Trylogia mostu - William Gibson - ebook + książka

Trylogia mostu ebook

William Gibson

4,0

Opis

Kultowa trylogia Gibsona, zapoczątkowana „Światło Wirtualne”. Pierwsze wydanie zbiorcze.

Światło wirtualne

Początek XXI wieku. Na miejscu zniszczonej przez trzęsienie ziemi Kalifornii powstają dwa siostrzane stany NoCal i SoCal. W wyniku katastrofy zostaje uszkodzony most Golden Gate - symbol San Francisco - który staje się domem dla outsiderów, takich jak Chevette Washington. Pod wpływem impulsu, Chevette na jednym z hotelowych przyjęć kradnie okulary. Wkrótce przekonuje się, że ten z pozoru zwyczajny przedmiot to zaawansowany technologicznie gadżet umożliwiający dostęp do tajnych informacji. Kiedy zostają znalezione zwłoki poprzedniego właściciela okularów, dziewczyna znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Rozpoczyna się poszukiwanie sprawcy, w które zaangażowane są niebagatelne siły.

Idoru

Jest wiek XXI, Tokio po straszliwym kataklizmie sejsmicznym. Chia McKenzie, wydelegowana przez oddział fanów z Seattle przybywa ze specjalną misją do Tokio, gdzie kluby muzyczne giną równie szybko, jak się pojawiają. Chia ma zdobyć informacje na temat domniemanego ślubu młodzieżowego idola Reza z nieistniejącą w rzeczywistym świecie Idoru, królową wirtualnych światów. Gibson skupił się na opisywaniu zależności pomiędzy człowiekiem, światem i informacją. Przedstawia czytelnikowi pokolenie wirtualnych paparazzich szpiegujących gwiazdy mediów poprzez komputerowe sieci; każe otrzeć się nam o zdarzenia udowadniające, że informacje można sfałszować i ukryć, lecz nadal są one odzwierciedleniem rzeczywistości.

Wszystkie Jutra

Punkt węzłowy historii świata, mający wydarzyć się w najbliższym czasie, prawdopodobnie został zlokalizowany w San Francisco. W słynnej mgle San Francisco, w tym niezwykłym momencie historii, dzieją się dziwne rzeczy. Wszystko wydaje się możliwe… Jest pewne, że życie ludzi na Ziemi zmieni się na zawsze. Nadejście punktu węzłowego intuicyjnie wyczuwa Colin Laney, na co dzień mieszkający w jednym z kartonów w Tokio, ale informacje dotyczące zmian zna też niejaki Harwood, który w nadchodzącym nowym porządku świata chce zajść jak najwyżej, nie zważając na konsekwencje swoich czynów. O co toczy się gra? Jaka jest jej stawka?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 974

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (23 oceny)
10
7
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Xavi96

Całkiem niezła

Nie porywa .
00
ZbigniewTwa

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka czy dana 20 lat później robi wrażenie. Niezwykle prorocza wizja autora
00
rubinowakrew

Nie polecam

jest tutaj tyle książek. dlaczego mam czytać taką, której styl mnie męczy ? nie dało rady przeczytać dwóch rozdziałów....
02

Popularność




świa­tło wir­tu­alne

świa­tło wir­tu­alne

Dla Gary’ego Gaetano Ban­diery wspa­nia­łego faceta, naszego przy­ja­ciela

1. Lśniące ciała olbrzy­mów

1

Lśniące ciała olbrzy­mów

Kurier przy­ci­ska czoło do warstw szkła, argonu, prze­ciw­u­da­ro­wego pla­stiku. Patrzy na patro­lo­wiec, jak polu­jąca osa prze­ci­na­jący w oddali niebo nad mia­stem, ze śmier­cią pod­wie­szoną pod odwło­kiem w gład­kim czar­nym koko­nie.

Kilka godzin wcze­śniej na pół­nocne przed­mie­ścia spa­dły rakiety; sie­dem­dzie­siąt trzy ofiary, jesz­cze nikt nie przy­znał się do zama­chu. Tym­cza­sem tutaj lustrzane zik­ku­raty przy Lazaro Car­de­nas bły­skają jak lśniące ciała olbrzy­mów, śląc nocne salwy snów cze­ka­ją­cym ave­ni­das – biz­nes jak zwy­kle, świat bez końca.

Powie­trze za oknem ota­cza każde źró­dło świa­tła słabą wątro­bianą otoczką, nie­zdrową żół­cią, nie­po­strze­że­nie prze­cho­dzącą w brą­zo­wawą poświatę. Drobne suche płatki brud­nego śniegu, kłę­bią­cego się nad ście­kami, osia­dły na soczew­kach nocy.

Zamknąw­szy oczy, zapada w cichy szum kli­ma­ty­za­tora. Wyobraża sobie, że znaj­duje się w Tokio, a ten pokój jest w jakimś nowym skrzy­dle sta­rego hotelu Impe­rial. Widzi sie­bie na uli­cach Chiy­oda-ku, pod cicho wzdy­cha­ją­cymi pocią­gami. Czer­wone papie­rowe lam­piony wzdłuż wąskiej uliczki.

Otwiera oczy.

Mexico City wciąż tu jest.

Osiem pustych bute­le­czek, pla­sti­ko­wych minia­tu­rek, stoi rów­nym rzę­dem na skraju sto­lika do kawy; japoń­ska wódka Come Back Sal­mon, o nazwie bar­dziej draż­nią­cej niż pozo­sta­wiany przez nią smak.

Na ekra­nie nad kon­solą cze­kają na niego pticzki, zasty­głe kre­mowe ciała. Kiedy pod­nosi pilota zdal­nego ste­ro­wa­nia, wydatne kości policz­kowe kobiet zakrzy­wiają się w prze­strzeni za jego oczami. Ich mło­dzi kochan­ko­wie jak zawsze biorą je od tyłu, noszą czarne skó­rzane ręka­wiczki. Sło­wiań­skie rysy, przy­wo­łu­jące frag­menty nie­chcia­nych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa: smród ście­ków, stal łomo­cząca o stal pod roz­ko­ły­sa­nym pocią­giem, wyso­kie stare sufity miesz­ka­nia z wido­kiem na skuty mro­zem park.

Dwa­dzie­ścia osiem pery­fe­ryj­nych ekra­nów ota­cza kopu­lu­ją­cych z powagą Rosjan; na jed­nym dostrzega posta­cie zno­szone z czar­nego od dymu pokładu azja­tyc­kiego promu.

Otwiera kolejną bute­leczkę.

Teraz pticzki, poru­sza­jąc gło­wami jak tło­kami dobrze naoli­wio­nej maszyny, obcią­gają swym aro­ganc­kim, zaję­tym wyłącz­nie sobą kochan­kom. Uję­cia przy­po­mi­nają świet­ność sowiec­kiej kine­ma­to­gra­fii socre­ali­stycz­nej.

Prze­suwa spoj­rze­nie na pro­gnozę pogody NHK. Front niskiego ciśnie­nia prze­cho­dzi nad Kan­sas. Obok jakaś upior­nie cicha islam­ska sta­cja w nie­skoń­czo­ność powta­rza imię Boga kali­gra­ficz­nym pismem opar­tym na gra­fice frak­tali.

Pije wódkę.

Ogląda tele­wi­zję.

***

Po pół­nocy, na skrzy­żo­wa­niu Liver­pool i Flo­ren­cia, spo­gląda na Różową Strefę z tyl­nego sie­dze­nia bia­łej łady, z nano­po­ro­wym szwedz­kim respi­ra­to­rem draż­nią­cym mu świeżo ogo­lony pod­bró­dek.

Każdy mija­jący go ma zama­sko­waną twarz, wargi i noz­drza ukryte pod fil­trami. Nie­które, z oka­zji Dnia Zmar­łych, przy­po­mi­nają srebrno-pacior­ko­wate szczęki szcze­rzą­cych zęby cza­szek. Jaką­kol­wiek przyj­mują formę, wszy­scy ich wytwórcy wygła­szają te same wąt­pliwe, kłam­liwe zapew­nie­nia o zabez­pie­cze­niu przed wiro­idami.

Chciał uciec przed rutyną, może zna­leźć coś pięk­nego lub inte­re­su­ją­cego, ale tutaj są tylko zama­sko­wane twa­rze, jego strach i świa­tła.

Z Ave­nida Cha­pul­te­pec powoli wyjeż­dża stary ame­ry­kań­ski samo­chód, wyka­słu­jąc obłoczki tlenku węgla spod nade­rwa­nego zde­rzaka. Cały jest pokryty żywicą barwy coli i kawa­łecz­kami potłu­czo­nych luster; widać tylko przed­nią szybę, czarną i szkli­stą, nie­przej­rzy­stą jak plama atra­mentu, przy­po­mi­na­jącą mu śmier­cio­no­śny kokon patro­lowca. Czuje nara­sta­jący strach, bez­sen­sowny, nie­uza­sad­niony, jaki budzi w nim ten kar­na­wa­łowy duch cadil­laca, tego spa­la­ją­cego ropę zabytku w spek­tral­nej sza­cie barwy przy­dy­mio­nego sre­bra. Dla­czego pozwa­lają mu zanie­czysz­czać i tak już brudne powie­trze? I kto tam sie­dzi w środku, za tą czarną szybą?

Drżąc, obser­wuje prze­jeż­dża­jący pojazd.

– Ten wóz…

Stwier­dza, że impul­syw­nie pochyla się i mówi do kie­rowcy o sze­ro­kim brą­zo­wym karku i wiel­kich uszach, prze­dziw­nie koja­rzą­cych się z repro­duk­cjami zabyt­ko­wych naczyń rekla­mo­wa­nych na jed­nym z kana­łów hote­lo­wej tele­wi­zji.

– El coche – mówi kie­rowca, który nie nosi maski, odwra­ca­jąc się, jakby dopiero teraz dostrzegł kuriera. Ten widzi, jak pokryty lustrami cadil­lac roz­bły­ska raz, na krótki moment, odbi­tym rubi­nem lasera noc­nego klubu i znika.

Kie­rowca patrzy na niego.

Kurier każe mu wra­cać do hotelu.

***

Budzi się ze snu peł­nego meta­licz­nych gło­sów w wynio­słych halach jakie­goś euro­pej­skiego lot­ni­ska, odle­głych postaci dostrze­żo­nych w nie­mym rytu­ale odjazdu.

Ciem­ność. Syk kli­ma­ty­za­tora.

Mięk­kość baweł­nia­nej pościeli. Tele­fon pod poduszką. Odgłosy ulicz­nego ruchu stłu­mione przez wypeł­nione gazem okna. Opusz­czają go całe napię­cie i strach. Przy­po­mina sobie o barze w atrium. Muzyka. Twa­rze.

Ma poczu­cie wewnętrz­nego uko­je­nia, nie­zwy­kle rzad­kiego stanu rów­no­wagi. Tylko tyle wie o spo­koju.

Och, tak, oku­lary są tutaj, wepchnięte obok tele­fonu. Wyj­muje je i otwiera oprawkę, z przy­jem­no­ścią obar­czoną poczu­ciem winy, któ­rej nie może pozbyć się od Pragi.

Kocha ją od bli­sko dzie­się­ciu lat, cho­ciaż nie myśli o tym w taki spo­sób. Jed­nak ni­gdy nie kupił innego software’u i czarna pla­sti­kowa oprawka stra­ciła połysk. Numer na kase­cie jest już nie­czy­telny, wytarty do bia­ło­ści doty­kiem jego rąk. Tyle pokoi takich jak ten.

Od dawna wolał cie­szyć się nią w ciszy. Nie uży­wał ryczą­cych dousz­nych słu­cha­wek. Nauczył się pod­kła­dać wła­sny tekst, szep­cząc do niej, pośpie­sza­jąc przez nie­po­radne nazwy i oblane księ­ży­cem wyżyny cze­goś, co nie jest Hol­ly­wood ani Rio, lecz jakąś nie­ostrą cyfrową eks­tra­po­la­cją obu.

Ona czeka na niego zawsze w bia­łym domku przy dro­dze bie­gną­cej kanio­nem. Świece. Wino. Czarna suk­nia z dże­tami pasuje do jej ide­al­nej skóry, jakże bia­łej, naprę­żone udo opięte gładko i ści­śle mate­ria­łem jak brzuch węża.

Daleko, pod baweł­nianą pościelą, jego ręce zaczy­nają się poru­szać.

Potem, gdy zapada w sen zupeł­nie innej jako­ści, tele­fon pod jego poduszką odgrywa cichą i krótką melo­dyjkę.

– Tak?

– Potwier­dzam rezer­wa­cję na lot do San Fran­ci­sco – mówi ktoś, kobieta lub maszyna. Naci­ska kla­wisz, zapi­su­jąc numer lotu, mówi dobra­noc i zamyka oczy przed upar­tym świa­tłem sączą­cym się przez czarne bariery zasłon.

Obej­mują go jej białe ramiona. Wieczna jasno­włosa.

Zasy­pia.

2. Krą­żąc Gun­he­adem

2

Krą­żąc Gun­he­adem

Pojazdy Inten­Se­cure puco­wano co trzy zmiany. Robiono to w tej wiel­kiej myjni samo­cho­do­wej nie­da­leko Colby; dwa­dzie­ścia warstw ręcz­nie wcie­ra­nej Wet Honey Sienna spra­wiało, że wyglą­dały jak nowe.

Tego listo­pa­do­wego wie­czoru, gdy Repu­blika Żądzy zakoń­czyła jego karierę w zbroj­nej ochro­nie, Berry Rydell przy­był tam tro­chę wcze­śniej.

Lubił uno­szący się w środku zapach. To ten różowy pre­pa­rat, który doda­wali do wody, żeby zmyć war­stwę kurzu; ta woń przy­po­mi­nała mu let­nią pracę w Kno­xville, przed ostat­nim rokiem nauki w szkole. Robili luk­su­sowe apar­ta­menty w sko­ru­pie wiel­kiego sta­rego budynku Safe­way przy Jef­fer­son Davis. Archi­tekci chcieli, żeby beto­nowe ściany wyglą­dały w pewien szcze­gólny spo­sób; by miały szarą barwę, lecz ze śla­dami sta­rej różo­wej farby w pęk­nię­ciach i wgłę­bie­niach. Byli z Mem­phis i nosili czarne gar­ni­tury oraz białe baweł­niane koszule. Te koszule naj­wi­docz­niej kosz­to­wały wię­cej niż gar­ni­tury, a przy­naj­mniej tyle samo, a oni ni­gdy nie nosili kra­wa­tów ani nie roz­pi­nali guzi­ków pod szyją. Rydell doszedł do wnio­sku, że wła­śnie tak ubie­rają się archi­tekci; teraz miesz­kał w L.A. i wie­dział, że miał rację. Pod­słu­chał, jak jeden z nich wyja­śniał bry­ga­dzi­ście, iż to, co robili, to uka­za­nie inte­gral­no­ści przej­ścia mate­riału przez czas. Uznał, że to praw­do­po­dob­nie bzdura, ale i tak spodo­bało mu się brzmie­nie tych słów; tak jak to, co w tele­wi­zji działo się ze sta­rymi ludźmi.

Jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści pole­gało to na zdej­mo­wa­niu więk­szo­ści tej gów­nia­nej sta­rej farby z wielu tysięcy metrów kwa­dra­to­wych rów­nie gów­nia­nego betonu, co robiono za pomocą oscy­lu­ją­cej dyszy umiesz­czo­nej na końcu dłu­giej ręko­je­ści ze stali nie­rdzew­nej. Jeśli bry­ga­dzi­sta nie patrzył, mogłeś wyce­lo­wać w innego chło­paka, puścić trzy­dzie­sto­sto­powy koguci ogon kłu­ją­cej tęczy i zmyć mu z twa­rzy krem z fil­trem. Rydell i jego kole­dzy nosili austra­lij­skie kom­bi­ne­zony w zde­cy­do­wa­nych bar­wach, więc było widać, gdzie tra­fiasz, a gdzie nie. Jed­nak musia­łeś dobrze oce­nić odle­głość, bo z bli­ska stru­mień cie­czy mógł zedrzeć chrom ze zde­rzaka. Rydell i Buddy Crig­ger zostali w końcu wylani za to, a wtedy prze­szli przez Jeff Davis do piwiarni i Rydell spę­dził noc z dziew­czyną z Key West – wtedy po raz pierw­szy spał z kobietą.

Teraz był w Los Ange­les, jadąc sze­ścio­ko­ło­wym Hot­spu­rem Hus­sa­rem pokry­tym dwu­dzie­stoma war­stwami ręcz­nie pole­ro­wa­nego lakieru. Hus­sar był opan­ce­rzo­nym land rove­rem, który mógł wycią­gnąć sto czter­dzie­ści na pro­stej, gdy­byś zna­lazł wolny odci­nek i zdą­żył przy­śpie­szyć. Her­nan­dez, dowódca jego zmiany, mówił, że Angli­kom nie należy powie­rzać kon­stru­owa­nia niczego bar­dziej skom­pli­ko­wa­nego od kape­lu­sza, o ile ma to dzia­łać w razie potrzeby; twier­dził, że Inten­Se­cure powinna kupić wozy izra­el­skie lub przy­naj­mniej bra­zy­lij­skie, a poza tym czy do zapro­jek­to­wa­nia wozu bojo­wego potrzeba Ral­pha Lau­rena?

Rydell nie potra­fił na to odpo­wie­dzieć, ale te war­stwy farby były zde­cy­do­wa­nym prze­gię­ciem. Podej­rze­wał, że miały koja­rzyć się ludziom z wiel­kimi brą­zo­wymi cię­ża­rów­kami Uni­ted Par­cel, a jed­no­cze­śnie wyglą­dać jak coś, co widzi się w kościele epi­sko­pal­nym. Nie­rzu­ca­jące się w oczy logo firmy. Powścią­gliwe.

Ludzie pra­cu­jący w myjni byli prze­waż­nie emi­gran­tami z Mon­go­lii, któ­rzy jako nowo przy­byli mieli pro­blem ze zna­le­zie­niem lep­szej pracy. Pra­cu­jąc, pod­śpie­wy­wali gar­dłowo, nie poru­sza­jąc ustami, a on lubił tego słu­chać. Nie miał poję­cia, jak to robią; dźwięk przy­po­mi­nał odgłosy wyda­wane przez żaby nadrzewne, ale dwie naraz.

Teraz prze­cie­rali rzędy chro­mo­wa­nych wypu­kło­ści na bur­tach. Te wybrzu­sze­nia miały pod­trzy­my­wać elek­tryczną siatkę prze­ciw demon­stran­tom i pokryto je chro­mem tylko dla fasonu. Pojazdy w Kno­xville też były zelek­try­fi­ko­wane, ale dodat­kowo wypo­sa­żone w sys­tem zra­sza­nia zapew­nia­jący wil­got­ność burt, a tym samym znacz­nie sil­niej­szy wstrząs.

– Pod­pisz tu – powie­dział szef per­so­nelu, cichy czarny chło­pak nazwi­skiem Ander­son. Był stu­den­tem medy­cyny – w dzień – i zawsze wyglą­dał tak, jakby nie spał przez dwie ostat­nie noce.

Rydell wziął notat­nik oraz pióro świetlne i zło­żył pod­pis. Ander­son wrę­czył mu klu­czyki.

– Powi­nie­neś tro­chę odpo­cząć – rzekł Rydell. Ander­son uśmiech­nął się słabo. Rydell pod­szedł do Gun­he­ada, deak­ty­wu­jąc alarm w drzwicz­kach.

Ktoś napi­sał w środku GUN­HEAD – zie­lo­nym pisa­kiem na panelu nad przed­nią szybą. Nazwa przy­jęła się, głów­nie dla­tego, że podo­bała się Sub­let­towi. Sub­lett był Tek­sań­czy­kiem, uchodźcą z jakie­goś upior­nego obo­zo­wi­ska przy­czep cam­pin­go­wych zaj­mo­wa­nych przez wide­osektę. Mówił, że jego matka szy­ko­wała się, by sprze­dać jego tyłek kościo­łowi – cokol­wiek miało to ozna­czać.

Sub­lett nie palił się, żeby o tym mówić, ale Rydell doszedł do wnio­sku, że ci ludzie uznali wideo za ulu­biony śro­dek prze­kazu Pana, a ekran za rodzaj wiecz­nie gore­ją­cego krzewu.

– On jest w szcze­gó­łach – powie­dział kie­dyś Sub­lett. – Trzeba go tylko dobrze poszu­kać.

Jaką­kol­wiek formę przy­bie­rała ta wiara, Sub­lett nie­wąt­pli­wie obej­rzał wię­cej pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych niż kto­kol­wiek ze zna­nych Rydel­lowi osób, głów­nie sta­rych fil­mów na kana­łach nie­na­da­ją­cych niczego innego. Sub­lett powie­dział, że Gun­head to nazwa auto­ma­tycz­nego pojazdu opan­ce­rzo­nego w japoń­skim fil­mie o potwo­rach. Her­nan­dez uwa­żał, że Sub­lett sam napi­sał tam tę nazwę. Sub­lett zaprze­czał. Her­nan­dez kazał zetrzeć napis. Sub­lett zigno­ro­wał pole­ce­nie. Napis wciąż tam wid­niał, ale Rydell wie­dział, że Sub­lett jest zbyt wiel­kim lega­li­stą, aby popeł­nić taki akt wan­da­li­zmu, a poza tym atra­ment pisaka mógł go zabić.

Sub­lett miał paskudną aler­gię. Był uczu­lony na roz­ma­ite środki czysz­czące i roz­pusz­czal­niki, więc ni­gdy nie dał się zabrać do myjni samo­cho­do­wej. Aler­gia powo­do­wała rów­nież świa­tło­wstręt, więc musiał nosić te lustrzane szkła kon­tak­towe. One, razem z czar­nym mun­du­rem Inten­Se­cure i jasno­blond wło­sami, nada­wały mu wygląd jakie­goś kla­nera albo nazi­stow­skiego robota. Co mogło skom­pli­ko­wać sprawy w skle­pach na Sun­set, powiedzmy o trze­ciej nad ranem, kiedy chciał tylko kupić wodę mine­ralną i colę. Jed­nak Rydell zawsze chęt­nie widział go na swo­jej zmia­nie, ponie­waż facet był zde­cy­do­wa­nie naj­mniej skłon­nym do prze­mocy najem­nym gli­nia­rzem, jakiego znał. I chyba nawet nie był stuk­nięty. Rydell uwa­żał to za dwie zde­cy­do­wane zalety. Jak chęt­nie przy­po­mi­nał Her­nan­dez, w SoCal ostrzej­sze prze­pisy regu­lo­wały to, kto może i nie może być fry­zje­rem.

Podob­nie jak Rydell, wielu człon­ków per­so­nelu Inten­Se­cure było daw­nymi poli­cjan­tami, nie­któ­rzy nawet z poli­cji Los Ange­les, a jeśli ich sto­su­nek do prze­pi­sów firmy, zaka­zu­ją­cych nosze­nia pry­wat­nej broni pod­czas służby, uznać za zna­czącą wska­zówkę, to u jego współ­pra­cow­ni­ków można było zna­leźć wszyst­kie moż­liwe rodzaje uzbro­je­nia. W drzwiach pokoju dla per­so­nelu były wykry­wa­cze metali, więc Her­nan­dez zazwy­czaj miał pełną szu­fladę noży sprę­ży­no­wych, nun­czaku, para­li­za­to­rów, kaste­tów, butów z ukry­tym ostrzem i wszyst­kiego, co wykryła bramka. Zupeł­nie jak w piąt­kowy ranek w szkole śred­niej w South Miami. Her­nan­dez wszystko odda­wał po zmia­nie, lecz rusza­jąc na wezwa­nie, mieli radzić sobie gloc­kami i mia­zga­czami.

Glocki były stan­dar­dową bro­nią poli­cyjną, liczącą co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat, któ­rej całą cię­ża­rówkę Inten­Se­cure zaku­piła od poli­cji prze­cho­dzą­cej na amu­ni­cję bez­łu­skową. Zgod­nie z prze­pi­sami glocki powinny tkwić w pla­sti­ko­wych kabu­rach, a te nale­żało przy­mo­co­wać taśmą samo­sczepną do głów­nej kon­soli pojazdu. W razie potrzeby odry­wało się kaburę z pisto­le­tem od kon­soli i przy­cze­piało do łaty naszy­tej na mun­du­rze. Tylko po ode­bra­niu wezwa­nia wolno było wysiąść z bro­nią z pojazdu.

Mia­zgacz nawet nie był bro­nią palną, przy­naj­mniej w świe­tle prawa, jed­nak dzie­się­cio­se­kun­dową serią z nie­wiel­kiej odle­gło­ści mógł roz­bić twarz na mia­zgę. To izra­el­skie urzą­dze­nie do roz­pra­sza­nia tłumu, dzia­ła­jące na zasa­dzie wia­trówki, wystrze­li­wało jed­no­ca­lowe sze­ściany z uzy­ska­nej w wyniku recy­klingu gumy. Wyglą­dało jak rezul­tat wymu­szo­nej fuzji mię­dzy kara­bin­kiem sztur­mo­wym a prze­my­słową zszy­warką, tyle że robiono je z tego jasno­żół­tego pla­stiku. Po naci­śnię­ciu spu­stu wysy­łało stru­mień gumo­wych poci­sków. Kiedy nabrało się wprawy, można było ustrze­lić prze­ciw­nika ukry­tego za węgłem: wystar­czyło odbić je od jakiejś twar­dej powierzchni. Taka seria z bli­ska prze­ci­nała na pół arkusz sklejki, a na trzy­dzie­ści jar­dów pozo­sta­wiała wiel­kie sińce. Zgod­nie z teo­rią nie zawsze napo­tyka się uzbro­jo­nych prze­ciw­ni­ków, a uży­cie mia­zga­cza nio­sło mniej­sze nie­bez­pie­czeń­stwo uszko­dze­nia sub­skry­benta lub jego wła­sno­ści. W razie napo­tka­nia uzbro­jo­nego napast­nika pozo­sta­wał glock. Jed­nak prze­ciw­nik praw­do­po­dob­nie uży­wał bez­łu­sko­wej amu­ni­cji i broni super­au­to­ma­tycz­nej – a to już nie było czę­ścią teo­rii. Tak samo jak to, że tak dobrze uzbro­jony napast­nik zazwy­czaj bywa naćpany plą­sem, a więc zarówno nie­ludzko szybki, jak i pato­lo­gicz­nie psy­cho­tyczny.

W Kno­xville było mnó­stwo pląsu i przez to Rydell został zawie­szony w obo­wiąz­kach. Wszedł do miesz­ka­nia, w któ­rym mecha­nik nazwi­skiem Ken­neth Turvey prze­trzy­my­wał swoją przy­ja­ciółkę z dwoj­giem małych dzieci, doma­ga­jąc się roz­mowy z pre­zy­den­tem. Turvey był biały, chudy, nie­myty od mie­siąca i miał na piersi wyta­tu­owaną Ostat­nią Wie­cze­rzę. Tatuaż był cał­kiem świeży; jesz­cze nie zaczął się goić. Przez cienką war­stewkę zasy­cha­ją­cej krwi Rydell zauwa­żył, że Jezus nie ma twa­rzy. Tak samo jak wszy­scy apo­sto­ło­wie.

– Do dia­bła – powie­dział Turvey na widok Rydella. – Chcę mówić tylko z pre­zy­den­tem.

Sie­dział ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, nagi, na kana­pie przy­ja­ciółki. Na kola­nach trzy­mał coś w rodzaju kawałka rury owi­nię­tej taśmą izo­la­cyjną.

– Pró­bu­jemy to zała­twić – rzekł Rydell. – Przy­kro nam, że to trwa tak długo, ale musimy upo­rać się z for­mal­no­ściami.

– Niech to szlag – powie­dział ze znu­że­niem Turvey – czy nikt nie rozu­mie, że speł­niam bożą misję?

Nie był zły, po pro­stu znu­żony i znie­chę­cony. Przez uchy­lone drzwi jedy­nej w tym miesz­ka­niu sypialni Rydell widział jego przy­ja­ciółkę. Leżała na ple­cach na pod­ło­dze i chyba miała zła­maną nogę. Nie widział jej twa­rzy. Kobieta się nie ruszała. Gdzie dzieci?

– Co tu masz? – zapy­tał Rydell, wska­zu­jąc przed­miot na podołku Turveya.

– To broń – odparł Turvey – i wła­śnie dla­tego muszę poroz­ma­wiać z pre­zy­den­tem.

– Ni­gdy nie widzia­łem cze­goś takiego – zary­zy­ko­wał Rydell. – Czym to strzela?

– Pusz­kami soku grejp­fru­to­wego – rzekł Turvey. – Napeł­nio­nymi cemen­tem.

– Nie żar­tu­jesz?

– Patrz – powie­dział Turvey i pod­niósł rurę do ramie­nia.

Miała zamon­to­wany zamek, bar­dzo sta­ran­nie wykoń­czony, układ spu­stowy przy­po­mi­na­jący część kom­bi­ne­rek oraz kilka ela­stycz­nych prze­wo­dów. Rydell zauwa­żył, że te ostat­nie bie­gły do wiel­kiej butli z gazem, z rodzaju tych, któ­rych nie poru­szy się bez pod­no­śnika, leżą­cej na pod­ło­dze obok kanapy.

Klę­cząc na brud­nym polie­stro­wym dywa­nie, patrzył na wylot zata­cza­ją­cej łuk rury. Była dosta­tecz­nie sze­roka, żeby wło­żyć w nią pięść. Zoba­czył, jak Turvey wyce­lo­wał przez otwarte drzwi sypialni w szafę.

– Turvey – usły­szał swój głos – gdzie te prze­klęte dzie­ciaki?

Mecha­nik naci­snął dźwi­gnię spu­stu i wybił w drzwiach szafy otwór wiel­ko­ści puszki soku grejp­fru­to­wego. Dzieci były w środku. Na pewno wrzesz­czały, cho­ciaż Rydell tego nie sły­szał. Póź­niej praw­nik Rydella argu­men­to­wał, że w tym momen­cie jego klient był nie tylko głu­chy, ale w sta­nie sonicz­nie wywo­ła­nej kata­lep­sji. Wyna­la­zek Turveya był zale­d­wie kilka decy­beli cich­szy od gra­na­tów ogłu­sza­ją­cych uży­wa­nych przez SWAT. Jed­nak Rydell nie pamię­tał tego. Nie pamię­tał, jak strze­lił Ken­ne­thowi Turvey­owi w głowę, ani niczego do chwili, gdy obu­dził się w szpi­talu. Była tam kobieta z Gli­nia­rzy w opa­łach, ulu­bio­nego pro­gramu Rydella, ale powie­działa, że nie może z nim mówić, dopóki nie poroz­ma­wia z jego agen­tem. Rydell odparł, że nie ma żad­nego. Powie­działa, że wie o tym, ale trzeba jakie­goś wezwać. Rydell leżał, myśląc o tym, ile razy oglą­dali z ojcem Gli­nia­rzy w opa­łach.

– O jakich opa­łach mówimy? – zapy­tał w końcu.

Kobieta tylko się uśmiech­nęła.

– Wszel­kich, jakie tylko przyjdą ci na myśl, Berry.

Zmru­żył oczy. Była dość ładna.

– Jak się nazy­wasz?

– Karen Men­del­sohn.

Nie wyglą­dała na miesz­kankę Kno­xville, a nawet Mem­phis.

– Jesteś z Gli­nia­rzy w opa­łach?

– Tak.

– Co dla nich robisz?

– Jestem praw­ni­kiem – odparła. Rydell nie przy­po­mi­nał sobie, żeby kie­dyś spo­tkał któ­re­goś z nich, ale po tym wypadku spo­ty­kał ich wielu.

***

Wyświe­tla­cze Gun­he­ada były nie­po­zor­nymi pro­sto­ką­tami płyn­nych krysz­ta­łów; ożyły, gdy Rydell wło­żył klu­czyk, wystu­kał kod bez­pie­czeń­stwa i spraw­dził dzia­ła­nie pod­sta­wo­wych sys­te­mów. Naj­bar­dziej lubił kamery pod tyl­nym zde­rza­kiem; dzięki nim naprawdę łatwo można było zapar­ko­wać – czło­wiek widział, gdzie się cofa. Połą­cze­nie z Gwiazdą Śmierci nie dzia­łało, kiedy byli w myjni, ponie­waż ściany budynku zawie­rały zbyt wiele stali, ale Sub­lett powi­nien utrzy­my­wać kon­takt przez mikro­słu­chawki w uchu.

W pokoju per­so­nelu Inten­Se­cure wisiał pla­kat przy­po­mi­na­jący, że taka nazwa jest nie­zgodna z poli­tyką firmy, ale i tak wszy­scy nazy­wali ją Gwiazdą Śmierci. Nawet poli­cjanci LAPD tak ją nazy­wali. Ofi­cjal­nie była Geo­sta­cjo­nar­nym Sate­litą Sił Porząd­ko­wych Połu­dnio­wej Kali­for­nii.

Obser­wu­jąc ekrany kon­soli, Rydell ostroż­nie wyco­fał wóz z budynku. Bliź­nia­cze cera­miczne sil­niki Gun­he­ada były dosta­tecz­nie nowe, żeby nie robić nad­mier­nego hałasu; sły­szał pisk opon na mokrej beto­no­wej pod­ło­dze.

Sub­lett cze­kał na zewnątrz, jego srebrne oczy odbi­jały czer­wone tylne świa­tła prze­jeż­dża­ją­cych wozów. Za nim zacho­dziło słońce, a barwy nieba świad­czyły o bogat­szym niż zwy­kle kok­tajlu dodat­ko­wych skład­ni­ków. Cof­nął się przed wyjeż­dża­ją­cym pojaz­dem, sta­ra­jąc się unik­nąć nawet naj­mniej­szej kro­pelki pry­ska­ją­cej spod kół.

Rydell rów­nież uwa­żał; nie chciał znów tasz­czyć Tek­sań­czyka do szpi­tala, gdyby Sub­lett znowu padł ofiarą uczu­le­nia.

Zacze­kał, aż part­ner nałoży parę jed­no­ra­zo­wych ręka­wi­czek.

– Cześć – powie­dział Sub­lett, gra­mo­ląc się na fotel. Zamknął drzwi i zaczął zdej­mo­wać ręka­wiczki, ostroż­nie zwi­ja­jąc je do her­me­tycz­nie zamy­ka­nego woreczka.

– Tylko niczego nie dotknij – rzekł Rydell, obser­wu­jąc ostrożne ruchy Sub­letta.

– Śmiej się do woli – odparł spo­koj­nie Sub­lett. Wyjął paczkę prze­ciw­aler­gicz­nej gumy do żucia i wyjął jedną z opa­ko­wa­nia. – Jak tam stary Gun­head?

Rydell przej­rzał wyświe­tla­cze i odrzekł z zado­wo­le­niem:

– Cał­kiem nie­źle.

– Mam nadzieję, że dziś wie­czór nie otrzy­mamy wezwa­nia z żad­nego z tych cho­ler­nych ukry­tych domów.

Tak zwane ukryte domy zaj­mo­wały pierw­sze miej­sce na liście nie­po­żą­da­nych wezwań Sub­letta. Mówił, że powie­trze w nich jest tok­syczne. Rydell uwa­żał, że to non­sens, ale miał dość spo­rów na ten temat. Ukryte domy były więk­sze od zwy­czaj­nych domów, wię­cej kosz­to­wały i Rydell uwa­żał, że wła­ści­ciele zapła­ci­liby wiele, aby utrzy­mać w nich czy­ste powie­trze. Sub­lett twier­dził, że każdy, kto buduje sobie taki dom, jest para­no­ikiem i zawsze ma szczel­nie zamknięte okna, przez co nie ma tam prze­wiewu i docho­dzi do ska­że­nia powie­trza.

Jeżeli w Kno­xville były jakieś ukryte domy, to Rydell nic o nich nie wie­dział. Uznał, że spo­tyka się je tylko w Los Ange­les. Sub­lett, który pra­co­wał dla Inten­Se­cure od pra­wie dwóch lat, głów­nie na dzien­nych patro­lach w Venice, był pierw­szym, który wspo­mniał o nich Rydel­lowi. Kiedy ten w końcu dostał wezwa­nie do jed­nego z nich, nie wie­rzył wła­snym oczom; to miej­sce opa­dało w dół bez końca, wydrą­żone pod czymś, co wyglą­dało jak zbom­bar­do­wana pral­nia che­miczna. A w środku same odsło­nięte dźwi­gary, białe tynki, turec­kie dywany, wiel­kie obrazy, par­kiety, meble, jakich jesz­cze ni­gdy nie widział. Jed­nak wezwa­nie było tro­chę dziwne; Rydell uznał, że cho­dziło o domową awan­turę. Mąż ude­rzył żonę, żona naci­snęła guzik, a teraz oboje udają, że to nie­po­ro­zu­mie­nie. Jed­nak to nie mogło być nie­po­ro­zu­mie­nie, ponie­waż ktoś naci­snął guzik i nie podał hasła w odpo­wie­dzi na zapy­ta­nie, które otrzy­mał trzy i osiem dzie­sią­tych sekundy póź­niej. Pew­nie to ona dosko­czyła do tele­fonu, pomy­ślał Rydell, i naci­snęła guzik. Tam­tej nocy jeź­dził z „Wiel­kim Geo­r­gem” Kechak­ma­dze i Gru­zi­nowi (z Tbi­lisi, nie z Atlanty) rów­nież to się nie spodo­bało.

– Widzia­łeś tych ludzi, to sub­skry­benci, czło­wieku; nikt nie krwawi, więc zabie­rasz swój tyłek, no nie? – powie­dział póź­niej Wielki Geo­rge. Jed­nak Rydell pamię­tał napię­cie w oczach kobiety i spo­sób, w jaki przy­trzy­my­wała pod szyją koł­nierz luź­nego bia­łego szla­froka. Jej mąż miał taką samą podomkę, grube owło­sione nogi i dro­gie szkła. Coś tam było nie tak, ale Rydell ni­gdy nie dowie­dział się co. Tak samo jak ni­gdy nie zro­zu­miał, jak naprawdę żyją, życiem wyglą­da­ją­cym jak to widziane w tele­wi­zji, ale cał­kiem innym.

Kiedy tak na to patrzeć, L.A. było pełne nie­spo­dzia­nek. Nie­ustan­nych.

Jed­nak polu­bił jeż­dże­nie po nim. Nie w jakimś kon­kret­nym celu, ale by po pro­stu jeź­dzić sobie Gun­he­adem. Teraz skrę­cał w La Cie­nega i mały zie­lony kur­sor na desce roz­dziel­czej robił to samo.

– „Zaka­zana strefa” – powie­dział Sub­lett. – Herve Vil­le­cha­ize, Susan Tyrell, Marie-Pas­cal Elf­man, Viva.

– Viva? – zapy­tał Rydell. – Viva co?

– Viva. Aktorka.

– Kiedy to nakrę­cili?

– W 1980.

– Jesz­cze nie było mnie na świe­cie.

– Czas w tele­wi­zji zawsze stoi w miej­scu, Rydell.

– Czło­wieku, sądzi­łem, że zamie­rzasz pozbyć się bala­stu twego wycho­wa­nia.

Rydell wyłą­czył lustrzane odbi­cie szyby, żeby lepiej przyj­rzeć się rudo­wło­sej dziew­czy­nie mija­ją­cej go w różo­wym Daihatsu Sne­ake­rze z opusz­czo­nym dachem.

– W każ­dym razie nie widzia­łem tego filmu.

Wła­śnie nade­szła ta wie­czorna godzina, kiedy kobiety w samo­cho­dach wyglą­dały rów­nie dobrze jak wszystko w Los Ange­les. Mini­ster­stwo zdro­wia usi­ło­wało zaka­zać uży­wa­nia kabrio­le­tów; twier­dziło, że zwięk­szają zacho­ro­wal­ność na raka skóry.

– End­game. Al Cli­ver, Moira Chen, Geo­rge East­man, Gor­don Mit­chell. 1985.

– No cóż, mia­łem wtedy dwa latka – odparł Rydell – ale tego też nie widzia­łem.

Sub­lett zamilkł. Rydel­lowi zro­biło mu się go żal; Tek­sań­czyk nie znał innego spo­sobu nawią­za­nia roz­mowy, a jego sta­rzy w obo­zo­wi­sku przy­czep cam­pin­go­wych zna­liby nie tylko te dwa, ale i wiele innych.

– No cóż – zaczął Rydell, pró­bu­jąc pod­jąć kon­wer­sa­cję – zeszłej nocy oglą­da­łem taki stary film…

Sub­lett oży­wił się.

– Jaki?

– Nie wiem. Facet jest w L.A. i wła­śnie spo­tkał dziew­czynę. Potem pod­nosi słu­chawkę w budce tele­fo­nicz­nej, bo ktoś dzwoni. W środku nocy. To jakiś facet w silo­sie rakie­to­wym, który wie, że wła­śnie odpa­lono rakiety w Rosjan. Pró­buje zadzwo­nić do ojca, brata lub kogo­kol­wiek. Mówi, że wkrótce nastąpi koniec świata. Wtem facet, który ode­brał tele­fon, sły­szy, że żoł­nie­rze zastrze­lili tam­tego. Mam na myśli tego, który dzwo­nił.

Sub­lett zamyka oczy, prze­glą­da­jąc swój bank pamięci.

– Tak? I jak koń­czy się ten film?

– Nie wiem – odparł Rydell. – Posze­dłem spać.

Sub­lett sze­roko otwiera oczy.

– A kto w nim grał?

– Tu mnie masz.

Puste srebrne oczy Sub­letta spo­glą­dają z nie­do­wie­rza­niem.

– Jezu, Berry, nie powi­nie­neś oglą­dać tele­wi­zji, jeżeli nie poświę­casz jej uwagi.

***

Po zastrze­le­niu Ken­ne­tha Turveya nie prze­by­wał w szpi­talu długo – zale­d­wie dwa dni. Jego praw­nik, sam Aaron Pur­sley, uwa­żał, że powinni zatrzy­mać go tam na dłu­żej, aby lepiej oce­nić roz­le­głość wstrząsu poura­zo­wego. Jed­nak Rydell nie­na­wi­dził szpi­tali, a poza tym czuł się cał­kiem nie­źle; po pro­stu nie mógł sobie przy­po­mnieć, co dokład­nie zaszło. Ponadto miał Karen Men­del­sohn, która miała mu pomóc w róż­nych spra­wach, oraz nowego agenta, Wel­ling­tona Ma, umie­ją­cego radzić sobie z innymi ludźmi z Gli­nia­rzy w opa­łach, nie tak miłymi jak Karen, która miała piękne ciem­no­brą­zowe włosy. Wel­ling­ton Ma był Chiń­czy­kiem, miesz­kał w Los Ange­les i Karen twier­dziła, że jego ojciec nale­żał do gangu Wiel­kiego Kręgu – cho­ciaż radziła Rydel­lowi, żeby o tym nie wspo­mi­nał.

Wizy­tówka Wel­ling­tona Ma była ośmio­kąt­nym kawał­kiem różo­wego syn­te­tycz­nego kwarcu, w któ­rym lase­rem wypa­lono jego nazwi­sko, nazwę Ma-Mariano Agency, adres przy Beverly Boule­vard oraz roz­ma­ite cyferki i adresy e-mailowe. Przy­była do Glo­bExu w małej koper­cie z sza­rego zamszu, kiedy Rydell był jesz­cze w szpi­talu.

– Wygląda, jakby można się nią poka­le­czyć – stwier­dził Rydell.

– Nie­wąt­pli­wie można – powie­działa Karen Men­del­sohn – a jeśli wło­żysz ją do kie­szeni i usią­dziesz, roz­sy­pie się.

– No to po co ją daje?

– Masz się nią dobrze opie­ko­wać. Ni­gdy nie dosta­niesz dru­giej.

