44,99 zł
Obok siebie mam psa szaleńca, a przed sobą ogary wspomnień – wszystko to musi się pomieścić na kolejnych stronach. Miłość, bestie, dzikie pomyłki, żal, ale nigdy taki, żeby chcieć coś zmienić. Rzucamy się w ten wir.
Markus Zusak, autor bestsellerowej Złodziejki książek, opowiada historię własnego wariactwa – bo jak inaczej nazwać adopcję trzech wielkich, dzikich psów „z przeszłością”?
Najpierw pojawia się Reuben, który wygląda (i zachowuje się) bardziej jak wilk niż pies. Później Archer, który po każdej dzikiej akcji patrzy na ciebie niewinnie, jakby chciał powiedzieć: „Cóż, to twoja wina”. A Frosty? Demoluje dom, a potem zwija się obok ciebie, przytulony i cichy, podczas gdy ty robisz w głowie wycenę strat.
Rezultat?
Totalny chaos. Uliczne walki, zniszczenia, wizyty w szpitalach i interwencje policji.
Ale także salwy śmiechu, łzy wzruszenia, ocean miłości i bezgraniczne przywiązanie – ludzi do ich psów i psów do ich ludzi.
To książka o potrzebie bezpiecznej więzi i nieprzewidywalnej, dzikiej przygody. Jest też listem miłosnym do zwierząt, które wnoszą do naszego życia radość i piękno i zmieniają nas na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 233
Data ważności licencji: 3/28/2030
Tytuł oryginałuThree Wild Dogs (and the truth)
Copyright © 2024 by Markus Zusak Copyright © for the translation by Małgorzata Kafel
Projekt okładki i ilustracje Aleksandra Bylica
Redaktorka nabywająca Aleksandra Ptasznik
Redaktorka prowadząca Katarzyna Kolowca-Chmura
Adiustacja Katarzyna Kierejsza
Korekta Marta Stochmiałek
Opieka redakcyjna Natalia Hipnarowicz-Kostyrka
Opieka promocyjna Karina Caban
ISBN 978-83-8427-651-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Halinie Drweckiej oraz pamięci Jacka – brakuje nam Ciebie
Nie ma to jak starcie z własnym psem na ruchliwej ulicy.
Skrzyżowanie jest ogromne.
W napięciu oczekuję na wyrok.
Właściwie to czuję ulgę, zbieram myśli i siły. Zdarzały mi się już sytuacje z psami (sytuacje, w które pewnie byście nie uwierzyli) i wiem, kiedy na coś się zanosi.
Gdybym miał z grubsza opisać okolicę, powiedziałbym, że jest nieprzyzwoicie, obrzydliwie zamożna, choć zaśmiecona. Znajdujemy się na wschodnim przedmieściu Sydney, w pobliżu Woollahra Gates, północnej bramy Centennial Park – przede mną dziewięć pasów ruchu zapchanych samochodami. To jeden z większych i bardziej ruchliwych węzłów komunikacyjnych, miejsce, w którym Oxford Street przechodzi w Syd Einfeld Drive na wysokości Ocean Street, a jedna z nitek odchodzi w stronę Wallis Street. Zjazdy, skrzyżowania, piesi. Rowerzyści i przeróżne typy ludzi z przeróżnego typu psami. Prawie wszystkie psy to Cavoodle.
Mój psi przeciwnik to Frosty.
Frosty nie jest Cavoodle’em.
Jest wielkim, białym, niesfornym, kudłatym adopciakiem – najpewniej mieszańcem Wilczarza – z czarnym nosem, różową skórą i pyskiem, drobnymi plamkami na uszach i zawzięcie radosnym uśmiechem. Na zadku ma dwie duże, brązowe łaty, które upodabniają go do pawiana albo Artysty dawniej znanego jako Prince. W każdym razie mają kształt identyczny z otworami, które ten ostatni z jakiegoś niepojętego powodu uparcie wycinał kiedyś w tylnej części swoich kostiumów. (Ludzie często śmieją się z tych łat, zastanawiając się głośno, na czym usiadł, a my żartujemy razem z nimi).
