Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyrafinowana zagadka kryminalna, w której psychologia odgrywa większą rolę niż same zbrodnie.
Lucy Pym, autorka bestsellerowej książki o psychologii, z przyjemnością przyjmuje zaproszenie do prestiżowej żeńskiej szkoły wychowania fizycznego. Szybko ulega czarowi tego idyllicznego miejsca, pełnego młodych, ambitnych kobiet. Jednak wspaniała atmosfera pryska jak bańka mydlana, gdy ginie jedna ze studentek. Wypadek? A może perfekcyjnie zaplanowana zbrodnia? Panna Pym, wykorzystując swoją wiedzę o ludzkiej naturze, rozpoczyna prywatne śledztwo. Szybko odkrywa, że w murach szanowanej instytucji lojalność miesza się z zawiścią, a prawda jest starannie ukrywana pod płaszczem dobrych manier. W świecie, gdzie każda pozycja ma znaczenie, a przyszłość zależy od jednego egzaminu, czy ktoś był gotów zabić dla swojej kariery?
Trudna decyzja panny Pym to wyjątkowy kryminał psychologiczny – pełen subtelnych obserwacji, napięcia i moralnych dylematów, które nie dają o sobie zapomnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozległ się dzwonek. Bezczelny, natarczywy, denerwujący. Jego dźwięk niósł się przez puste korytarze płosząc poranną ciszę. Z okalających niewielki dziedziniec otwartych okien buchnęła wrzawa wylewając się do cichego, skąpanego w słońcu ogrodu, gdzie trawa była jeszcze siwa od rosy.
Maleńka panna Pym poruszyła się, otworzyła ostrożnie szare oko i nieprzytomnie sięgnęła po zegarek. Ale zegarka nie było. Otworzyła drugie oko. Nie było również stolika nocnego. Jasne, że nie. Teraz już sobie wszystko przypomina. Przecież stolika nocnego tu w ogóle nie ma, jak się o tym przekonała wczoraj wieczorem. Musiała wobec tego schować zegarek pod poduszkę. Wsadziła rękę. Do licha, jak potwornie hałasuje ten dzwonek! Ohyda. Ale pod poduszką też chyba nie ma zegarka. Musi być! Uniosła poduszkę, znajdując jedynie małą wytworną chusteczkę do nosa w biało-niebieski wzór. Zajrzała w szparę między ścianą a łóżkiem. Owszem, leżało tam coś, co mogło być zegarkiem. Położyła się na brzuchu i sięgnęła ręką. Podniosła zegarek trzymając go ostrożnie czubkami palców wskazującego i serdecznego. Gdyby go teraz upuściła, musiałaby wstać i wczołgać się pod łóżko. Z westchnieniem ulgi przewróciła się na plecy, triumfalnie unosząc zgubę nad sobą.
Wpół do szóstej!
Panna Pym wstrzymała oddech i patrzyła niedowierzająco. No, nie – nawet jeśli to jest szkoła wychowania fizycznego i jeśli panuje w niej duch spartański – to nonsens zaczynać dzień o wpół do szóstej! Wszystkiego oczywiście można się spodziewać po ludziach, którzy nie używają ani nocnych stolików, ani nocnych lampek – ale wstawać wpół do szóstej! Przyłożyła zegarek do małego, różowego ucha. Tykał pracowicie. Odchyliła poduszkę i spojrzała na ogród widoczny przez okno, które miała za sobą. Tak, rzeczywiście było wcześnie; świat miał charakterystyczny dla świtu wygląd zastygłego w bezruchu widziadła. No, No!
Zachowała w pamięci obraz stojącej w drzwiach wielkiej i majestatycznej Henrietty, która powiedziała jej wczoraj na dobranoc:
– Śpij dobrze. Dziewczęta były zachwycone twoją pogadanką. Do zobaczenia jutro rano. – Ale nie raczyła wspomnieć o tym dzwonku.
Mój Boże, na szczęście to jej nie dotyczy. I jej życie podporządkowane było kiedyś dzwonkom, ale bardzo dawno. Chyba ze dwadzieścia lat temu. Jeśli dziś w życiu panny Pym odzywał się jakiś dzwonek, to tylko wtedy, kiedy polakierowanym paluszkiem lekko nacisnęła jego guzik. Dźwięk przeszedł w żałosne kwilenie, a następnie zamarł. Panna Pym odwróciła się do ściany i z uczuciem ulgi wsadziła twarz w poduszkę. Tak, nie ma z tym nic wspólnego. Rosa na trawie i te wszystkie historie to dobre dla młodości, promiennej, świetlanej młodości; dla niej są jeszcze dwie godziny snu.