Rydell nie spo­tkał Wel­ling­tona Ma, a przy­naj­mniej jesz­cze nie wtedy, jed­nak Karen przy­nio­sła wali­zeczkę z wide­ote­le­fo­nem i Rydell poroz­ma­wiał z nim w jego biu­rze w L.A. To była naj­lep­sza wide­okon­fe­ren­cja, jaką kie­dy­kol­wiek odbył, i wyda­wało się, że naprawdę tam był. Widział okno, z któ­rego mógł dostrzec odwró­coną pira­midę w kolo­rze sło­ika z Noxemą. Zapy­tał Wel­ling­tona Ma, co to takiego, a on odparł, że to stary ośro­dek badaw­czy, a obec­nie tanie cen­trum han­dlowe, które Rydell powi­nien odwie­dzić po przy­by­ciu do L.A. – a więc bar­dzo szybko.

Przy­ja­ciółka Turveya, Jenni-Rae Clina, pod­jęła sze­reg prze­myśl­nie zazę­bia­ją­cych się dzia­łań prze­ciwko Rydel­lowi, poli­cji, mia­stu Kno­xville oraz sin­ga­pur­skiej kom­pa­nii będą­cej wła­ści­cie­lem budynku, w któ­rym miesz­kała. Łączna suma rosz­czeń się­gała dwu­dzie­stu milio­nów.

Rydell, zostaw­szy gli­nia­rzem w opa­łach, z przy­jem­no­ścią stwier­dził, że Gli­nia­rze w opa­łach to pro­gram dosłow­nie stwo­rzony dla takich jak on. Na począ­tek wyna­jęli Aarona Pur­sleya, a Rydell dobrze wie­dział, kim jest ten facet. Miał siwe włosy, nie­bie­skie oczy, nos nada­jący się do rąba­nia drew i nosił dżinsy, buty Tony Lama i zwy­kłą białą kow­boj­ską koszulę oraz skó­rzany kra­wat ze srebrną zapinką Nawa­jów. Był sławny i bro­nił takich gli­nia­rzy jak Rydell przed zaku­sami takich ludzi jak przy­ja­ciółka Turveya i jej praw­nik.

Adwo­kat Jenni-Rae Cline twier­dził, że Rydell wcale nie powi­nien był wcho­dzić do miesz­ka­nia, że robiąc to, spro­wa­dził nie­bez­pie­czeń­stwo na nią i na dzieci, a także spo­wo­do­wał śmierć Ken­ne­tha Turveya, któ­rego opi­sy­wał jako zdol­nego fachowca, dobrego pra­cow­nika, kocha­ją­cego ojca małego Rambo i Kelly’ego, odro­dzo­nego chrze­ści­ja­nina, zry­wa­ją­cego z nało­go­wym zaży­wa­niem 4-tio­bu­ska­liny i jedy­nego żywi­ciela rodziny.

– Zry­wa­ją­cego? – zapy­tał Rydell w swoim pokoju w apar­ta­men­tach lot­ni­ska. Karen Men­del­sohn wła­śnie poka­zała mu faks od praw­nika Jenni-Rae.

– Naj­wy­raź­niej wła­śnie w tym dniu wziął udział w sesji – odparła Karen.

– I co tam robił? – zapy­tał Rydell, przy­po­mi­na­jąc sobie Ostat­nią Wie­cze­rzę pod war­stwą zasy­cha­ją­cej krwi.

– Według zeznań naszego świadka, na oczach wszyst­kich zażył łyżkę swo­jej ulu­bio­nej sub­stan­cji, wdarł się na podium, po czym wygło­sił trzy­mi­nu­towe prze­mó­wie­nie na temat maj­tek pre­zy­dent Mil­l­bank i praw­do­po­dob­nego stanu jej geni­ta­liów. Potem obna­żył się, mastur­bo­wał, nie eja­ku­lu­jąc, i opu­ścił pod­zie­mia Pierw­szego Kościoła Bap­ty­stów.

– Jezu – powie­dział Rydell. – To było jedno z tych spo­tkań dla nar­ko­ma­nów, coś jak zebra­nia Ano­ni­mo­wych Alko­ho­li­ków?

– Zga­dza się – odparła Karen Men­del­sohn – cho­ciaż występ Turveya naj­wy­raź­niej wywo­łał falę nie­przy­jem­nych powro­tów do nałogu. Oczy­wi­ście, wyślemy tam zespół dorad­ców, któ­rzy zajmą się oso­bami uczest­ni­czą­cymi w tam­tym spo­tka­niu.

– To ład­nie.

– Dobrze wyglą­da­łoby w sądzie – odrze­kła – w mało praw­do­po­dob­nym wypadku, gdy­by­śmy przed nim sta­nęli.

– On z niczym nie zry­wał – rzekł Rydell. – Nawet nie doszedł do sie­bie po ostat­niej por­cji, jaką wepchnął sobie do nosa.

– Masz cał­ko­witą rację. Jed­nak był także człon­kiem Doro­słych Ofiar Sata­ni­zmu i oni rów­nież zaczęli inte­re­so­wać się tą sprawą. Tak więc zarówno pan Pur­sley, jak i pan Ma uwa­żają, że powin­ni­śmy się stąd zwi­nąć jak naj­szyb­ciej, Berry. Ty i ja.

– A co z sądem?

– Jesteś zawie­szony w obo­wiąz­kach, jesz­cze o nic nie zosta­łeś oskar­żony, a twoim adwo­ka­tem jest Aaron-przez-dwa-„a” Pur­sley. Zjeż­dżasz stąd, Berry.

– Do L.A?

– Wła­śnie tam.

Rydell spoj­rzał na nią. Pomy­ślał o Los Ange­les oglą­da­nym w tele­wi­zji.

– Spodoba mi się?

– Od razu – powie­działa. – I jemu też spodo­basz się od razu. Tak jak mnie.

I w ten spo­sób poszedł do łóżka z praw­niczką – pach­nącą jak milion dola­rów, klnącą jak woź­nica, wyga­daną i noszącą bie­li­znę z Medio­lanu, który leżał we Wło­szech.

***

– The Kill-Fix. Cyrinda Bur­dette, Gudrun Weaver, Dean Mit­chell, Shi­nobu Saka­maki. 1977.

– Ni­gdy go nie widzia­łem – stwier­dził Rydell, wysy­sa­jąc resztki dużej bez­ko­fe­ino­wej kawy na zimno z dodat­kową war­stewką lodu na dnie pla­sti­ko­wego ter­mo­izo­lu­ją­cego kubka.

– Mama widziała Cyrindę Bur­dette. W tym skle­pie przy Waco. I dostała jej auto­graf. Trzy­mała go na tele­wi­zo­rze razem z chu­s­tecz­kami modli­tew­nymi i holo­gra­mem Wie­leb­nego Wayne’a Fal­lona. Miała chustkę modli­tewną na każdą cho­lerną oka­zję. Jedną na czynsz, inną chro­niącą przed AIDS czy gruź­licą…

– Tak? I jak je uży­wała?

– Trzy­mała na tele­wi­zo­rze – wyja­śnił Sub­lett i wypił ostatni łyk poczwór­nie desty­lo­wa­nej wody z nie­wiel­kiej prze­zro­czy­stej butelki. Mieli ją tylko w jed­nym skle­pie przy Sun­set, ale Rydell nie miał nic prze­ciwko temu; obok znaj­do­wał się bar, w któ­rym sprze­da­wali kawę na wynos, a przed warsz­ta­tem na rogu można było zapar­ko­wać wóz. Facet pro­wa­dzący warsz­tat zawsze chęt­nie ich widział.

– Chustki modli­tewne nie zapo­bie­gną AIDS – powie­dział Rydell. – Zaszczep się jak wszy­scy. I namów mamę na szcze­pie­nie.

Przez odlu­strzoną szybę Rydell widział uliczną kapliczkę poświę­coną J.D. Sha­pely’emu, pod beto­no­wym murem będą­cym jedyną pozo­sta­ło­ścią budynku, który tu nie­gdyś stał. W West Hol­ly­wood widziało się ich sporo. Ktoś jaskra­wo­ró­żową farbą napi­sał na murze SHA­PELY BYŁ PEDAL­SKIM LACHO­CIĄ­GIEM, trzy­sto­po­wymi lite­rami zakoń­czo­nymi rysun­kiem wiel­kiego różo­wego serca. Pod nimi, przy­kle­jone do muru, były pocz­tówki Sha­pely’ego i zdję­cia ludzi, któ­rzy musieli umrzeć. Jeden Bóg wie, ile milio­nów zgi­nęło. Na chod­niku pod murem leżały zeschnięte kwiaty, ogarki świec, róż­no­ści. Na widok tych pocz­tó­wek Rydel­lowi ciarki prze­bie­gły po ple­cach; facet wyglą­dał na nich jak skrzy­żo­wa­nie Elvisa z jakimś kato­lic­kim świę­tym, chu­dzie­lec ze zbyt dużymi oczami.

Obró­cił się do Sub­letta.

– Czło­wieku, jeśli jesz­cze nie zaszcze­pi­łeś swo­jego tyłka, to zawdzię­czasz to wyłącz­nie swo­jej paskud­nej igno­ran­cji typo­wej dla bia­łej bie­doty.

Sub­lett skrzy­wił się.

– To gor­sze od żywych zaraz­ków, czło­wieku; prze­cież to po pro­stu inna cho­roba!

– Jasne – przy­tak­nął Rydell – ale nic ci nie zrobi. A wciąż zda­rzają się przy­padki daw­nego typu. Moim zda­niem szcze­pie­nie powinno być obo­wiąz­kowe.

Sub­lett zadrżał.

– Wie­lebny Fal­lon zawsze mówił…

– Pieprz Wie­leb­nego Fal­lona – rzekł Rydell, włą­cza­jąc zapłon. – Ten skur­wy­syn po pro­stu zbija forsę, sprze­da­jąc chu­s­teczki modli­tewne taki ludziom jak twoja mama. Prze­cież wie­dzia­łeś, że to wszystko bzdury, prawda, ina­czej po co przy­jeż­dżał­byś tutaj?

Wrzu­cił bieg i włą­czył Gun­he­ada w stru­mień pojaz­dów jadą­cych Sun­set. Kiedy jecha­łeś Hot­spu­rem Hus­sa­rem, inni kie­rowcy pra­wie zawsze cię prze­pusz­czali.

Sub­lett jakby lekko wcią­gnął głowę w ramiona, przez co wyglą­dał jak zanie­po­ko­jony sta­lo­wo­oki sęp.

– To nie jest takie pro­ste – powie­dział. – Prze­cież to zaprze­cze­nie wszyst­kiego, na czym mnie wycho­wy­wano. Chyba nie wszystko to bzdury, co?

Rydell zer­k­nął na niego i się uli­to­wał.

– Nie – odparł. – Pew­nie nie wszystko i nie­ko­niecz­nie, ale po pro­stu…

– A na kogo cie­bie wycho­wy­wano, Berry?

Rydell zasta­no­wił się.

– Na repu­bli­ka­nina – rzekł w końcu.

***

Karen Men­del­sohn wyda­wała się naj­lep­szą z wielu rze­czy, do któ­rych Rydell chęt­nie by się przy­zwy­czaił. Takich jak lata­nie pierw­szą klasą lub posia­da­nie karty MexA­me­ri­Banku otrzy­ma­nej od Gli­nia­rzy w opa­łach.

Za pierw­szym razem, w apar­ta­men­tach lot­ni­ska Kno­xville, nie mając przy sobie niczego, pró­bo­wał poka­zać jej świa­dec­twa szcze­pień (wyma­ga­nych przez Wydział, ina­czej nie mogli cię ubez­pie­czyć). Roze­śmiała się i powie­działa, że nie­miecki nano­tech pora­dzi sobie ze wszyst­kim. Potem poka­zała go Rydel­lowi przez prze­zro­czy­stą pokrywę urzą­dze­nia podob­nego do małego szyb­ko­waru na bate­rie. Rydell sły­szał o nich, ale ni­gdy żad­nego nie widział; ponadto wie­dział, że kosz­tują tyle, co mały samo­chód. Czy­tał gdzieś, że należy je prze­cho­wy­wać w tem­pe­ra­tu­rze ciała.

Wyda­wało się, że mogłoby to się samo poru­szać. Blada, medu­zo­wata rzecz. Zapy­tał Karen, czy to prawda, że one są żywe. Powie­działa mu, że wła­ści­wie nie, ale pra­wie, a reszta to wymy­sły i mecha­ni­zmy sub­ko­mór­kowe. Nawet nie będzie wie­dział, że to tam jest, ale ona nie ma zamiaru wkła­dać go sobie na jego oczach.

Poszła z tym do łazienki. Kiedy wró­ciła w bie­liź­nie, dowie­dział się, gdzie leży Medio­lan. I cho­ciaż rze­czy­wi­ście nie wyczu­wał obec­no­ści tej rze­czy, wie­dział jed­nak, że ona tam jest; mimo wszystko bar­dzo szybko zapo­mniał o tym fak­cie – pra­wie.

Następ­nego ranka wyczar­te­ro­wali zmien­no­płat do Mem­phis i pole­cieli Air Magel­lan do LAX. Pierw­sza klasa ozna­czała głów­nie lep­sze gadżety w opar­ciu fotela i fawo­ry­tem Rydella natych­miast stał się odbior­nik tele­pre­zen­ta­cyjny, który można było dostroić do poru­sza­nych ser­wo­mo­to­rami kamer na kadłu­bie samo­lotu. Karen nie­na­wi­dziła uży­wać małego Vir­tu­Faxa, który nosiła w torebce, więc połą­czyła się ze swoim biu­rem w L.A. i kazała im prze­słać całą poranną pocztę na ekran kom­pu­tera w opar­ciu fotela. Ener­gicz­nie zabrała się do pracy, roz­ma­wia­jąc przez tele­fon, wysy­ła­jąc faksy i pozo­sta­wia­jąc Rydel­lowi ochy i achy nad wido­kami z kamer.

Fotele były więk­sze niż wtedy, kiedy latał na Flo­rydę zoba­czyć się z ojcem, jedze­nie lep­sze, a drinki dar­mowe. Rydell wypił trzy lub cztery, zasnął i obu­dził się dopiero gdzieś nad Ari­zoną.

Powie­trze w LAX było dziwne, a świa­tło inne. Kali­for­nia była o wiele bar­dziej zatło­czona, niż ocze­ki­wał, i gło­śniej­sza. Cze­kał na nich czło­wiek z Gli­nia­rzy w opa­łach, trzy­ma­jąc kawa­łek pogię­tego bia­łego kar­tonu z napi­sa­nym czer­wo­nym fla­ma­strem nazwi­skiem MEN­DEL­SOHN, w któ­rym „S” było napi­sane wspak. Rydell uśmiech­nął się, przed­sta­wił i wymie­nił uścisk dłoni. Tam­temu naj­wy­raź­niej spodo­bało się to; powie­dział, że ma na imię Sier­giej. Kiedy Karen zapy­tała go, gdzie jest ten pier­do­lony samo­chód, poczer­wie­niał i odparł, że ścią­gnie go tu za minutę. Karen powie­działa: nie, dzięki, pójdą z nim na par­king, gdy tylko odbiorą bagaże, bo nie ma zamiaru cze­kać tutaj, w tym zoo. Sier­giej kiw­nął głową. Usi­ło­wał zwi­nąć kar­ton i wepchnąć go do kie­szeni mary­narki, ale papier był za duży. Rydell zasta­na­wiał się, co tak nagle roz­draż­niło Karen. Może była zmę­czona podróżą. Mru­gnął do Sier­gieja, ale to tylko jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wało tam­tego.

Kiedy ode­brali bagaże, dwie czarne skó­rzane walizki Karen i miękką nie­bie­ską Sam­so­nite, którą Rydell kupił, uży­wa­jąc nowej karty kre­dy­to­wej, razem z Sier­gie­jem zanie­śli je przed budy­nek. Powie­trze na zewnątrz było pra­wie takie samo, tylko bar­dziej roz­grzane. Gło­śnik powta­rzał, że białe miej­sca są prze­zna­czone tylko do zała­dunku i wyła­dunku. Wokół prze­jeż­dżały naj­róż­niej­sze pojazdy, pła­kały dzieci, a ludzie opie­rali się na ster­tach bagażu, ale Sier­giej wie­dział, dokąd zmie­rza – do garażu po dru­giej stro­nie ulicy.

Jego samo­chód był długi, czarny, nie­miecki i wyglą­dał tak, jakby ktoś wła­śnie dokład­nie go wyczy­ścił cie­płą śliną i chu­s­tecz­kami higie­nicz­nymi. Kiedy Rydell chciał zająć fotel obok kie­rowcy, Sier­giej znów zaczął się jąkać i usa­do­wił go na tyl­nym sie­dze­niu obok Karen. To ją roz­śmie­szyło, więc Rydell poczuł się lepiej.

Kiedy wyjeż­dżali z garażu, Rydell dostrzegł dwóch gli­nia­rzy sto­ją­cych obok wiel­kiego napisu z nie­rdzew­nej stali, gło­szą­cego METRO. Nosili kli­ma­ty­zo­wane hełmy z prze­zro­czy­stymi pla­sti­ko­wymi wizje­rami. Sztur­chali pał­kami jakie­goś starca, cho­ciaż nie wyglą­dało na to, żeby je włą­czyli. Stary miał dziury na kola­nach dżin­sów i wiel­kie kawały pla­stra na obu policz­kach, co nie­mal zawsze ozna­cza raka. Był tak spa­lony, że trudno było powie­dzieć, czy to biały, czy kolo­rowy. Tłum ludzi pły­nął po scho­dach za star­cem i gli­nia­rzami, pod napi­sem METRO, omi­ja­jąc ich.

– Witamy w Los Ange­les – powie­działa Karen. – Ciesz się, że nie jedziesz metrem.

Tego wie­czora zje­dli kola­cję z samym Aaro­nem Pur­sleyem, w tek­sań­sko-mek­sy­kań­skiej restau­ra­cji przy North Flo­res Street, która według Karen nale­żała do Hol­ly­wood. Mieli tam naj­lep­sze tek­sań­sko-mek­sy­kań­skie żar­cie, jakie Rydell kie­dy­kol­wiek kosz­to­wał. Mniej wię­cej mie­siąc póź­niej pró­bo­wał zabrać tam Sub­letta z oka­zji uro­dzin, może popra­wić mu humor domo­wym posił­kiem, ale por­tier ich nie wpu­ścił.

– Kom­plet – powie­dział.

Rydell widział przez szybę wiele pustych sto­li­ków. Było wcze­śnie i w środku pra­wie nikogo nie było.

– A co z tymi? – spy­tał, wska­zu­jąc na wszyst­kie te wolne sto­liki.

– Zare­zer­wo­wane – odparł por­tier.

Sub­lett stwier­dził, że ostre przy­prawy i tak by mu nie posłu­żyły.

***

Krą­żąc Gun­he­adem, naj­bar­dziej lubił jeź­dzić po wzgó­rzach i kanio­nach, szcze­gól­nie w jasne księ­ży­cowe noce.

Cza­sem widy­wało się tam takie rze­czy, że czło­wiek nie był potem pewny, czy naprawdę je widział, czy nie. W jedną taką noc Rydell skrę­cił Gun­he­adem za róg i chwy­cił w świa­tła reflek­to­rów nagą kobietę, zasty­głą jak drżący jeleń na wiej­skiej dro­dze. Stała tam tylko przez sekundę, dosta­tecz­nie długo, aby Rydel­lowi wydało się, że miała na gło­wie srebrne różki albo jakiś kape­lu­sik z pół­księ­ży­cem i była Japonką, co natych­miast uznał za naj­dziw­niej­sze z tego wszyst­kiego. Potem dostrze­gła go – zoba­czył, że go dostrze­gła – i uśmiech­nęła się. A póź­niej znik­nęła.

Sub­lett też ją widział, ale to tylko wpra­wiło go w jakiś rodzaj roz­ga­da­nej, reli­gij­nej eks­tazy, łączą­cej wszyst­kie strasz­liwe hor­rory, jakie oglą­dał w tele­wi­zji, z tyra­dami Wie­leb­nego Fal­lona o wiedź­mach, czci­cie­lach sza­tana i potęż­nej mocy dia­bła. Zużył cało­ty­go­dniowy zapas gumy, gada­jąc bez prze­rwy, aż w końcu Rydell powie­dział mu, żeby się, kurwa, zamknął.

Ponie­waż teraz, kiedy jej nie było, chciał o niej pomy­śleć. Jak wyglą­dała, co mogła tu robić i w jaki spo­sób znik­nęła. Pod­czas gdy Sub­lett ponuro mil­czał na fotelu obok, Rydell usi­ło­wał przy­po­mnieć sobie, jak zdo­łała tak dosko­nale i nagle nie być tam. A naj­za­baw­niej­sze było to, że zapa­mię­tał ją jakby podwój­nie, pod­czas gdy wcale nie pamię­tał, jak zastrze­lił Ken­ne­tha Turveya, cho­ciaż tyle razy sły­szał, jak mówili o tym asy­stenci reży­sera i praw­nicy sieci tele­wi­zyj­nej, że zda­wało mu się, jakby to widział – przy­naj­mniej w wer­sji Gli­nia­rzy w opa­łach (ni­gdy nie­na­da­nej). Przy­po­mi­nał sobie, że po pro­stu odda­liła się w dół zbo­cza obok drogi, cho­ciaż nie potra­fił powie­dzieć, czy zbie­gła tam, czy spły­nęła. Jed­no­cze­śnie pamię­tał, że prze­sko­czyła – choć to nie­zbyt odpo­wied­nie słowo – na szczyt zbo­cza po dru­giej stro­nie drogi, jakimś cudem prze­la­tu­jąc nad wysre­brzoną kurzem i bla­skiem księ­życa roślin­no­ścią, żeby znik­nąć w nie­wia­ry­godny spo­sób, poko­naw­szy jed­nym susem czter­dzie­sto­sto­pową odle­głość.

I czy Japonki mie­wają takie dłu­gie, krę­cone włosy? I czy cie­ni­sta kępka jej wło­sów nie wyglą­dała jak wygo­lona w kształ­cie wykrzyk­nika?

W końcu kupił Sub­let­towi cztery paczki tej jego spe­cjal­nej gumy w cało­noc­nej rosyj­skiej aptece przy Wil­shire, zdu­miony ceną, jaką za nią zapła­cił.

Widział w tych kanio­nach rów­nież inne rze­czy, szcze­gól­nie kiedy przy­pa­dła mu ostat­nia zmiana. Naj­czę­ściej ogni­ska, maleń­kie, w miej­scach, gdzie nie mogło ich być. A cza­sami świa­tełka na nie­bie, ale Sub­lett nasłu­chał się w tym swoim obo­zo­wi­sku tylu głu­pot o kon­tak­cie, że kiedy Rydell zauwa­żał cza­sem jakieś świa­tło, wolał o tym nie wspo­mi­nać.

Jed­nak cza­sem, kiedy tam jeź­dził, myślał o niej. Wie­dział, że nie ma poję­cia, czym była, i w pewien prze­dziwny spo­sób nie dbał o to, czy była czło­wie­kiem, czy nie. Jed­nak nie czuł też, aby była czymś złym – po pro­stu innym.

Tak więc teraz po pro­stu jechał, gada­jąc o dupe­re­lach z Sub­let­tem, na noc­nej zmia­nie, która miała oka­zać się jego ostat­nim patro­lem w Inten­Se­cure. Ani śladu księ­życa, tylko nie­zwy­kle czy­ste niebo z kil­koma gwiaz­dami. Pięć minut do pierw­szej ruty­no­wej kon­troli, a potem zawrócą do Beverly Hills.

Roz­ma­wiali o tej sieci japoń­skich sal gim­na­stycz­nych zwa­nych Body Ham­mer. Nie upra­wiano w nich tra­dy­cyj­nej gim­na­styki; prawdę mówiąc, wprost prze­ciw­nie. Uczęsz­czały do nich głów­nie dzie­ciaki, któ­rym podo­bał się pomysł wstrzy­ki­wa­nia sobie bra­zy­lij­skich tka­nek pło­do­wych i wzmac­nia­nia szkie­letu czymś, co w ogło­sze­niach nazy­wano „mate­ria­łami wspo­ma­ga­ją­cymi”.

Sub­lett orzekł, że to dzieło Sza­tana.

Rydell stwier­dził, że japoń­ska kon­ce­sja.

Gun­head powie­dział:

– Wie­lo­krotne zabój­stwo, wzięto zakład­ni­ków, praw­do­po­dob­nie nie­let­nie dzieci sub­skry­benta. Bene­dict Canyon. Macie auto­ry­za­cję Inten­Se­cure do uży­cia wszel­kich, powta­rzam, wszel­kich środ­ków.

***

W związku z tym, jak poto­czyły się sprawy, Rydell nie zdą­żył przy­wyk­nąć do Karen Men­del­sohn, bile­tów pierw­szej klasy ani innych takich rze­czy.

Karen miesz­kała na n-tym pię­trze Cen­tury City II, ina­czej Gluta, które wyglą­dało jak wysmu­kły, pół­prze­źro­czy­sty zie­lony cycek i było trze­cią co do wyso­ko­ści budowlą w L.A. Przy odpo­wied­nim oświe­tle­niu można było nie­mal przej­rzeć je na wylot i dostrzec trzy gigan­tyczne pod­trzy­mu­jące kon­struk­cję roz­pory o tak ogrom­nej śred­nicy, że mógł­byś wepchnąć do niej zwy­kły wie­żo­wiec i jesz­cze zosta­łoby miej­sce. Wewnątrz tego trój­noga znaj­do­wały się szyby wind, bie­gnące pod kątem; do tego Rydell także nie zdą­żył się przy­zwy­czaić.

Cycek miał sta­ran­nie sko­ro­do­wany mie­dziany sutek, podobny do jed­nego z tych chiń­skich kape­lu­szy, któ­rym można by nakryć kilka boisk pił­kar­skich. Tam znaj­do­wał się apar­ta­ment Karen, tuż pod nim, razem z setką rów­nie dro­gich miesz­kań, klu­bem teni­so­wym, barami i restau­ra­cjami oraz cen­trum han­dlo­wym, za wstęp do któ­rego pła­ciło się przed doko­na­niem zaku­pów. Miesz­kała na samym skraju i miała wiel­kie wygięte okna osa­dzone w zie­lo­nej ścia­nie.

Wszystko tam było w róż­nych odcie­niach bieli, oprócz jej ubrań, które zawsze były czarne; jej wali­zek, rów­nież czar­nych; oraz powiew­nych szla­fro­ków frotte, które miały kolor suchych płat­ków owsia­nych.

Karen wyja­śniła, że to agre­sywne retro lat sie­dem­dzie­sią­tych, któ­rym zaczyna być lekko znu­żona. Rydell dosko­nale to rozu­miał, ale uznał, że postą­piłby nie­uprzej­mie, gdyby o tym powie­dział.

Sieć zała­twiła mu pokój w hotelu West Hol­ly­wood, wyglą­da­ją­cym jak zwy­czajny budy­nek miesz­kalny, ale nie spę­dzał tam wiele czasu. Zanim wybu­chła ta afera z zabój­stwami w Pooky Bear w Ohio, prze­waż­nie prze­by­wał u Karen.

Odkry­cie pierw­szych z trzy­dzie­stu pię­ciu ofiar w Pooky Bear wywarło ogromny wpływ na karierę Rydella jako gli­nia­rza w opa­łach. By­naj­mniej nie pomo­gło mu to, że poli­cjantki, które pierw­sze przy­były na miej­sce zbrodni, sier­żant China Val­dez i kapral Norma Pierce, były bodaj dwoma naj­ład­niej­szymi kobie­tami w sze­re­gach poli­cji Cin­cin­nati („cho­ler­nie tele­ge­niczne” – powie­dział jeden z asy­sten­tów reży­sera, cho­ciaż Rydell uznał, że w tych oko­licz­no­ściach takie stwier­dze­nie brzmi tro­chę dziw­nie). Potem ofiar zaczęło przy­by­wać, aż w końcu zro­biło się ich wię­cej niż w przy­padku jakich­kol­wiek zare­je­stro­wa­nych dotych­czas seryj­nych zabójstw. Póź­niej ujaw­niono, że wszyst­kie ofiary były dziećmi. Wtedy sier­żant Val­dez pod wpły­wem szoku wkro­czyła do knajpy w cen­trum mia­sta i prze­strze­liła oba kolana zna­nemu pedo­fi­lowi – temu zdu­mie­wa­jąco odra­ża­ją­cemu face­towi noszą­cemu ksywę „Gala­reta”, który nie miał nic wspól­nego z mor­der­stwami w Pooky Bear.

Aaron Pur­sley już leciał do Cin­cin­nati samo­lo­tem, w któ­rym nie było ani odro­biny metalu, Karen nało­żyła oku­lary na nos i roz­ma­wiała z co naj­mniej sze­ścioma oso­bami jed­no­cze­śnie, a Rydell sie­dział na skraju jej wiel­kiego bia­łego łóżka, zaczy­na­jąc poj­mo­wać, że coś się zmie­niło.

Kiedy w końcu zdjęła oku­lary, po pro­stu sie­działa, wpa­tru­jąc się w białą farbę na bia­łej ścia­nie.

– Mają podej­rza­nych?

Karen spoj­rzała na niego tak, jakby ni­gdy wcze­śniej go nie widziała.

– Podej­rza­nych? Mają już przy­zna­nie się do winy…

Rydell zauwa­żył, jak staro wyglą­dała w tym momen­cie, i zaczął się zasta­na­wiać, ile lat naprawdę miała. Karen wstała i wyszła z pokoju.

Pięć minut póź­niej wró­ciła w świe­żym czar­nym stroju.

– Pakuj się. Nie możesz tu zostać.

I wyszła, bez poca­łunku, bez poże­gna­nia, bez niczego.

Wstał, włą­czył tele­wi­zor i po raz pierw­szy zoba­czył zabój­ców z Pooky Bear. Wszyst­kich trzech. Wyglą­dali, pomy­ślał, dokład­nie tak samo jak każdy, a więc tak jak zazwy­czaj wyglą­dają w tele­wi­zji ludzie, któ­rzy robią takie świń­stwa.

Sie­dział tam w jed­nym z jej owsia­no­sza­rych szla­fro­ków, kiedy bez puka­nia weszli dwaj najemni gli­nia­rze. Mieli czarne mun­dury i takie same czarne wyso­kie buciory SWAT, jakie Rydell nosił na patro­lach w Kno­xville, te z kew­la­ro­wymi wkład­kami na wypa­dek, gdyby ktoś zapadł się pod zie­mię i pró­bo­wał postrze­lić cię w pode­szwę stopy.

Jeden z nich jadł jabłko. Drugi miał w ręku elek­tryczną pałkę.

– Hej, koleś – powie­dział pierw­szy ustami zapcha­nymi jabł­kiem – mamy cię stąd wypro­wa­dzić.

– Mia­łem takie buty – odpo­wie­dział Rydell. – Zro­bione w Por­t­land, w Ore­go­nie. Dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć dola­rów w CostCo.

Ten z pałką się uśmiech­nął.

– Spa­ku­jesz się sam?

Rydell zro­bił to, zbie­ra­jąc wszystko, co nie było czarne, białe lub owsiano szare, i wrzu­ca­jąc do swo­jej nie­bie­skiej Sam­so­nite.

Gli­niarz z pałką obser­wo­wał go, pod­czas gdy drugi krę­cił się wokół, koń­cząc jabłko.

– Dla kogo pra­cu­je­cie? – zapy­tał Rydell.

– Inten­Se­cure – odparł ten z pałką.

– Dobra firma? – Rydell zapiął walizkę.

Gli­niarz wzru­szył ramio­nami.

– Z Sin­ga­puru – powie­dział drugi, zawi­ja­jąc ogry­zek jabłka w pomiętą chu­s­teczkę higie­niczną wyjętą z kie­szeni spodni. – Wszyst­kie duże budynki, ogro­dzone osie­dla, takie rze­czy.

Ostroż­nie wło­żył ogry­zek do kie­szeni na piersi nie­ska­zi­tel­nie czar­nego mun­duru, pod mosiężną odznakę.

– Masz forsę na metro? – zapy­tał pan Pałka.

– Jasne – rzekł Rydell, myśląc o swo­jej kar­cie kre­dy­to­wej.

– To jesteś w lep­szej sytu­acji niż więk­szość dup­ków, któ­rych stąd wypro­wa­dzamy.

Dzień póź­niej sieć zablo­ko­wała jego konto w MexA­me­ri­Banku.

***

Her­nan­dez mógł się mylić w oce­nie angiel­skich pojaz­dów SWAT, pomy­ślał Rydell, włą­cza­jąc napęd na wszyst­kie sześć kół i czu­jąc, jak Gun­head przy­wiera do nawierzchni jak dwu­sil­ni­kowa, trzy­to­nowa pijawka. Jesz­cze ni­gdy nie nadep­nął tak na gaz.

Sub­lett jęk­nął, gdy pasy zaci­snęły się auto­ma­tycz­nie, wyry­wa­jąc go ze zwy­kłej drzemki. Rydell skie­ro­wał Gun­he­ada na pobo­cze poro­śnięte zaku­rzo­nymi, zasty­głymi chwa­stami, wyprze­dza­jąc sie­dem­dzie­siątką muze­al­nego ben­tleya, w dodatku z nie­prze­pi­so­wej strony. Migaw­kowy widok prze­ra­żo­nej twa­rzy pasa­żerki, a potem Sub­lettowi udało się wci­snąć czer­wony przy­cisk uru­cha­mia­jący miga­cze i syrenę.

Długi pro­sty odci­nek. Żad­nych pojaz­dów. Rydell wje­chał na środ­kową linię i trzy­mał się jej. Sub­lett wyda­wał zawo­dzący dźwięk, dziw­nie zsyn­chro­ni­zo­wany z cera­micz­nym sko­wy­tem dwóch bliź­nia­czych sil­ni­ków Kyocera; Rydell zro­zu­miał, że Tek­sań­czyk zupeł­nie zwa­rio­wał pod wpły­wem napię­cia i śpiewa w jakimś języku obo­zo­wi­ska przy­czep cam­pin­go­wych, zro­zu­miałym tylko dla bło­go­sła­wio­nych wyznaw­ców Wie­leb­nego Fal­lona.

Jed­nak nie – kiedy na niego zer­k­nął, zoba­czył, że Sub­lett, poru­sza­jąc war­gami, gwał­tow­nie prze­szu­kuje dane prze­la­tu­jące po ekra­nach kon­soli, wytrzesz­cza­jąc srebrne oczy, jakby miały mu wyjść z oczo­do­łów. A czy­ta­jąc, już łado­wał swo­jego poście­ra­nego glocka z dru­giej ręki, cał­kiem spo­koj­nie poru­sza­jąc dłu­gimi bia­łymi pal­cami, jakby robił sobie kanapkę albo skła­dał gazetę.

I wła­śnie to było prze­ra­ża­jące.

– Gwiazda Śmierci! – wrza­snął Rydell. Sub­lett powi­nien przez cały czas mieć słu­chawki w uchu, nasłu­chu­jąc sate­li­tar­nego prze­kazu kon­tro­lu­ją­cego świat praw­dzi­wych gli­nia­rzy.

Sub­lett obró­cił się, z trza­skiem wpy­cha­jąc maga­zy­nek w ręko­jeść glocka; twarz miał tak bladą, że zda­wała się odbi­jać kolory lam­pek kon­soli rów­nie wyraź­nie jak puste sta­lowe kręgi jego oczu.

– Służba nie żyje – powie­dział – i trzy­mają troje dzieci w pokoju dzie­cin­nym.

Jego głos brzmiał tak, jakby mówił o inte­re­su­ją­cym pro­gra­mie tele­wi­zyj­nym, na przy­kład o kiep­skiej prze­róbce sta­rego, lubia­nego filmu, dra­stycz­nie przy­kro­jo­nego do potrzeb jakiejś etnicz­nej niszy mar­ke­tin­go­wej.

– Mówią, że je zabiją, Berry.

– A co na to pie­przeni gli­nia­rze?! – wrza­snął Rydell, w gwał­tow­nym przy­pły­wie gniewu i fru­stra­cji waląc pię­ścią w obcią­gniętą miękką pianką kie­row­nicę.

Sub­lett dotknął pal­cem pra­wego ucha. Wyglą­dał tak, jakby miał zaraz zacząć wrzesz­czeć.

– Głu­cho – rzekł.

Prawy przedni błot­nik Gun­he­ada ściął sta­ran­nie zgal­wa­ni­zo­waną wiej­ską skrzynkę pocz­tową Searsa z mniej wię­cej 1943 roku, nie­wąt­pli­wie nabytą za cięż­kie pie­nią­dze na Mel­rose Ave­nue.

– Nie mogli się wyłą­czyć – powie­dział Rydell – prze­cież to pie­przona poli­cja.

Sub­lett wyjął z ucha słu­chawkę i podał ją Rydel­lowi.

– Tylko szum…

Rydell spoj­rzał na kon­solę. Kur­sor Gun­he­ada był zie­loną włócz­nią prze­zna­cze­nia, śmi­ga­jącą bla­do­zie­lo­nym kanio­nem ku jasno­bia­łemu krę­gowi wiel­ko­ści ślub­nej obrączki. Na ekra­nie po pra­wej widział odczyty funk­cji życio­wych trojga dzieci sub­skry­benta. Miały przy­śpie­szony puls. W okienku poni­żej wid­niał śmiesz­nie nie­ru­chomy, widziany w pod­czer­wieni obraz fron­to­wej bramy. Wyglą­dała masyw­nie. Ska­ner poda­wał, że była zamknięta i uzbro­jona.

Chyba wła­śnie wtedy posta­no­wił spró­bo­wać.

***

Mniej wię­cej tydzień póź­niej, kiedy wszystko już wyja­śniono, Her­nan­dez wyra­ził mu swoje współ­czu­cie w związku z całą tą histo­rią. Rozu­mie­cie, nie był zachwy­cony, ponie­waż zda­rzyła się na jego zmia­nie, ale powie­dział, że w tych oko­licz­no­ściach nie może mieć tego Rydel­lowi za złe.

Rydell sły­szał, że Inten­Se­cure ścią­gnęła cały samo­lot ludzi z głów­nej kwa­tery w Sin­ga­pu­rze, żeby trzy­mać prasę z daleka i wypra­co­wać jakiś rodzaj ugody z sub­skry­ben­tami – Schon­brun­nami. Nie miał poję­cia, na czym pole­gała ta ugoda, i cie­szył się z tego; nie ist­niał taki pro­gram jak „Najemny gli­niarz w opa­łach”, a sama fron­towa brama Schon­brun­nów była zapewne warta kilka tuzi­nów jego mie­sięcz­nych wypłat.

Oczy­wi­ście, Inten­Se­cure mogła wymie­nić tę bramę na nową, bo i tak oni ją zain­sta­lo­wali. Była to nie­zła brama, z jakiejś japoń­skiej bla­chy wzmoc­nio­nej włók­nem szkla­nym, utwar­dzo­nym ter­micz­nie do kon­sy­sten­cji betonu, i spi­sała się cho­ler­nie dobrze, ście­ra­jąc więk­szość tej Wet Honey Sienna z przed­niego zde­rzaka Gun­he­ada.

Ponadto znisz­cze­nia samego domu, głów­nie okien salonu (przez które wje­chał) i mebli (po któ­rych prze­je­chał).

A to jesz­cze nie wszystko, wyja­śniał Her­nan­dez. Schon­brun­no­wie muszą dostać coś jesz­cze za straty moralne, powie­dział, nale­wa­jąc Rydel­lowi fili­żankę zim­nej, paskud­nej kawy z wiel­kiego sta­lo­wego ter­mosu za biur­kiem. Do ter­mosu była przy­cze­piona magne­tyczna wywieszka gło­sząca JA NIE JESTEM OK, TY NIE JESTEŚ OK – JED­NAK, HEJ, TO JEST OK.

Minęły dwa tygo­dnie od tam­tej nocy, była dzie­siąta rano i Rydell miał pię­cio­dniową brodę, drobno ple­cioną panamę Stet­sona, wor­ko­wate i wybla­kłe lub sprane spodnie, pod­ko­szu­lek z napi­sem KNO­XVILLE POLICE DEPART­MENT, który na ramio­nach zaczy­nał roz­ła­zić się w szwach, czarne buty SWAT od mun­duru Inten­Se­cure oraz nadmu­chi­wany prze­zro­czy­sty opa­tru­nek na lewej ręce.

– Straty moralne – powtó­rzył.

Her­nan­dez, który był nie­mal rów­nie sze­roki jak jego biurko, podał Rydel­lowi kawę.

– Mogę tylko powie­dzieć, że i tak mia­łeś szczę­ście.

– Stra­ci­łem pracę, mam zła­maną rękę i mia­łem szczę­ście?

– Mówię poważ­nie, czło­wieku – odparł Her­nan­dez – prze­cież mogłeś się zabić. A w poli­cji L.A. zabi­liby cię za coś takiego. Pań­stwo Schon­brunn oka­zali się bar­dzo mili, zwa­żyw­szy na kło­poty pani Schon­brunn i wszystko. Twoja ręka ucier­piała, przy­kro mi z tego powodu…

Her­nan­dez wzru­szył potęż­nymi ramio­nami.

– W każ­dym razie nie jesteś zwol­niony, czło­wieku. Po pro­stu nie możemy ci teraz pozwo­lić jeź­dzić. Jeśli chcesz, żeby­śmy prze­nie­śli cię do pil­no­wa­nia rezy­den­cji, nie ma pro­blemu.

– Nie, dzięki.

– Ochrona mie­nia? Chcesz pra­co­wać wie­czo­rami w Encino Fashion Mall?

– Nie.

Her­nan­dez zmru­żył oczy.

– Widzia­łeś kociaka, który tam pra­cuje?

– Nie.

Her­nan­dez wes­tchnął.

– Czło­wieku, a co z tym całym gów­nem, w które wdep­ną­łeś w Nashville?

– W Kno­xville. Wydział wystą­pił o trwałe zawie­sze­nie. Wkro­cze­nie bez nakazu i odpo­wied­niego wspar­cia.

– A ta suka, która cię zaskar­żyła?

– Sły­sza­łem, że ona i jej syn zostali przy­ła­pani pod­czas próby obro­bie­nia sklepu w John­son City…

Teraz z kolei Rydell wzru­szył ramio­nami, tyle że zabo­lała go przy tym ręka.

– Widzisz – roz­pro­mie­nił się Her­nan­dez – mia­łeś szczę­ście.

***

Prze­jeż­dża­jąc Gun­he­adem przez zamkniętą i uzbro­joną bramę Schon­brun­nów przy Bene­dict Canyon, Rydell doświad­czył prze­lot­nego wra­że­nia cze­goś bar­dzo wznio­słego, bar­dzo czy­stego i kli­nicz­nie pustego, zwią­za­nego z dzia­ła­niem bez zasta­no­wie­nia; unie­sie­nie wywo­łane nie­sa­mo­wi­tym przy­pły­wem adre­na­liny i utratą wszel­kich kło­po­tli­wych wąt­pli­wo­ści.

A to – jak przy­po­mi­nał sobie póź­niej, kiedy wal­czył z kie­row­nicą, prze­la­tu­jąc przez japoń­ski ogró­dek, patio i mem­branę zbro­jo­nego szkła, która znik­nęła jak senna mara – było uczu­cie bar­dzo podobne do tego, jakiego doznał wtedy, kiedy wyjął broń i naci­snął spust, roz­bry­zgu­jąc zawar­tość czaszki Ken­ne­tha Turveya po pozor­nie nie­skoń­czo­nej płasz­czyź­nie bia­łego pod­kładu ściany, któ­rej nikt nie pofa­ty­go­wał się poma­lo­wać.

***

Rydell poje­chał do Cedars odwie­dzić Sub­letta.

Inten­Se­cure zała­twiła pry­watną izo­latkę, żeby trzy­mać Sub­letta z daleka od krą­żą­cych sępów dzien­ni­kar­skich. Tek­sań­czyk sie­dział na łóżku, żując gumę i patrząc w mały cie­kło­kry­sta­liczny ekran odtwa­rza­cza kom­pak­to­wego, który poło­żył sobie na piersi.

– War­lords of the 21st Cen­tury – powie­dział, kiedy Rydell wci­snął się do środka. – James Wainw­ri­ght, Annie McEn­roe, Michael Beck.

Rydell uśmiech­nął się.

– Kiedy go nakrę­cili?

– W 1982. – Sub­lett ści­szył odtwa­rzacz i popa­trzył na gościa. – Oglą­da­łem go już kilka razy.