Kiedy wyciągnęliśmy go z przytuliska, zaczęły się dyskusje nad jego imieniem.
Dwa przypisy do ostatniego zdania.
Po pierwsze, moja żona chciała go nazwać Ziggy. Imię i nazwisko: Ziggy Frost. Nasze dzieci nie widziały powodu, żeby cokolwiek zmieniać. Na stronie Ośrodka dla Psów i Kotów w Sydney figurował jako Frosty i były gotowe walczyć o to, żeby tak zostało.
Po drugie, jakoś nigdy nie przechodziło mi przez gardło określenie „schronisko”. Pamiętam opowiadanie, w którym David Sedaris obśmiewa typ zadowolonych z siebie właścicieli czworonogów, którzy uwielbiają się chwalić, że ich psy są „ze schroniska”. Natknąłem się na to opowiadanie długo po tym, jak adoptowaliśmy nasze dwa dzikie, groźne kundle o trudnych charakterach (Frosty trafił do nas jako trzeci – jego poprzednicy opuścili już ten świat), i uważam, że Sedaris trafił w dziesiątkę. Fakt, że wzięliśmy do siebie te stuprocentowe mieszańce, nie świadczy o tym, że jesteśmy wyjątkowymi ludźmi – raczej idiotami. No dobra, może jesteśmy porządnymi idiotami. Sprawy mają się tak, że jakiś biedny Staffy albo Kelpie siedzi, dysząc, w swojej więziennej celi i czeka na ostateczny zastrzyk (jak to nazywa moja mama) albo na dyletanta o miękkim sercu, który zjawi się któregoś dnia i powie: „Ten, Agnes! TO TEN!” – kompletnie nieświadomy nadciągającego chaosu. Albo, co gorsza, doskonale świadomy, tylko niezdolny mu się oprzeć.
Więc u nas w domu mówi się tak.
Nasze psy są adopciakami.
Ostatnio poszliśmy jeszcze o krok dalej.
Ośrodek adopcyjny stał się przytuliskiem.
– Niech to szlag! – wołam na przykład. – Cholerny Frosty! Jeszcze jeden taki numer i wraca do przytuliska!
– Co tym razem zbroił? – pyta wtedy Mika, moja żona.
– To, co zawsze. Nie daje mi nawet włożyć butów. Cały czas wali we mnie łbem!
– I skacze na ciebie?
– Taaa…
– I drapie?
– Taaa…
– Co za dupek!
– Taaa…!
A jednak zdziwilibyście się, w jaki sposób wymieniamy te komentarze. Z czułością i ze śmiechem. Przecież on zwyczajnie nie może się doczekać spaceru. Od początku było jasne, że nigdy zbyt wiele nie wychodził. Przez pierwszych kilka miesięcy mieliśmy wrażenie, że wyprowadzamy wirującą trąbę powietrzną. Albo ADHD na czterech łapach. Ale o tym później.
Na razie chciałbym dokończyć wątek, żeby potem nie było nieporozumień – jak przed rozpoczęciem jakiegoś wydarzenia, kiedy ustala się zasady uczestnictwa: „Proszę wyciszyć telefony komórkowe” i tak dalej.
Tu zasady są innego rodzaju. Muszę was uprzedzić – albo ostrzec – przed tym, co was czeka. Mam na myśli głównie moje słownictwo: szorstkość, gburowatość, a nawet otwartą niechęć. W zasadzie uchodzę za miłego faceta. Jestem sympatycznym, dobrym człowiekiem. Bezproblemowym i wielkodusznym. Ale kiedy zamiast tworzyć fikcję (na tym zasadniczo polega moja praca), człowiek bierze się do pisania o własnym życiu, może do tego podejść na różne sposoby. Może, bazując na własnym wyobrażeniu o wyobrażeniach innych, przedstawić siebie jako uprzejmego, ujmującego, porządnego człowieka. Albo odsłonić prawdziwe oblicze. Niecierpliwego, zirytowanego, ordynarnego, czasem obcesowego drania. Bezskutecznie usiłującego być tym lepszym sobą… Ale trudno się zbliżyć do tego celu, kiedy jest się deptanym w korytarzu przez wielkiego, białego psa.
O czym to ja mówiłem?
Przytulisko.
Czy nazywanie schroniska albo ośrodka adopcyjnego dla psów przytuliskiem świadczy o braku wrażliwości? Czy to przejaw bezduszności albo braku taktu wobec osób, które kiedyś znalazły się w takim miejscu albo właśnie w nim przebywają? Czy brakuje mi empatii? Pozostawiam to waszej ocenie.
Przyznam jednak, że nie zawsze jestem tym wzorowym obywatelem, za którego biorą mnie inni. Szczególnie gdy chodzi o moje psy. Mam to i owo na sumieniu.
Byłem na przykład zamieszany w morderstwa i ukrywanie sprawców. (Przysięgam, mogę to wytłumaczyć). Walki uliczne, bijatyki w parku oraz szeroki repertuar drobnych aktów przemocy i wandalizmu, głównie w domu. Przyznaję się do przekleństw, złorzeczeń i bluźnierstw. Wyzywania, poniżania, mieszania z błotem, wybuchów wściekłości, żalu i chowania urazy – tego typu rzeczy. Kiedyś ktoś z sąsiadów wezwał policję, ponieważ sądził, że Mika ciągnie przez ogród zwłoki. Nasze psy zaliczyły płukanie żołądka, a ja nokaut w trawie. Obezwładniłem pod osłoną nocy cholernego psiego supermodela, wyzywając go od najgorszych. Nie cofnąłem się przed kłamstwem, podstępem, przemocą, odszczekiwaniem.
A równocześnie – i to chyba jedyne, co mam na swoje usprawiedliwienie.
Z jakiegoś powodu…
Kochałem.
Witajcie w moim pieskim życiu.
I tak wracamy do Frosty’ego, tego Frosta czy po prostu Frosta.
(W naszej rodzinie wszyscy są fanami zdrobnień, zgrubień i przezwisk. Frosty też padł ofiarą tego zamiłowania i dorobił się całego zestawu przydomków: Brachu, Kolo, Gnojek, Słodziak, Futrzak, Pucek, Taran, Ślimata Morda, Białas, Śnieżek, Frostel, Mroźnejaja, Zmarzlak, Frędzel, Frozzy. Do tego w pakiecie dostał jeszcze różne wschodnioeuropejskie ksywy, jakie mogą przyjść do głowy tylko ludziom noszącym takie nazwiska jak Zusak. A więc: Frostuczko, Frostuś, Frostolusz, Frosthund i tym podobne…)
Tak czy siak, niezależnie od popularnej w danym momencie kombinacji imion, to on jest ostatnim elementem układanki – tym, co skłoniło mnie do napisania tej książki.
Dla nakreślenia perspektywy dodam jeszcze, że ludzie od lat powtarzali mi, że powinienem napisać o swoich psach. Sam jestem osobą, która w miejscach publicznych naturalnie wtapia się w tło i na ogół pozostaje niezauważona, za to mnóstwo razy rozpoznawano mnie po tych kundlach. Tych dyszących kupach futra. Stały się nieodłączną częścią mojego życia.
A jednak pisanie o tych psach sprawiało mi trudność. Ilekroć zabierałem się do pracy, czułem, że coś mi umyka. Mam wrażenie, że nosimy w sobie materiał na wiele książek, a jednak najczęściej pozostaje on nieuformowany. Nieopowiedziane historie pozostają drzemiącymi wulkanami. Czujemy w głębi trzewi wiele tlących się płomieni, lecz żaden nie prowadzi do erupcji. Dopiero teraz wiem, że znalazłem język odpowiedni do opisania swojego życia z tymi zwierzętami. Tym, czego potrzebowałem, był trzeci pies. To on pomógł mi odzyskać dostęp do przeszłości.
