawda jest nieciekawa i nudna, inaczej niż zgrabne kłamstwo, ono zawsze burzyło krew w żyłach. Sama nieraz była obiektem podziwu tylko dlatego, że sprytnie podkoloryzowała któreś ze wspomnień. Przekonała się, że prościej coś zmyślić od początku do końca, ulepić na nowo i uznać za swoje niż biedzić się z zakłamywaniem fragmentów rzeczywistości i pamiętać potem, który jest prawdziwy, który nie. Prawda zdawała się nieoszlifowanym, zmatowiałym klejnotem, ale pilnowanie go męczyło. Kłamstwo to ułuda, na dobrą sprawę pilnowało się samo. Wszystko było kwestią wprawy.
Hanka wskoczyła w butach na stojące przy oknie ciężkie krzesło z wygiętego drewna i wskazała palcem przystojniaka z cienkim wąsikiem, podpierającego ścianę na skrzyżowaniu dwóch wąskich uliczek, prowadzących w głąb getta, najbiedniejszej żydowskiej dzielnicy w mieście.
– Patrz uważnie – nakazała. – Widzisz tego grubasa w zielonkawym płaszczu? Założę się, że ma w nim opasły portfel. Miał – ryknęła śmiechem – bo już zmienił właściciela!
Młodzieniec obdarzony rachitycznym wąsem skrył się w wejściu do taniej jatki i przeliczył zawartość portfela.
Hanka zeskoczyła na podłogę, po czym kompletnie bez powodu śmiejąc się na całe gardło, ruszyła w tany. Tumi przyłączyła się do niej, zachwycona zarówno nową koleżanką, jak i sprytem kieszonkowca. Gdyby to ona potrafiła okradać bogaczy, wydałaby tak zdobyte pieniądze na książki. Imponowało jej, że pisarze z łgarstwa uczynili profesję.
Powieści stanowiły dla niej poradniki. Na przykład Anna Karenina uświadomiła Tumi, że ludziom nie powinno się ufać, a już z pewnością nie warto umierać z powodu mężczyzny. Co innego dać mu się namówić na szaloną przygodę, choćby nawet za cenę powszechnego potępienia, to akurat było romantyczne.
Tamtego dnia Hanka i Tumi zostały przyjaciółkami na śmierć i życie. Tumi pokochała Hankę za to, że tamta wszystko postrzegała inaczej niż ona, w brzydocie widziała piękno, w głupcach mędrców, a w złodziejach błyskotliwych awanturników. Czyż to nie fascynujące? Wreszcie miała słuchacza, mogła więc snuć opowieść o sobie, coś, czego każdy potrzebuje, nawet jeśli tego nie dostrzega. Kto jest bowiem bardziej poruszający od tkwiącej w każdym z nas tajemniczej, trudnej do pojęcia istoty, która ciągle nas ocenia i komentuje?
Hanka inspirowała Tumi do poszukiwania prawdy i zerwania ze śmiertelną powagą. Wagnerównę urzekł świat szyderstwa, błazenady i zdrowego śmiechu, zwłaszcza odkąd się zorientowała, że porządny rechot działa bliskim na nerwy. Odkrycie to było nie do przecenienia. Lojalność dziewcząt względem siebie charakteryzowała prawdziwa, czysta szlachetność, którą zdobywamy za młodu, gdy człowiek nie obrośnie jeszcze w te wszystkie mechanizmy obronne i perfidne gierki, zawiść o sukcesy i pozycję oraz wiele innych rzeczy, które w nas wykształca doświadczenie i dojrzałość.
Panny stały się zatem nierozłączne, nawet na niedzielne msze, mimo różnych wyznań, szły razem, najpierw do cerkwi, potem do kościoła lub w odwrotnej kolejności. Stary Wagner twierdził, że dzięki wpływowi nieszporów z ich psalmami ludzie z prostych, prymitywnych osób przeobrażają się w istoty wyższe. Cokolwiek miał na myśli, wzrost czy inne przymioty, dla Tumi pozostawało to tajemnicą, jednak i ona rozsmakowała się w wieczornych nabożeństwach, głównie dlatego, że trwały krócej niż pozostałe, ale i z tego powodu, że świątynia drżała podczas nich w posadach, ilekroć śpiewającym akompaniowały cyklopowe organy. Kiedy tylko dźwięki i zapachy łączyły się w kościele w idealną harmonię, która z jednej strony uosabiała dla niej niebo, a z drugiej przenosiła ją w myślach do zadymionej portowej restauracji w Batumi, gdzie o świętość było trudno, chciało jej się płakać. Miała naturalnie ustawiony, silny głos, gdy więc zapamiętywała się w śpiewaniu, sięgał nawet empor. Odrzucała do tyłu swoje niebywałe włosy, unosiła brodę i darła się wniebogłosy, nie zawsze zgodnie z linią melodyczną pieśni, ale zawsze z pasją.
– Przestań wyć operą, bo któregoś dnia sklepienie runie ci na głowę i marnie skończysz – nie żałował jej pogardy brat Henryk, ona za to zrzucała mu z głowy czapkę, wiedząc, że doprowadza go tym do szału.
Zginąć pod lawiną poświęconych cegieł i szczątkami genialnego witrażu to śmierć chwalebniejsza niż powolne umieranie z przejedzenia, co groziło łakomemu Henrykowi.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI