Tradycyjna Medycyna Chińska - Georg Weidinger - ebook + książka

Tradycyjna Medycyna Chińska ebook

Weidinger Georg

0,0
59,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Certyfikowany zachodni lekarz, opierając się na mądrości Tradycyjnej Medycyny Chińskiej (TMC), rzuca nowe światło na sposób, w jaki żyjemy, jak rano wstajemy, co zjadamy, jak się ruszamy, w co wierzymy i czego się boimy. Wskazuje sposoby, które wykorzystuje Tradycyjna Medycyna Chińska, na leczenie powszechnych chorób i dolegliwości. Będziesz wiedział, co należy zrobić, gdy cierpisz na syndrom wyczerpania śledziony, zadbasz o zdrowie swoich kości i zapobiegniesz powstawaniu uczucia wypalenia. Poznasz nie tylko akupunkturę, ale również chińskie zioła, dietę i sposoby na zdrowe odżywianie oraz inne, całkowicie naturalne terapie. Nauczysz się żyć w zgodzie z pięcioma żywiołami. Medycyna Wschodu dla ludzi Zachodu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 661

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



REDAKCJA: Mariusz Warda

SKŁAD: Tomasz Piłasiewicz

PROJEKT OKŁADKI: Aleksandra Lipińska

TŁUMACZENIE: Katarzyna Jurczak

KOREKTA:Anna Lisiecka

Wydanie I

Białystok 2022

ISBN 978-83-8272-156-0

Tytuł oryginału:Die Heilung der Mitte: Die Kraft der Traditionellen Chinesischen Medizin

© Copyright by Ennsthaler Verlag

(Ennsthaler Gesellschaft m.b.H. & Co KG) Steyr, Austria

Title of the original German edition: Weidinger Georg, Die Heilung der Mitte©

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Vital, Białystok 2015

All rights reserved, including the right of reproduction in whole or in part in any form.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żadna część tej książki nie może być powielana w jakimkolwiek procesie mechanicznym, fotograficznym lub elektronicznym ani w formie nagrania fonograficznego. Nie może też być przechowywana w systemie wyszukiwania, przesyłana lub w inny sposób kopiowana do użytku publicznego lub prywatnego – w inny sposób niż „dozwolony użytek” obejmujący krótkie cytaty zawarte w artykułach i recenzjach.

Książka ta zawiera porady i informacje odnoszące się do opieki zdrowotnej. Nie powinny one jednak zastępować porady lekarza ani dietetyka. Jeśli podejrzewasz u siebie problemy zdrowotne lub wiesz o nich, powinieneś skonsultować się z lekarzem, zanim rozpoczniesz jakikolwiek program poprawy zdrowia czy leczenia. Dołożono wszelkich starań, aby informacje zaprezentowane w tej książce były rzetelne i aktualne podczas daty jej publikacji. Wydawca ani autor nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki dla zdrowia, mogące wystąpić w wyniku stosowania zaprezentowanych w książce metod.

15-762 Białystok

ul. Antoniuk Fabr. 55/24

85 662 92 67 – redakcja

85 654 78 06 – sekretariat

85 653 13 03 – dział handlowy – hurt

85 654 78 35 – www.vitalni24.pl – detal

strona wydawnictwa: www.wydawnictwovital.pl

Więcej informacji znajdziesz na portalu www.odzywianie24.pl

Poświęcam niniejszą książkę

memu ojcu, memu Hun,

któremu zawdzięczam życie i powołanie;

mojej matce, mojej Yi, której zawdzięczam życie

i wiarę w to, co opisuję;

mojej żonie Gabriele, memu Shen,

której zawdzięczam swój Shen;

moim dzieciom: Danielowi, memu Po i Lenie, mojej Zhi, dzięki którym zapomniałem o trosce i strachu przed śmiercią i którzy ofiarowali mi nieograniczone zaufanie i miłość

Słowo wstępne napisane przez prof. Gertrude Kubiena

Georg Weidinger napisał książkę, którą sama właściwie zawsze chciałam napisać: mianowicie o Tradycyjnej Medycynie Chińskiej (TMC) dla każdego, dla pacjentów, wszelkich osób zainteresowanych i ją stosujących, przede wszystkim jednak dla zwykłych ludzi. TMC nie jest przecież sprawą zarezerwowaną tylko dla lekarzy i farmaceutów, lecz dotyczy dokładnie wszystkich! Jej maksyma brzmi pięknie: zapobieganie jest ważniejsze niż leczenie. A co ja robię od dziesiątków już lat? Prowadzenie zajęć dla elitarnej publiczności medyków i farmaceutów oraz podawanie im informacji ze specjalistycznych wydawnictw książkowych – oto moje zajęcia. To jednak tylko częściowo pokrywa zapotrzebowanie na tego typu wiedzę. Przecież każdy człowiek uprawniony jest do tego, aby czerpać korzyści z mądrości i wiedzy chińskiej.

W książce Georga Weidingera znajduje się niezliczona ilość mądrych porad związanych z prowadzeniem zdrowego trybu życia w znaczeniu TMC oraz wskazówki, kiedy która metoda jest skuteczna i pomoże.

To, co jednak podoba mi się najbardziej: Georg Weidinger stale podkreśla to, co można dla siebie zrobić samemu. Każdy czytelnik poniższej książki powinien rzeczywiście podjąć takie wyzwanie. Sam autor doświadczył tego na własnej skórze.

Byłam bardzo wzruszona tym, że swoje pierwsze pozytywne doświadczenia związane z akupunkturą autor przeżył dzięki przeczytaniu jednej z moich książek.

Jednak samej akupunktury nie powinien czytelnik stosować sam, bez posiadania wiedzy medycznej nie należy tego robić, ale z opisywanej pozycji należy wynieść zdecydowanie naukę dotyczącą sposobu odżywiania się!

Do tego książkę Weidingera czyta się lekko i bardzo przyjemnie, zawiera ona całą masę interesujących wskazówek międzykulturowych.

Zatem polecam zdecydowanie: zakupienie pozycji, przeczytanie jej, życie zgodnie z podanymi w niej zasadami!

Życzę książce i samemu autorowi zasłużonego sukcesu!

Profesor dr med. Gertrude Kubiena

Słowo wstępne od Autora

Jestem praktykującym lekarzem, prowadzę mały gabinet prywatny ogólnej Tradycyjnej Medycyny Chińskiej w Favoriten, typowo robotniczo-imigracyjnej dzielnicy w Wiedniu, jestem przeciętnego wzrostu, mam budowę ciała boksera i dłonie ze stawami pianisty. W niniejszej książce opowiem Państwu o swoim życiu, o doświadczeniach, które dane mi było przeżyć, o mojej wiedzy wypływającej z nich właśnie i o ich wpływie na moją lekarską praktykę lekarza medycyny ogólnej, który jako klasyczny medyk odnalazł drogę wiodącą wprost do medycyny chińskiej. Próbuję żyć według tej wiedzy, czasami wychodzi mi to lepiej, innym razem gorzej, ale staram się być wzorem do naśladowania dla moich dzieci i pacjentów. Każdego dnia próbuję na nowo żyć w taki sposób, o którym tu mówię.

Gram na fortepianie (wolę słowo fortepian od pianino, gdyż gram nie tylko „piano”, uwielbiam też grać głośno… poza tym chętnie zobaczyłbym siebie przy fortepianie, gdy Billy Joel śpiewa swoje „Piano Man”…!) i jeśli tylko czas mi na to pozwala, gram koncerty i nagrywam je na CD. Z uwagi na to, że czytać i pisać nuty potrafiłem już, zanim jako leworęczny dyslektyk opanowałem posługiwanie się literami i słowem pisanym, zawsze miałem przy sobie ulubiony zestaw pisany, czyli zeszyt z papierem nutowym…

Gdy ktoś mówi, że idzie do swego „Chińczyka”, ma na myśli najczęściej swoją ulubioną chińską restaurację. Jednak od jakiegoś czasu coraz większa liczba ludzi myśli przy takim określeniu już o „swoim” chińskim lekarzu, dokładniej rzecz ujmując, lekarzu Tradycyjnej Medycyny Chińskiej (TMC). Kimś takim jestem właśnie ja.

W niniejszej książce chciałbym opisać, dlaczego nie pozostało mi właściwie nic innego, niż zostać lekarzem medycyny chińskiej, jak jedno po drugim zdarzenia przyczyniały się do tego, jak to moja droga od dzieciństwa już kierowała mnie ścieżką medyczną i dlaczego muszę tu i teraz wam wszystkim przekazać moją wiedzę i doświadczenie…

Ta książka nie jest żadnym podręcznikiem TMC i absolutnie za taki nie należy jej nigdy uważać. Zadaniem czy wyzwaniem podręcznika medycyny chińskiej byłoby podanie wszystkich możliwych aspektów danego zaburzenia czy zachorowania uszeregowane do tego w pewien konkretny sposób, systemowo. Ja z kolei świadomie podaję aspekty, które z mojego punktu widzenia są najważniejsze, a rezygnuję z systemowego wypunktowania i zrobienia listy wszelkich możliwych dolegliwości, robię to po to, abyśmy nie stracili z oczu tego, co tu najistotniejsze (inaczej mówiąc, żebyśmy nie pogubili się w szczegółach czy ich zbyt dużej ilości…!). Mimo to, a może właśnie dlatego, dowiesz się bardzo dużo na temat medycyny chińskiej, ale wszystko to będzie oparte na moim doświadczeniu. Jeśli natomiast szukasz konsekwentnej systematyki zagadnienia, odsyłam cię do wielu prawdziwych zawierających ją podręczników, a niektóre przykłady takich pozycji w toku niniejszej książki sam ci chętnie podam.

