Towarzyszenie duchowe - Franz Jalics SJ - ebook

Towarzyszenie duchowe ebook

Franz Jalics SJ

5,0

Opis

Dopóki będziecie narzucać innym swoje przekonania, nikt nie będzie chciał was słuchać, choćby to, co macie do powiedzenia, było najcenniejszą rzeczą, jaką posiada ludzkość. Zamiast się wywyższać, musimy się wczuć w odczucia i doświadczenia innych.

Czym jest dobre kierownictwo duchowe? Nie wypływa ono z wiedzy, erudycji ani przebojowej osobowości. Franz Jalics, czerpiąc ze swojego bogatego doświadczenia, pokazuje, że jego źródłem są dwie fundamentalne zasady. Pierwszą jest sztuka uważnego słuchania i prowadzenia rozmowy tak, by druga osoba mogła wyrazić to, kim naprawdę jest. Drugą jest odkrycie w sobie ciszy, w której słychać Boga. Bez niej słuchanie innego człowieka jest niemożliwe.

Ta książka to praktyczny poradnik, jak nauczyć się jednego i drugiego. Prowadzi do odkrycia, że kierownictwo duchowe jest tak naprawdę towarzyszeniem w drodze wiodącej do wspólnego wzrastania w wierze.

Książka jest skierowana do duszpasterzy, przełożonych, kierowników duchowych i wszystkich tych, którzy chcą się dzielić wiarą z innymi.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




tytuł oryginału:Miteinander im Glauben wachsen Anleitung zum geistlichen Begleitgespräch© Franz Jalics SJ, 2017© Wydawnictwo WAM, 2017Opieka redakcyjna: Olaf PietekRedakcja: Katarzyna Mach Korekta: Tomasz Wiścicki, Zofia SmędaProjekt okładki: Oksana Shmygol Skład: EdycjaNIHIL OBSTATProwincja Polski Południowej Towarzystwa Jezusowegoks. Jakub Kołacz SJ, prowincjałKraków, dn. 20 lutego 2017 r., l.dz. 47/2017ISBN 978-83-277-2310-9WYDAWNICTWO WAMul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003e-mail: [email protected]ł HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected]ęGARNIA WYSYŁKOWAtel. 12 62 93 260 e.wydawnictwowam.pldruk: OPOLGRAF • Opole

Przedmowa do drugiego wydania niemieckiego

Minęło ponad trzydzieści lat, odkąd napisałem tę książkę w języku hiszpańskim. Pierwsze niemieckie wydanie ukazało się w 1982 roku w Pfeiffer Verlag w Monachium, ale jest już wyczerpane. Opisałem w tej książce moje argentyńskie doświadczenia. Niektóre problemy, podówczas zajmujące chrześcijan, dziś już całkowicie znikły. Dotyczyły one czasów posoborowych. Dlatego przytaczane przykłady mogą się wydać czytelnikowi obce. W tej książce jednak najważniejsze są nie problemy, które pojawiają się w przykładach, lecz podstawowe zasady słuchania, prowadzenia rozmowy i życia w grupie oraz zasadnicze postawy umożliwiające dawanie świadectwa, abyśmy „wspólnie wzrastali w wierze”. Dlatego też nie uaktualniłem przykładów.

W ciągu tych trzydziestu lat dawałem prawie wyłącznie ćwiczenia duchowe. Ponadto uczyłem modlitwy kontemplacyjnej i sam ją praktykowałem. Chodziło o ciszę, czujność, uważność na Jezusa Chrystusa, na obecność Boga. W tym czasie pogłębiłem swoją wiedzę o tym, jak głębokie przemiany w obcowaniu z ludźmi i z grupami oraz w duszpasterstwie powoduje to prowadzenie ku ciszy, o którym opowiada ta książka. Przypuszczalnie najważniejszym odkryciem ostatnich lat mojej pracy kapłańskiej było to, że relacja do Boga i relacja do ludzi zawsze przebiegają całkowicie równolegle i wzajemnie pozwalają wypróbować swoją szczerość. To wypływało raz po raz w rozmowach o wierze. Modlitwa kontemplacyjna prowadzi do duchowej głębi, bez której prawie niemożliwe jest porozumienie w wierze. W niniejszej książce chodzi o ową głębię porozumienia.

Zdolność do cichego i niezakłócanego myślami trwania w modlitwie jest tą samą postawą, co ciche zasłuchanie, a z tej ciszy może zrodzić się wymiana na temat wiary. Należą one do siebie, gdyż wzajemnie się budują. Wolna od trosk i myśli, cisza modlitwy kontemplacyjnej rodzi harmonię i pokój z Bogiem oraz z samym sobą, a w tej książce opisuję, jak owa harmonia rozciąga się na relacje i kontakty z ludźmi. Cisza i pozbawiony trosk pokój są prawdziwymi korzeniami postaw, które przedstawiam. Często pracując z grupami – w sposób opisany w książce – parę dni poświęcałem na ćwiczenia w prowadzeniu rozmowy. Na koniec uczestnicy przeważnie je opanowywali. Potrzeba nam wewnętrznej ciszy, abyśmy mogli wysłuchać partnera rozmowy i pomogli mu samodzielnie rozwiązać swoje problemy lub otworzyć je na orędzie wiary.

Mam nadzieję, że ta książka stanie się dla Ciebie, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, lekturą przyjemną i pożyteczną. Ufam, że gdy przekona Cię o znaczeniu opisanych postaw, okaże się pomocna w Twoich rozmowach o wierze i w głoszeniu wiary w Kościele lub na ulicy.

Gries, 2008

Franz Jalics

Wstęp do wydania hiszpańskiego

Książka niniejsza jest owocem mojej ponaddwudziestoletniej działalności jako duszpasterza. Sukcesy i porażki na tej długiej drodze nauczyły mnie, jak należy postępować, gdy chce się zaprosić innych do uczestnictwa w swojej wierze. Doświadczeniami tymi chciałbym się podzielić z czytelnikiem, by zilustrować nastawienie, które – w moim przekonaniu – jest najkorzystniejsze dla głoszenia wiary chrześcijańskiej. Nie chcę przez to twierdzić, że jedynie moje doświadczenia są wartościowe. Inni mogli dokonać odkryć innego rodzaju.

Nie jest też moim zamiarem stworzenie metody duszpasterskiej. Mówię tylko o postawie, o pełnym szacunku podejściu uczestnika, mentalności, która zaleca braterski współudział bez narzucania własnego zdania i pouczania. Podejście takie opiera się na przekonaniu, że wiary w Jezusa Chrystusa nie możemy przekazywać, jakby to była wiedza naukowa, lecz że szerzy się ona raczej drogą swego rodzaju zarażenia, gdy trafia na dobry klimat relacji międzyludzkich. Ten przepływ ludzkiej komunikacji jest warunkiem, aby mogła się rozwinąć wiara w naszego Pana – w obcowaniu z takimi chrześcijanami, którzy nią promieniują.

Ograniczę się do postawy duszpasterza, dlatego niektóre wypowiedzi mogą budzić wrażenie, że lekceważę lub umniejszam różne inicjatywy, jak na przykład stowarzyszenia i instytucje. Jeśli czasem wspominam o nich pozornie negatywnie, wyrażam obiekcje jedynie co do sposobu kierowania nimi. W żadnym wypadku nie chcę uszczuplać ich zasług i w pełni uznaję ich znaczenie w życiu Kościoła. Z powodu tych samych ograniczeń, jakie narzuca temat książki, niektóre sformułowania mogą budzić wrażenie, że reprezentuję swego rodzaju chrześcijaństwo witalistyczne i niechętne wszelkiej zdecydowanie sformułowanej nauce. Chciałbym przestrzec Czytelnika przed taką interpretacją. Kościół katolicki przeżywa wiarę wspólnotową, która ma swoje treści dydaktyczne. Wyjaśnianie tych podstawowych stwierdzeń jest konieczne i ważne. Moja krytyka celuje tylko w doktrynerskie nastawienie tych, którzy z cegiełek ortodoksji wznoszą mur, żeby za nim ukryć swoją niezdolność do porozumiewania się z ludźmi. Ponieważ chciałbym tu przedstawić w pewnym porządku moje doświadczenia i zarazem ukazać związany z nimi wewnętrzny proces, nie zawsze udaje mi się uniknąć powtórzeń. Proszę Czytelnika o wyrozumiałość.