Tę książkę zawdzięczam Frostowi.
Jego poprzednikami byli Reuben i Archer.
Gangsterzy, bandyci. Żołnierze.
Żyli we dwóch i we dwóch siali postrach.
Psia mafia.
Przerażenie, które budzili, stało się legendarne, lecz istniały sposoby, by dotrzeć do ich złotych serc. Reuben był bezbożnym filistrem, ale zdolnym do wielkiej miłości. Archer – elegantem, wręcz dżentelmenem. Pod warunkiem, że okoliczności temu sprzyjały.
Najpierw zmarł Reuben – żył intensywnie jak Johnny Cash i walczył do końca. Wkrótce po nim straciliśmy Archera. Jakby przyszedł odpływ i porwał go ze sobą.
Umierający pies staje się jeszcze droższy.
Za żadne skarby nie chcemy oddać sierści, smrodu, błagalnego spojrzenia, całego tego żałosnego, ciepłego psiego ciała, które trzymamy w ramionach. Myślę, że zdajemy sobie sprawę, jak bardzo je kochamy, dopiero gdy przychodzi pora, żeby je uśpić, albo gdy odbieramy wyniki badań, a potem stoimy pod prysznicem i płaczemy.
Kiedy kolejno nas opuszczały, po pewnym czasie siadałem i próbowałem o nich pisać. Nigdy nie udało mi się wyprodukować więcej niż jednej czy dwóch stron. Zazwyczaj wiem, że zdołam napisać książkę, kiedy mam pierwsze zdanie. Ale znalezienie tego zdania może trwać całe wieki.
W zasadzie to było zrozumiałe.
Zdałem sobie sprawę, że to jeszcze nie pora.
Pomysły na książki prawie nigdy nie zaczynają rozwijać się od razu. Często określam projekt, nad którym pracuję, jako równoległy świat obok mnie. Wiem, że sprawy idą, jak należy, jeśli czuję, że mogę stoczyć się rano z łóżka i wpaść prosto do świata książki. Tylko że z tą zdolnością jest trochę jak z szacunkiem – trudno na nią zapracować i łatwo ją stracić.
Przede wszystkim wiedziałem, że te psie historie muszą być proste. Wymagały tego bezpośredniość, świeżość i bliskość doświadczeń, które chciałem opisać. Prawda była i dziwniejsza, i mocniejsza od fikcji. Więc co mnie powstrzymywało od ich napisania?
Było tyle możliwych punktów wyjścia – te wszystkie dzikie poranki i popołudnia pod psem. Gdzieś między 2009 a 2021 rokiem przychodziły mi do głowy kolejne pomysły i odchodziły, a ja z jakiegoś powodu nie mogłem złapać wiatru w żagle. Może wspomnień było po prostu zbyt wiele. Nadmiar zniszczenia. Nadmiar niezręcznych tragedii. Oraz, oczywiście, czystej komedii. W końcu po co człowiek sprawia sobie psa, jeśli nie z tęsknoty za chaosem, z potrzeby, by w domu zagościła anarchia? Niby wszyscy pragniemy mieć kontrolę nad swoim życiem, a jak przychodzi co do czego, brawurowo i beztrosko z niej rezygnujemy. Wydajemy na świat dzieci, przygarniamy zwierzęta. Godzimy się na pracę ponad siły. Wchodzimy w rolę trenera niezdyscyplinowanej drużyny piłkarskiej.
Doświadczyłem wielu, a właściwie wszystkich tych rzeczy, lecz największą porcję chaosu zawdzięczam Reubenowi i Archerowi.
Życiu z parą dzikich psów.