Mój wkład w niniejszą pozycję jest ogromny. Opowiem ci o moim życiu, chorobach, kryzysach. Tego nauczyłem się od mojego nauczyciela, dr. Françoisa Ramakersa. Pierwszego dnia, gdy rozpoczął on szkolenie nas, na samym początku powiedział, że ma raka, że miał nowotwory dwa razy w swoim życiu, ale z jednym z nich ciągle jeszcze sobie nie poradził. Gdy miał 30 lat, TMC wskazał mu jako sposób leczenia po raz pierwszy pewien ksiądz ewangelicki i biochemik jednocześnie i zaczął go wtedy leczyć w ten sposób, a on z kolei poświęcił całe swoje życie medycynie chińskiej i jej badaniom. W tej pierwszej godzinie naszego szkolenia opowiedział nam także, że w Chinach zgodnie z tradycją nie jest żadnym skandalem to, że ktoś jest chory lub słaby, i dlatego właśnie naród ten ma o wiele bardziej otwarte i oczywiste podejście do choroby i jej leczenia. I to właśnie chcę tu przede wszystkim wprowadzić oraz kontynuować. Opowiem ci bardzo szczerze i dokładnie o mojej astmie, zespole wypalenia i pozostałych kryzysach, podzielę się z tobą informacjami, w jaki sposób moje ciało prowadzi mnie w moim życiu, tak że jestem w tym miejscu, w którym właśnie jestem. Opowiem, jak to się stało, że moje słabości stały się moimi atutami, a być może w przyszłości ty także pewnego dnia zechcesz opowiedzieć o swoich słabościach, dolegliwościach i chorobach, żeby mogło się to stać przykładem dla wielu innych. Same słowa nic nie znaczą, niczego nie wnoszą, gdy się nimi nie żyje. Na przykład dziecko nie zostanie wychowane tylko poprzez nasze słowa. Gdy jako lekarz głoszę, że woda jest dobra, a sam wypijam w wielkiej ilości wino, nie jestem wiarygodny, prawda?

Medycyna chińska jest częścią większej całości, kultury chińskiej, jest z nią głęboko związana, właściwie w niej zakorzeniona. Nie można jej poznać czy o niej rozmawiać bez przełożenia tego wszystkiego na sposób życia i myślenia właściwego Chińczykom.

Pacjentom powtarzam stale: medycyna chińska to w 80% odpowiedni styl życia, 10% akupunktura, 10% medycyna ziołowa. Odpowiedni styl życia oznacza sposób, w jaki codziennie żyjemy, to, jak rano wstajemy, co jemy, jak się poruszamy, jak obchodzimy się z pracą, ludźmi wokół nas, partnerami, dziećmi, zwierzętami, w co wierzymy, czego się boimy, to nasze nastawienie do problemu chorób i śmierci oraz to, jak wieczorem zasypiamy. W niniejszej książce chcę właśnie o tym wszystkim opowiedzieć, chcę pokazać ogromną ilość sugestii dotyczących bardziej uważnego, szczęśliwszego, zdrowszego i – kto wie – może nawet dłuższego życia.

W książce tej opieram się często na literaturze Tradycyjnej Medycyny Chińskiej, nazywam to wtedy dla uproszczenia słowami w rodzaju: „Chińczycy mówią” lub „w starych Chinach mówiono”, a mam tu na myśli to, że na temat Tradycyjnej Medycyny Chińskiej informacje czerpałem z dostępnej chińskiej literatury. Nie oznacza to wcale, że „starzy Chińczycy” tak myślą, tylko że lekarze w starej tradycji medycyny chińskiej tak myśleli i najczęściej ten typ myślenia pozostał aktualny do dzisiaj.

Jednym z najczęściej stawianych mi pytań jest: „Czy jest pan spokrewniony z zielarzem – księdzem o nazwisku Weidinger?”. Moja odpowiedź brzmi wtedy: „Tak, to mój ojciec!” – czekam wtedy na reakcję rozmówcy… Nie, to oczywiście nieprawda! „Ksiądz zielarz” Hermann-Josef Weidinger jest znany w Austrii jako specjalista znający się na sprawach zdrowia, jest księdzem, który aż do swojej śmierci regularnie pisywał do różnych gazet i czasopism. Mój dziadek, Hofrat Franz Weidinger, kiedyś raz nawiązał z nim kontakt, aby wypytać o sprawy ewentualnego wspólnego pochodzenia, i obaj ustalili, że obie te rodziny pochodziły z Boehmen, jak zresztą wiele starych austriackich rodów. I to byłoby na tyle. Mój ojciec to „angliolog – Weidinger”. Czyli internista i specjalista od naczyń, obecnie już na emeryturze, ale jego nazwisko jeszcze po dziś dzień znane jest w kręgach specjalistów w Austrii i Niemczech. Z powodu podobieństwa nazwiska do księdza zielarza już od lat nosiłem przezwisko: doktor zielarz Weidinger…

Nie jestem tylko „lekarzem chińskim”, lecz także ogólnie lekarzem, który zaangażował się w zachodnie nauki przyrodnicze. W niniejszej książce poznasz oba te aspekty mojej osoby, azjatycki i zachodnioeuropejski. Będę je łączył, a następnie pokazywał jeden sposób postrzegania, ponieważ wierzę, że pokazując sprawy w taki sposób, bardziej trafię ci do serca. A w efekcie końcowym o to mi właśnie chodzi: o serce, o ducha, który w sercu mieszka, o Shen. Jeśli zdobędę twoje serce, będzie to widoczne na twojej twarzy. Jeśli cię poruszę, to słowa przekazane także coś poruszą, wtedy ty poruszysz również coś, siebie czy innych, a twoje Shan będzie promieniowało wszędzie wokół…!

Twój Georg Weidinger

Wiedeń – Laaer Berg, styczeń 2011

Przedmowa Autora do tego wydania

Jedyną stałą w całym wszechświecie jest zmiana.

– Heraklit z Efezu

W ciągu ostatnich dwóch lat od czasu wydania tej książki wiele się wydarzyło. Pani profesor Gertrude Kubiena poprosiła mnie o wsparcie na 75-lecie swojej pracy edukacyjnej i o prowadzenie od tej pory zajęć na temat medycyny chińskiej, w ten sposób miałem ją odciążyć. Zatem robię to teraz i delektuję się przekazywaniem wiedzy i doświadczenia, a poprzez to sam jestem niejako zmuszony do tego, aby zawsze być na bieżąco, myśleć, zastanawiać się i poszukiwać oraz rozumieć wszelkie powiązania i związki pomiędzy dwoma odmiennymi światami. Dziękuję Ci, Kubi! Oczywiście nadal cały czas jestem proszony o pisanie artykułów do różnych czasopism, co sprawia mi niekłamanie ogromną radość oraz powoli pomaga mi przezwyciężać moje własne traumy z okresu dzieciństwa związane z tym, że jestem dyslektykiem („To jak piszesz, nic z tego nie będzie”. – Cóż za dobrze przemyślana porada dobrze myślącego nauczyciela języka ojczystego…). Serdecznie za nią dziękuję! Poproszono mnie także o prowadzenie przez kilka miesięcy niewielkiej audycji w TV w prywatnej austriackiej stacji. Na dłuższą metę jednak nic z tego nie wyszło. Od tego czasu uwielbiam robienie klipów i wszelkiego wideo do mojej muzyki… Za to doświadczenie także bardzo dziękuję! A na sam koniec jeszcze wszelkie zmiany stały się wyzwaniem dla mojej żony i dla mnie, i dla całej naszej rodziny. A z uwagi na to, że – chwała Bogu – Gabriele ciągle jest z nami, że ja także jestem, że stale pozostajemy w naszym związku, że jesteśmy wszyscy razem… Dziękuję, Gabriele! W końcu w Wiedniu było już dla nas zbyt ciasno, zbyt gęsto, więc postanowiliśmy przeprowadzić się na wieś. Po całym roku najbardziej intensywnych planów i projektów naszego wymarzonego domu, który chcieliśmy zbudować w Mattersburgu, na cztery miesiące przed rozpoczęciem wspomnianej budowy odwołaliśmy wszystko i zdecydowaliśmy się jednak na Życie i Pozostanie-Rodziną-Bez-Zadłużenia-W-Skali-Total… A ponieważ życie sobie pisze samo własne scenariusze, nagle pojawił się taki ponad stuletni folwarczny budynek kamienny w Forchtenstein i powiedział: Kup mnie! Zatem kupiliśmy go (no dobrze, bank też) i tam właśnie jako świeżo przybyli oddychamy wreszcie wciśnięci gdzieś pomiędzy paczki i skrzynie ze spakowanym życiem całkowicie spokojnie górskim powietrzem Rosalienbirge (patrząc na okolicę, są to rzeczywiście góry…!). Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Kolejne tygodnie, miesiące i lata tu właśnie spędzimy, zapuścimy korzenie i pokażemy naszym dzieciom, jak to jest mieszkać i dorastać na wsi, z nami, z nowymi przyjaciółmi i koniem, którego prawdopodobnie szybko kupimy (tu, na wsi, gdy teraz mieszkamy, właśnie tu moje wcześniejsze wymówki w tym zakresie tracą moc, która była skuteczna do tej pory).

Otrzymałem wiele informacji świadczących o reakcjach ludzi na moją książkę. Co tydzień pojawia się coraz więcej wiadomości e-mail, a ja zawsze staram się na nie odpowiedzieć. Za wszystkie serdecznie dziękuję, wiele z nich zawiera uwagi czy propozycje, a także własne doświadczenia historii z życia czytelników, i to jest również dla mnie wspaniałe, dziękuję! Wasze słowa doprowadziły do tego, że jeszcze raz wiele rzeczy przemyślałem i przede wszystkim wiele uzupełniłem. Dlatego w wydaniu czwartym przybyło trochę stron książki.

Na sam koniec chciałbym jeszcze wspomnieć Christiana, mówię o dr. Christianie Heindlu, który czyta wszystko, o czym piszę, i nanosi poprawki, tak abym nie musiał się wstydzić swoich niezręczności z czasów szkolnych i mógł zapobiec przykrościom. Zatem będziemy na stałe związani na czas pisania przeze mnie czegokolwiek!

Dziękuję, Christianie!

A zatem życzę radości przy czytaniu i w życiu!

Twój Georg Weidinger

Forchtenstein, lipiec 2013

Shen, cząstka boskości w nas

Dokądkolwiek zmierzasz,

idź tam

całym swoim sercem.

– Konfucjusz

Shen, promieniowanie, blask, światło w naszej twarzy, nakłada na nas, ludzi, na wszelkie stworzenie swoistą koronę. Pomyśl o małej dziewczynce, która odgrywa rolę księżniczki, jak jej właśnie nakładają na główkę koronę. Zauważ blask w jej twarzy. Chociaż jej ubranie, jak to często bywa w przypadku dzieci biednych, może być całe w strzępach. Ale dzieci potrafią ożywić takie strzępy i nadać im znaczenie wspaniałych szat królewskich czy książęcych. Nawet koń może być tu tylko jakimś stołkiem, ale w duszy i poprzez duszę dziecka staje się rumakiem. Korona natomiast może być zwykłym papierem, wieńcem ze słomy, ale dusza dziecka powoduje, że słoma czy papier promienieją niczym złoto. W takich właśnie momentach wspaniale widać Shen, każdy może go zobaczyć, możemy go też poczuć, ponieważ się dzieli, udziela i rozprzestrzenia, czaruje i powoduje coraz więcej uśmiechów na twarzach. Być może Shen to Bóg, to, co w nas boskie, światło boskie, które rozprzestrzenia się, promieniuje na cały świat. Ksiądz Herz z kościoła Św. Antoniego w Wiedniu--Favoriten, powiedział nam przed udzieleniem ślubu, że nasza miłość jest dla innych znakiem istnienia Boga. Nasza miłość powinna promieniować na cały świat i być dla innych znakiem, że Bóg istnieje, że jest miłością, że Bóg jest światłem. Nie na próżno Chińczycy mówią, że Shen jest duchem serca Boga, tak jak my mówimy, że miłość mieszka w sercu. Shen może świecić i promieniować, gdy jesteśmy w stanie czystości, czyli wtedy, gdy nie ma w nas żadnego śmietnika, wtedy w ciele wszystko przepływa dobrze, gdy w naszym wnętrzu wszystko ma się dobrze. A czyści wewnętrznie jesteśmy wtedy, gdy czysto postępujemy ze światem wokół nas, z ludźmi, z przyrodą, gdy nie roznosimy wokół brudu, nie wychodzimy do niczego i nikogo z nieczystymi emocjami i słowami, nie zanieczyszczamy natury wokół nas. Gdy wszystko w nas rzeczywiście przepływa dobrze, wtedy tak samo dobrze przepływa wszystko wokół nas, poprzez nasz własny Shen wszystko jest odpowiednie i płynie tak, jak powinno. Gdy nasz Shen świeci blaskiem, ludzie wokół nas chętnie pozwalają nam się nim natchnąć. Gdy troszczymy się o to, aby w nas wszystko przepływało dobrze, także inni mają się dobrze. Gdy dbamy o to, aby nasza miłość do partnera zawsze otulała nas i jego blaskiem, wtedy jego wewnętrzny świat staje się jednością z naszym, stają się Yin i Yang, wspólnie tworzą całość. W taki sposób możemy stać się jednością z ludźmi wokół nas, z naszymi dziećmi, z przyrodą wokół. Gdy dbamy i uważamy na nasze wnętrze, uleczamy nie tylko siebie, ale także partnera, nasz związek z nim, z naszymi dziećmi, innymi ludźmi, z naturą. Uleczamy nasze wspólne centrum, wspólną naturę – matkę: uleczamy Ziemię. Słowami Mahatmy Gandhiego brzmi to tak: „Sam stań się zmianą, której życzysz sobie na tym świecie”. A gdy stajemy się jednością z przyrodą i ludźmi wokół nas, wtedy mamy w sobie Shen, otrzymujemy największy prezent wszelkiego stworzenia, wspólnej ewolucji, boskość w nas samych.

Co to znaczy być lekarzem

Tylko przeciwieństwa

nauczą człowieka,

jak poznać świat:

ten, kto nie

widzi wokół ciemności,

nie będzie potrafił

rozpoznać światła.

– Z mądrości japońskich

„Bycie lekarzem to czyste rzemiosło” – tak oto powiedział mi ojciec już wtedy, gdy byłem dzieckiem. „Trzeba się tego wyuczyć, dokładnie tak, jak jakiegoś rzemiosła, w którym robi się ciągle i ciągle to samo, przez co stajemy się w tym coraz lepsi, a to, co w ten sposób wyuczone, staje się naszym nawykiem, wchodzi nam w krew”. Mój ojciec jest internistą, specjalistą od naczyń i kardiologiem, obecnie jest już na emeryturze. Już jako dziecko dobrze wiedziałem, co to znaczy być lekarzem. Był doskonałym przykładem tego, co mówi. Gdy byłem dzieckiem, ojciec wydawał mi się osobą wielką i silną, niczym Bóg, który pomaga tym, którzy są w potrzebie, którym się nie wiedzie. Podczas weekendów regularnie odbywał wizyty domowe. Najczęściej był po prostu w drodze dokądkolwiek, a drogę wybierał w taki sposób, żeby móc spokojnie takie wizyty sobie odpowiednio ułożyć. Dzieci, czyli mój starszy brat Richard i ja, najczęściej również byliśmy wtedy w samochodzie razem z nim, niejednokrotnie chodziliśmy z nim do pacjentów. W ten sposób dane mi było doświadczyć, jak to jest, gdy lekarz przychodzi do pacjenta do domu, włączając w to także i napoje wyskokowe dla pana doktora, do wypicia, zanim jeszcze wyjdzie. I tak mogłem patrzeć, obserwować, jak ojciec podaje chorym coś do wypicia, robi zastrzyki, bo w przypadku wizyt domowych chodzi najczęściej przecież o silne bóle; metodą mego ojca było to, żeby bardzo długą igłą ukłuć tam, gdzie to sprawiało ból, żeby wprowadzić łagodzący ból czy leczący stan zapalny środek podać dokładnie tam, gdzie należało, gdzie bolało, gdzie było coś nie tak. Wynagrodzeniem za to była promieniejąca twarz pacjenta, który właśnie uwolnił się od bólu – oraz właśnie wspomniany wcześniej kieliszeczek. Ojciec wyjaśniał regularnie podczas robienia zastrzyków, w jaki sposób najlepiej znaleźć idealny punkt do wstrzyknięcia leku, jak to miejsce należy przedtem zdezynfekować, jak głęboko należy igłę wkłuć i takie tam inne przydatne rzeczy. Wszystko to wyjaśniał mi tak, jakbym był jego kolegą po fachu, który właśnie stoi obok, a nie jak dziecku, którym byłem. Nigdy nie traktował mnie jak dziecka. Ja natomiast byłem ogromnie dumny, stałem obok niego niczym jego kolega, zawsze bardzo się koncentrowałem i wszystko robiłem poważnie. „Czujesz ten zapach? To cukier!” – mówił na przykład u pacjenta, gdy wyraźnie czuć było ten kwasowaty oddech, ten oddech zawsze zauważaliśmy. „Widzisz, jak on chodzi? Ma problem z biodrami!” – ojciec nauczył mnie spostrzegać takie rzeczy. „Takie cienkie nogi są typowe dla alkoholika” – mówił na przykład. „Zauważyłeś, jak drżały mu ręce? Drżenie było od zawsze, to nie jest groźne. Gdy tylko po prostu jest. Ale gdy się powiększa, oznacza Parkinsona!”. Takie zdania ojciec z siebie wyrzucał, a ja słuchałem. Kiedyś ojciec dłuższy czas przyglądał się pewnej kobiecie, pomyślałem sobie wtedy „Hm!”, ale on powiedział: „Ma cukrzycę, ma wysoki poziom cukru, nie czuje swoich stóp!”. Ojciec był specjalistą od obserwacji poruszania się człowieka. Po jego przemieszczaniu się potrafił rozróżnić, czy powodem nieodpowiedniej płynności ruchu było zaburzenie neurologiczne, czy raczej zaburzenie w układzie naczyniowym. Zatem rzemiosło w postaci działań lekarskich wyssałem niejako z mlekiem matki. Ojciec wpoił mi podstawy wspaniałego zawodu, zatem nic dziwnego, że rzeczywiście zostałem lekarzem. Jeszcze gdzieś kiedyś ojciec wcisnął mi w rękę ziemniaka, następnie podał długą igłę ze strzykawką i powiedział, że jeśli wbiję ją w to warzywo, to będzie to uczucie bardzo zbliżone do tego, jakbym robił zastrzyk człowiekowi. Do tego ważną rzeczą byłoby, żeby „zawsze przydusić”, to znaczy, zanim się naciśnie strzykawkę, żeby wprowadzić płyn i wykonać zastrzyk, należy najpierw trochę pociągnąć do siebie, żeby sprawdzić, czy do strzykawki dostaje się krew, wtedy igła na pewno tkwi w naczyniu krwionośnym tam, gdzie nie powinna się absolutnie znaleźć. Wtedy trzeba jeszcze raz zmienić pozycję igły, później jeszcze raz tak samo sprawdzić, gdy wreszcie krew się do strzykawki nie cofa, można wykonać zastrzyk. I tak ciągle od początku trzeba ćwiczyć i ćwiczyć robienie zastrzyków. Pewnego dnia zepsuł się aparat do wykonywania EKG, działała sama mechanika zapisu, ale coś nie tak było z odbieraniem samych impulsów, nie pozostawało zatem nic innego, jak oddanie go do naprawy, o ile da się to zrobić, albo zakup nowego. Gdy przy obiedzie ojciec omawiał z matką tę kwestię, od razu zapytałem, czy mogę się urządzeniem pobawić. Ojciec uznał to za świetny pomysł i tak oto w czasach przedszkolnych otrzymałem do własnej dyspozycji częściowo zepsuty aparat do badania EKG, który zawsze, gdy się akurat nim nie bawiłem, wsuwałem pod łóżko…

„Bycie lekarzem to wyuczenie się czystego rzemiosła!”.

Drugim ulubionym powiedzeniem mego ojca, który był asystentem uniwersyteckim, który przez lata opublikował ponad 40 badań naukowych, było: „Medycyna to żadna nauka! To empiria, a to znaczy: wypróbuj i popatrz, co się zadzieje. Gdy będziesz to robił ciągle, ale stale na innych ludziach, możesz wszystko porównać i wtedy można nazwać to nauką empiryczną”. Spróbuj i popatrz, co się stanie. Wziąłem to sobie mocno do serca. Legendą stawały się w tym czasie moje badania nad roślinami. Mieliśmy przy domu mały ogród z kwiatami, częściowo warzywami, rosło tam sporo krzaków porzeczek, a także kilka drzew owocowych. Chciałem wpływać przede wszystkim na wzrost małych roślin, takich jak kwiaty i krzewy ozdobne, w ten sposób, że je przyprawiałem. Wyglądało to tak, że brałem dostępne w kuchni przyprawy i zioła, zwłaszcza suche zioła wszelkiego rodzaju, sól, pieprz, cukier i mąkę, i takimi mieszankami „karmiłem” rośliny. Wtedy myślałem, że gdy je dokarmię, a tenże pokarm będzie przy tym smaczny, czyli będzie słodki lub pikantny, to rośliny na pewno to docenią, sprawi im to radość i odwdzięczą się lepszym wzrostem. Niestety na odpowiedź roślin było trzeba czekać, jak dla dziecka zbyt długo. I tak nie mogę teraz pochwalić się wynikami takich badań prowadzonych na polu własnego ogrodu… Ale przynajmniej żadna z roślin nie padła, a już na pewno nie podczas moich obserwacji… Ważnym punktem mojej biografii pod tytułem „Jak zostałem lekarzem” było też następujące doświadczenie: miałem około 10 lat i nadszedł czas na powtórzenie szczepionki przeciwkleszczowej. Miał mi ją zrobić ojciec. Zamówił ją dla mnie do swego gabinetu i cierpliwie czekał na jej dostarczenie (muszę w tym miejscu wspomnieć o tym, że nigdy nie bałem się zastrzyków, raczej zawsze się cieszyłem, że będą, że znowu się czegoś będę mógł nauczyć, coś przeżyć, i to na własnej skórze…). Czekałem i czekałem godzinę czy dwie, a ojciec ciągle jeszcze nie miał dla mnie czasu. Zatem pojechałem do domu z tą szczepionką i zdecydowałem się podać ją sobie sam, miałem przecież dość doświadczenia, ćwiczyłem i ćwiczyłem (na ziemniakach). A że te ćwiczenia szły mi wspaniale, do tego było to wszystko bardzo łatwe, od tego czasu robiłem sobie zastrzyki sam. Parafkę, podpis ojca w książeczce szczepień również postawiłem na pieczątce sam. Nigdy jednak o tym rodzicom nie powiedziałem, nie chciałem ich niepokoić czy zezłościć. Ale ojciec najprawdopodobniej tylko by się ucieszył, bo w ten sposób sam miał mniej obowiązków.

W ogóle zauważyłem – im byłem starszy, tym wyraźniej to widziałem – że ojca męczyło niejako bycie lekarzem, był to dla niego duży wysiłek. Często bywał zmęczony i rozdrażniony, gdy wracał z pracy do domu, a „najgorsze”, co mogło go wtedy spotkać, to było jeszcze cokolwiek z naszym zdrowiem, jakiś ból czy inna dolegliwość, czyli sytuacja, gdy mając już w domu, musiałby jeszcze dalej odgrywać rolę lekarza. Utartym jego powiedzeniem było wtedy: „To przecież nic” lub „Nic ci nie jest”, a najczęściej: „Jeśli czegoś potrzebujesz, to weź to po prostu!”. Ojciec miał wtedy na myśli naszą apteczkę. Mieliśmy w domu dwie stojące obok siebie komody, każda po osiem czy dziesięć szuflad, były one całe załadowane lekami, które zostały ułożone mniej więcej alfabetycznie. Mogłem tam znaleźć wszystko, czego tylko medyczna dusza zapragnie: lekarstwa na nagłe przypadki wraz z ampułkami, leki na ciśnienie krwi, tabletki i ampułki przeciwbólowe, środki uspokajające, przeciw astmie, alergii, maści, medykamenty, mikstury, tynktury, opatrunki, plastry. Znajdowały się tam wszelkie możliwe próbki leków (to medykamenty, które firmy farmaceutyczne przekazują za darmo lekarzom, żeby mieli dla swoich pacjentów i do własnego użytku; wszystko po to, aby lekarz dobrze zapamiętał dany specyfik i go stosował, regularnie podawał pacjentom i później go im przypisywał, gdy już go nie będą dostawali za darmo; to podobnie jak w supermarkecie, w którym naraz przebiega wiele akcji pod tytułem „promocja”, a dotyczą one produktów spożywczych o krótkim terminie ważności i można je wtedy kupić w bardzo przystępnej cenie; może się znajdzie w nich upodobanie i będzie się je nadal kupować, już bez promocji). Były tam także wszystkie leki, których termin ważności upłynął i nie powinno się ich stosować w gabinetach. W domu nie sprawiały żadnego problemu, znajdowały się w tych szufladach, ponieważ mój ojciec mówił, że leki nie mają same dla siebie terminu ważności, to tylko jakiś tam przepis dla przemysłu farmaceutycznego, muszą go podawać, ale „taką tabletkę aspiryny można połknąć nawet, gdy ma ona ze 30 lat i jest już brązowa lub rozkruszona”. Ojciec zatem stale motywował nas do leczenia się na własny sposób i samodzielnie. A ja kochałem tę apteczkę. Były w niej zawsze najnowsze leki, które tylko co wchodziły na rynek. To właśnie je zawsze chętnie rozdawano lekarzom w próbkach, ponieważ leki te nie były jeszcze znane na rynku, trzeba było je poznać, trzeba było, żeby ludzie je dostawali, żeby ich nazwy zapadły w pamięć, a gdy pacjent będzie cierpiał z powodu takiej czy innej dolegliwości, żeby szybko przypomniał sobie taką nazwę nowego medykamentu, a i lekarz może mu wtedy powiedzieć: „Teraz na to są zupełnie nowe leki, wspaniałe, najnowsze (czy tym samym najlepsze, kto to wie?) na rynku i to właśnie panu/pani przepiszę!”. Dzięki takim działaniom pacjent ma wtedy poczucie, że leczy się u wspaniałego lekarza, który zawsze zna najnowsze leki i to te właśnie zaleca i wypisuje, zatem wszyscy są szczęśliwi: lekarz, bo może zaoferować pacjentowi coś nowego, pacjent, bo dostaje to, co najlepsze, no i przemysł farmaceutyczny, bo produkt od razu dobrze się rozchodzi. A ponieważ wszyscy są szczęśliwi, to sam ten fakt jest już bardzo pomocny (przynajmniej w 30% przypadków, bo taki współczynnik osiąga efekt placebo…). Kochałem tę szafę, bo mogłem tam stać i godzinami czytać opakowania lekarstw, a mnie zawsze bardzo fascynowało wszystko to, co się dzieje w ludzkim ciele i co może zrobić jedna tylko podana substancja. I wtedy nadszedł czas, gdy miałem około 12 lat i gdy pojawiły się moje własne dolegliwości w postaci pewnych symptomów. Dostałem astmy oraz najróżniejszych alergii, miewałem migreny. Ojciec mówił wtedy tylko: „To nie jest żadna prawdziwa astma. Dla mnie prawdziwa astma to tylko i wyłącznie astma sercowa (dychawica sercowa – przyp. tłum.). Na nią można nawet umrzeć. Sam nigdy nie widziałem, żeby ktoś jednak umarł na zwykłą astmę. Czyli nic ci nie jest. A jeśli czegoś potrzebujesz, weź sobie coś”. Wspaniale! Wtedy zaczęła się faza moich własnych prób, badań i eksperymentów. Od tego czasu obserwowałem zmiany zawartości naszej szafy aptecznej w bardzo celowy sposób, śledziłem i wyszukiwałem natychmiast na rynku każdy pojawiający się lek przeciwastmatyczny, przeciwalergiczny, antyhistaminowy, a ponieważ matka obserwowała bacznie moje zapędy samolecznicze (ale oczywiście chciała, żebym czuł się lepiej), zaopatrywała nas we wszystko, zamawiając leki przez gabinet ojca, abym tylko miał się lepiej, wszystko, co mogłoby mi pomóc. I tak na sobie wypróbowałem wszystkie możliwe leki antyhistaminowe, szybko rozpoznałem w nich potencjał usypiający, ponieważ bywałem po nich w szkole czasami tak bardzo zmęczony, że nie byłem w stanie śledzić z uwagą lekcji. Inne leki antyalergiczne powodowały z kolei „głowę jakby z waty”, nie potrafiłem się wtedy zupełnie skoncentrować; a jeszcze inne, a wtedy doszedłem już do preparatów z teofiliną, powodowały regularne migreny, nie dawały mi spać, co zupełnie nie pozwalało mi funkcjonować w ciągu dnia. Tak przez lata przechodziłem różne terapie, powodujące coraz bardziej narastającą frustrację, ponieważ skutki uboczne występowały czasami w tak silnym stopniu, że właściwie niejednokrotnie tylko je odczuwałem, moja astma pozostawała natomiast nietknięta. Oczywiście w pewnym momencie dorosłem do kolejnej próby: „odczulanie” (ta nazwa po kilku latach zmieniła się w „podawanie odczynników działających na alergeny”, a stało się to wtedy, gdy zauważono, że nie udaje się całkowicie pozbyć wrażliwości na alergeny, a przedrostek „od” oznacza przecież „brak”; w sytuacji tej pojawiła się raczej nadzieja, że przynajmniej działanie alergenów uda się zmniejszyć, podawanie zastrzyków miało spowodować „mniejszą” wrażliwość). Pewien kolega ze studiów mojego ojca był alergologiem i to do niego „delegował” mnie ojciec. Stwierdzono, że reaguję dość silnie alergicznie na wszystko, co może fruwać w powietrzu naokoło mnie. Miałem wtedy 16 lat, przeszedłem test RAST (test radioalergosorpcji) pokazujący stężenie przeciwciał na poziomie od 1 do 4, a tenże wykazał u mnie w wielu przypadkach poziom 4 (po kilku latach test poszerzono do skali 1-6, wtedy miałem wiele razy poziom 6). Zatem wszelkie trawy, pyłki, sierść zwierząt, pleśnie, grzyby, roztocza kurzu domowego (w tamtych czasach nie robiono badań na alergie na produkty spożywcze) były dla mnie sprawą problematyczną. Na wszystko, co wtedy w ogóle badano, reagowałem pozytywnie (nie badano leków, całe szczęście z uwagi na naszą pokaźnych rozmiarów apteczkę). Wtedy zadecydowano, że raz w tygodniu otrzymam po dwa zastrzyki, dwa dlatego, że nie chciano mi wstrzykiwać wszystkich możliwych antygenów w jednej dawce, nie chciano ich mieszać. Nie postawiono sobie przy tym bynajmniej pytania, czy wszystkie z wymienionych alergii mają jakikolwiek związek przyczynowy z moją astmą, ponieważ miałem problemy z drogami oddechowymi przez cały rok, nie nasilały się one na wiosnę. Wtedy nazywano to „astmą alergiczną oskrzelową na czynniki działające wewnętrznie”. Zacząłem więc otrzymywać w tygodniu po dwa zastrzyki, za każdym razem było to ukłucie w tłuszczową tkankę podskórną lewego i prawego ramienia. Skutek był taki, że dostawałem gorączki, ale niezbyt wysokiej, zawsze było to 37,4 stopnia C. Z taką temperaturą czułem się podobnie jak wcześniej po niektórych lekach, które próbowałem zażywać parę lat wcześniej. Znowu byłem pod wrażeniem działania środków mi podawanych, wrażeniu poddały się także moja astma i alergie: obie się pogorszyły. Grzecznie przyjmowałem zastrzyki, od 17. roku życia już po dwa razy tygodniowo – był to pomysł prowadzącego mnie lekarza, twierdził on, że wtedy nie dojdzie do zbyt dużego obciążenia mego organizmu, a powinno to przezwyciężyć pojawiającą się po zastrzykach gorączkę. Pomysł był dobry, ale na ciepłotę ciała wpływu to nie miało. W wieku lat 18 sam rozpocząłem studia medyczne i przejąłem stery działań leczenia mojej astmy. W międzyczasie stała się ona tak silna, że nie bardzo wierzyłem, że można coś z nią zrobić. W pamięci pozostał mi fakt, że na wykład z anatomii musiałem wchodzić każdorazowo po 10 stopni schodów, a ja, żeby móc ten dystans pokonać, musiałem ze cztery razy robić w drodze przerwę, bo brakowało mi tchu. Podczas leczenia zastrzykami zrobiłem znowu testy alergiczne (wtedy nanoszono różne alergeny na skórę, a później zadrapywano skórę, żeby w ten sposób zaobserwować, czy i jak silnie na dane alergeny zareaguje organizm, chodziło o pojawienie się zaczerwienienia, spuchnięcia czy wysypki). Żeby uniknąć tu już dalszych sposobów leczenia i wszelkich takich dyskusji, przyjmowałem wtedy tabletki antyhistaminowe przed testem i wtedy okazywało się, że jestem wyleczony! Nie pojawiały się prawie żadne zmiany skórne przy zadrapywaniu miejsc zwilżonych alergenem… Może nawet zostałem wtedy „opublikowany” jako pacjent uleczony takimi odczuleniami (w tym miejscu chciałbym przeprosić prowadzącego mnie wtedy lekarza, on leczył mnie naprawdę według swojej najlepszej wiedzy i chęci niesienia pomocy; tylko to była taka moja samoobrona). Po około trzech latach przestała pojawiać się gorączka, a astma wracała powoli i dostojnie do poziomu sprzed całej kuracji. Z uwagi na to, że nie dawałem rady wtedy wykonywać żadnych ćwiczeń fizycznych i ciągle miałem paniczne napady lęku przed ewentualnym brakiem możliwości oddechu po ich wykonywaniu, skoncentrowałem się w potrzebie ruchu na palcach i w mózgu: obok studiów medycznych podjąłem także studia muzyczne na fortepianie i w zakresie komponowania. Z psychologii zrezygnowałem po dwóch latach. Oczywiście wiedziałem, że astma i alergie mają z psychiką wielki związek, ale w międzyczasie moja astma nie była już mi tak nieprzyjemna, właściwie dzięki niej wiodłem dokładnie takie życie, jakie chciałem mieć: studiowałem wszystko, co chciałem, a z powodu moich problemów fizycznych nikt nie zakłócał w tym mojego spokoju… Dzięki koncertom muzycznym, byciu na scenie znacznie wzmocniło się moje poczucie wartości i poprawiły się pośrednio moje dolegliwości fizyczne. Intuicyjnie moja świadomość podpowiadała mi, żeby zostać także muzykiem. Z biegiem czasu odważyłem się już nawet mówić po parę słów na scenie, co jeszcze rok wcześniej było zupełnie nie do pomyślenia, gdyż ogarniał mnie przeogromny strach, że ktoś mógłby wtedy zauważyć, że mogę mieć problemy ze złapaniem tchu lub że zacharczę podczas wypowiedzi.