Starałem się pisać językiem prostym i zrozumiałym, tak aby z moich wywodów mógł skorzystać każdy, kto chce się dzielić wiarą z innymi. Ponieważ to, co mam do powiedzenia, odnosi się wprost do doświadczeń ludzkiej komunikacji, książka może zainteresować także tych czytelników, którzy działają na rzecz ogólnej poprawy stosunków międzyludzkich.

Książkę tę planowałem jako praktyczny poradnik. Chciałem przedstawić pojedyncze elementy konieczne do tego, aby przyswoić sobie nastawienie, o którym będzie dalej mowa. Kto odkrywa coś nowego, ten czuje z tego powodu entuzjazm. Może mieć wte-dy wrażenie, że czegoś się nauczył. Po pewnym czasie pozostaje jednak już tylko rozmyte poczucie czegoś pięknego. Nastawienia nie nabywa się przez jednorazową lekturę ani przez intelektualny wgląd, choćby najjaśniejszy, lecz tylko przez wytrwałe ćwiczenie. Starałem się o płynny, czytelny styl, który umożliwia przyjemną lekturę. Niejeden być może na tym poprzestanie. Kto jednak chciałby przyswoić sobie opisaną wcześniej postawę, może tę książkę ponownie wziąć do ręki, a następnie wykonać praktyczne ćwiczenia.

Parę lat temu opublikowałem pracę o modlitwie1. Próbowałem w niej pokazać, że nawet w nerwowym i rozgorączkowanym świecie możliwa jest zwyczajna kontemplacyjna modlitwa. Ta prosta modlitwa sprowadza głęboki wewnętrzny pokój, wspomaga i upraszcza zbliżanie się do Boga. W obecnej książce chciałbym opisać to samo kontemplacyjne nastawienie, ale wobec ludzi. Wiadomo, że nasz stosunek do bliźnich określa również nasz stosunek do Boga i odwrotnie. Ludzkie serce w sobie właściwy sposób wchodzi w związek z Bogiem i z ludźmi. Kto w swoim kontakcie z Bogiem osiąga nastawienie kontemplacyjne, ten także wobec ludzi będzie pełen zrozumienia i otwarty, emanujący pokojem i wiarą. Ale także odwrotnie: ludzie, którzy umieją zrozumieć innych i którym łatwo się komunikować, stopniowo wchodzą w kontemplacyjną więź z Bogiem.

Pierwsze cztery rozdziały nawiązują do pewnego szczególnego doświadczenia. Przedstawiam je w rozdziałach drugim i trzecim, opierając się na metodzie Carla Rogersa. Jego metoda terapeutyczna polega głównie na tym, aby urzeczywistnić prawdziwą ludzką relację. Dlatego spostrzeżenia, do których doszedł, są ważne dla wszelkiego rodzaju rozmów, ale szczególnie istotne są w rozmowach religijnych. Z pomocą Rogersa nauczyłem się rozumieć innych i pomagać im, przekonałem się też, jak nieprawdopodobnie wiele dobrego wynika z jego metody. Dlatego chciałbym tutaj podziękować jemu, a także G. Marianowi Kingetowi, gdyż dzięki jego dziełu2 poznałem to głęboko ludzkie nastawienie. Rozdział piąty streszcza serię doświadczeń, w których w przekazie wiary pewną rolę odgrywa świadectwo. Wartość tych doświadczeń można ocenić tylko w połączeniu z nastawieniem medytacyjnym, gdyż wymagają one otoczenia okazującego zrozumienie. W rozdziale szóstym za pomocą paru przykładów przedstawiam, w jaki sposób należy prowadzić rozmowę, aby mogła ona służyć wspieraniu rozwoju wiary. Rozdział siódmy zajmuje się zastosowaniem omawianej postawy w życiu grup oraz podstawowymi prawami dynamiki grup w powstałym w ten sposób środowisku. Rozdział ósmy jest właściwie tylko nieskładnym zbiorem uwag, w których usiłuję powiedzieć, że przed nami jest jeszcze długa droga do zrozumienia naszych bliźnich i do uwewnętrznienia tajemnic chrześcijańskich.

Cleveland, 1977

Franz Jalics

1Lernen wir beten. Eine Anleitung, mit Gott ins Gespräch zu kommen, Topos plus, t. 564 [Uczmy się modlić, tłum. Anna Kleszcz, Wydawnictwo WAM, Kraków 2000, wznowienie 2002].

2Psychothérapie et relations humaines [Psychoterapia i relacje międzyludz-kie], t. 1–2, Publications Universitaires, Louvain 31966.

IW poszukiwaniu postawy zrozumienia

Parę lat temu poproszono mnie, abym poprowadził ćwiczenia duchowe dla seminarzystów. Wysłano na nie dziewięciu alumnów będących tuż przed święceniami kapłańskimi i diakonalnymi. Przyjechaliśmy równocześnie i spotkaliśmy się przy wejściu. Kiedy się dowiedzieli, że to ja mam prowadzić te ćwiczenia, przywitali się ze mną i przedstawiliśmy się.

– Ojcze Jalics – powiedzieli bez ogródek zaraz po przywitaniu się – tylko prosimy, żeby ojciec dużo nie mówił.

– Ja? – zapytałem z uśmiechem i zdziwiony. – Nie, ja w ogóle nie mam zamiaru mówić, to wy będziecie to robić.

Popatrzyli na mnie ze zdziwieniem, nie bardzo rozumiejąc, co mam na myśli. Potem spojrzeli po sobie i wziąwszy moją odpowiedź za żart, powtórzyli prośbę:

– Prosimy nie mówić wiele, ojcze Jalics.

– Serio – odparłem i powtórzyłem: – to wy będziecie mówić.

Zamilkli, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Kiedy wieczorem spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedziałem im, że przyjechałem, aby z nimi współpracować, i dlatego interesują mnie ich życzenia oraz to, jakie mają plany na dni ćwiczeń duchowych. Wszyscy wypowiadali się po kolei. Pojawiły się małe niuanse, ale ich ogólna niepewność zawierała się w pytaniu: Czym jest kapłaństwo? Przyłączyłem się do ich życzenia i aby objaśnić tę sprawę, zaproponowałem im, aby każdy opowiedział historię swojego powołania i dlaczego właściwie chce zostać księdzem. Było to bardzo ciekawe. Dziewięć dróg Bożych z różnymi wyobrażeniami i trudnościami. Słuchając ich, zagłębiałem się w historię życia każdego z nich, próbując się w nich wczuć i ich zrozumieć. Jednocześnie notowałem wyłaniające się problemy. O pierwszej w nocy, gdy już wszyscy doszli do głosu, nadeszła moja kolej streszczenia tego, co zostało powiedziane. Wyjaśnienia wymagało sześć tematów: wiara, modlitwa, stosunek do przełożonych i tak dalej. Wspólnie ustaliliśmy porządek dnia: dwa tematy dziennie, jeden przed południem, drugi po południu.

Zawsze zaczynaliśmy od tego, że każdy – jak pierwszego wieczoru – opowiadał o swoich przeżyciach. Uczestnicy relacjonowali na przykład, jak się modlą i jakie były ich dotychczasowe trudności. Ponieważ było ich dziewięciu, codziennie trwało to dwie do trzech godzin, zanim wszyscy kolejno mogli dojść do głosu i opowiedzieć o swych doświadczeniach związanych z rozważanym akurat tematem. Podczas tych spotkań prawie w ogóle nie mówiłem. Za trzecim razem poprosili mnie, abym i ja przedstawił swoje doświadczenia. Słuchali mnie z zaciekawieniem. Opowiedziałem im, co przeżyłem i odkryłem, o problemach, które także mnie dalej mocno zajmowały, i o moim nastawieniu do tych spraw. Nie udzielałem żadnych własnych pouczeń, ale każde objaśnienie, które mi się narzucało i mogło im pomóc, wyłaniało się w sposób zupełnie oczywisty jako konsekwencja moich doświadczeń.

Naszym ostatnim tematem był apostolat. Seminarzyści opowie-dzieli o swoich pierwszych tego rodzaju doświadczeniach na ubogich przedmieściach. Ryszard, jeden z nich, mówił o tym, że pracował w pewnej ubogiej dzielnicy. Jego główną trudnością było to, że miejscowi nie chcieli go słuchać. Wyjaśnił, że Chrystus ich w ogóle nie interesował. On pragnął głosić Jezusa Chrystusa, ale młodzi woleli mecz piłki nożnej niż mszę. Przez dłuższy czas wybrzmiewała jego raz po raz powtarzana skarga: jak to się angażował, aby szerzyć dobrą nowinę, a ci chrześcijanie nie chcieli go słuchać.

– Wiesz co – odezwałem się po chwili, doznawszy nagle olśnienia – jeśli dobrze zrozumiałem, chcesz powiedzieć, że ci ludzie zachowywali się dokładnie tak samo jak wy. Kiedy tu przyjechałem, zaraz po przywitaniu się w pierwszej kolejności poprosiliście mnie, żebym dużo nie mówił. Wiedzieliście, że prowadzący ćwiczenia duchowe przybywa, aby głosić Jezusa, a mimo to nie chcieliście go słuchać.

– Ojej! – wykrzyknął zaskoczony Ryszard, który dostrzegł sprzecz-ność w swoim zachowaniu.

– Ale, rzecz dziwna – kontynuowałem – słuchaliście mnie uważniej niż innych duchownych. Poprosiliście nawet, żebym mówił. Pierwszego dnia nie powiedziałem nawet paru zdań, właściwie tylko to, co było konieczne, aby zorganizować nasze spotkania. Nalegaliście, żebym również ja podzielił się swoimi doświadczeniami i swoimi pytaniami zmusiliście mnie, żebym mówił godzinę. Przyjechałem tu, żeby służyć wam pomocą, i przyjąłem wszystkie wasze propozycje. Cieszyłem się, że mogę was słuchać, i poczułem się wzbogacony tym, co opowiedzieliście mi o swoim życiu i swoich walkach. Kiedy ty – zwróciłem się do Ryszarda – w dzielnicy biedy zaczniesz ludzi słuchać, a oni zauważą, że ich rozumiesz i kochasz, wtedy będą cię prosić, żebyś mówił. Ale dopóki wy, dumni ze swojej wiedzy, będziecie narzucać innym swoje przekonania, nikt nie będzie chciał was słuchać, choćby to, co macie do powiedzenia, było najcenniejszą rzeczą, jaką posiada ludzkość. Zamiast się wywyższać, musimy się wczuć w odczucia i doświadczenia innych.

Zrozumieli, dlaczego ludzie nie chcieli ich słuchać. Ryszard przybył z zewnątrz, nie okazał im najmniejszego zainteresowania i chciał im sprzedać swoje religijne skarby akurat w tym momencie, gdy oni chcieli się cieszyć zasłużonym weekendowym wypoczynkiem. Dopóki nie zaczniemy uczestniczyć w przeżyciach innych, dopóty nie zaistnieje żadna pozytywna komunikacja, a zatem i żaden przekaz wiary.

Kiedy jeszcze studiowałem teologię, zacząłem zajmować się ćwiczeniami duchowymi. Do seminarium duchownego często przybywali młodzi ludzie, którzy chcieli spędzić parę dni w ciszy i szukać rady. Niektórzy brali pod uwagę powołanie kapłańskie, inni wpadli w jakiś kryzys i próbowali znaleźć oparcie w samotności.

Moje zadanie polegało przede wszystkim na tym, aby wykładać rozważania z Ćwiczeń duchowych świętego Ignacego. Byłem nimi bardzo zachwycony i przekonany, że powierzeni mi podopieczni właśnie tego potrzebują. Przecież Ćwiczenia duchowe zajmują się podstawowymi kwestiami ludzkiej egzystencji: sensem życia, grzechem, zbawieniem, naśladowaniem Chrystusa i tym podobnymi. A jednak od początku miałem wrażenie, że zadaję tym młodym ludziom gwałt. Oni przedstawiali osobiste trudności, a ja odpowiadałem metodą Ćwiczeń. Każdy mówił o tym, co go poruszało na podstawie osobistych doświadczeń, ja natomiast odpowiadałem na podstawie swego przekonania w schemacie Ćwiczeń duchowych.

Nie, to nie może być właściwe – powiedziałem sobie. To nie w porządku, żebym narzucał im moje wyobrażenia. Muszę coś wymyślić, żeby pracować z drugim, wychodząc od jego osoby. Każdemu, wykorzystując jego własne doświadczenia, muszę pokazać, jakie kroki może uczynić, aby pójść dalej swoją własną drogą. Dlatego zacząłem głębiej wczuwać się w cudze problemy. Kiedy jakiś młody człowiek chciał spędzić trzy dni w seminarium, nawiązywałem z nim rozmowę i prosiłem, by szczegółowo opowiedział o powodach swego przybycia. Często słuchałem go godzinami i próbowałem wczuć się w jego życie. Zależało mi na tym, aby zrekonstruować jego życie wewnętrzne: historię warunków rodzinnych, studiów, różnych przyjaźni, jego religijnych doświadczeń, stosunku do Jezusa Chrystusa i Maryi, z jakiego powodu oddalił się od Boga, czym się przejmuje oraz jak rozwijały się jego pragnienia i problemy. Obserwowałem, jaki obraz siebie samego i swojej przyszłości zbudował. Próbowałem go tak zrozumieć, jak on sam rozumiał siebie, zagłębić się w jego subiektywne postrzeganie życia i trochę je przeżyć, ale przy tym unikać wszelkiego oceniania, wszelkiego osądzania i wszelkich porównań z normami idealnymi. Chciałem zostać przeniknięty jego życiem.

Wysłuchawszy w ten sposób dostatecznie długo danego człowieka, wycofywałem się, aby głębiej rozważyć to, co usłyszałem. Moim zamiarem było wczuć się w jego położenie, wejść w jego rytm życia i nie dać się zmylić temu, co mnie wydawało się ważne lub co proponowały Ćwiczenia duchowe.

Ta metoda była dla mnie niezwykle owocna. Przede wszystkim odkryłem ponadczasową wartość Ćwiczeń duchowych. Okazało się, że punkt wyjścia Ćwiczeń właściwie dla każdego stanowił pierwszy krok; swego rodzaju poszukiwanie bazy: Co stanowi sens mojego życia? Dokąd zmierzam? Co jest celem mojej egzystencji? Te pytania pojawiały się jednak zupełnie zwyczajnie jako konsekwencja wcześniejszej rozmowy. To, o czym mówią Ćwiczenia duchowe w pierwszym zdaniu: „Człowiek po to jest stworzony, aby chwalił Boga”3, nie było tematem, który spadł z nieba. Rekolektant nie był świadomy, że proces, który przechodził, był już opisany w Ćwiczeniach duchowych, a tym bardziej nie miał wrażenia, że ja wprowadziłem coś nowego.

Powiedziałem mu na przykład: „Czy pamiętasz – jak mi opowiedziałeś wczoraj – że dwa lata temu zadałeś sobie pytanie, po co właściwie żyjesz, i wydało ci się, że twoje życie nie ma sensu? Czy mógłbyś powtórzyć to pytanie, żeby zobaczyć, jak zabrzmi teraz twoja odpowiedź?”.

Kiedy ktoś zapragnął wyjaśnić swój stosunek do Jezusa Chrystusa, przypominałem mu jego wcześniejsze przeżycia. Mówiłem mu na przykład: „Czy pamiętasz – jak mi powiedziałeś – że pewnego dnia w pewnej sytuacji przeżyłeś obecność Chrystusa i że poczułeś się wtedy wolny i szczęśliwy, a nawet Jemu zobowiązany?”. W ten sposób inspirowałem go do ponownego podjęcia wątku swych wcześniejszych przeżyć i powrotu do źródła spotkania z Jezusem. Koniec końców, powierzeni mi rekolektanci w czasie ćwiczeń duchowych sami zawsze przepracowywali swoje życie.