Wyglądała bardzo dziecinnie: okrągła, różowa buzia, mały nosek jak guzik i kasztanowate włosy ułożone w płaskie loczki, poprzypinane niewidocznymi szpilkami. Musiała wczoraj stoczyć o te loczki wewnętrzną walkę. Była bardzo zmęczona – podróż pociągiem, spotkanie z Henriettą i jeszcze ta pogadanka. Głos reprezentujący słabszą stronę jej charakteru kusił: wyjeżdżasz przecież już jutro po obiedzie, twoja ondulacja ma dopiero dwa miesiące, a poza tym nic się nie stanie, jak raz nie zakręcisz na noc włosów. Ale, częściowo dlatego, żeby zatriumfować nad tą słabszą stroną charakteru, z którą wiodła nieustającą i zaciekłą wojnę, a częściowo ze względu na Henriettę, zmusiła czternaście szpilek, by zajęły swój conocny posterunek. Przypomniała sobie w tej chwili ów triumf silnej woli (w dużej mierze pozwoliło jej to zagłuszyć wyrzuty sumienia z powodu dzisiejszego lenistwa) i ze zdumieniem stwierdziła, że chęć dorównania Henrietcie przetrwała w niej tyle lat. W szkole Lucy, podlotek z czwartej klasy, żywiła bezgraniczny podziw dla szóstoklasistki Henrietty. Henrietta była bowiem urodzoną gospodynią klasową, a jej talent polegał głównie na umiejętności wykorzystywania cudzych talentów. Pozwoliło jej to – mimo że przerwała naukę, by pracować jako sekretarka – na objęcie stanowiska dyrektorki szkoły wychowania fizycznego, o którym zresztą nie miała zielonego pojęcia. Henrietta zapomniała zupełnie o istnieniu Lucy, podobnie zresztą jak Lucy zapomniała o niej – aż do momentu, kiedy powstała KSIĄŻKA.
Bo dla panny Pym była to właśnie KSIĄŻKA.
KSIĄŻKA, która zdumiewała autorkę do dziś. Życiową misją Lucy było bowiem nauczanie dziewcząt języka francuskiego. Ale kiedy po śmierci rodziców pozostało jej dwieście pięćdziesiąt funtów rocznego dochodu, otarła łzy i złożyła wymówienie po czterech latach pracy w szkolnictwie. Dyrektorka chłodno i z zawiścią podkreśliła, że inwestycje to rzecz niepewna, a dwieście pięćdziesiąt funtów rocznie nie wydaje się sumą wystarczającą na to, by prowadzić życie tak kulturalne i cywilizowane, jak tego wymaga stanowisko społeczne Lucy. Mimo to jednak panna Pym wymówiła i wynajęła mieszkanie bardzo kulturalne i cywilizowane, w znacznie lepszej niż dotychczas dzielnicy Londynu. Z dorywczych lekcji francuskiego pokrywała bieżące wydatki, zwłaszcza kiedy groźba rachunku za gaz stawała się niebezpiecznie bliska, cały zaś wolny czas spędzała na lekturze książek z dziedziny psychologii.
Pierwszą przeczytała z ciekawości – zafascynowana problematyką; następne – żeby się przekonać, czy są równie głupie. W momencie kiedy skończyła trzydziestą siódmą książkę, miała już własny pogląd na psychologię, pozostający oczywiście w całkowitej niezgodzie z tym, co reprezentowało trzydzieści siedem przeczytanych tomów. W istocie bowiem wydały jej się one tak idiotyczne i tak ją złościły, że od czasu do czasu siadała i zapisywała całe arkusze papieru polemikami. A ponieważ na tematy psychologicznie nie sposób dyskutować inaczej, jak posługując się żargonem, jej polemiki miały charakter niezwykle uczony. I nie można powiedzieć, żeby nie robiły wrażenia na tych, którzy przypadkowo na odwrocie jej uczonych notatek dostawali skreślone odręcznie listy w rodzaju:
Szanowny Panie!
Byłabym niezmiernie zobowiązana, gdyby zechciał Pan nie słuchać radia po godzinie dwudziestej trzeciej. Przeszkadza mi to w pracy.
Łączę ukłony
Lucy Pym
Pan Stallard, którego Lucy nie znała (na drzwiach piętro niżej wisiała wizytówka), zjawił się tego wieczoru osobiście. Trzymał w ręku jej list, co według Lucy nie wróżyło nic dobrego. Kilka razy przełknęła ślinę, nim się odezwała. Ale panu Stallardowi wcale nie chodziło o radio. Jak się okazało, był on recenzentem jednej z firm wydawniczych i po prostu zainteresowało go to, co mu Lucy niechcący przesłała na odwrocie listu.
Normalnie wydawca na samą wzmiankę o publikacji z dziedziny psychologii postukałby się w głowę. Ale rok temu angielski czytelnik, znudzony beletrystyką, wstrząsnął światem wydawniczym przejawiając nagłe zainteresowanie takimi zawiłymi problemami, jak odległość Syriusza od Ziemi czy rytualne znaczenie prymitywnych tańców Beczuany. Wydawcy prześcigali się, by zaspokoić ten dziwny i nowy głód wiedzy, dzięki czemu panna Pym została przyjęta z otwartymi ramionami. Krótko mówiąc, starszy wspólnik firmy wydawniczej zaprosił ją na obiad i podsunął jej umowę do podpisania. Już sam fakt podpisania umowy był niewątpliwym uśmiechem losu, a do tego jeszcze nie tylko angielski czytelnik znudził się beletrystyką, ale intelektualiści znudzili się Freudem i spółką. Byli spragnieni czegoś nowego. Tym czymś okazała się właśnie Lucy. Pewnego więc pięknego poranka panna Pym obudziła się nie tylko jako osoba sławna, ale jako autorka bestselleru. Był to dla niej taki wstrząs, że wyszła z domu, wypiła trzy filiżanki kawy i resztę przedpołudnia spędziła w parku siedząc i tępo patrząc przed siebie.