Podjąłem jeszcze dwie próby wyleczenia swojej astmy: kiedyś mama wysłała mnie na terapię biorezonansową, miałem wtedy około 20 lat. Wówczas taka terapia była zupełną nowością, a mama chciała dla mnie oczywiście jak najlepiej. Zatem pojechałem do dr. Huberta Melcharta do Bad Tatzmannsdorf i po raz pierwszy w życiu dane mi było poznać zupełnie inny typ lekarza niż mój ojciec: lekarz ten miał dla mnie dużo czasu i wreszcie ktoś mnie wysłuchał od początku do końca. Wtedy powiedział mi, że terapia biorezonansowa nic tu nie da i wyjaśnił mi „psychiczną stronę mojej choroby”. Opowiedziałem to dalej ojcu w domu, jednak psychiczną część mojej choroby odrzucił on zupełnie, całkowicie ją zanegował. Wtedy przestałem się tym zajmować. Około trzech lat później jednak poszedłem do pewnego młodego lekarza na zabieg akupunktury. Miałem przychodzić do niego na cztery takie sesje w odstępach tygodniowych, ale nic się nie wydarzyło i szybko zapomniałem o tej metodzie. Moja astma stale coraz bardziej wpychała mnie w obrany wcześniej styl i tryb życia. Kiedy skończyłem studia, postanowiłem zostać pulmonologiem, żeby wreszcie znaleźć jakieś skuteczne metody na taką chorobę, jak moja własna astma. Gdy odbywałem praktyki na oddziale pulmonologicznym w szpitalu Lainz, nie odnalazłem w repertuarze tamtejszych działań niczego, czego do tej pory jeszcze nie wypróbowałem osobiście na sobie, zatem przenosiłem się dalej i wreszcie wylądowałem na oddziale neurologii. Jednakże napięcia i klimat panujące w tej pracy były dla mojego fizycznego ciała takim obciążeniem, że czasami miewałem uczucie, że nie dam rady już nawet oddychać. Przyjmowałem swoje specyfiki w postaci sprejów, które właściwie powinny działać przez 12 godzin, ale ja je brałem praktycznie co godzinę (przestały na mnie po prostu działać). Brałem kilkakrotnie w ciągu dnia kortyzon, do tego łykałem leki z teofiliną i przeciwalergiczne, podawałem sobie już nawet infuzje z teofiliną, ale i tak nie mogłem oddychać i wtedy coś się wydarzyło: jeden z głównych lekarzy, prof. dr Alexander Meng, neurolog i akupunkturzysta, przypomniał mi o istnieniu akupunktury. Co miałem do stracenia, warto było po prostu spróbować ponownie. Ale tym razem to ja sam ją wykonywałem. Kupiłem sobie podręcznik do akupunktury (a była to książka „Podręcznik terapeutyczny akupunktury” autorstwa prof. Gertrude Kubieny. To nie mógł być przypadek, że później to u niej właśnie zrobiłem prawdziwe kursy akupunktury!, patrz: literatura), znalazłem dwa z trzech „ważnych punktów astmy”, wkłułem się w te punkty zgodnie z moim wyczuciem i pomanipulowałem tak igłą 10 do 20 minut (wierciłem naprawdę w tkance). Robiłem tak przez miesiąc codziennie i nie miałem już później żadnych problemów z oddychaniem! A takie ataki bezdechu, jakie miewałem wcześniej, nigdy już nie wróciły.

Wyciągnąłem z tego odpowiednie wnioski: zrezygnowałem ze swojego stanowiska na neurologii, zostałem tam tylko do końca okresu praktyk, tak że zostałem pełnowartościowym lekarzem, i rozpocząłem swoje dalsze kształcenie…

Rzeczywistość – realność

Tylko ci najmądrzejsi

oraz najgłupsi

nie mogą się zmienić.

– Konfucjusz

Medycyna, niezależnie od tego, w jakiej kulturze czy kraju funkcjonuje, oznacza podejmowanie prób i obserwację, co się stanie. Wyjaśnienie, jak coś działa, pojawia się dopiero później. Podczas wyjaśniania tego, jak dany lek czy sposób leczenia działa, wiele zależy od tego, jak się wtedy myśli. To, jak się myśli, zależy od tego, w jakim języku się myśli i w jakiej kulturze dany myślący człowiek wzrastał, w jaki sposób nauczył się myśleć. W słowie „realność” tkwi łacińskie słowo „res”, oznaczające „rzecz”. Pojęcie i zrozumienie realności oznacza, że jakaś rzecz lub jej część została zrozumiana i pojęta. Oczywiście pojęcie czegokolwiek bardzo przybliżyłoby nam to, gdyby można było to rzeczywiście objąć, wziąć do ręki, dotknąć. Trudniej jest coś pojąć, gdy jest to dla nas niedostępne w sposób fizyczny, na przykład jest ukryte w naszym organizmie, w ciele ludzkim. Pojawia się wtedy pewien obraz danej rzeczy, ale taki obraz zależy od tego, jakie osoba, która go tworzy – obserwator, obrazy w głowie już posiada. To z kolei zależy od tego, w jakiej kulturze dany obserwator dorastał oraz w jakim języku myśli.