– Byłem w fir­mie i widzia­łem się z Her­nan­de­zem, czło­wieku. Mówi, że nie musisz się mar­twić o pracę.

Sub­lett spoj­rzał na Rydella pustymi srebr­nymi oczami.

– A co z twoją, Berry?

Rydella zaswę­działa ręka pod gip­sem. Pochy­lił się i wyjął pla­sti­kową słomkę z bia­łego kosza na śmieci sto­ją­cego obok łóżka. Wepchnął słomkę pod opa­tru­nek i poru­szał nią.

– Prze­sze­dłem do histo­rii. Nie pozwolą mi jeź­dzić.

Sub­lett patrzył na słomkę.

– Nie powi­nie­neś doty­kać niczego uży­wa­nego, nie w szpi­talu.

– Niczym się od cie­bie nie zarażę, Sub­lett. Jesteś jed­nym z naj­czy­ściej­szych popa­prań­ców na świe­cie.

– I co będziesz robił, Berry? Prze­cież musisz z cze­goś żyć, czło­wieku.

Rydell wrzu­cił słomkę z powro­tem do kosza.

– No, jesz­cze nie wiem. Jed­nak wiem, że nie zamie­rzam pil­no­wać posia­dło­ści ani żad­nych skle­pów.

– A co z tymi hac­ke­rami, Berry? Myślisz, że zła­pią tych, któ­rzy nas wro­bili?

– Nie. Jest ich zbyt wielu. Repu­blika Żądzy ist­nieje już jakiś czas. Fede­ralni mają listę około trzy­stu zna­nych „zwo­len­ni­ków”, ale nie dadzą rady zgar­nąć wszyst­kich i usta­lić, kto to zro­bił. Chyba że któ­ryś z nich zaka­puje innego, co zda­rza się dość czę­sto.

– Tylko dla­czego nam to zro­bili?

– Do dia­bła, Sub­lett, skąd ja mam wie­dzieć?

– Zwy­czajne świń­stwo.

– No pew­nie, a Her­nan­dez mówi, że LAPD twier­dzi, iż ktoś chciał przy­ła­pać panią Schon­brunn bez maj­tek.

Ani Sub­lett, ani Rydell nie widzieli pani Schon­brunn, ponie­waż – jak się oka­zało – była w pokoju dzie­cin­nym. Nato­miast nie było tam jej dzieci, które wybrały się z ojcem pola­tać sobie nad trzema nowymi wul­ka­nami w sta­nie Waszyng­ton.

Żadna z infor­ma­cji poda­nych przez Gun­he­ada tam­tej nocy, po opusz­cze­niu myjni samo­cho­do­wej, nie była praw­dziwa. Ktoś dobrał się do kom­pu­tera pokła­do­wego Hot­spura Hus­sara i wpro­wa­dził do niego zbiór sta­ran­nie opra­co­wa­nych i cał­ko­wi­cie fał­szy­wych danych, odci­na­jąc Rydella i Sub­letta od Inten­Se­cure oraz Gwiazdy Śmierci (która oczy­wi­ście się nie wyłą­czyła). Rydell podej­rze­wał, że kilku z tych miłych sta­rych Mon­go­łów w myjni mogło coś o tym wie­dzieć.

***

I może w tej krót­kiej chwili nie­sa­mo­wi­tego olśnie­nia, kiedy pogięty przód Gun­he­ada wciąż pró­bo­wał wspiąć się na potrza­skane resztki dwóch skó­rza­nych kanap, i wresz­cie przy­po­mniaw­szy sobie śmierć Ken­ne­tha Turveya, Rydell doszedł do wnio­sku, że ten sza­lony poryw, ta chęć dzia­ła­nia, jest czymś, czemu nie zawsze można w pełni zawie­rzyć.

– Czło­wieku – powie­dział Sub­lett jakby do sie­bie – prze­cież oni zabiją te dzieci.

Z tymi sło­wami odpiął pasy i z gloc­kiem w ręku wysko­czył z wozu, zanim Rydell zdą­żył cokol­wiek zro­bić. Dojeż­dża­jąc na miej­sce, Rydell kazał mu wyłą­czyć syrenę i miga­cze, ale teraz wszy­scy w tym domu wie­dzieli już, że przy­byli faceci z Inten­Se­cure.

– Wkra­czam do akcji. – Rydell usły­szał swój głos, przy­cze­pia­jąc kaburę z gloc­kiem do mun­duru i łapiąc mia­zgacz, który ze względu na siłę raże­nia był zapewne naj­lep­szą bro­nią, jakiej można by użyć w pokoju peł­nym dzieci.

Kop­nię­ciem otwo­rzył drzwi i wysko­czył, prze­bi­ja­jąc bucio­rami gruby na cal szklany blat sto­lika do kawy. (Rana wyma­gała dwu­na­stu szwów, ale była płytka). Ni­gdzie nie widział Sub­letta. Chwiej­nie ruszył naprzód, przy­ci­ska­jąc do piersi żółty mia­zgacz, nie­ja­sno uświa­da­mia­jąc sobie, że nie czuje lewej ręki.

– Stój, kuta­sie! – wrza­snął naj­do­no­śniej­szy głos na świe­cie. – Tu LAPD! Rzuć to gówno albo odstrze­limy ci dupę!

Rydell zna­lazł się w kręgu nie­spo­dzie­wa­nej i kom­plet­nie ośle­pia­ją­cej jasno­ści, świa­tła tak jaskra­wego, że paliło jego oczy jak roz­to­piony metal.

– Sły­szysz mnie, kuta­sie?

Krzy­wiąc się i osła­nia­jąc dło­nią oczy, Rydell odwró­cił się i ujrzał bul­wia­ste, opan­ce­rzone ciel­sko nad­la­tu­ją­cego patro­lowca. Podmuch roz­płasz­czał w japoń­skim ogródku wszystko to, po czym Gun­head nie prze­je­chał.

Rydell upu­ścił mia­zgacz.

– Pisto­let też, dupku!

Rydell chwy­cił kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym ręko­jeść glocka. Broń ode­rwała się razem z kaburą, z cichym, lecz wyraź­nym trza­skiem rze­pów, jakimś cudem sły­szal­nym przez pomruk wyci­szo­nego do akcji sil­nika heli­kop­tera.

Upu­ścił glocka i pod­niósł ręce do góry. A raczej pró­bo­wał. Lewa była zła­mana.

Zna­leźli Sub­letta pięt­na­ście stóp od Gun­he­ada. Twarz i dło­nie napu­chły mu jak jasno­ró­żowe balo­niki i naj­wy­raź­niej się dusił. Gospo­dyni Schon­brun­nów, Bośniaczka, użyła środka zawie­ra­ją­cego ksy­len i chlo­ro­wę­glo­wo­dory do wyczysz­cze­nia śla­dów kre­dek z blatu dębo­wego stołu.

– Co mu się stało, do kurwy nędzy? – zapy­tał jeden z gli­nia­rzy.

– Ma aler­gię – powie­dział Rydell przez zaci­śnięte zęby; skuli mu ręce na ple­cach i bolało go jak dia­bli. – Musi­cie zabrać go do szpi­tala.

Sub­lett otwo­rzył oczy, a przy­naj­mniej usi­ło­wał.

– Berry…

Rydell przy­po­mniał sobie tytuł tego filmu, który oglą­dał w tele­wi­zji.

– Cudowna mila – powie­dział.

Sub­lett zmru­żył oczy.

– Ni­gdy go nie widzia­łem – powie­dział i zemdlał.

***

Tego wie­czoru pani Schon­brunn zaba­wiała się z pol­skim archi­tek­tem zie­leni. Poli­cjanci zna­leźli ją w pokoju dzie­cin­nym. Onie­miała z wście­kło­ści, miała na sobie kilka inte­re­su­ją­cych tysiąc­do­la­ro­wych fata­łasz­ków z angiel­skiej gumy, praw­dzi­wej skóry oraz parę zabyt­ko­wych kaj­dan­ków Smith & Wesson, które ktoś tro­skli­wie wyczy­ścił i pook­sy­do­wał na czarno – nato­miast ogrod­nik naj­wi­docz­niej ruszył w siną dal, gdy tylko usły­szał, jak Rydell zapar­ko­wał Gun­he­ada w salo­nie.

3. Nie­miłe przy­ję­cie

3

Nie­miłe przy­ję­cie

Che­vette ni­gdy niczego nie kra­dła, przy­naj­mniej nie ludziom i zde­cy­do­wa­nie nie wtedy, kiedy roz­wo­ziła prze­syłki. Oprócz jed­nego pecho­wego ponie­działku, kiedy zwi­nęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne temu kom­plet­nemu dup­kowi, tylko dla­tego, że po pro­stu jej pod­padł.

Stała sobie pod oknem na dzie­więt­na­stym pię­trze, spo­glą­da­jąc na most i szare sko­rupy wiel­kich skle­pów, gdy pod­szedł do niej. Już pra­wie zdo­łała dostrzec miesz­ka­nie Skin­nera wysoko wśród lin, kiedy dotknął jej nagich ple­ców czub­kiem palca. Dotknął ją pod kurtką Skin­nera, pod pod­ko­szul­kiem.

Nosiła tę kurtkę wszę­dzie, jak jakąś zbroję. Wie­działa, że jeż­dżąc o tej porze roku, powinna nosić tylko nano­po­rowe wdzianka, ale i tak nosiła tę starą katanę Skin­nera z pasko­wymi kodami Allied na kla­pach. Kuleczki łań­cusz­ków przy zam­kach bły­ska­wicz­nych zako­ły­sały się, gdy obró­ciła się na pię­cie, by odtrą­cić ten palec.

Prze­krwione oczy. Twarz wyglą­da­jąca tak, jakby zaraz miała się roz­pu­ścić. W zębach trzy­mał krót­kie, cien­kie zie­lon­kawe cygaro, ale go nie zapa­lił. Wyjął je z ust, zanu­rzył wil­gotny koniec w szkla­neczce z przej­rzy­stym pły­nem i pocią­gnął. Wyszcze­rzył się do niej. Jakby wie­dział, że nie paso­wała do tego miej­sca, takiego przy­ję­cia w sta­rym, lecz nie­zwy­kle dro­gim hotelu przy Geary.

Jed­nak to była ostat­nia prze­syłka tego dnia, paczka dla praw­nika, a tak nie­da­leko pło­nęły kosze na śmieci Ten­der­loin z kulą­cymi się wokół nich ludźmi, któ­rych opu­ściło szczę­ście. Twa­rze oświe­tlone nikłym bla­skiem cien­kich szkla­nych rurek. Oczy pełne tej strasz­nej, prze­lot­nej satys­fak­cji. Ten widok budził w niej dreszcz, zawsze.

Włą­czyw­szy blo­kadę i alarm roweru w głu­cho dud­nią­cym pod­ziem­nym par­kingu hotelu Mor­ri­sey, wje­chała windą dla per­so­nelu do hallu, gdzie faceci z ochrony usi­ło­wali ode­brać jej prze­syłkę, ale nie zdo­łali. Miała ją oddać tylko panu Gar­reau z pokoju 808, co wyraź­nie gło­sił napis na paczce. Prze­su­nęli ska­ne­rem po kodzie pasko­wym jej odznaki Allied, prze­świe­tlili rent­ge­nem paczkę, spraw­dzili ją wykry­wa­czem metali i mach­nię­ciem ręki prze­pu­ścili do windy z różo­wymi lustrami osa­dzo­nymi w gru­bym jak drzwi ban­ko­wego sejfu brą­zie.

Wje­chała na ósme i poszła kory­ta­rzem, cichym niczym las ze snu. Zna­la­zła pana Gar­reau, był w koszulce z krót­kim ręka­wem i kra­wa­cie barwy świeżo prze­to­pio­nego oło­wiu. Pod­pi­sał kwit, nie nawią­zu­jąc kon­taktu wzro­ko­wego; z paczką w ręku zamknął jej przed nosem opa­trzone trzema mosięż­nymi cyframi drzwi. Spraw­dziła fry­zurę w lśnią­cym jak lustro, wybi­tym kur­sywą zerze. Kucyk z tyłu ster­czał jak należy, ale nie była pewna, że z przodu zro­bili ją rów­nie dobrze. Szpice wciąż były tro­chę za dłu­gie. I jakby zbyt cien­kie. Ruszyła z powro­tem kory­ta­rzem, pobrzę­ku­jąc har­dwa­rem przy kurtce Skin­nera, wbi­ja­jąc pode­szwy butów w świeżo odku­rzony dywan barwy mokrej od desz­czu tera­koty.

Drzwi windy otwo­rzyły się i wypa­dła z nich ta japoń­ska dziew­czyna. Albo pra­wie wypa­dła, bo Che­vette zła­pała ją pod pachy i oparła o fra­mugę drzwi.

– Gdzie przy­ję­cie?

– Co na to twoi sta­rzy? – powie­działa Che­vette.

– Dzie­wiąte pię­tro! Duże przy­ję­cie!

Oczy dziew­czyny skła­dały się z samych źre­nic, były szkli­ste jak z pla­stiku.

I tak Che­vette, z praw­dzi­wym kie­lisz­kiem peł­nym praw­dzi­wego fran­cu­skiego wina w jed­nej i naj­mniej­szą kanapką, jaką kie­dy­kol­wiek widziała, w dru­giej ręce, zaczęła się zasta­na­wiać, ile pozo­stało jej czasu, zanim hote­lowy kom­pu­ter zauważy, że jesz­cze nie opu­ściła terenu. Jed­nak nie przy­pusz­czała, żeby przy­szli szu­kać jej tutaj, ponie­waż ktoś naj­wi­docz­niej sporo zapła­cił, żeby wydać takie przy­ję­cie.

Dla nie­któ­rych bar­dzo wesołe, ponie­waż widziała tych ludzi w ciem­nej łazience, wdy­cha­ją­cych lód przez del­fina z dmu­cha­nego szkła, o obłych kształ­tach roz­świe­tla­nych trze­po­czą­cym nie­bie­ska­wym języcz­kiem prze­my­sło­wej zapal­niczki.

I bawiono się nie tylko w jed­nym pomiesz­cze­niu, ale w wielu połą­czo­nych ze sobą poko­jach. Ponadto było tu mnó­stwo ludzi; męż­czyźni prze­waż­nie w gar­ni­tu­rach z mary­nar­kami na cztery guziki, wykroch­ma­lo­nych koszu­lach z żabo­tami, bez kra­wa­tów, lecz z kosz­tow­nymi zapin­kami. Kobiety nosiły stroje, jakie Che­vette widziała tylko w mie­sięcz­ni­kach. Bogaci ludzie naj­wy­raź­niej, a w dodatku cudzo­ziemcy. Cho­ciaż może bogaci są wszę­dzie cudzo­ziem­cami.

Zdo­łała jakoś umie­ścić Japonkę w pozy­cji hory­zon­tal­nej na dłu­giej zie­lo­nej kana­pie, na któ­rej teraz chra­pała, bez­pieczna, o ile ktoś na niej nie sią­dzie.