Kiedy przyszedł list od Henrietty, od paru miesięcy Lucy nie schodziła z listy bestsellerów i odczyty dla różnych „uczonych” środowisk stanowiły już dla niej chleb powszedni. Panna Hodge powołując się na ich szkolną przyjaźń zapraszała Lucy do Leys i proponowała jej wygłoszenie pogadanki do uczennic. Lucy była już tym wszystkim zmęczona, a obraz Henrietty zatarł się z czasem w jej pamięci, miała więc zamiar grzecznie odmówić, kiedy przypomniała sobie dzień, w którym czwartaki odkryły, że ma na imię Letycja. Hańbę tę całe życie ukrywała przed światem. Dziewczęta prześcigały się w docinkach, w związku z czym zaczęła się zastanawiać, czy jej matce zrobiłoby wielką różnicę, gdyby popełniła samobójstwo – ostatecznie matka sama jest sobie winna: po co dała jej takie pretensjonalne imię.
I wtedy właśnie – w sensie dosłownym i przenośnym – między żartownisie wkroczyła Henrietta. Docinki zamarły na ustach prześladowczyń i od tamtej pory nikt więcej nie usłyszał słowa „Letycja”. Lucy wróciła do domu i zamiast rzucić się do rzeki, zjadła z apetytem kawałek strucli z dżemem. Teraz, siedząc w swoim kulturalnym i cywilizowanym pokoju, czuła, jak wzbiera w niej fala dawnej wdzięczności do Henrietty. Odpisała więc, że chętnie spędzi u niej dwa dni (wdzięczność nie zdołała całkowicie przesłonić wrodzonej ostrożności) i z przyjemnością wygłosi pogadankę.
Tak, była to prawdziwa przyjemność, myślała Lucy naciągając na głowę koc, żeby się zasłonić przed pełnym światłem dziennym. Chyba najprzyjemniejsze audytorium, jakie miała kiedykolwiek. Rzędy lśniących główek, które nagą, surową klasę zamieniły w ogród. I serdeczne, szczere uznanie. Po kurtuazyjnych oklaskach intelektualistów przyjemnie było usłyszeć głośne brawa dziewcząt. I pytania były całkiem inteligentne. Mimo że program nauki obejmował i psychologię, jak się Lucy zorientowała z rozkładu zajęć w świetlicy, to jednak po dziewczętach, których głównym zajęciem były ćwiczenia fizyczne, nie oczekiwała rzeczywistego zainteresowania tym przedmiotem. Oczywiście zaledwie parę miało pytania, więc możliwe, że reszta to idiotki.
No, ale już dzisiejszą noc spędzi w swoim ukochanym łóżku i wszystko to wyda jej się snem. Henrietta chciała ją zatrzymać jeszcze na parę dni i Lucy nawet się nad tym zastanawiała. Ale kolacja przesądziła sprawę. Fasola i mleczny pudding – co za pomysł na letni wieczór! Pożywne i sycące, owszem, w to nie wątpiła. Ale obrzydliwe. Grono nauczycielskie je zawsze to samo co uczennice, zaznaczyła Henrietta, a Lucy miała nadzieję, że ta uwaga nie została wywołana jej niepewnym spojrzeniem w stronę fasoli. Usiłowała nawet zrobić zachwyconą minę, ale może jej to po prostu nie wyszło.
– Tommy! Tommyyy! Tommy, kochanie, wstawaj. Jestem zrozpaczona!
Panna Pym rozbudziła się całkowicie. Dramatyczne wołanie zdawało się rozlegać tuż koło niej. Po chwili uprzytomniła sobie, że drugie okno jej pokoju wychodzi na dziedziniec, że dziedziniec jest mały i że w ten naturalny sposób, to znaczy krzycząc z okna do okna, porozumiewają się dziewczęta z różnych pokojów. Leżała usiłując uspokoić walące jak młotem serce i ponad wzniesieniem rysującym się w miejscu, gdzie były jej stopy, patrzyła przez skrócony perspektywą prostokąt okna na skrawek przeciwległego muru. Łóżko Lucy stało bowiem w rogu pokoju, tak że jedno okno miała po prawej ręce z tyłu, a drugie, wychodzące na dziedziniec, po lewej, za nogami łóżka. Jedyne więc, co z tej pozycji widziała w wąskiej strudze światła, to połowa otwartego okna po przeciwnej stronie dziedzińca.
– Tommyyy! Tommyyy!
Z okna wychyliła się ciemna głowa.
– Do diabła – powiedziała – rzućcie czymś w Thomas i niech się Dakers przestanie wydzierać.
– Greengage, jesteś ohydna. Urwała mi się podwiązka i zupełnie nie wiem, co robić. Tommy wzięła ode mnie wczoraj moją jedyną agrafkę do wydłubywania ślimaków na przyjęciu u Tuppence. Musi mi ją oddać, bo... Tommy! Tommy!
– Zamknij się wreszcie – powiedział czyjś inny ściszony głos, po czym nastąpiła przerwa, w której, jak się Lucy domyślała, dokończono rozmowy na migi.
– Co ma znaczyć to wymachiwanie ?! – zapytała ciemna głowa.
– Mówiłam ci, żebyś się zamknęła. Ona tam jest! – zostało to powiedziane rozpaczliwym sotto voce.
– Co za ona?
– No ta Pym!
– Bzdura, moja droga – był to znów głos Dakers, wysoki, żywiołowy, pełen radości życia – ona śpi od frontu, razem z nimi. Myślisz, że miałaby agrafkę?
– Ona mi raczej wygląda na zamki błyskawiczne – wtrącił się nowy głos.
– Czy się wreszcie uspokoicie ?! Mówię wam, że ona jest w pokoju Bentley.
Tym razem zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Ciemna głowa zwróciła się nagle w stronę jej okna.
– Skąd wiesz? – ktoś zapytał.