Chcę tu pokazać, dokąd zmierzam: medycyna chińska i medycyna świata Zachodu nie znajdują się w sprzeczności ze sobą w samym sposobie myślenia, tylko próbują one do jednej i tej samej rzeczy („res”) zbliżyć się z zupełnie odmiennych stron, z innym sposobem myślenia. Wspólnym celem jest skuteczne leczenie jakiejś choroby czy zaburzenia. Najpierw zatem pojawia się choroba, a następnie nadchodzą najróżniejsze próby jej leczenia, a gdy któraś z tych prób się powiedzie, to wtedy stosuje się taki model leczenia na innych. Jeżeli to się uda, pojawia się skuteczna terapia danej choroby. Wtedy też najczęściej uzyskujemy dopiero samo wyjaśnienie sposobu leczenia. To droga tradycyjna w medycynie, niezależnie od kultury, w której sprawę rozpatrzymy. Wyobraźmy sobie ciało jak „Black Box”, czarne pudełko, a z niego wychodzą ręce i nogi oraz język. To pudełko gada, opowiada mi, co mu jest. Przyglądam się pudełku, rękom, nogom, językowi, badam ciśnienie, puls. Następnie używam swego mózgu i tkwiących w nim najróżniejszych szczegółów wiedzy, zachowanych doświadczeń i przypisuję pudełku terapię zawierającą odpowiednie odżywianie się i chińskie zioła. Po miesiącu pudełko znowu do mnie przychodzi, opowiada mi coś tam, a ja znowu je obserwuję i reaguję na to, co widzę i słyszę, nową terapią odżywiania się w taki czy inny sposób oraz chińskimi ziołami. Tak wygląda sytuacja w moim gabinecie medycyny chińskiej! Najczęściej dostaję wiele informacji od czarnego pudełka, bo przy okazji przynosi ono tę wiedzę ze sobą, a są to: badania krwi, wyniki rentgena, USG, badania moczu, przebieg dolegliwości z ostatnich lat, listę pozostałych objawów i dolegliwości, informacje od różnych lekarzy i ze szpitali, które opisują, jak wygląda wnętrze czarnego pudełka, i tak dalej. Mimo to ja znowu badam ciśnienie i puls na rękach, przyglądam się może jednocześnie skórze pacjenta, oglądam język i myślę sobie na przykład: „O, na szczęście znam się na tym!”. Chińczycy mówią tak: „Tylko tyle diagnozy, ile potrzebuję dla ustalenia terapii!”. Gdybym powiedział pudełku tak: „Proszę mi wybaczyć, ale nie chcę teraz oglądać tych wszystkich pana wyników, mogłyby mnie tylko zmylić”, to większość z pacjentów byłaby zawiedziona, ponieważ oni chcieli mi tak bardzo sprawę ułatwić i są z tego tak bardzo dumni, że byli już u tylu najróżniejszych lekarzy i mają tyle wyników… Często wystarczy tylko wiedzieć, że wszystko już zostało w nich przejrzane i tak naprawdę jest dosyć w porządku. Jeśli chcesz dodać do siebie dwa i dwa, to nie zastanawiasz się za każdym razem nad samym dodawaniem, czy będą to jabłka, czy gruszki, jaka pogoda była podczas zbierania tych czy tamtych owoców… Po prostu liczysz i masz wynik, w tym wypadku cztery. W medycynie zachodniej zupełnie odmiennie podchodzi się do takiego czarnego pudełka. Czarne pudełko przychodzi tam do lekarza, który słucha, jakie pacjent ma dolegliwości, i próbuje zdobyć jak najwięcej informacji na temat zawartości wnętrza pudełka, nawet jeśli informacje te zupełnie nie mają związku z tym, co pacjent mówi. Zatem pobiera się pacjentowi krew i zagląda do jego wnętrza przy pomocy najróżniejszych urządzeń, robi prześwietlenie rentgenowskie czy USG. Wtedy lekarz medycyny zachodniej ma już jako takie wyobrażenie o zaburzeniach całego pudełka, zapisuje terapię, na przykład leki chemiczne, po miesiącu widzi pacjenta ponownie, ten opowiada o swoich dolegliwościach, znowu bada mu się krew i robi zdjęcia w różnych maszynach, po czym dopasowuje się mu terapię.

Sam sposób postępowania w medycynie chińskiej i zachodniej jest do siebie zbliżony. Duża różnica polega jednak na tym, że: medycyna chińska działa na podstawie tak małego stopnia diagnostyki, jak tylko się da (tradycyjnie podchodzi się do tego tak, że nie należy zbyt wcześnie zaglądać do środka pudełka), medycyna zachodnia próbuje natomiast uzyskać tak wiele informacji, ile tylko się da, na temat wnętrza czarnego pudełka i wtedy decyduje, jakiej diagnozy dla takiego zaburzenia potrzebuje.

Wyobraź sobie dom. Stoi on na obrzeżach lasu i można przypuścić, że w domu tym ukrył się jakiś przestępca, jakiś zły duch. Wywiad zachodni i tradycyjny wywiad chiński chcą tego przestępcę złapać. Najpierw obserwują przez jakiś czas dom, bo nie są tak do końca pewni, czy przestępca rzeczywiście się tam kryje i czy w ogóle jest on faktycznie taki zły. I zachodni wywiad przechodzi od razu do rzeczy: instaluje mikrofony na ścianach zewnętrznych budynku, aby móc dokładnie słyszeć to, co mówi się w środku, instaluje kamery na podczerwień, aby dokładnie móc zaobserwować każdy najmniejszy ruch w budynku, zagląda przez okna za pomocą noktowizorów, żeby w ciemnościach widzieć jak najdokładniej, pobiera próbki ze śmieci, które składowane są przy domu, i bardzo dokładnie cały czas analizuje ich zawartość, żeby wyciągnąć wnioski, kto i ile osób w domu mieszka, analizuje zapach z wywiewów i zlicza molekuły ich zawartości, aby zdobyć informacje na temat spalonych kawałków drzewa i znowu wyciągnąć wnioski, na ile wystarczy jeszcze opału znajdującego się przy domu i kiedy to mieszkańcy, wśród nich może i ten zły duch, będą zmuszeni wyjść, żeby donieść jeszcze drzewa, i tak dalej.

Natomiast Tradycyjna Medycyna Chińska siedzi w pewnej odległości od domu i dokładnie ogląda całe obejście, okolicę domu, zastanawia się, dlaczego ten dom w ogóle tu stoi i dlaczego ten zły duch wybrał sobie właśnie to miejsce, patrzy na wiatr i pogodę, chce zrozumieć sposób budowy tego budynku. Później przygląda się fasadom okiem, żeby się dowiedzieć, ile lat ten dom już ma, jak dobrze dopasował się on do otoczenia, jak jest bezpieczny i czy to w ogóle prawdopodobne, żeby zły duch wybrał sobie właśnie ten dom i tam się osiedlił, z oddali przypatruje się śmieciom, ich ilości i godzinom, kiedy są wystawiane na zewnątrz, ogląda, czy z wyziewów dochodzą zapachy, jak są wilgotne i wyciąga z tego wnioski na temat wieku drzewa, którym się dom opala, aby dowiedzieć się, jak długo mieszkańcy tego domu żyją już w tej okolicy i kiedy, o jakiej porze roku drzewo na opał było składowane, i tak dalej.

Oba wywiady chcą osiągnąć to samo: złapać przestępcę, tego złego ducha i wsadzić go do więzienia. Cel jest ten sam, tylko metody, żeby go osiągnąć, pozostają inne. To zupełnie różne punkty widzenia jednej i tej samej sprawy, to różne realności tej samej rzeczy. Jedna i ta sama rzecz ma wiele nazw, w zależności od tego, jakim językiem się osoba posługuje, jakiego języka się w danej sytuacji używa. Tak samo jest z wyobrażeniem sobie, czym jakaś rzecz, jakieś „res” w ogóle jest. Nie przestrasz się, czytając tę książkę, że mówię i myślę innym językiem niż ty przywykły do takiej czy innej europejskiej rzeczywistości. Pokazuję ci tradycyjną chińską rzeczywistość z bardzo osobistej płaszczyzny zachodniego lekarza medycyny ogólnej, który w obecnych czasach i takim społeczeństwie zdobył wykształcenie!

Tao – Część I

Przestań

myśleć

i o tym mówić,

a nie będzie istniało nic,

czego nie będziesz mógł wiedzieć.

– Mądrość Zen

Zanim powstanie życie, istnieje Qi. Qi jest wszystkim, wielką jednią, wielką jednością. Nic nie jest odróżnialne od niczego, nic nie jest oddzielone, wszystko jest Qi. W starożytnych Chinach mówiono o Tao. Tao to początek i pochodzenie świata. Tao to stan, w którym wszystko jest tak ze sobą związane, że nie istnieją żadne jednostki. Nie istnieje jeszcze czas ani jakakolwiek pojedyncza jednostka. Bóg jest zawarty w tej całości dokładnie tak samo jak cały wszechświat, jak wszystko materialne i niematerialne. „Na początku było słowo, a słowo było u Boga, a Bóg był słowem”. Tak napisano w Biblii (Ewangelia wg św. Jana I,1) i jest to porównywalne z Tao. Próbujemy coś ubrać w słowa i zastosować słowo, ale na to nie ma żadnego słowa, próbujemy to zrozumieć, wcielić w życie to, co było przed pojawieniem się życia, i to, co po nim pozostanie. „Siła pierwotna”, której nadajemy nazwę w postaci słowa, to jest Qi, w której wszystko jest zawarte, energia, materia, czas. Stare chińskie podejście do tego zagadnienia mówi nam, że jak tylko powstanie życie, to Qi dzieli się na Yin i Yang, rozdziela się. Życie oznacza biegunowość, znaczy, że jednia i jedność utracone zostały na korzyść dwójności. Ta dwoistość określa każde życie, każdy aspekt życia i z punktu widzenia każdej istoty żyjącej każdy aspekt całego wszechświata. Poprzez śmierć Yin i Yang znowu stają się jednością, mogą się połączyć do pierwotnego Qi, Qi może wrócić do źródła wszelkiego istnienia, do Tao. Jak długo żyjemy, to Qi jest wszystkim, co nas wypełnia, w nas płynie, co pozwala nam żyć, dopóki płynie Qi. „Płynięcie”oznacza, że energia i materia poruszają się w czasie. Życie to nieustanny ruch w czasie. Jak długo żyjemy, składamy się z Qi. Znajdujemy się pomiędzy niebem a ziemią, odbieramy Qi z nieba (kosmiczna Qi z oddechu) i otrzymujemy z ziemi (Gu-Qi z pożywienia).