Rozej­rzaw­szy się wokół, Che­vette stwier­dziła, że nie była jedyną źle ubraną osobą w tym towa­rzy­stwie. Na przy­kład ten facet w łazience, w luź­nych żół­tych szor­tach – ale to skrajny przy­pa­dek. Ponadto para dziew­czyn nie­wąt­pli­wie nale­żą­cych do pra­cu­ją­cych przed­sta­wi­cie­lek Ten­der­loin, które jed­nak mogły być tylko akcep­to­wa­nym ele­men­tem lokal­nego folk­loru, słu­żą­cym jakie­muś kon­kret­nemu celowi.

A potem ten dupek tuż przed jej nosem, szcze­rzący się tym par­szy­wym pijac­kim uśmie­chem, więc poło­żyła dłoń na małym skła­da­nym nożu, kolej­nym eks­po­na­cie poży­czo­nym od Skin­nera. W rączce była dziura, w którą wpy­chało się czu­bek kciuka, by z trza­skiem otwo­rzyć nóż jedną ręką. Ostrze było zale­d­wie trzy­ca­lowe, sze­ro­ko­ści łyżki, zło­wrogo ząb­ko­wane i cera­miczne. Skin­ner mówił, że to nóż frak­ta­lowy, w rze­czy­wi­sto­ści dwu­krot­nie dłuż­szy od samego ostrza.

– Zdaje się, że nie­zbyt dobrze się bawisz – mówi tam­ten. Euro­pej­czyk, jed­nak Che­vette nie jest pewna akcentu. Nie Fran­cuz i nie Nie­miec. Jego kurtka też jest ze skóry, ale nie taka jak Skin­nera. Z jakie­goś gru­bo­skór­nego zwie­rzę­cia z wło­siem jak gruby jedwab, barwy tabaki. Che­vette wspo­mina zapach pożół­kłych gazet w pokoju Skin­nera, nie­któ­rych tak sta­rych, że zdję­cia stały się tylko odcie­niami sza­ro­ści – podob­nymi do widoku mia­sta oglą­da­nego cza­sem z mostu.

– Cał­kiem nie­źle, dopóki się nie poja­wi­łeś – mówi Che­vette, myśląc, że czas już chyba iść, ten facet to złe wie­ści.

– Powiedz mi – mówi ten dupek, patrząc z uzna­niem na jej kurtkę, pod­ko­szu­lek i kolarki – jakie usługi świad­czysz.

– O czym ty, kurwa, mówisz?

– Z pew­no­ścią – cią­gnie tam­ten, wska­zu­jąc na dziew­czyny z Ten­der­loin po dru­giej stro­nie pokoju – możesz zapro­po­no­wać coś bar­dziej inte­re­su­ją­cego… – z lubo­ścią sma­kuje to słowo – …niż te dwie.

– Pie­przę to – mówi Che­vette. – Jestem posłań­cem.

Jego twarz przy­biera zabawny wyraz, jakby coś przedarło się przez pijac­kie zamro­cze­nie i go drę­czyło. Potem odchyla głowę w tył i śmieje się jak z naj­lep­szego żartu na świe­cie. Ona dostrzega mnó­stwo bar­dzo bia­łych, wyglą­da­ją­cych na nie­zwy­kle kosz­towne zębów. Skin­ner powie­dział jej, że bogaci ni­gdy nie mają metalu w zębach.

– Powie­dzia­łam coś śmiesz­nego?

Dupek ociera oczy.

– A więc coś nas łączy, cie­bie i mnie…

– Wąt­pię.

– Ja też jestem posłań­cem – powiada, cho­ciaż zda­niem Che­vette nie­wielki pagó­rek wystar­czyłby, żeby usta­wił się w kolejce po tlen.

– Kurie­rem – uzu­peł­nia, jakby sobie przy­po­mniał.

– No to pędź stąd – mówi mu i obcho­dzi go z daleka, ale w tej chwili gaśnie świa­tło i roz­lega się muzyka – intro do She’s God’s Girl­friend Chrome Koran. Che­vette, która ma sła­bość do kawał­ków Chrome Koran i pusz­cza je, jadąc na rowe­rze, ile­kroć potrze­buje dopingu do pędu, teraz poru­sza się w jej ryt­mie, bo tań­czą wszy­scy, nawet lodzia­rze z łazienki.

Pozbyw­szy się dupka, a przy­naj­mniej zapo­mniaw­szy o nim, zauważa, że ci ludzie wyglą­dają o wiele lepiej, kiedy tań­czą. Naprze­ciw niej wyra­sta jakaś dziew­czyna w skó­rza­nej spód­niczce i czar­nych buci­kach z brzę­czą­cymi srebr­nymi ostro­gami. Che­vette uśmie­cha się; tamta odpo­wiada uśmie­chem.

– Jesteś z mia­sta? – mówi dziew­czyna, gdy koń­czy się She’s God’s Girl­friend, i Che­vette przez moment ma wra­że­nie, że tamta pyta ją, czy jest goń­cem muni­cy­pal­nym. Dziew­czyna – kobieta – doj­rzal­sza, niż wyglą­dała na pierw­szy rzut oka; może po dwu­dzie­stce, ale zde­cy­do­wa­nie star­sza od Che­vette. Przy­stojna urodą nie jak z zestawu; ciemne oczy, krótko przy­cięte czarne włosy. – San Fran­ci­sco?

Che­vette kiwa głową.

Następna melo­dia jest star­sza od niej; zdaje się, że tego czar­nego faceta, który wybie­lił się, a potem odpa­dła mu twarz. Roz­gląda się za swoim kie­lisz­kiem, ale wszyst­kie wyglą­dają tak samo. Ta japoń­ska laleczka prze­suwa się obok, koły­sząc pier­siami, w jej oczach nie poja­wia się błysk roz­po­zna­nia na widok Che­vette.

– Cody zwy­kle znaj­duje w San Fran­ci­sco wszystko, czego potrze­buje – mówi kobieta zmę­czo­nym gło­sem, jed­no­cze­śnie zdra­dza­ją­cym, że uważa to za bar­dzo zabawne. Niemka, myśli Che­vette, sły­sząc jej akcent.

– Kto?

Kobieta unosi brwi.

– Nasz gospo­darz.

Jed­nak z jej twa­rzy nie znika sze­roki, miły uśmiech.

– Ja po pro­stu weszłam…

– Chcia­ła­bym móc powie­dzieć to samo! – śmieje się kobieta.

– Dla­czego?

– Ponie­waż wtedy mogła­bym wyjść.

– Nie podoba ci się tu?

Z bli­ska kobieta pach­nie dro­gimi per­fu­mami. Che­vette nagle z nie­po­ko­jem myśli o tym, jak sama pach­nie po całym dniu na rowe­rze, bez prysz­nica. Jed­nak kobieta bie­rze ją pod rękę i odpro­wa­dza na bok.

– Naprawdę nie znasz Cody’ego?

– Nie.

Che­vette widzi pijaka, tego dupka, przez otwarte drzwi do dru­giego pokoju, gdzie wciąż są zapa­lone świa­tła. On patrzy pro­sto na nią.

– Myślę, że chyba już sobie pójdę, dobrze?

– Nie musisz. Pro­szę. Ja tylko zazdrosz­czę ci tej moż­li­wo­ści.

– Jesteś Niemką?

– Padwanką.

Che­vette wie, że to część daw­nych Włoch. Pół­nocna część, myśli.

– Kim jest ten Cody?

– Cody lubi przy­ję­cia. Cody lubi to przy­ję­cie. Ono trwa już od kilku lat. Jeżeli nie tutaj, to w Lon­dy­nie, Pra­dze, Makao…

Jakiś chło­piec prze­dziera się przez tłum, nio­sąc tacę pełną drin­ków. Nie wygląda na pra­cow­nika hotelu. Jego wykroch­ma­lona koszula już nie jest nie­ska­zi­telna, ale roz­pięta i wycią­gnięta ze spodni; Che­vette dostrzega, że przez jedną bro­dawkę pier­siową ma prze­wle­czony kol­czyk z małym sta­lo­wym dzwo­necz­kiem. Sztywny żabot odpiął się z przodu i ster­czy mu z tyłu jak prze­krzy­wiona aure­ola. Kiedy pod­suwa kobie­cie tacę, ta bie­rze kie­li­szek bia­łego wina. Che­vette potrząsa głową. Na tacy leży biały tale­rzyk z tablet­kami i czymś, co wygląda jak skręty pląsu.

Chło­pak mruga do Che­vette i odcho­dzi.

– Wydaje ci się dziwne?

Kobieta wypija wino i rzuca pusty kie­li­szek przez ramię. Che­vette sły­szy brzęk szkła.

– Hę?

– Przy­ję­cie Cody’ego.

– Tak. Chyba. Chcę powie­dzieć, że po pro­stu weszłam…

– Gdzie miesz­kasz?

– Na moście.

Czeka na reak­cję. Jesz­cze szer­szy uśmiech.

– Naprawdę? Wygląda tak… tajem­ni­czo. Chcia­ła­bym tam pójść, ale nie ma wycie­czek, a mówią, że to jest nie­bez­pieczne…

– Nie jest – mówi Che­vette, a potem się zasta­na­wia. – Po pro­stu… nie ubie­raj się zbyt ele­gancko, dobrze? Tam nie jest nie­bez­piecz­nie, nawet nie tak jak w tej oko­licy.

Myśli o tam­tych wokół pło­ną­cych koszów na śmieci.

– Tylko nie idź na Tre­asure Island. I nie pró­buj dotrzeć aż do Oakland. Trzy­maj się początku mostu.

– Podoba ci się tam?

– Cho­lera, tak. Nie chcia­ła­bym miesz­kać ni­gdzie indziej.

Kobieta uśmie­cha się.

– Myślę, że jesteś bar­dzo szczę­śliwa.

– No cóż – mówi Che­vette, czu­jąc się nie­zręcz­nie – muszę już iść.

– Mam na imię Maria…

– Che­vette – mówi i podaje jej rękę. Pra­wie tak jak jej dru­gie imię. Che­vette-Marie.

Wymie­niają uścisk dłoni.

– Do widze­nia, Che­vette.

– Cał­kiem miłe przy­ję­cie, wiesz?

– To nie jest miłe przy­ję­cie.

Pro­stu­jąc ramiona w obszer­nej kurtce Skin­nera, Che­vette kiwa głową Marii i zaczyna prze­dzie­rać się przez tłum. Ten jest teraz kil­ka­krot­nie gęst­szy, może zna­jomi tego Cody’ego wciąż przy­by­wają. Jest tu teraz wię­cej Japoń­czy­ków, wszy­scy w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach; ich żony, sekre­tarki czy kim­kol­wiek są te kobiety, noszą perły. Jed­nak naj­wi­docz­niej to nie prze­szka­dza im wczuć się w atmos­ferę zabawy. Robi się coraz gło­śniej, bo goście są bar­dziej pod­ocho­ceni. Sły­chać ten nie­ustanny szum roz­mów toczo­nych po kilku kie­lisz­kach i Che­vette chce jak naj­szyb­ciej stąd wyjść.

Utyka w pobliżu drzwi do łazienki, w któ­rej przed­tem widziała lodzia­rzy, ale teraz są zamknięte. Grupka Fran­cu­zów roz­ma­wia tam po fran­cu­sku i wyma­chuje rękami, ale Che­vette sły­szy, jak ktoś wymio­tuje w środku.

– Chcę przejść – mówi do siwego, ostrzy­żo­nego na rekruta męż­czy­zny w muszce i prze­py­cha się obok niego, wyle­wa­jąc mu drinka. On rzuca za nią coś po fran­cu­sku.

Che­vette czuje się teraz jak ofiara klau­stro, tak jak cza­sem w biu­rach, kiedy recep­cjo­ni­sta każe jej cze­kać na jakąś prze­syłkę, a ona widzi tych wszyst­kich urzęd­ni­ków krę­cą­cych się tam i z powro­tem i zasta­na­wia się, czy to ma jakiś sens, czy też oni po pro­stu kręcą się bez celu. A może tak działa na nią wino, tro­szeczkę, ponie­waż rzadko pije i teraz nie podoba jej się smak, jaki pozo­sta­wiło jej w gar­dle.

I nagle widzi swo­jego pijaka, tego Euro z nie­za­pa­lo­nym cyga­rem, przy­su­wa­ją­cego spo­cone czoło zbyt bli­sko apa­tycz­nej, lekko zanie­po­ko­jo­nej twa­rzy jed­nej z dziew­cząt Ten­der­loin. Uwię­ził ją w kącie pokoju. W ści­sku, tak bli­sko drzwi, kory­ta­rza i wol­no­ści, Che­vette przez moment zostaje przy­ci­śnięta do jego ple­ców, co nie prze­rywa potoku okrop­nych bzdur, jakie on wci­ska tam­tej dziew­czy­nie, jed­nak powo­duje gwał­towny ruch jego łok­cia, któ­rym mocno sztur­cha Che­vette w żebra, usi­łu­jąc wywal­czyć sobie wię­cej prze­strzeni.

A Che­vette, zer­ka­jąc w dół, zauważa coś ster­czą­cego z kie­szeni tabacz­ko­wej skó­rza­nej kurtki.

W następ­nej chwili ma to w ręce, wpy­cha za kolarki, wycho­dzi za drzwi, a ten dupek nawet niczego nie zauwa­żył.

W nagłej ciszy kory­ta­rza, przy cich­ną­cych odgło­sach przy­ję­cia, idąc do windy, ma ochotę biec. Ma też chęć wybuch­nąć śmie­chem, ale zaczyna się bać.

Idź.

Mija­jąc stertę tac, brud­nych szkla­nek i tale­rzy.

Pamię­ta­jąc o plat­fu­sach z ochrony, cze­ka­ją­cych w hallu.

To coś tkwi w jej spoden­kach.

W głębi bocz­nego kory­ta­rza dostrzega drzwi służ­bo­wej windy, sze­roko otwarte i zapra­sza­jące. Młody Azjata ze sta­lo­wym wóz­kiem zachla­pa­nym farbą i zasta­wio­nym pła­skimi pro­sto­ką­tami tele­wi­zyj­nych ekra­nów. Obrzuca ją czuj­nym spoj­rze­niem, kiedy wcho­dzi za nim do kabiny. Jego twarz składa się głów­nie z kości policz­ko­wych, bystrych i głę­boko osa­dzo­nych oczu, wło­sów pod­go­lo­nych wysoko w nie­mal pio­nowy fryz – jeden z tych, jakie wszy­scy ci faceci uwiel­biają. Na przo­dzie czy­stej sza­rej robo­czej koszuli ma przy­pięty iden­ty­fi­ka­tor, a na szyi zawie­szony na czer­wo­nym nylo­no­wym sznu­rze Vir­tu­Fax.

– Piw­nica – mówi Che­vette.