– Jolly* mówiła mi wczoraj przy wydawaniu kolacji.
Lucy, która przypomniała sobie intendentkę, pannę Joliffe, wyjątkowo ponurą przedstawicielkę rodzaju ludzkiego, doceniła złośliwość, jaka kryła się w przezwisku.
– O rany, rzeczywiście! – powiedział z przejęciem głos od zamków błyskawicznych.
Ciszę przerwał dzwonek. Ten sam natarczywy dźwięk, który obudził Lucy. Ciemna głowa zniknęła natychmiast, a zawodzenie Dakers wznosiło się jeszcze jakiś czas ponad ogólnym tumultem. Wszelkie gafy straciły znaczenie, odsunięte na dalszy plan przez porządek dnia. Dźwięk dzwonka zmieszał się z narastającą wrzawą. Drzwi otwierały się z trzaskiem, na korytarzu rozległ się tupot nóg i nawoływania. Ktoś przypomniał sobie, że Thomas jeszcze ciągle śpi, więc gdy kanonada pocisków, które poleciały z różnych okien, nie odniosła zamierzonego skutku, urządzono jej kocią muzykę pod drzwiami. Wreszcie dał się słyszeć na żwirowanej ścieżce dziedzińca tupot nóg, który wzmagał się, w miarę jak cichło dudnienie na schodach. Stopniowo cały ruch ze schodów przeniósł się na ścieżkę, a towarzysząca mu wrzawa odgłosów, osiągnąwszy punkt kulminacyjny, zamarła powoli. Kiedy już wszelkie hałasy ucichły – rozpłynęły się w oddali bądź zostały wchłonięte przez klasy – na dziedzińcu rozległ się odgłos śpiesznych kroków jednej pary nóg i rytmiczne:
– Psia krew! Psia krew! Psia krew! – Była to niewątpliwie zaspana Thomas.
Lucy poczuła nagłe współczucie dla nieznanej dziewczynki. Łóżko to w ogóle cudowne miejsce, a jak ktoś jest do tego tak śpiący, że ani dzwonek, ani wrzaski koleżanek nie robią na nim najmniejszego wrażenia – wstawanie musi być dla niego torturą. Pewnie Walijka. Wszyscy Thomasowie pochodzą z Walii. Biedna Thomas. Jakże chciałaby znaleźć dla niej posadę pozwalającą spać do południa.
Lucy zasypiając zastanawiała się jeszcze, czy to, że „wygląda na zamki błyskawiczne”, można potraktować jako komplement. Ale skoro używanie agrafek nie świadczy o człowieku zbyt dobrze, to może...
Lucy zasnęła.
*Jolly (ang.) – wesoły, przyjemny.
Właśnie kiedy dwóch olbrzymów chłostało Lucy za to, że zamiast nosić, zgodnie z duchem czasu, zamki błyskawiczne, używa jeszcze ciągle przestarzałych agrafek i po jej plecach ściekał już strumyk krwi, obudziła się stwierdzając, że jedynym aktem brutalnym w stosunku do jej osoby był dzwonek, który rozległ się ponownie. Powiedziała coś, co nie było ani kulturalne, ani cywilizowane, i usiadła. Nie, wykluczone, nie zostanie po obiedzie ani minuty. Jest pociąg 14.41 z Larborough i tym pociągiem pojedzie, spełniwszy obowiązek przyjaźni, z duszą wypełnioną po brzegi radosną świadomością ucieczki. Na peronie uczci ten fakt w sposób widomy półfuntowym pudełkiem czekoladek. Pod koniec tygodnia waga w łazience jej to wypomni, ale czy warto się przejmować?
Na myśl o wadze Lucy uświadomiła sobie „kulturalną i cywilizowaną” potrzebę kąpieli. Henrietta przepraszała ją bardzo, że dała jej pokój tak daleko od łazienek dla nauczycieli, a przede wszystkim za to, że ją umieściła w skrzydle budynku przeznaczonym dla uczennic, ale matka panny Gustavsen, która przyjechała ze Szwecji i która zajęła jedyny gościnny pokój, zamierzała zostać jeszcze parę tygodni – aż do corocznego popisu. Popis miał się odbyć na początku przyszłego miesiąca i stanowił dla pani Gustavsen jedyną okazję do krytycznej oceny wyników pracy córki. Lucy wątpiła, czy ze swoją orientacją w terenie – beznadziejną zdaniem jej przyjaciół - w ogóle trafi do łazienki. Byłoby głupio błądząc po tych jasnych, pustych korytarzach, wleźć przez pomyłkę do klasy. Ale jeszcze bardziej głupio byłoby w korytarzu pełnym tych rannych ptaszków pytać, gdzie tu można dokonać spóźnionych ablucji.
Lucy nigdy nie potrafiła poskromić swojej wyobraźni: nie wystarczała jej wizja jednego koszmaru; musiała sobie zaraz wyczarować jego odwrotność. Tak długo siedziała rozpamiętując owe koszmary i rozkoszując się nic nierobieniem, aż rozległ się kolejny dzwonek i kolejny wybuch wrzawy zakłócił ciszę poranka. Spojrzała na zegarek. Było wpół do ósmej.
Właśnie postanowiła, że będzie niekulturalna i niecywilizowana i że się nie będzie patyczkować, jak mówiła jej gosposia – ostatecznie czym jest ten powszechny pęd do wody jak nie jednym z nowoczesnych bzików i jeżeli Karol Il mógł pachnieć nieco zbyt intensywnie, to dlaczego ona, zwykły śmiertelnik, ma robić problem z jednej kąpieli – kiedy ktoś zapukał do drzwi. Nadchodziła pomoc. Co za szczęście, że jej samotność się kończy.