Wspominam je z uśmiechem, bo to psy, które pod pewnymi względami mnie ukształtowały, a z pewnością zmieniły. Widziałem w nich, jak w zwierciadle, zawieruchę we własnym wnętrzu – dzikość, którą nosiłem w sobie. Poza tym odmierzały mój czas. Niejednokrotnie zdarza mi się mówić do ludzi, szczególnie do bezdzietnych psiarzy:
– Jak się nad tym zastanowić, to całkiem niezły sposób: zapamiętywać wydarzenia według psów.
(Niejednokrotnie udaje mi się ustalić, w którym roku coś się wydarzyło, wyłącznie dzięki psu, który mi w tym towarzyszył).
Szczerze mówiąc, jeśli chodzi o Reubena i Archera, czas odgrywał kluczową rolę. Nieustannie walczyłem o przetrwanie.
Tytułem uzupełnienia podanych wcześniej rysopisów (i ewentualnych zdjęć z policyjnej kartoteki) dodam jeszcze, że Reuben był wielkim, groźnym, pręgowanym stworem, wilkiem, który podchodzi pod wasze drzwi uzbrojony w piłę do metalu. Mrocznym księciem na wygnaniu. Albo w czyśćcu. Z kolei Archie był lalusiowatym zabójcą – przystojnym blondynem o miodowozłotych oczach i nogach królewskiego dziedzica, a przynajmniej Grace Kelly. Co zakrawało na ironię, bo to jego stale trzeba było mieć na oku. Byliśmy przekonani, że morduje na zlecenie Reubena.
To jedna z tych z rzeczy, do których trudno się przyznać, trochę jak do problemu z alkoholem: „Jestem właścicielem niebezpiecznego psa”.
W którymś momencie przyswoiłem pewną mantrę.
„Muszę tylko” – powtarzałem sobie – „jakoś te psy poprowadzić. Po prostu przeprowadzić je przez życie tak, żeby nie wyrządziły większej krzywdy” – bo bywały dla ludzi oczywistym zagrożeniem. I prawdę powiedziawszy, udało mi się to. Obyło się bez ofiar, w każdym razie w naszym otoczeniu. A przynajmniej bez obrażeń wymagających hospitalizacji. (Raz wezwano karetkę do mnie, a kilka lat później musiałem poddać się operacji). Miały jednak na koncie zadrapania i szwy, a niektóre incydenty przyniosły im złą sławę. Jeden z waszych psów pogryzł nauczycielkę gry na pianinie? Przynajmniej coś się dzieje. Ludzie mają o czym gadać, człowiek traci twarz. Boże, ta straszliwa infamia!
Ale dość tego.
Do brzegu.
Najpierw straciliśmy Reubena.
Niedługo po jego śmierci – a była to śmierć w jego stylu: brutalnie piękna – któregoś wieczoru podeszła do mnie Mika.
– Naprawdę myślę, że powinieneś o nim napisać – powiedziała.
Próbowałem, ale nic nie czułem.
Potem, po Archerze, byłem po prostu zbyt załamany.
Musiało upłynąć trochę czasu, musiał zjawić się oszust, którym zawsze z początku jest nowy pies. Nie jest jeszcze sobą, bo przybiera dla nas kształt psów, które wciąż żyją w naszej pamięci. Nigdy też nie stanie się nimi. Wdarł się do naszego domu jak mroźny podmuch.
Zawsze mawialiśmy, że kiedy wszystkie nasze zwierzęta zakończą żywot (oprócz psów mieliśmy jeszcze dwa koty), zrobimy sobie roczną przerwę, zanim w ogóle wrócimy do tematu. Fantazjowaliśmy: „Nareszcie będziemy podróżować! Pomieszkamy trzy miesiące w Nowym Jorku, potem w Barcelonie, a potem gdzie tylko zechcemy…”.
Lecz kiedy zwierzęta poumierały, był rok 2021. Świat zamienił się w oddział covidowy. Nie dało się wyjechać z Sydney, nie wspominając o zagranicy, a wiele psów potrzebowało domu. Po śmierci Archera, 20 kwietnia tamtego roku, planowaliśmy odczekać przynajmniej sześć miesięcy. Chcieliśmy przeżyć żałobę. Chcieliśmy być sami, bez nich. Poza tym potrzebowaliśmy odpoczynku.