Stało się dla mnie jasne, że zasadnicze było przeżywanie zła. Wielu księży, którzy prowadzą ćwiczenia duchowe, nie wie, jak mówić o problemie grzechu. Niektórzy od niego uciekają, inni natomiast prawią na ten temat kazania tak surowe, że wzbudzają lęk. Często mówiono mi, że jest to najtrudniejsza część ćwiczeń. Kiedy jednak zna się osobiste doświadczenie rekolektanta związane ze złem w jego życiu, można o tym mówić całkiem łatwo i spontanicznie. Zwykle używałem tych samych słów, którymi wyrażał się mój rozmówca.

Tym sposobem przechodziłem w swej metodzie od „prawienia kazań” i „pouczania” do uważnego słuchania, aby konieczne kroki wynikały ze zrozumienia konkretnej sytuacji. Musiałem się podporządkować faktom. Słuchanie i rozumienie okazały się czymś ważniejszym od wszystkiego innego.

Później stwierdziłem, że wciąż jeszcze niewystarczająco wychodzę od przeżyć drugiego, ponieważ wnoszę do nich elementy, które przychodzą z zewnątrz. Metoda sama w sobie była właściwa, bo przecież powinienem głosić słowo Boże, które miało oświetlić jego życie. Ale zarazem prawdą było także to, że są chwile, w których odpowiedź musi całkowicie wynikać z przeżycia i doświadczenia danego człowieka. I chociaż udało mi się uczynić drugą osobę centrum, to jednak rozwiązanie to nie było jeszcze doskonałe. Uczestnik wprawdzie już był głównym ośrodkiem o tyle, że rozumiałem go, wychodząc od niego samego, ale wciąż jeszcze pozostawał odbiorcą. Tym, kto próbował zrozumieć, nadal byłem ja. Ważnym odkryciem była dla mnie chwila, kiedy uświadomiłem sobie, że właściwie to ten drugi powinien zrozumieć cały proces. Moje zadanie powinno sięgać tylko tak daleko, żebym mu dostarczył pomocy i stworzył sytuację, w której on sam będzie mógł jasno rozpoznać swoje położenie. Pewna okoliczność, sama w sobie nic nieznacząca, naprowadziła mnie na właściwy trop.

Któregoś dnia, gdy przyszedłem do seminarium, gdzie miałem wygłosić wykład, portier poprosił mnie, żebym przyjął panią, która chce porozmawiać z jakimś księdzem.

– Przepraszam, Maks – oświadczyłem staremu Rosjaninowi, który ze stoickim spokojem jednocześnie załatwiał dwa czy trzy telefony – nie mogę wyświadczyć jej tej przysługi, mam wykład.

– Nikt nie ma czasu, żeby się nią zająć – wymamrotał, nie kryjąc niezadowolenia. – Prosiłem już każdego księdza w tym domu i wszyscy się wykręcili.

– No dobrze, Maks – powiedziałem, zerkając na zegarek – mam dla niej dwadzieścia minut.

Zaprowadziłem panią do rozmównicy i usiedliśmy. Wyglądała naprawdę na zdenerwowaną. Oświadczyłem jej, że mam dwadzieścia minut, bo potem mam wykład dla kleryków.

– Proszę ojca – powiedziała, zdradzając niepokój i rozdrażnienie – przyszłam poprosić ojca o opinię. Chciałabym wiedzieć, co ojciec sądzi o mojej sytuacji.

Zaintrygowała mnie. Chciała wysłuchać mojej opinii, a nie zdania jakiegokolwiek innego księdza; ale przecież w ogóle mnie nie znała. Przybrałem minę uważnego słuchacza, ona zaś zaczęła się zwierzać. Skonfliktowała się z mężem. Chcieli postawić mur i nie mogli się co do tego zgodzić. Problem muru najwyraźniej wydobył na jaw narastające już od miesięcy napięcie. Mimo to sytuacja nie wyglądała groźnie. Pozornie nie do pogodzenia w danym momencie różnica poglądów nie uniemożliwiała pojednania. W ciągu pięciu minut cała rzecz stała się dla mnie jasna i widziałem już konkretne kroki prowadzące do rozwiązania tego konfliktu. Mimo to słuchałem tej pani dalej. Po piętnastu minutach miałem zamiar, zgodnie z jej życzeniem, wyrazić swoją opinię:

– Widzi pani, pani X...

Ona jednak przerwała mi i mówiła dalej. Słuchałem jej kolejne parę minut, spojrzałem na zegarek i powiedziałem całkowicie zdecydowanie:

– Widzi pani, pani X...

– Nie, proszę ojca – odparła, znów mi przerywając – ojciec mnie nie rozumie.

Jej odpowiedź mnie zirytowała, bo przecież jeszcze w ogóle nie miałem możliwości wyrazić swojego zdania, a tu ona mi zarzuca, że jej nie zrozumiałem. Mimo irytacji powiedziałem sobie, że nie mogę jej zostawić samej w tym stanie, i postanowiłem opuścić wykład. Zdecydowałem się na to niechętnie, tym bardziej że stało się to bez uprzedzenia. Ponieważ kobieta nie pozwoliła mi powiedzieć, co myślę, postanowiłem milczeć i dalej jej słuchać, aż w końcu grzecznie poprosi mnie ponownie o to, bym ujawnił swój pogląd. Mówiła i mówiła, podczas gdy ja nie powiedziałem ani słowa. Słuchałem jej uważnie, ale z wewnętrzną niechęcią. Mówiła całe trzy kwadranse.

– Ojcze – powiedziała w końcu, wstając z miejsca – jestem ojcu niezmiernie wdzięczna, że ojciec rozwiązał mój problem.

Osłupiałem. Przecież w ogóle nic nie powiedziałem. Odprowadziłem ją do drzwi i pożegnaliśmy się. Poszła i nigdy więcej już jej nie widziałem. Wychodząc na górę po schodach, próbowałem sobie wytłumaczyć, co się właściwie wydarzyło. Powiedziała, że jest mi niezwykle wdzięczna. Dokładnie tak się wyraziła. To wprawdzie złagodziło moje poirytowanie wywołane jej zarzutem, ale jednak było dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Ta kobieta, zgodnie z jej własnymi słowami, przyszła, aby zapytać mnie o zdanie, i odeszła, nawet go nie usłyszawszy. Mimo to powiedziała, że rozwiązałem jej problem. Czyżby przeżyła katharsis, jak to mówią psychologowie? Nie, bo wtedy powiedziałaby tylko, że poczuła ulgę. Przyszła, aby się czegoś dowiedzieć, i na koniec tak się stało. A na dodatek stwierdziła, że to dzięki mnie. Ale ja nie otworzyłem nawet ust i tego też byłem całkowicie pewien. Bo muszę przyznać, że się wycofałem, kiedy mi zarzuciła brak zrozumienia.

Co się więc wydarzyło? Tego dnia otrzymałem jedną z najcenniejszych lekcji w życiu. Ta pani naprowadziła mnie na trop, wskazała styl mojego przyszłego postępowania z ludźmi i zapoczątkowała głęboką przemianę mojej zdolności do prowadzenia rozmów. Co więcej, skłoniła mnie do znacznie głębszego szacunku dla samodzielności drugiego i wzbudziła we mnie nowe podejście pedagogiczne skierowane na wspieranie rozwoju tej samodzielności. Jednym słowem, nauczyła mnie głębszego sposobu komunikacji.

Owa pani przyszła do mnie w stanie zdenerwowania i zagubienia. Nie rozumiała sama siebie i nie wiedziała, jak rozwiązać swój konflikt. Z pewnością raz po raz zastanawiała się nad swoją sytuacją, nie osiągając jednak jej zrozumienia. Im bardziej się tym zajmowała, tym bardziej wszystko stawało się zawikłane. Dopiero kiedy otrzymała możliwość wygadania się w mojej obecności, jej myśli zaczęły się układać w jakimś porządku. Gdy się wreszcie wypowiedziała, wszystko stało się dla niej całkowicie jasne i nie potrzebowała już żadnych porad. Sama znalazła rozwiązanie.