– Proszę! – zawołała radosnym tonem Robinsona Kruzoe witającego nowych rozbitków. Oczywiście Henrietta przychodzi powiedzieć jej dzień dobry. Jaka głupia, że o tym nie pomyślała. W głębi duszy pozostała tą samą smarkulą, która nie mogła uwierzyć, że Henrietta okaże jej jakieś zainteresowanie. Musi się stanowczo zmienić i zacząć być wreszcie osobistością. Może zmieni uczesanie albo dwadzieścia razy dziennie będzie powtarzała jedno i to samo, jak zaleca Coué*. – Proszę!
Ale to nie była Henrietta. To było bóstwo.
Bóstwo w błękitnej szacie, o złocistych włosach, oczach koloru morskiego lazuru i pozazdroszczenia godnej parze nóg. Lucy zawsze zwracała uwagę na nogi innych kobiet, jako że własne sprawiły jej dotkliwy zawód.
– Och przepraszam – powiedziało bóstwo – zapomniałam, że przecież pani może jeszcze spać. Tutaj w szkole obowiązują takie idiotyczne rygory.
Lucy pomyślała, że to bardzo ładnie ze strony tej niebiańskiej istoty całą winę za jej lenistwo wziąć na siebie.
– Naprawdę bardzo przepraszam, że przeszkodziłam pani w ubieraniu się – lazurowe oko spoczęło zafascynowane na rannym pantoflu, który leżał na samym środku podłogi. Był to jasnobłękitny, atłasowy pantofelek, bardzo kobiecy, wytworny, lekki.
– Ma pani rację, to śmieszny kaprys – powiedziała Lucy.
– Pani sobie nie wyobraża, panno Pym, co dla nas znaczy widok czegoś, co nie jest wyłącznie praktyczne. – I po chwili, jakby sama pokusa zboczenia z tematu przywołała ją do porządku, dodała: – Nazywam się Nash. Jestem gospodynią seniorek. Przyszłam powiedzieć, że czułybyśmy się zaszczycone, gdyby pani zechciała wypić z nami jutro herbatę. W niedzielę jadamy podwieczorek w ogrodzie. To jest nasz przywilej. Naprawdę latem po południu tam jest bardzo przyjemnie i naprawdę liczymy na to, że pani przyjdzie. – Uśmiechnęła się do panny Pym z niekłamaną życzliwością.
Lucy wyjaśniła, że jej nie będzie i że wyjeżdża dziś po obiedzie.
– To niemożliwe! – wykrzyknęła dziewczyna, a szczerość jej protestu wzruszyła Lucy. – Nie, panno Pym, nie wolno pani tego zrobić, naprawdę nie wolno. Pani nam dosłownie spadła z nieba. Tak rzadko przejeżdża do nas ktoś... to znaczy ktoś interesujący. My tu siedzimy jak w klasztorze. Jesteśmy tak zaharowane, że nie mamy nawet czasu o niczym pomyśleć. Dla nas, seniorek, to już jest ostatni semestr i wszystko jest takie ponure i beznadziejne: końcowe egzaminy i popis, a potem sprawa posad i Bóg wie co jeszcze. Czekamy jak na ścięcie, zatraciłyśmy już zupełnie poczucie proporcji. I nagle zjawiła się pani – ktoś ze świata, istota cywilizowana – urwała na pół ze śmiechem, na pół serio. – Nie, nie może nas pani opuścić.
– Ale przecież co piątek przyjeżdża do was ktoś z pogadanką – zauważyła Lucy. Jeszcze nigdy nie spadła nikomu z nieba i postanowiła to przyjąć z pewnym dystansem. Denerwowało ją delikatnie dające o sobie znać uczucie wdzięczności.
Panna Nash wyjaśniła rzeczowo i nie bez lekkiej goryczy, że ostatnie trzy pogadanki wygłosili: pewna zgrzybiała staruszka – na temat pisma asyryjskiego, Czech o Europie środkowej i ortopeda na temat scoliosis.
– Co to jest scoliosis? – spytała Lucy.
– Skrzywienie kręgosłupa. I jeśli pani sobie wyobraża, że chociaż jedno z nich wniosło w atmosferę naszej szkoły trochę ciepła i światła, to się pani myli. Te pogadanki mają na celu zapewnienie nam kontaktu ze światem, ale jeśli mam być szczera, a przy okazji niedyskretna – najwyraźniej rozkoszowała się jednym i drugim – widok pani sukienki wczoraj wieczorem miał dla nas o wiele większe znaczenie niż którakolwiek z dotychczasowych pogadanek.
Lucy rzeczywiście wydała na tę sukienkę bajońską sumę, kiedy jej książka znalazła się na liście bestsellerów, i do dziś lubiła ją najbardziej ze wszystkich; włożyła ją specjalnie, żeby zrobić wrażenie na Henrietcie. Uczucie wdzięczności wyraźniej dało o sobie znać.
Ale nie na tyle, żeby przyćmić zdrowy rozsądek. Lucy nie zapomniała jeszcze o fasoli. I o braku lampy przy łóżku, i dzwonka na służbę, za to pamiętała doskonale dzwonki, które dzwoniły na wszystkich z wyjątkiem służby. Nie, stanowczo wyjeżdża tym o 14.41 z Larborough, nawet gdyby wszystkie, co do jednej, słuchaczki Szkoły Wychowania Fizycznego w Leys rzucały jej się do nóg i płakały w głos. Wymamrotała, że jest poumawiana, pozwalając domyślać się swojej rozmówczyni, że w jej terminarzu brakuje wprost miejsca – tyle tam dat różnych ważnych spotkań – i poprosiła, żeby panna Nash tymczasem pokazała jej drogę do łazienek dla nauczycieli.