Chiński symbol Qi składa się z dwóch części: jedna oznacza „powietrze, parę” (to ta niematerialna część Qi), druga – „ryż” (materialna część Qi). W ten sposób wyobrażenie Qi przedstawia to, co znamy z obserwacji fizyki kwantowej w zakresie światła: w zależności od obserwatora i obserwowanej sytuacji światło przedstawia się nam raz jako cząstka, czyli materialnie, a raz jako promieniowanie, zatem energetycznie i niematerialnie. Światło w naszym zachodnim przekonaniu jest pra-tworzywem energii i jako takie posiada ciało, zawiera w sobie materię.

Tu w naszym świecie, na Ziemi, Qi podlega zasadom Yin i Yang, przy czym jedno nie może istnieć bez drugiego.

Yin to odpowiednik materii i wszystkiego, co można z niej wyprowadzić: ciemność i cień, noc, zimno, pasywność, stan uśpienia i spokoju, jesień i zima, woda i jej struktura, księżyc i pierwiastek żeński.

Yang odpowiada za energię i wszystko, co można z niej wyprowadzić: świętość i światło, dzień, ciepło, aktywność i akcję, ruch, wiosnę i lato, ogień i jego funkcje, słońce i pierwiastek męski.

Być może pomocne okaże się wyobrażenie, że Yin i Yang są dwoma biegunami przeciwnymi, pomiędzy którymi rozgrywa się życie, dokładnie tak jak w świetle widzialnym istnieją kolory umiejscowione pomiędzy ekstremalnymi biegunami bieli i czerni. Czarny to brak światła, biel zawiera w sobie wszystkie kolory. Życie nie jest czarne czy białe, życie jest kolorowe i dokładnie tak samo ma się sprawa z Yin i Yang. Czysta Yin i czysta Yang nie istnieją, życie zawsze istnieje gdzieś pomiędzy nimi, ale czasami jest umiejscowione bliżej bieli, Yang, a innym razem bliżej czerni, Yin. Przed pojawieniem się życia światło i jego brak stanowiły jedność, nawet jeśli trudno jest nam to sobie wyobrazić, bo odbiega to od naszego postrzegania.

Pochodzimy od Tao i wracamy do Tao, taka jest kolej rzeczy. Z tego Tao stworzone i zrobione są wszelkie żywe istoty na naszej planecie. Tak długo, jak trwa ich życie, są oddzielnymi poszczególnymi indywidualnościami, gdy tylko umierają, znowu łączą się ze wszystkim w jedność, wracają do „stworzenia” do domu, do Tao.

Na początku, a jest to punkt w czasie, od którego istnieje czas, z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu substancja pierwotna została rozdzielona, niejako rozszczepiona na materię i energię, tak jak znamy to z teorii wielkiego wybuchu, powstały wtedy gwiazdy i planety. A nasz wszechświat jest niczym rozwój jakiejś ludzkiej istoty: od dziecka do dorosłego i później do starości. Początkowo było wiele Yang, dużo światła, gorąca i energii, słońc, które mocno świeciły. Pojedyncze słońca stawały się coraz zimniejsze, zawierały coraz więcej Yin, posiadały coraz więcej substancji, tak jak żyjący organizm z biegiem czasu staje się coraz bardziej Yin, coraz bardziej substancją. Tak powstawały poszczególne planety, takie jak i nasza Ziemia, która jako wspomnienie powstania ciągle zawiera jeszcze w sobie płonące jądro. Na materii, na Ziemi rozwijała się jako oddzielenie materii inna materia, woda, patrząc chemicznie, jest to związek dwóch gazów, dwóch Yang, mianowicie wodoru i tlenu. Jest ona w temperaturze ziemskiej, którą określa z jednej strony płonące wnętrze – jądro, z drugiej strony słońce, które przesyła jej światło (a wiemy przecież, że jest to kolejna kombinacja energii i materii) na ziemię, czasami w stanie płynnym, następnie może się zmienić w formę gazu jako para i tlen albo nawet w stan stały, czyli lód. Płynna forma wody była idealnym podłożem, aby mogło powstać życie. Życie oznacza, że jakaś istota otrzymuje zdolność podzielenia Qi na Yin i Yang, wykorzystania otrzymanej materii i energii w takim celu, aby sama mogła stworzyć materię i energię. Decydującym punktem krytycznym było tu stworzenie komórki, takiej komórki, z której wywodzi się wszelkie życie na Ziemi, na naszej planecie, każda roślina i każde zwierzę…

Trochę więcej o Shen

Słowo, które płynie z serca,

ogrzeje cię i przez trzy zimy.

– Mądrość z Chin

Wszelkie rzeczy mają Shen lub mogą Shen mieć. Często jednak tego nie widzimy albo nie możemy zobaczyć. Często potrzebujemy tłumacza czy jakiegoś odbiornika Shen. Takimi tłumaczami mogą być zwierzęta. Na przykład istnieją takie miejsca na ziemi czy w ogrodzie lub mieszkaniu, które są szczególne, które promienieją, tak, jak promienieje uśmiech. Promieni tych nie możemy zobaczyć, ale niektóre zwierzęta posiadają taką umiejętność. Przykładowo kot albo pies leży zawsze w konkretnym miejscu. Instynkt psa podpowiada mu, że to właśnie jest dobre miejsce, bo ma odpowiednią temperaturę, jest spokojne i bezwietrzne, nie pojawia się tam pewne robactwo (co też ma swoje powody), bo nie ma tam żył i kół wodnych, ponieważ to tam właśnie ma miejsce pewne szczególne promieniowanie ziemskie i tak dalej. Możemy nazywać to, jak chcemy. Możemy tłumaczyć to sobie na wszelkie możliwe czy wymyślone sposoby. Na przykład możemy po prostu poczuć uśmiech, pewnego rodzaju promieniowanie, doświadczyć Shen takiego czy innego miejsca i do niego się również uśmiechnąć w odpowiedzi. „Swój ciągnie zawsze do swojego!”. Gdy spotykają się Sheny, rozmawiają ze sobą, opowiadają sobie, gdzie znajdują się jeszcze inni „tego samego typu”, czyli gdzie jest jeszcze więcej Shenów. Ludzie również mogą być odbiorcami Shen, tłumaczami. Na przykład w książce, którą właśnie czytasz, zawarta jest Shen, ponieważ ten, kto tę książkę napisał, w chwili, gdy ją pisał, miał Shen, a Shen przeniosła się na jego słowa, na jego pisanie. Moja żona Gabriele jest na przykład wspaniałą tłumaczką Shen z książek. Często ja sam czytam trochę jakąś książkę lub po prostu robię to jak przystało po kolei, od początku do końca i następnie zapominam tę książkę zupełnie. Wtedy przychodzi moja żona i opowiada mi z Shen, z zachwytem, co właśnie przeczytała w swojej książce, i dosłownie w ciągu kwadransa wiem już, co było w tej (prze)czytanej książce, ba, właśnie okazuje się, że zrozumiałem tę treść i sam staję się ogniem i płomieniem dla tej książki. Często przychodzi mi do głowy, że przecież sam czytałem już tę książkę, i wtedy pytam żonę: „Czy oboje czytaliśmy tę samą książkę? Nie miałem pojęcia, że znajduje się w niej to wszystko!”. I tak moja żona czyta dużo książek i opowiada mi w ciągu około kwadransa, cóż takiego wielkiego i wspaniałego w nich znalazła, a ja wiem wtedy, co się w nich znajduje, jakbym sam je przeczytał. Gdy sam je czytam, odczuwam zachwyt mojej żony w słowach tego, co tam napisane, i rozpoznaję Shen. Moja żona jest dla mnie niezastąpioną tłumaczką Shen wielu rzeczy…

Nasze instynkty

Przybyłeś na taki świat,

który niczego nie zrozumie bez słów, prawie bez słów.

– Mądrość z Hiszpanii

Gdy nasze instynkty funkcjonują normalnie a my je postrzegamy, wtedy utrzymujemy nasze ciało „w środku”. Gdy ktoś na przykład łatwo i szybko się poci i ma przy tym intensywny zapach potu, czyli gdy może wydawać z siebie pewną woń, która dowodzi tego, że się poci, to jest to typowy znak, że w ciele panuje ogromne gorąco. Jeśli ten ktoś ma dobrze rozwinięte instynkty własne, nie będzie lubił tego wewnętrznego skwaru i będzie unikał wszystkiego, co go powoduje. Zatem intuicyjnie nie będzie wylegiwał się przez cały dzień na słońcu i intuicyjnie zje takie produkty spożywcze, które będą go chłodziły, czyli sałaty, rzeczy surowe, a jednocześnie będzie unikał produktów spożywczych, które same w sobie wydzielają i produkują dużo ciepła, na przykład mięsa. Jeśli prawidłowo spostrzeże i potraktuje swój własny instynkt i zachowa się w zgodzie z nim, gorąco w jego ciele zniknie i przestanie on pachnieć potem. Gdy komuś jest stale zimno i ma on znowu odpowiednie zrozumienie dla swoich własnych instynktów, sam będzie lubił przebywanie na słońcu i będzie się w ten sposób grzał, tak samo będzie jadł produkty spożywcze, które rozgrzeją go od środka, jak na przykład rzeczy gotowane, takie jak mięso, ponieważ ono go ogrzeje. Jeśli ktoś ma w sobie dużo wilgoci, intuicyjnie będzie unikał wszystkiego, co by tę wilgoć mogło zwiększać. Zatem będzie lubił suche, ciepłe pomieszczenia, aby wysuszyć w ten sposób swoją wewnętrzną wilgoć. Trudno mu będzie myśleć, a przez wilgoć może być jeszcze mocno zmęczony, zatem jeśli zechce on dostrzec i zastosować się do działań wynikających z tego, co mu podpowie instynkt, powinien przez kilka dni pozostać w łóżku i wypocząć, nie myśleć przy tym i prawie nic nie jeść, żeby jego śledziona spokojnie mogła zredukować i rozłożyć całą tę wilgoć i się zregenerować (to u nas opis typowej „depresji”). Jeśli taka osoba zignoruje swój instynkt lub nie zechce go zupełnie zauważyć, organizm będzie dalej wytwarzał dużo wilgoci, na przykład poprzez to, że człowiek ten będzie zajadał niezdrową żywność i stanie się takim wilgotnym zwierzęciem, jak na przykład ślimak, który wilgoć uwielbia. Przyjrzyj się ślimakom: są one „czystą wilgocią” – ekstremalnie powolną i śluzowatą…