Wtedy pracowałem w poradnictwie duchowym już osiem lat. Zawsze uważnie słuchałem szukających rady. Nigdy samemu nie zabrałem głosu, zanim przychodzący nie otrzymał możliwości wypowiedzenia się co najmniej przez godzinę. Ale tutaj odkryłem coś istotnie nowego. Nie chodziło po prostu o to, żeby zrozumieć drugiego i udzielić mu rady. Chodziło raczej o to, aby stać u czyjegoś boku, tak by dzięki temu stał się świadomy samego siebie, i wierzyć, że gdy się całkowicie wypowie, zrozumie też, co mu się przydarzyło, uzyska jasny obraz swojej osoby i w ten sposób w końcu znajdzie rozwiązanie problemu. To o wiele skuteczniejszy sposób okazania komuś pomocy niż udzielanie mu rad na sposób dawniejszych doradców duchowych i mistrzów duchowości. Chodzi o to, aby stworzyć klimat zaufania, w którym partner rozmowy będzie się mógł wypowiedzieć spokojnie i bez obaw przed konsekwencjami. To wzmacnia samodzielność, a człowiek samodzielny jest też lepiej przygotowany do tego, by prowadzić dialog, służyć i kochać.

Dawniej wprawdzie też słuchałem szukających porady, jednak decydującą rolę odgrywało rozwiązanie, które ja proponowałem. Obecnie w większym stopniu uwzględniłem drugą osobę oraz jej zdolność do zrozumienia samej siebie i samodzielnego rozwiązywania trudności; w ten sposób przesunąłem drugiego bliżej centrum. To było nowe nawrócenie na bliźniego – postawa, która jest o wiele bardziej chrześcijańska.

Później przypomniałem sobie, że słyszałem już o czymś podobnym. Swego czasu wiele się mówiło o książce Das Menschliche im seelsorglichen Gespräch [Element ludzki w rozmowie duszpasterskiej] belgijskiego jezuity André Godina4. Zadałem sobie trud jej przeczytania. Książka odsyła do poglądów Carla Rogersa. Pewien znajomy doradca duchowy z Holandii polecił mi jego dzieło po długiej, pożytecznej rozmowie, i sprawiłem sobie oba tomy. Wtedy jednak nie uznałem tych książek za ważne i stały na mojej półce, pokrywając się kurzem.

Teraz wziąłem dzieło do ręki i natychmiast dostrzegłem, jak mało jeszcze rozumiem człowieka szukającego porady i w jak niewielkim stopniu mogę mu towarzyszyć. W przypadku wspomnianej kobiety skuteczną pomoc utrudniał mój wewnętrzny opór. Innym znów razem wprawdzie słuchałem, ale moja uwaga była skierowana na rozwiązanie. Kiedy przeczytałem tę książkę, stało się dla mnie jasne, że muszę nauczyć się wszystkiego od podstaw i zupełnie zmienić swoje nastawienie. Zabrałem się do pracy. Przez rok raz w tygodniu prowadziłem z wieloma ludźmi rozmowę, w czasie której ograniczałem się do tego, by próbować im pomóc w ten właśnie sposób.

Gdy już wyćwiczyłem odpowiednią postawę i była ona dla mnie całkowicie oczywista, uprzytomniłem sobie, że to postępowanie jest właściwie istotną częścią każdego dialogu. Innymi słowy, słuchanie jest ważnym składnikiem każdej rozmowy. W każdej rozmowie występują też jeszcze inne elementy: wyrażanie swoich poglądów, dawanie świadectwa, dzielenie się myślami, zgadzanie się na coś, wspólne podejmowanie decyzji i tak dalej. Jeden krok jest jednak elementarny, niezastępowalny, który stanowi fundament każdego głębokiego dialogu: branie w siebie tego, co drugi przeżył i wyraził.

Bez tego dialog jest bezowocny. Jakże wiele rozmów kończy się niepowodzeniem z tego właśnie powodu! Bez gotowości do dialogu nie da się przekazywać wiary. Pewnego razu prowadziłem zajęcia na temat słuchania dla grupy katechetów pracujących z dorosłymi. Kiedy stało się dla nich jasne, od czego ono zależy, jeden z nich, który już miał bogate doświadczenie w religijnej pracy formacyjnej, zawołał:

– To jest wspaniałe! Chodzi o to, aby słuchać ludzi inaczej, o wiele głębiej. Dotąd – dodał z ożywieniem – słuchaliśmy tylko powierzchownie. Teraz uświadomiłem sobie, że chodzi o słuchanie, które rozumie nie zdania i sens słów, ale to, co drugi wypowiada ze swego wnętrza.

Także mnie wydaje się to aż tak ważne, że następny rozdział chcę poświęcić bliższemu przedstawieniu i wyjaśnieniu tej sprawy. Potem, w rozdziale trzecim, przejdziemy do praktyki.

3 Dokładnie całe zdanie: „Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją”. Ignacy Loyola, Pisma wybrane, Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy, Kraków 1969, t. 2, s. 105 (przyp. tłum.).

4Das Menschliche im seelsorglichen Gespräch. Anregungen zur Pastoralpsychologie, München 1972.

2Wspieranie rozwoju samodzielności

Zajmuje nas pytanie: Jak człowiek może zrozumieć sam siebie i jak my możemy mu w tym pomóc?

1. „Ja” i obraz siebie samego

Człowiek jest zdolny zrozumieć sam siebie i samodzielnie rozwiązać swoje trudności. Chrześcijaństwo uczy nas, że powinniśmy odnosić się do człowieka z wiarą, ponieważ stworzył go Bóg i dlatego co do zasady jest dobry. Zgodnie z Biblią grzech przyszedł później. Osłabił ludzką zdolność do samoorientacji, ale zło nie jest silniejsze od dobra. W głębi swej istoty człowiek zawsze pozostaje obrazem Boga. Łaska odkupienia ten obraz odnowiła. Prawdą jest też jednak to, że musimy się przyczyniać do tego darmo danego odkupienia, uprzedniego w stosunku do naszej wolnej decyzji. To właśnie łaska uzdalnia nas do odkrycia właściwej drogi, gdy się zagubimy.

Stwierdzenie to nie jest nieznane i nikogo nie zaskoczy, ale jego dalszy wykład może się nam wydać nowy. Oznacza ono mianowicie, że człowiek posiada, jeśli nie jawną, to przynajmniej ukrytą zdolność do tego, by zrozumiał sam siebie i odpowiednio do tego sam rozwiązywał własne problemy. Ta zdolność jest bardzo ważna, gdyż umożliwia nam pełne rozwinięcie ludzkiej natury, co sprowadza się do tego, by stać się samodzielnym i przyjąć przypadającą nam odpowiedzialność. Z tego zalążka może wyrosnąć miłość. Bez pewnej samodzielności niemożliwa jest bowiem bezinteresowna, osobista miłość.

Dobrze jednak wiemy, że ta zdolność nie zawsze jest wykorzystywana. Rzeczywiście istnieją ludzie, którzy nie rozwiązują swoich problemów i nie znają sami siebie. Jeżeli jesteśmy chrześcijanami i wierzymy, że człowiek od swego stworzenia dysponuje wrodzonym rozumem, a odkupienie ten rozum wzmocniło, musimy też być przekonani o tym, że człowiek ma przynajmniej skłonność do korzystania z owej zdolności. Jeśli w to nie wierzymy, negujemy też jego zdolność do miłości.

Człowiek nie jest skazany na to, żeby przez całe życie był niepełnoletni i do rozwiązania swoich trudności potrzebował cudzych pouczeń. Dlatego jest rzeczą bardziej ludzką i bardziej chrześcijańską, aby zamiast proponować rozwiązania, budzić i uruchamiać u innych zdolność do samodzielności. Różnica jest ogromna. Wyjaś-nianie komuś jego sytuacji i proponowanie gotowych rozwiązań przypomina ustawianie w ogrodzie żardiniery z różami. Kwiaty mogą być piękne, ale ponieważ nie wyrosły z ziemi, nie mają korzeni. Natomiast budzenie samodzielności to jak użyźnianie i podlewanie ziemi, aby wydała rośliny. W pierwszym przypadku na chwilę coś rozwiązaliśmy, ale zablokowaliśmy naturalny rozwój. W drugim przypadku natomiast wybraliśmy drogę dłuższą, wymagającą większej cierpliwości, ale bardziej konstruktywną. O wiele bardziej chrześcijańskie niż namawianie do wiary jest pobudzanie w kimś samodzielności, aby mógł swobodnym krokiem iść własną drogą. Wiara nie da na siebie długo czekać. Oczywiście nie chcemy tym zastępować ani łaski, ani świadectwa wiary.