– Nie chciałam błądzić po tych korytarzach, a nie mogłam znaleźć dzwonka.
Panna Nash wyraziła swoje ubolewanie z powodu braku służby:
– Elza rzeczywiście powinna pamiętać o tym, że nie ma dzwonków, i sama przyjść do pani. To jest pokojówka, która obsługuje grono nauczycielskie. – Dodała, że jeśli to pannie Pym nie zrobi różnicy, łazienki dla uczennic są znacznie bliżej. – To są oczywiście tylko kabiny z niecałkowitymi ściankami działkowymi, a zamiast podłogi mają taki zielonkawy beton. W łazienkach dla nauczycieli jest turkusowa mozaika w bardzo gustowne delfiny – ale woda ta sama.
Panna Pym wyraziła zachwyt, że może skorzystać z łazienki dla dziewcząt, i przygotowując swoje przybory kąpielowe zastanawiała się nad całkowitym brakiem szacunku panny Nash dla grona profesorskiego. Kogoś jej to przypominało. Tak, już wie. Mary Barharrow. Reszta klasy były to skromne, potulne, pełne podziwu dla niej wyrobnice przedzierające się z mozołem przez dżunglę francuskich czasowników nieregularnych – tylko jedna Mary Barharrow, miła zresztą i pilna, traktowała swoją nauczycielkę jak koleżankę – a to dlatego, że jej ojciec był „prawie milionerem”. Panna Pym dowiedziała się, że Nash, która tak bardzo swoją uroczą swobodą i obyciem towarzyskim przypominała Mary Barharrow, również miała ojca milionera. Nieco później Lucy przekonała się, że była to pierwsza informacja, jaką podawano w związku z nazwiskiem Nash. „Mówię wam, rodzina Pameli jest bardzo bogata. Oni mają lokaja”. O tym lokaju nie zapominały nigdy. Dla córek ciężko pracujących lekarzy, adwokatów, dentystów, przemysłowców i farmerów lokaj był czymś równie egzotycznym jak czarny niewolnik.
– Czy pani nie powinna być teraz w klasie? – spytała panna Pym, której cisza słonecznych korytarzy uświadomiła, że gdzieś musi odbywać się nauka. – Skoro wstajecie o wpół do szóstej, to chyba macie przed śniadaniem jakieś zajęcia?
– O tak, w lecie mamy przed śniadaniem dwie lekcje – jedną praktyczną, jedną teoretyczną. Zwykle tenis i na przykład kinezjologię.
– Co to jest ta kin... nie wiem, jak dalej.
– Kinezjologia? – panna Nash przez chwilę zastanawiała się nad najwłaściwszą formą oświecenia ignoranta. – Powiedzmy, zdejmuję z wysokiej półki dzbanek z uchem; proszę opisać pracę mięśni, które biorą udział w tym ruchu. – Panna Pym skinęła głową na znak, że rozumie. – Ale w zimie wstajemy tak jak wszyscy o wpół do ósmej. O tej porze roku te ranne godziny poświęcone są zwykle takim sprawom, jak organizacja służby zdrowia, Czerwony Krzyż i tym podobne. Ale ponieważ z tym już skończyłyśmy, możemy się uczyć do egzaminów końcowych, które zaczynają się w przyszłym tygodniu. Całe szczęście, bo mamy bardzo mało wolnego czasu.
– A nie jesteście wolne po podwieczorku czy w ogóle po południu?
Pannę Nash ubawiło to najwyraźniej.
– Ależ skąd, od czwartej do szóstej mamy ambulatorium, przyjmujemy pacjentów. Wszystko – od platfusa do złamania kości udowej. A od wpół do siódmej do ósmej taniec – balet, nie taniec ludowy. Ludowe mamy rano i właściwie zalicza się je do zwykłych ćwiczeń. Kolacja kończy się tuż przed wpół do dziewiątej, więc jak się zabieramy do nauki, jesteśmy tak zmęczone, że zasypiamy nad książkami.
Skręciwszy w długi korytarz wiodący ku schodom, natknęły się na niewielką postać, która przemykała się z czaszką i klatką piersiową szkieletu pod jedną pachą, a miednicą i nogami pod drugą.
– Co ty robisz z George’em, Morris? – zapytała panna Nash, kiedy zrównały się z dziewczynką.
– Błagam cię, Beau, nie zatrzymuj mnie – przerażona juniorka z trudem łapała oddech i mocniej przyciskając swój groteskowy bagaż do prawego biodra wyprzedziła ją śpiesznie. – I błagam cię, zapomnij, że mnie widziałaś. To znaczy, że widziałaś George’a. Miałam wstać wcześniej i zanieść go z powrotem do klasy przed dzwonkiem o wpół do szóstej, ale zaspałam.
– Całą noc zajmowałaś się George’em?
– Nie, tylko do jakiejś drugiej. Ja...
– A jak sobie poradziłaś ze światłem?
– No jak to, oczywiście zasłoniłam okno kocem – powiedziała juniorka rozdrażnionym tonem osoby wyjaśniającej rzeczy oczywiste.
– Ładna zabawa jak na czerwcowy wieczór!