Gdy jakieś zwierzę się zrani, a rana ta pachnie słodkawo, to zwierzę będzie intuicyjnie unikało tych rzeczy, które smakują słodko, i będzie raczej jadło takie produkty, które są gorzkie lub kwaśne, aby wyrównać tym samym poziom cukru w organizmie i w ten sposób uleczyć ranę. Jeśli kojec zwierzęcia będzie pachniał silnie i ostro, zwierzak intuicyjnie zacznie jeść takie rzeczy, które nie mają takiego ostrego czy silnego smaku i tak nie pachną, zrobi to po to, aby zlikwidować silny i ostry zapach swego kojca. Gdy dziecko ma jakieś zakażenie i przez to jest mu bardzo gorąco (objawia się to jako gorączka), do tego ciało staje się wilgotne i lekko pokryte śluzem, to dziecko będzie miało gruby nalot na języku, który będzie mogło zresztą nawet samo poczuć, przede wszystkim wtedy, gdy będzie jadło, ponieważ substancje smakowe przykleją się do grubego nalotu i tam pozostaną. Skutkiem takiego stanu rzeczy będzie to, że dziecko, które odczuwa swój ludzki instynkt o wiele silniej niż osoba dorosła, zupełnie odmówi jedzenia tego, co ten smak i tym samym gorąco i śluz w ciele będzie wzmacniało, intuicyjnie nawet szybciej w ogóle przestanie jeść cokolwiek, lecz będzie dużo piło, aby to wewnętrzne gorąco schłodzić. W ten sposób infekcja zniknie. Przychodzi mi tu głowy nasz czteroletni syn Daniel, który krótko po długo trwającej zimie złapał infekcję grypową z zapaleniem oskrzeli. Daniel nie jadł zupełnie przez trzy dni, pił natomiast bardzo dużo, moja żona zaczynała się już porządnie martwić, bo naprawdę nic nie chciał jeść (Daniel jest w ogóle chudzielcem). Syn pełen spokoju odrzekł mamie tak: „Mamo, jedzenie nie robi mojej chorobie dobrze!”.

To jest właśnie medycyna chińska! Nic innego niż „postrzeganie własnych instynktów i odpowiednie na nie reagowanie!”, nic innego niż „postępowanie zgodne z naszą prawłasną i prastarą naturą”. A instynkty mają wszyscy. Ten fakt nie ma żadnego związku z Chinami czy Chińczykami. Chińczycy stali się tylko tymi, którzy zrozumieli tę zasadę natury i ją zapisali! Zmysłami naszego świata widzimy, słyszymy, wąchamy, smakujemy i czujemy, postrzegamy to co na zewnątrz i to co w środku, Zewnątrz – Wewnątrz, pełność w sobie – braki, ciepło – zimno, Yin – Yang, i to nasz instynkt prowadzi nas do wyrównania i zharmonizowania w nas wszystkiego, tak żebyśmy znowu poczuli się w samym środku, w samym naszym centrum.

Komórka

Przeżycie jednego dnia

jest bardziej wartościowe

niż góra złota.

– Yoshida Kenko

Wszelkie żywe istoty tej Ziemi składają się z komórek. Każda pojedyncza komórka jest niczym mały worek z wodą i zawartymi w niej substancjami chemicznymi. Najprostsze istoty naszej planety to jednokomórkowce. Wyższe formy życia, tak jak i my, ludzie, powstają dokładnie tak samo z jednej pojedynczej komórki, która się dzieli, i dzieli, i nadal dzieli. W taki sposób rozwija się wiele komórek, dużo z nich specjalizuje się w wykonywaniu określonych zadań w całym żywym organizmie. Wszystkie komórki się ze sobą komunikują. Oznacza to, że mają one zmyślny system porozumiewania się, tak aby cały organizm mógł dobrze współpracować. Te istoty żywe to wszystkie zwierzęta i rośliny, nazywamy je wielokomórkowcami.

Ziemia powstała około 4,6 miliarda lat temu. Podczas pierwszego miliarda lat mogła być bardzo dzika: nawałnice, burze, błyski, wybuchy wulkanów. Nie istniała wtedy jeszcze warstwa ozonowa, więc jaskrawe promieniowanie ultrafioletowe Słońca mocno paliło nasza planetę. Dzięki eksperymentom przeprowadzanym w laboratoriach wiemy (czy raczej lepiej powiedzieć: przypuszczamy), że w tych warunkach powstały pierwsze organiczne, czyli węgliste, molekuły. Już wtedy, w ciągu pierwszego miliarda lat, wytworzyły się cztery najważniejsze grupy małych organicznych molekuł, które później odnajdujemy we wszystkich komórkach: aminokwasy (z nich powstają białka), nukleotydy (do zachowania i zapamiętania informacji genetycznych), cukry i kwasy tłuszczowe. Tym samym już w tak wczesnej fazie istnienia planety Ziemia zostały ustalone wszystkie podstawy życia. Decydującym krokiem służącym do tego, aby mogła powstać żywa komórka, było to, że wokół substancji chemicznych uformowała się membrana. Ewolucji udało się stworzyć membranę z fosfolipidów i białek, i tak została utorowana droga dla pierwszej komórki. Prawdopodobnie powstały wtedy różne warianty komórek, a wszystkie konkurowały ze sobą o dalsze istnienie na planecie. Jednakże jedna z komórek postawiła na swoim, jedna pojedyncza komórka. Wszystkie dzisiaj żyjące organizmy na całym świecie pochodzą od tej jednej stworzonej przed kilku miliardami lat komórki! Ewolucja miała jedno, za to zawsze… miała dużo czasu. Po stworzeniu pierwszej komórki miała dużo czasu, żeby się mnożyć. Ta jedna komórka jest powodem tego, że rośliny, początkowo proste komórki zielone, rozprzestrzeniły się na całą planetę. Poprzez swoją przemianę materii, przez fotosyntezę, przerabiały one zawarty w atmosferze dwutlenek węgla z wodą w cukier i tlen, tak że została stworzona podstawa naszej atmosfery – była to atmosfera bogata w tlen. Dzięki temu mogły się rozwijać zwierzęta, które z kolei wdychały tlen i wydychały pożywienie dla roślin w formie dwutlenku węgla. Z takiej jednej komórki rozwinęły się wszystkie inne komórki tego świata, wszystkich roślin i zwierząt.

To historia ewolucji i właśnie ona jest zapisana w każdym z nas. Chińczycy mówią, że ta informacja jest odłożona w naszych nerkach, w Jing, w naszym DNA. Genetycy ze świata Zachodu mówią, że jest on w naszych genach, a te pochodzą z naszego DNA, kwasu dezoksyrybonukleinowego zawartego w każdej pojedynczej komórce. Dzięki roślinom mogły powstać zwierzęta, a dzięki zwierzętom rośliny mogły przeżyć. Taka jest historia naszej natury, dawanie i branie świata roślin i zwierząt. Człowiek jest cząstką tego systemu, częścią tej natury. Ewolucja przygotowała mu określone miejsce oraz określone pożywienie. Nawet gdyby wierzył w to, że ze swoim wysoce rozwiniętym mózgiem istnieje on powyżej wszystkich istot, mimo to jest genetyczną częścią całego systemu pod tytułem „natura”. Nawet gdyby uważał, że jego duch i umysł wyrastają już ponad naturę, to i tak jego ciało jest z nią na stałe złączone.

Oto prosty przykład: Co znajduje się w pojedynczym człowieku? Czy jest on jedynie jedną żywą istotą? Nie! Pomyśl tylko o tych wszystkich zarazkach i bakteriach w ustach czy na skórze lub w jelitach. Gdybyśmy ich nie posiadali, nie potrafilibyśmy trawić, nie istniałby nasz system immunologiczny. Żyjemy w symbiozie z wieloma istotami żywymi, a większość tych istot, czyli bakterie, towarzyszy człowiekowi i zwierzętom od samego ich powstania. Bez tej współpracy najprostszych organizmów żywych, bakterii – a to one były najprawdopodobniej w ogóle pierwszymi istotami żywymi na Ziemi – i istoty najwyżej rozwiniętej, czyli człowieka, tenże człowiek zupełnie by nie zaistniał, nie pojawiłby się na świecie (a bakterie owszem, tak!). Człowiek, każda pojedyncza istota, składa się z około 10 bilionów (1013) komórek, na nim i w nim żyje około 1014 mikroorganizmów (najmniejszych żywych organizmów), większość tego zaplecza stanowią bakterie, a z nich z kolei większa część żyje w jelitach, zwłaszcza w jelicie grubym (to tak zwana flora jelitowa). Oznacza to, że w nas i na każdym z nas żyje dziesięciokrotnie więcej małych i prostych organizmów żywych, niż posiadamy komórek (lub lepiej wyjaśniając, niż w ogóle jest komórek).

Co się zatem dzieje, gdy na przykład coś jemy? Odżywiasz wtedy 1013 komórek własnych i 1014