Rozwój samodzielności wymaga atmosfery przychylnych relacji międzyludzkich. To oznacza przede wszystkim, że „ja” czuje się bezpiecznie i dobrze. Tylko w klimacie pozbawionym lęku człowiek może zacząć rozumieć sam siebie, uporządkować swoje wyobrażenia i w niewymuszony sposób rozeznać, jak ma postąpić.

Dążenie do tego, by rozumieć i wiedzieć, jak się zachować, kieruje się tym, co każdy rozpoznaje jako drogę własnego wzrostu, a niekoniecznie tym, co obiektywnie lub zdaniem innych jest rozwiązaniem koniecznym. Dlatego musimy znaleźć w człowieku właściwy i realistyczny sposób widzenia siebie. Postrzeganie samego siebie nazywamy obrazem własnego „ja”, własnym obrazem siebie.

Własny obraz siebie odgrywa bardzo ważną rolę w postępowaniu człowieka. Człowiek z natury zawsze stara się chronić siebie i dąży do swego wywyższenia i wielkości. Przeciwstawia się wszystkiemu, co go deprecjonuje, umniejsza czy sprzeciwia się jego włas-nemu „ja”. Gdy ktoś ma realistyczny obraz samego siebie, także jego postępowanie jest odpowiednie. W przeciwnym razie będzie stawiał sobie niewłaściwe cele.

Wyobraźmy sobie, że jakiś niezbyt efektywny robotnik stwierdza, że jego praca jest wprawdzie możliwa do przyjęcia, ale nie nadzwyczajna. Uważa też, że jest dobrym mężem i wspaniałym ojcem. Ta samoświadomość kieruje całym jego postępowaniem.

Dążenie do urzeczywistnienia swego „ja” określa każde ludzkie zachowanie. To nie jest egoizm. Jeśli mimo wszystko owa dążność wydaje się egoistyczna, to właściwą i niezbędną formą egoizmu jest ta, która nie stoi w sprzeczności z altruizmem. Nikt nie może pragnąć szczęścia drugiego kosztem swego prawdziwego i najwyższego szczęścia. Altruizm może tylko rozszerzyć granice „ja”, ale nie może żądać jego zniszczenia. Wspomniany wyżej robotnik chce uszczęśliwić swoją żonę, tak by oboje byli zadowoleni. Altruizm szuka urzeczywistnienia „my” przez rozszerzenie granic „ja”. Przy pragnieniu uszczęśliwienia rodziny w to „my” włączone są dzieci. Człowiek altruistyczny troszczy się także o szczęście przyjaciół, sukces swego stowarzyszenia, swojej fabryki, partii politycznej i koniec końców także o dobro ojczyzny, aby odpowiednio do swych zdolności mógł coraz więcej ludzi włączyć do społeczności swojego „ja”. Jeśli przychodzi mu poświęcić dla kogoś innego interesy własne-go „ja”, wtedy to poświęcenie bez wyjątku wynagrodzi to „ja” na wyższym poziomie. Ofiara zawsze jest takim wyrzeczeniem, w którym „ja” otrzymuje rekompensatę na wyższym poziomie. Ta ofiara jest podobna do ofiary Jezusa. Wyrzekł się On swojego życia, abyśmy my mogli żyć. Przez to jednak On sam żyje z nami w o wiele głębszy sposób niż w czasach swej ziemskiej egzystencji. Ewangelia uczy nas, że musimy złożyć w ofierze swoje życie, ale – dodaje – po to, aby je zyskać.

Każdy człowiek zatem jest zdolny określić samego siebie i przez to swoją drogę życiową zwrócić w kierunku, który uczyni go szczęśliwym. Sukces tej możliwości zależy jednak od jego własnego obrazu siebie. Kto ukształtował go realistycznie, ten stawia swoim zdolnościom właściwe cele, odpowiednio postępuje i przeżywa stosowne do tego zadowolenie; znajduje on swoje miejsce w życiu, realizuje się i staje się szczęśliwy.

Kto natomiast uformował niewłaściwy obraz siebie, ten dąży do celów odpowiednich dla takiego obrazu, które jednak nie odpowiadają prawdziwym warunkom. Jeśli wspomniany robotnik przecenia swoje możliwości zawodowe, jego skromna pensja przestanie go zadowalać. Zacznie szukać innej pracy, dającej wyższe wynagrodzenie, ale też stawiającej odpowiednio wyższe wymagania. A ponieważ nie będzie mógł im sprostać, będzie rozczarowany i nabierze wrażenia, że jest niedoceniany. Jego niezadowolenie wyobcuje go z otoczenia, bo nikt nie lubi przebywać w towarzystwie ludzi w złym humorze. Jeżeli natomiast jego własny obraz siebie jest fałszywy dlatego, że nie docenia on swoich talentów, wtedy jego niezadowolenie daje o sobie znać w inny sposób: nie ma on odwagi, by objąć odpowiednią dla siebie posadę, nie rozwija swoich prawdziwych talentów i dlatego popada w niezadowolenie. Jeśli zamiast rzeczywistej efektywności wmówimy sobie coś innego, oparte na błędzie decyzje bardzo szybko wywołają brak satysfakcji.

Własny obraz siebie określa całe nasze zachowanie i wpływa też pośrednio na to, czy czujemy się szczęśliwi. Jeśli ten obraz jest realistyczny, wtedy i zachowanie staje się odpowiednie i osiągamy spełnienie; jeśli natomiast skrzywiony, wtedy i nasze nastawienie do rzeczywistości staje się nieodpowiednie i wówczas nieuniknione jest uczucie frustracji.

Każdy człowiek dąży do urzeczywistnienia siebie. Ma pozytywne doświadczenia, które zwiększają jego ufność we własne siły, wzbogacają go i podnoszą jego wartość, przez co jego „ja” zyskuje coraz bardziej pozytywne nastawienie.

Równocześnie człowiek przeżywa też doświadczenia negatywne, które zwracają mu uwagę na jego ograniczoność. Są one bolesne, ponieważ przeciwstawiają się zamiarowi realizowania siebie i udaremniają pragnienie rozwijania swego „ja”. Na tym potężnym pragnieniu opiera się cała inicjatywa człowieka. Gdy mimo przykrości liczy się on ze swoją ograniczonością, jego własny obraz siebie staje się bardziej realistyczny. Załóżmy, że jakiś młody człowiek chce wziąć udział w wyścigach samochodowych, ale ma słaby refleks. To jest jego ograniczenie. Musi on uzgodnić własny obraz siebie z tym doświadczeniem: stopniowo – nie bez wewnętrznych walk – rezygnuje ze swego pragnienia zostania sławnym kierowcą wyścigowym.

Zewnętrzne okoliczności mogą wzmocnić negatywne i bolesne doświadczenie. Jeśli bliscy kogoś potępiają, czuje on groźbę utraty ich miłości i szacunku. W tym wypadku może – choćby nieświadomie – mieć skłonność do wypierania negatywnych czynników ze swego doświadczenia. Umniejsza ich znaczenie i stara się o nich zapomnieć. Jego nieświadomość wzmacnia to dążenie i zamyka on oczy na negatywne aspekty swego doświadczenia. Wynik jest żałosny: jego własny obraz siebie się pogarsza.

Wyobraźmy sobie, że dziecko jest zazdrosne o nowo narodzoną siostrzyczkę. Mówi, że ona jest zła i dlatego trzeba się jej pozbyć albo ją zabić. Fakt, że wyraża ono to uczucie, jest bardzo zdrowy, gdyż świadczy o tym, że dziecko ma dokładny obraz swego życia uczuciowego. Mówi to, co czuje. Rodzice nie muszą tłumić wyrażania przez nie uczuć, a tylko zapobiec ich realizacji, jeśli przypuszczają, że może ono wyrządzić krzywdę siostrzyczce. Wkrótce dziecko zaakceptuje egzystencję siostrzyczki, a jego zazdrość zniknie. Własny obraz siebie dopasowuje się do rzeczywistości. Dziecko nie czuje się już jedynym dzieckiem, ale jednym z dwojga rodzeństwa.