– To był koszmar – wyjaśniła panna Morris z prostotą. – Ale to jest naprawdę jedyny sposób wkucia tych przyczepów, więc błagam cię, Beau, zapomnij, że mnie widziałaś. Ja go odniosę, zanim Grono zejdzie na śniadanie.
– Wiesz doskonale, że ci się to nie uda. Na pewno się na kogoś natkniesz.
– Beau, błagam cię, nie strasz mnie. Już i tak jestem wystarczająco przerażona. I wcale nie mam pewności, czy potrafię zmontować środek. – Wyprzedziła ją na schodach i zniknęła we frontowej części budynku.
– Zupełnie jak „W zwierciadlanym domu”** – skomentowała panna Pym, spoglądając za oddałającą się dziewczynką. – Przyczepy zawsze kojarzyły mi się z ciągnikami.
– Przyczepy? To są dokładnie te miejsca na kościach, do których przyczepione są mięśnie. Oczywiście znacznie łatwiej się tego uczyć mając przed oczami szkielet. Dlatego Morris porwała George’a. – Panna Nash roześmiała się serdecznie. – Bardzo sprytnie. Jak byłam juniorką, też mi się zdarzało kraść pojedyncze kości, ale nigdy nie przyszło mi do głowy rąbnąć całego George’a. Ta końcowa anatomia to zmora wszystkich juniorek, trzeba wiedzieć wszystko o budowie ciała, zanim się zaczną zajęcia praktyczne, dlatego końcowy egzamin z anatomii zdają juniorki – pozostałe przedmioty ciągną się aż do końca. O, łazienki są tutaj. Dawniej w niedzielę, w takiej wysokiej trawie na granicy pola krykietowego, aż się roiło od juniorek, z których każda tuliła do piersi Graya. Mamy surowy zakaz wynoszenia książek poza budynek szkolny, a poza tym niedziela jest przeznaczona na odpoczynek – możemy iść sobie na herbatę, do kościoła, na spacer. Tylko że jeszcze się nie zdarzyło, żeby któraś z juniorek inaczej spędziła niedzielę w czasie letniej sesji, jak z Grayem. Ale wynieść go ze szkoły – to cała przeprawa. Widziała pani kiedyś Graya? Jest mniej więcej tej wielkości co rodzinne Biblie, które leżą w salonach na stole. Kiedyś poszła plotka, że połowa dziewcząt z Leys jest w ciąży, ale potem się okazało, że zawdzięczały taką dziwną sylwetkę Grayowi, którego zawsze w niedzielę wynosiły pod galowymi sukienkami.
Panna Nash pochyliła się nad kranami i z głośnym szumem puściła do wanny strumień wody.
– Jak trzy czy cztery razy dziennie wszyscy w szkole biorą równocześnie kąpiel, to muszą być krany jak Niagara – wyjaśniła przekrzykując hałas. – Oj, obawiam się, że pani się spóźni na śniadanie. – Wobec takiej perspektywy panna Pym wydawała się zgnębiona i bezradna, więc Nash dodała: – Ja pani coś przyniosę. Nie, to naprawdę żaden kłopot. Z rozkoszą to zrobię. A zresztą gość nie ma obowiązku stawiać się o ósmej na śniadaniu. Lepiej będzie, jak pani sobie spokojnie zje u siebie w pokoju. – Przerwała z ręką na klamce. – I niech się pani namyśli w sprawie tego wyjazdu. To by naprawdę była dla nas frajda. Większa, niż pani sobie wyobraża.
Uśmiechnęła się i wyszła.
Lucy leżała w miłej, ciepłej wodzie i z rozkoszą myślała o śniadaniu. Jak to dobrze, że nie będzie musiała się wysilać na rozmowę w tym ogólnym gwarze. Jak to ładnie ze strony tej dziewczynki, że się ofiarowała z przyniesieniem tacy. A może jednak miło byłoby spędzić dzień czy dwa z tymi młodymi...
Na dźwięk natrętnego dzwonka, który tym razem rozległ się dosłownie kilka kroków od niej – o mało nie wyskoczyła z wanny. I to właściwie zadecydowało. Lucy usiadła i namydliła się. 14.41 z Larborough – ani minuty później. Ani jednej minuty.
Kiedy ucichł dzwonek – prawdopodobnie ostrzeżenie na pięć minut przed gongiem o ósmej – na korytarzu zaczął się dziki tumult, drzwi do dwóch łazienek na lewo od Lucy otworzyły się z hukiem, a poprzez hałas wody lecącej kaskadami do wanien przedarł się znajomy głos:
– Spóźnię się okropnie na śniadanie, ale mówię ci, cała jestem lepka od potu. Powinnam właściwie siedzieć kamieniem i wkuwać skład osocza, o którym nie mam bladego pojęcia, a przecież końcowy z fizjologii mamy we wtorek. Ale jest taki cudowny ranek... ojej, co ja zrobiłam z mydłem? – Donnie, kochanie, zostawiłam mydło, bądź taka dobra i rzuć mi swoje!
– Musisz zaczekać, aż ja się namydlę! – odparł spokojny głos, który kontrastował z afektowanym tonem Dakers.
– Dobrze, skarbie, ale się pospiesz. W tym tygodniu już mam dwa spóźnienia i ostatnim razem panna Hodge zrobiła dość dziwną minę. Donnie, czybyś przypadkiem nie wzięła dziś o dwunastej tej mojej pacjentki z otyłością?
– Nie mogę.
– Kiedy ona wcale nie jest taka ciężka, na jaką wygląda. Musiałabyś tylko...