Sześć miesięcy.
Wytrzymaliśmy trzy.
Dzieci były już wtedy w pełnej gotowości. (Dzieci, które, dodajmy, zdają sobie sprawę, że zwierzęta są przebiegłe. Oraz nie należą do tych, które wiercą rodzicom dziurę w brzuchu. Poruszyły kwestię raz, a potem czekały). Co do mnie, zdążyłem już popełnić podstawowy błąd. Oglądałem zdjęcia psów. Spoglądały na mnie z ekranu komputera, lecz żaden nie wydawał się właściwy, dopóki nie zobaczyłem tego palanta o imieniu Frosty. Skąd mogłem wiedzieć, co mi zafunduje – to był początek, jakiego potrzebowałem, w dodatku w publicznym miejscu.
Facet na wojnie z własnym psem.
To teraz wyobraźcie sobie, jak to wyglądało i brzmiało.
Zachodzące słońce, Sydney.
Jest koniec sierpnia, wpół do szóstej po południu, światło pęcznieje w sposób typowy dla tego miejsca – pasie się, póki nie padnie z przejedzenia, brązowiejąc za budynkami. Wciąż funkcjonujemy w trybie pandemicznym, co w praktyce oznacza, że na ulicach jest więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej, w tym rzesza spacerujących z psami. (Mówcie, co chcecie, ale nie ma lepszego sposobu, żeby skłonić mieszkańców Sydney do ruchu na świeżym powietrzu, niż zabronić im wychodzić). Więc pomimo lockdownu ruch nie zamarł, samochody są wszędzie, dobiega z nich muzyka. Poza tym ludzie w kurtkach, psy na smyczach. A mnie skacze ciśnienie. Wszystko się we mnie gotuje.
Wracamy z parku, gdzie Frost właśnie przeżył najlepsze chwile swojego życia – absolutnie najwspanialsze – tylko że w tym miejscu sprawy się komplikują, bo znowu musi iść na smyczy, a to może oznaczać tylko jedno:
ATAK SZAŁU.
To było jasne praktycznie od pierwszej minuty.
Dojdzie do aktów przemocy.
Rzecz w tym, że to silniejsze od niego. Frosty musi dorwać każdego psa, którego zobaczy, i to natychmiast.
Czy chce go skrzywdzić?
Nie. Nie chce.
Chce skrzywdzić nas.
Żeby dotrzeć do tych psów, pobawić się z nimi, pogadać, pobiegać, jest gotów zmasakrować nam nogi, poobijać kolana. Będzie się szarpał we wszystkie strony, a potem miażdżył nam mięśnie czworogłowe. Kły, mięso, chrząstki. Chce, żebyśmy zeszli mu z drogi.
Oczywiście robimy, co możemy, żeby go okiełznać. Kiedy przeżyło się kawał życia z dwoma groźnymi psami, człowiek nabiera złudnej pewności siebie. Wydaje mu się, że poradzi sobie ze wszystkim. I wtedy sprawia sobie kolejnego psa.
Próbowaliśmy obłaskawić go smakołykami. Nie działało. Trzymaliśmy go krótko. Kolejny częsty błąd. Stanowczy, nauczycielski ton? Krótkie komunikaty? Frosty z Przytuliska nic sobie z nich nie robił. Umiał dopiąć swego.
Wtedy już od prawie dwóch miesięcy obawialiśmy się spotkań z innymi psami. Frosty błyskawicznie atakował nas z boku. Biedna Mika miała wokół kolan całą paletę siniaków: czarnych, niebieskich i żółtych.
Aż wreszcie postanowiłem być stanowczy.
Zamierzałem zrobić, co trzeba, i spokojnie możecie mnie za to znienawidzić. Byłem gotów odsłonić swoje mroczne wnętrze, zmierzyć się z krwią i ogniem własnej dzikiej natury – dać mu to, o co się prosił. W końcu kto tu rządzi: ja czy on?