Jeśli jednak rodzice mówią dziecku, że zazdrość i odrzucenie siostrzyczki są czymś złym albo nawet że z tego powodu przestaną je kochać, wtedy dziecko czuje się zagrożone. Niebezpieczeństwo utraty miłości rodziców jest dla dziecka zagrożeniem silnym i zatrważającym, ponieważ ta miłość stanowi jego istotną potrzebę. Będzie ono dążyło do odsunięcia tego niebezpieczeństwa. Po pierwsze, przestanie okazywać zazdrość. Do tego jeszcze niebezpieczeństwo zagraża jego życiu uczuciowemu, bo przecież uznano je za złe. To wzbudza w nim uczucie niższości, przez co jego własny obraz siebie się pogarsza. Dziecko dąży do tego, by się pozbyć uczuć. Powoli przekonuje się, że stłumione uczucia znikły. Zazdrość staje się mniej świadoma, wycofuje się w nieświadomość, skąd wywiera wpływ pośredni. Fałszywy obraz samego siebie może zaprowadzić dziecko tak daleko, że zaczyna ono siostrzyczkę atakować, choć nieświadomie, nie rozumiejąc tego procesu. Nagana bliskich zdeformowała jego własny obraz siebie.

Wielu chrześcijan przeżywa coś podobnego, kiedy pośród swoich konfliktów mają odczucia sprzeczne z Ewangelią. Uczy ich ona, żeby nie żywili nienawiści, ale oni naprawdę ją czują. Mogą pojmować ideał Ewangelii jako zagrażający osąd i wmówić sobie, że nie nienawidzą bliźniego. Nie przyznają się szczerze do swego przeżycia, przez co ich własny obraz siebie przestaje odpowiadać rzeczywistości. Powstaje coś zanegowanego, nieświadomego, co wbrew wszystkiemu jest obecne i wywołuje wrogość. Wielu się temu dziwi i zadaje sobie pytanie: „Jak to możliwe, żebyśmy nienawidzili bliźniego, skoro go przecież, na Boga, kochamy?”. Właściwie powinni oni się przyznać, że do bliźniego pałają nienawiścią, a tylko przez wzgląd na Boga chcieliby to uczucie przezwyciężyć. Nienawiść i pragnienie, żeby nie nienawidzić, są przeżywane jednocześnie. Błąd tych ludzi polega na tym, że z obawy przed utratą miłości Boga po prostu wyłączają tę część swoich przeżyć, która powoduje ich dyskomfort, czyli tę, która stoi w sprzeczności z obrazem siebie, jakiego pragną przed obliczem Boga.

Stoimy wobec faktu. Nasze rzeczywiste rozmijanie się z zasadami moralnymi i społecznymi lub perspektywę utraty miłości i szacunku ukochanych osób możemy przeżywać jako zagrożenie. Jesteśmy wtedy skłonni postrzegać rzeczywistość w sposób uproszczony, gdyż przyjemniej jest ją upiększać, aniżeli wystawiać „ja” na niebezpieczeństwo.

Do tego, co powiedziałem wcześniej, chciałbym dodać jeszcze dwie uwagi. Po pierwsze: istnieje zasadnicza różnica, czy zwerbalizuję świadomość napięcia między rzeczywistością a obrazem samego siebie, czy też odreaguję to napięcie fizycznie. Uzewnętrznienie językowe uruchamia zdrowy proces, ponieważ prowadzi do kształtowania świadomości i uznania rzeczywistego stanu rzeczy. Gdy uznamy jakiś błąd czy ograniczenie, zmniejsza się wewnętrzna presja, jaką one spowodowały. Negatywne uczucia, takie jak wyżej wymieniona zazdrość dziecka o młodszą siostrę, znikają. Natomiast fizyczne odreagowanie napięcia może je jeszcze bardziej nasilić. Niektórzy psychologowie co prawda są zdania, że na przykład rozwiązanie problemów seksualnych polega na tym, aby nie ograniczać swojej seksualności. Ja jednak, kiedy mówię tutaj o wolności świadomości i jej otwartej werbalizacji, nie mam na myśli owej fizycznej wolności ekspresji. Ta ostatnia nie zawsze prowadzi do poprawy.

Aby zrozumieć tę drugą refleksję, musimy wczuć się w położenie partnera rozmowy. Kto słyszy ekspresję negatywną, może ją uznać za zewnętrzny fakt lub za wewnętrzne przeżycie doprowadzone do uzewnętrznienia. Przyjęcie do wiadomości zazdrości dziecka samo w sobie nie jest rzeczą niemoralną. Niewydanie o niej żadnego osądu, lecz po prostu stwierdzenie, że zrozumieliśmy, co dziecko chce przez to powiedzieć, także nie jest niczym niewłaściwym. Powiedzenie: „Mówisz, że chciałbyś ją zabić” – nie oznacza zaaprobowania faktu, że dziecko chciałoby zabić swoją siostrę. Ateiście mogę spokojnie powiedzieć, że rozumiem i akceptuję to, że doszedł on do ateizmu. Zupełnie czym innym byłoby zaaprobować czy zganić ateizm sam w sobie. Ta refleksja porusza jednak już właściwie temat następnego rozdziału.

Mam nadzieję, że wyjaśniłem proces deformacji własnego obrazu siebie. Człowiek pragnie się urzeczywistnić. Ma skłonność, by już teraz widzieć swoje „ja” jako spełniające upragniony ideał. Dziecko wyobraża sobie, że jest wyższe od swego przyjaciela. Wierzący wyobraża sobie, że jest doskonalszy, niż jest w rzeczywistości, ponieważ dąży do tego, by wzbogacić własny obraz siebie. Dlatego musi się przełamać, aby przyznać się do błędu. Do wymienionych okoliczności wewnętrznych dochodzą jeszcze ważne wpływy z zewnątrz. Co sądzą o mnie ludzie, którzy mnie kochają, od których zależy mój los: rodzice, przyjaciele, koledzy, partner czy partnerka, ksiądz i tak dalej? Ich opinia zwykle wywiera znaczny nacisk moralny, kiedy ktoś bezpośrednio lub pośrednio skłania się do tego, by mieć zły obraz samego siebie. Zagrożenie, jakie niekiedy wynika z tej presji, może sprawować tak silną kontrolę nad człowiekiem, że jest mu bardzo trudno uznać i wyrazić słownie swe mniej pozytywne cechy. W ten sposób prowadzi ono do wykrzywionej percepcji samego siebie, a sprzeczność między tym, kim ktoś chciałby być, a tym, kim w rzeczywistości jest, powoduje zamęt i niepewność.

2. Wspieranie rozwoju samodzielności

Rozważmy teraz sytuację rozmowy dwóch osób, w której chodzi o wiarę. Jedna z nich chciałaby swoją wiarę przekazać. Druga z reguły chce coś zakomunikować, choćby tylko to, dlaczego przyszła, w czym pokłada nadzieję lub co zamierza. Może się jednak zdarzyć, że poszukuje, chciałaby sobie wyjaśnić coś, co jej jest bliskie lub czego nie rozumie. Aby wytłumaczyć czy uzasadnić swą sprawę, być może opowiada o doświadczeniach religijnych. Można jednak dopuścić taką możliwość, że ktoś ma zarzuty przeciw religii i o tym chciałby porozmawiać. Albo w czasie jakiegoś festynu czy towarzyskiego spotkania ktoś występuje przeciw religii, a ktoś inny, traktując swoją wiarę na serio, chciałby z nim porozmawiać.

Wymieniam te możliwości dlatego, że wszystkie one wymagają podejścia prawdziwie duszpasterskiego, to znaczy postawy najwyższego szacunku, jaki umożliwia rozmowa z innym.