– Ale ja mam swojego pacjenta.
– Wiem, tego małego chłopca ze zwichnięciem stawu skokowego. Mogłaby go wziąć Lucas, bo ona ma tylko dziewczynkę z kręczem szyi.
– Nie.
– Wiedziałam, że się nie zgodzisz. O Boże, kiedy ja zrobię to osocze! A budowa żołądka po prostu mnie przeraża. Zresztą wcale nie wierzę, że ściany żołądka mają aż cztery warstwy. To jakaś lipa. Panna Lux mówi: popatrzcie na flaki, ale to niczego nie dowodzi.
– Uwaga, mydło!
– Dziękuję ci, skarbie. Uratowałaś mi życie. Jaki przyjemny zapach. Pewnie bardzo drogie. – Dziewczyna zaczęła się mydlić i w ciszy, która na chwilę zaległa, zorientowała się, że sąsiednia łazienka jest zajęta. – Kto jest tu obok, Donnie?
– Nie wiem, pewnie Gage.
– Greengage, to ty?
– Nie – odparła Lucy zaskoczona. – To panna Pym. – Miała nadzieję, że nie zabrzmiało to tak skromnie, jak sobie wyobrażała.
– Nie, ale naprawdę kto tam jest?
– Panna Pym.
– Pierwszorzędnie naśladuje.
– To Littlejohn – odezwał się spokojny głos. – Ona jest specjalistką od małpowania.
– To ty, John?
Lucy zamilkła, pokonana.
Rozległ się plusk towarzyszący gwałtownemu wyjściu z wody, plaśnięcie bosej stopy o brzeg wanny i na krawędzi przepierzenia ukazało się osiem mokrych czubków palców, a nad nimi twarz. Długa, blada, sympatyczna końska buzia, z prostymi, jasnymi włosami, spiętymi klamrą na czubku głowy. Dziwnie ujmująca. Nawet w tym niefortunnym momencie Lucy zrozumiała nagle, jakim cudem Dakers nie została pobita przez rozhisteryzowane pod koniec roku koleżanki.
Na twarzy dziewczynki odmalowało się najpierw przerażenie, a potem nagły rumieniec z jednoczesnym błyskiem humoru w oczach. Twarz znikła błyskawicznie, a zza przepierzenia dobiegł jęk:
– Och, panno Pym, kochana panno Pym! Przepraszam panią ogromnie. Padam na kolana. Ja zupełnie nie przypuszczałam, że to może być pani.
Lucy mimo wszystko poczuła się mile połechtana tymi przejawami szacunku.
– Mam nadzieję, że pani się nie obraziła. Przynajmniej nie za bardzo. Jesteśmy tak przyzwyczajone do widoku nagości...
Lucy zrozumiała, co dziewczyna chce przez to powiedzieć: że w tym otoczeniu jej gafa nie ma aż takiego znaczenia, jakie mogłaby mieć w innych okolicznościach, i ponieważ w krytycznym momencie mydliła sobie akurat, bardzo skromnie, duży palec u nogi, nie czuła się specjalnie skrępowana. Powiedziała więc uprzejmie, że to całkowicie jej wina, bo zajęła ich łazienkę, i że panna Dakers niepotrzebnie się tym przejmuje.
– To pani wie, jak ja się nazywam?
– Tak, obudził mnie dziś rano pani wrzask o agrafkę. – No, to koniec! Już nigdy nie śmiem spojrzeć pani w oczy.
– Myślę, że nie będziesz musiała. Panna Pym wraca do Londynu najbliższym pociągiem – powiedział głos z następnej kabiny takim tonem, jak gdyby to było: „Widzisz, coś narobiła?”
– To O’Donnell siedzi tam obok. Ona jest z Irlandii – wyjaśniła Dakers.
– Z Ulster – dodała rzeczowo O’Donnell.
– Bardzo mi miło.
– Pani pewnie myśli, że to dom wariatów. Ale niech nas pani nie sądzi według Dakers. Są wśród nas osoby dorosłe, a nawet kulturalne. Jak pani przyjdzie do nas jutro na podwieczorek, to się pani przekona.
Zanim panna Pym zdążyła wyjaśnić, że nie przyjdzie jutro na podwieczorek, do kabin wdarł się niski pomruk, który wznosząc się gwałtownie przeszedł w donośny dźwięk gongu. Poprzez ten hałas przebiło się potępieńcze zawodzenie Dakers, jak pisk mew poprzez ryk sztormu. Że ona znów się tak potwornie spóźni. Że jest niesamowicie wdzięczna za mydło, które uratowało jej życie. I gdzie się, do diabła, podział jej pasek do podwiązek? I jeśli panna Pym zechce jej wybaczyć dotychczasowe gafy, to ona jej udowodni, że jest sensowną babką, kulturalną i poważną. No i że nie mogą się doczekać, kiedy zobaczą pannę Pym u siebie na podwieczorku.
Wśród łomotu i trzaskania drzwiami dziewczęta wybiegły, pozostawiając Lucy sam na sam z zamierającym pulsem gongu i gardłowym bulgotem spuszczanej z wanien wody.
* Emile Caue (1857-1926) – francuski farmaceuta, twórca systemu psychoterapeutycznego, opartego na autosugestii. M.in. zalecał chorym częste powtarzenie zdań, mających przekonać ich o dobrym samopoczuciu.
** „W zwierciadlanym domu” – dalszy ciąg „Alicji w krainie czarów” Lewisa Carrola.