Niech tylko spróbuje znowu mnie staranować.
Ja staranuję jego.
Oczekiwanie na zmianę świateł na przejściu dla pieszych może być fascynujące. Człowiek liczy ludzi po przeciwnej stronie, szacuje ich psi arsenał – mam tu na myśli psie niewiniątka, podburzające do wojny samym swym istnieniem. Geometryczny ludzik: czerwony, ale zaraz pojawi się zielony. I ja ze swoim dzikim stworem barwy szronu.
Rozlega się cyfrowo wygenerowany dźwięk – zew dla nadchodzących zwierząt. Zaczynamy rytuał przejścia.
Robię krok, a on natychmiast się na mnie rzuca. No i co mam powiedzieć? Nie ma bardziej dantejskiej sceny niż człowiek zaatakowany przez własnego psa i gotowy stawić mu czoła. A najgorsze, że to dzieje się w obecności normalnych ludzi. Normalnych ludzi z niestukniętymi psami.
Odpłacam mu pięknym za nadobne. Szczerze mówiąc, Frosty jest w szoku. Pach. Otwartą dłonią. A potem drugą. Przy pierwszej próbie kontrataku moja ręka znowu ląduje na jego pysku. To był hak czy sierpowy? Bez znaczenia. Ważne, że go położyłem. Ludzie nas mijają, a ja przechodzę do agresji słownej:
– Spróbuj, tylko SPRÓBUJ jeszcze raz coś takiego zrobić! Jeszcze RAZ! Słyszysz?!
Gapi się na mnie szeroko otwartymi oczami.
Leży obok, przywarł do betonu.
Dyszy.
Obaj dyszymy.
Czyżby to było lekkie skinienie łba?
Ludzie nas mijają, przyglądają się, a ja zwyczajnie mam to gdzieś. Z jednej strony chciałbym, żeby ktoś zareagował, z drugiej myślę: „Co się gapisz, pilnuj swojego nosa”. I nikt się nie odzywa. To w końcu jednak Sydney. Wyroki feruje się w milczeniu.
Oczywiście gdy tylko pozwalam Frosty’emu wstać, przychodzi kolejny kryzys – i używam tego słowa z rozmysłem, bo to więcej niż zwykły problem.
Światła się zmieniają.
Znowu musimy czekać i będziemy czekali tak długo, aż zrobimy to, jak należy. W końcu przejście przez kilka pasów jezdni nie może być aż takie trudne. W chwilach takich jak ta wszystko przesłaniają wstyd i adrenalina, a jednak kiedy oglądam się za siebie, zaczynam rozumieć. Rozumiem, co nas dzieli od celu.
Sądzę, że to całe moje dotychczasowe życie, które zeszło na psy, i wszystko, co się z tym wiąże. Nawet frazesy w stylu: „To nie my przygarniamy psy, to one przygarniają nas”.
Co jest prawdą, ale równocześnie bzdurą.
Jak przychodzi co do czego, to po prostu praca. Praca, a raczej kupa brudnej roboty. Psy zmieniają nasze życie, wnoszą do niego chaos i, co oburzające, ten chaos okazuje się niezapomniany. No i serio, czego można więcej chcieć? Nie ma psa, którego chciałbym zapomnieć.
Więc teraz przyszło co do czego.
Światła znowu się zmieniają.
Zbiera się nowy tłum ze Spanielami, z Retrieverami i kanapowcami. Obserwuję niechętnie, jak się gromadzą.
Tak, wszyscy musimy tylko przejść przez jezdnię wraz z czyhającymi na niej pokusami i niebezpieczeństwami. Obok siebie mam psa szaleńca, a przed sobą ogary wspomnień – wszystko to musi się pomieścić na kolejnych stronach. Miłość, bestie, dzikie pomyłki, żal, ale nigdy taki, żeby chcieć coś zmienić.
Rzucamy się w ten wir i płyniemy pieskiem.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