Nie chodzi tu o technikę, lecz o pełną szacunku i zaufania postawę wobec partnera rozmowy. Zaufanie pozwala innemu zbadać swoje doświadczenia, rozjaśnić je i lepiej ująć w słowa, jeśli klimat rozmowy do tego zachęca. Sprzyjająca atmosfera wspiera bowiem gotowość do dialogu. Rozmówca może lepiej zrozumieć siebie, jeśli nie grozi mu nawet cień niebezpieczeństwa. Każdy osąd – czy to krytyczny, czy pozytywny – oznacza niebezpieczeństwo, gdyż konfrontuje drugiego z obowiązującymi normami, przez co czuje się on porównywany i skrępowany. Aby się czuć wolnym i samodzielnym, potrzebuje on niezagrażającego otoczenia. Atmosfera zrozumienia jest także konieczna do tego, żeby ktoś szybciej mógł przyznać się do faktów, których wypiera się sam przed sobą – a każdy ma takie cienie w swoim życiu. Samodzielność jest warunkiem uporządkowania na nowo własnych doświadczeń, rozpoznania trudności związanych z wiarą, zrozumienia czegoś nowego i słuchania bez uprzedzeń.

Przede wszystkim jednak tej samodzielności, której absolutnie nic nie zagraża, potrzeba do tego, żeby partner rozmowy mógł wejść w samego siebie i dotrzeć aż do tego wewnętrznego, religijnie określonego obszaru, który jest miejscem spotkania z Bogiem.

Pełen zrozumienia klimat może zaistnieć tylko wtedy, gdy się przyjmie postawę całkowitej neutralności: nie osądza, nie interpretuje, nie bada, nie doradza. Musimy drugiemu pozostawić wolność nawet mówienia czy milczenia, kontynuowania tematu czy też jego pozornie nieuzasadnionej zmiany bez konieczności usprawiedliwiania się. Wszystko musi być nastawione na wspieranie samodzielności. W przeciwieństwie do innych postaw, samodzielności nie można nikogo nauczyć. Człowiek nabywa jej, gdy otoczenie umożliwia mu samodzielne kroki. Musi być jasne, że ty w tej fazie rozmowy nie odgrywasz głównej roli. Powinieneś stworzyć warunki, które drugiemu pomogą stanąć na własnych nogach. Masz zapewnić to bezpieczeństwo, w którym ktoś bez poczucia zagrożenia może zacząć brać w swoje ręce wyjaśnianie swoich problemów i poszukiwanie samego siebie, a w każdym razie stać się samodzielnym partnerem w dialogu dwóch wolnych osób. Przez to wewnętrzne siły drugiego otrzymują impuls, który jest niezbędny do kształtowania klimatu religijnego.

Chciałbym podkreślić, że zapewnienie bezpieczeństwa jest tylko częścią rozmowy, ale jednak tą najczęściej zaniedbywaną. Zlekceważenie tego sposobu postępowania przeważnie sprawia, że rozmowy religijne tak często kończą się porażką.

Niepewność jest następstwem zagrożenia własnego obrazu siebie. Trzeba stale mieć przed oczyma to, że pragnienie szczęścia wyraża się w ciągłym dążeniu do poprawy tego obrazu i trudno przychodzi pogodzić się z jego deprecjonowaniem. Każda dyskredytująca wypowiedź wzbudza poczucie zagrożenia.

Gdy to zagrożenie staje się stanem trwałym, w znacznym stopniu zmniejsza to zdolność percepcji.

Dlatego niepewność zawsze wiąże się z lękiem, że nie wiemy, co się naprawdę z nami dzieje. Niepewność utrudnia człowiekowi dostrzeganie negatywnych elementów doświadczeń, chroniąc pozytywny obraz samego siebie, by nie ucierpiał jeszcze bardziej, i broni się przed każdym rozpoznanym zagrożeniem.

Największa pomoc, jaką można dać osobie niepewnej, to przyczynić się do tego, aby poczuła się ona pewniej. Zamiast atmosfery zagrożenia należy zapewnić bezpieczeństwo. Tylko wtedy drugi porzuca postawę obronną i zauważa w swojej sytuacji fakty, których wcześniej dostrzec nie był w stanie. Zaczyna widzieć siebie bardziej realistycznie. Poczucie bezpieczeństwa pomaga mu pokonać wstyd wobec siebie samego i wobec innych, skorygować własny obraz siebie oraz zbadać postępowanie i sposób rozwiązania swoich problemów.

Jak rozbudzić w innym poczucie bezpieczeństwa? Jedna możliwość polega na tym, że umniejszy się znaczenie problemu oraz doda drugiemu odwagi. Można wskazać na to, że sprawa właściwie nie jest znów tak trudna, że w sumie każdy przeżywa podobne trudności, że drugi nie powinien wyolbrzymiać swojego problemu, że tego typu troski są normalne albo – zależnie od przypadku – że problem jest tylko urojony. Do tego samego sposobu działania należy też takie postępowanie, kiedy drugiemu udziela się pochwały czy uznania.

Wszystkie te próby perswazji mają znaczne wady. Działają jak narkoza. Motywy, które podsuwają celem zmniejszenia niepewności, przychodzą wszystkie z zewnątrz: porównywanie z innymi, dane statystyczne, sugestia i tym podobne. Ale ich największa wada polega na tym, że stwarzają nowe uzależnienie od tego, co daje bezpieczeństwo, i to jest o wiele poważniejsze. Niszczy bowiem podstawę prawdziwego bezpieczeństwa, czyli to, że dana osoba czuje się zdolna do samodzielnego rozwiązania swoich problemów. Kiedy kogoś zapewniamy, że coś nie jest poważne, mimo że ten człowiek od dawna doświadcza tego właśnie tak, zapewniany nabiera poczucia, że nie umie właściwie osądzić swego położenia. W danej chwili wprawdzie czuje się do pewnego stopnia bezpieczny, ponieważ opiera się na zdaniu drugiego, ale w istocie wzmacnia w sobie poczucie niepewności.

Bezpieczeństwo, które należy zapewnić, jest całkowicie innego rodzaju. Ma ono przyczynić się do tego, by dana osoba otworzyła się na własne doświadczenia. Urzeczywistnia się ono tylko wtedy, gdy człowiek nie boi się własnych doświadczeń i może je postrzegać bez ich selekcjonowania i bez przyjmowania postawy obronnej.

Lęk wywołuje mglisty stan uczuć, który przenika wszystko. Również poczucie bezpieczeństwa jest stanem wszechogarniającym. Nie odnosi się ono do czegoś określonego i nie przedstawia się bezpośrednio. Wspieranie prawdziwego poczucia bezpieczeństwa polega na tym, aby wpoić drugiemu przekonanie, że jest zdolny rozpoznać i samemu rozwiązać swoje problemy. Należy jednak pamiętać, że nie chodzi tu o zakomunikowanie tego słowami – oznaczałoby to popełnienie wyżej wymienionych błędów – lecz zachowaniem. Rozmówca sam musi to odczuć.

Wspieranie poczucia bezpieczeństwa oznacza zatem pobudzanie drugiego do samookreślenia się. Nie powinno się go nawet wzywać do mówienia o tym, co chciałby powiedzieć, lecz powinno mu się dać możliwość mówienia zgodnie z jego upodobaniem. Bo przecież gdy w czasie rozmowy doświadcza on tej wolności choćby tylko w niewielkiej mierze, ćwiczy swoją autonomię. Fakty muszą potwierdzać, że bierzemy pod uwagę jego rytm, pozwalamy mu zmieniać zachowanie bez widocznego powodu, przerywać wypowiedź, zamilknąć lub zmienić temat, nie doprowadziwszy go do końca. On ma czuć, że nastawiamy się na jego sposób mówienia. Musimy się też wystrzegać zwracania mu uwagi, gdy przypadkiem powie coś nielogicznego, powtórzy się lub pokaże inne cechy. W ten sposób uznajemy jego zdolność do prowadzenia rozmowy.

Taka metoda może mu dać małe zadowolenie. Nie jest to satysfakcja z otrzymanej rady, lecz zdrowe zadowolenie, które pojawia się w ślad za samodzielnym czynem, wyborem, decyzją lub osobiście podjętym zobowiązaniem, i nie zagraża samodzielności. Takie zadowolenie dodaje pewności siebie, która z kolei przyczynia się do wyrobienia większej samodzielności.