44,99 zł
Grube dziewczyny nie powinny: tańczyć, nosić jasnych kolorów, zwracać na siebie uwagi.
Skye słyszała to już setki razy. Ale nigdy się z tym nie zgadzała.
Kiedy w Los Angeles odbywa się jedno z najpopularniejszych koreańskich talent show, Skye postanawia spełnić swoje marzenie i zawalczyć o miejsce w świecie k-popu. Jednak droga do marzeń okazuje się pełna wyzwań. Nieustanne treningi, medialna presja i standardy piękna w przemyśle rozrywkowym wystawiają jej pewność siebie na próbę. A rodzące się uczucie do Henry’ego Cho – popularnego modela i jej największego rywala – komplikuje wszystko.
Mimo przeciwności Skye nie zapomina o swoim celu: chce zostać pierwszą gwiazdą k-popu plus-size i udowodnić, że talent i determinacja nie znają rozmiarów. Aby to osiągnąć, musi wygrać show, ale przede wszystkim nie zatracić samej siebie.
Zamierzam udowodnić tobie i wszelkiej maści hejterom, że rozmiar nie jest istotny. Jestem świetną tancerką i wokalistką, kropka. To, że jestem gruba, nie znaczy, że nie mogę robić najróżniejszych rzeczy. Pokażę wam wszystkim, że nikt mnie nie powstrzyma.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 315
Data ważności licencji: 3/14/2030
Tytuł oryginału
I’LL BE THE ONE
Copyright © 2020 by Lyla Lee
Published by agreement with Book/lab Literary Agency
Copyright © for the translation by Natalia Wyględowska
Projekt okładki
Aleksandra Kosman
Ilustracja okładkowa
© Ida Chańko
Ilustracje w książce i na wyklejce
© Ida Chańko
Redaktorka nabywająca
Aleksandra Ptasznik
Redaktorka prowadząca
Katarzyna Homoncik
Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku
d2d.pl
Opieka redakcyjna
Natalia Hipnarowicz
Opieka promocyjna
Marlena Grabowska
ISBN 978-83-8367-899-3
Flow Books
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
e-mail: [email protected]
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569
e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Moim przyjaciołom.Bez Was to marzenie nigdy by się nie spełniło.
„Grube dziewczynki nie powinny tańczyć”.
Zdanie to usłyszałam z ust mamy po jednym z moich występów baletowych, gdy byłam jeszcze zupełnie mała. Właściwie sama od jakiegoś czasu czułam, że odstaję od grupy. Chociaż wszystkie miałyśmy dopiero po pięć lat, pozostałe dziewczynki jakimś cudem zdołały już zrzucić cały dziecięcy tłuszczyk i dorobić się zjawiskowo smukłych nóg i ramion, podczas gdy mój brzuszek cherubinka wciąż dyndał sobie radośnie, co nie umykało uwadze widzów, nawet tych siedzących w największej odległości od sceny.
Przypuszczam, że każdy normalny dzieciak na moim miejscu rozpłakałby się, gdyby usłyszał coś podobnego od własnej mamy. Pewnie straciłby zapał, a może nawet od razu porzucił balet. Ale ja tylko tupnęłam nogą z całą mocą, na jaką stać było moją pięcioletnią osobę, i wykrzyczałam mamie prosto w twarz: „TAK MYŚLISZ?! NO TO POKAŻĘ CI, ŻE SIĘ MYLISZ!”. I trzymałam się baletu przez kilka następnych lat, póki nadęte primadonny do tego stopnia nie zaczęły działać mi na nerwy, że w końcu przerzuciłam się na hip-hop i taniec współczesny.
Tak się składa, że kwestie dotyczące tańca dobrze obrazują całokształt moich relacji z mamą. I właśnie dlatego, zamiast powiedzieć jej o You’re My Shining Star – nowym k-popowym talent show nagrywanym w Los Angeles – po prostu urwałam się z lekcji i pojechałam na casting pociągiem. Sorry not sorry.
Na szczęście tydzień wcześniej, podczas precastingu, tata był akurat w mieście, więc mogłam na niego liczyć. Odstał ze mną w kolejce tyle, ile było trzeba, i podpisał wszystkie wymagane zgody rodzicielskie – coś, do czego mama za żadne skarby nie dałaby się przekonać.
Tamtego dnia wszystko szło szybko i sprawnie, zupełnie inaczej niż na dzisiejszym castingu głównym, który toczy się w ślimaczym tempie; pewnie dlatego, że wszystkie przesłuchania są nagrywane, by można było potem wykorzystać ich fragmenty w programie. To akurat mój najmniej ulubiony okres w roku: późny sierpień, kiedy w LA jest gorąco i wilgotno jak u samiutkich wrót piekieł. Po odstaniu paru godzin w niemiłosiernie długiej, wijącej się wzdłuż Wilshire Boulevard kolejce, prezentując się jak zdyszana kupka nieszczęścia, wchodzę wreszcie do eleganckiego biurowca, w którym odbywa się casting.
– Dzień dobry – mówię do kobiety w recepcji, ocierając sobie pot z czoła. – Przyszłam na casting do You’re My Shining Star. Nazywam się Shin Haneul, ale moje amerykańskie imię to Skye.
Przedstawiając się koreańskim imieniem, pamiętam, by podać je dopiero za nazwiskiem, tak jak nauczyli mnie rodzice. Zawsze lubiłam oba swoje imiona. Koreańskie słowo haneul to po angielsku sky – niebo. „Skye” jest więc tylko fajniejszą wersją zapisu, którą wymyślił dla mnie tata, kiedy uznałam, że skoro idę do amerykańskiej szkoły, to przydałoby mi się amerykańskie imię. I tak już zostało.
Recepcjonistka, czterdziestoparoletnia Koreanka wyglądająca jak pierwsza z brzegu koleżanka mojej mamy – serio, ubrana jest identycznie jak one: taka sama czarna bluzka, taka sama reszta – najpierw zerka na mnie przelotnie, by po chwili posłać mi kolejne spojrzenie, tym razem znacznie dłuższe. Gapi się, nie kryjąc szoku, a może raczej niesmaku.
– Na ca-casting? – pyta po angielsku z koreańskim akcentem.
Odpowiadam jej więc po koreańsku:
– Tak, dostałam się z precastingu. Tu są dokumenty podpisane przez mojego tatę. Wszystko poświadczone.
– Aha… no dobrze.
Kobieta przyjmuje ode mnie papiery, chociaż wciąż ma na twarzy wyraz powątpiewania. Czekając, aż mnie zarejestruje, ściągam z nosa okulary przeciwsłoneczne w białych oprawkach w kształcie serc, by rozejrzeć się po wnętrzu budynku.
Bez różowego odcienia, który nadawały otoczeniu moje szkła, wszystko przybiera nagle surowszy wygląd. Sam budynek jest dość stary, robi wrażenie postawionego w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Jednak prawie każdy centymetr ścian w lobby zdobią jaskrawe plakaty przedstawiające jurorów celebrytów. Wiszą tu także telewizory Samsung LED HDTV z zapętlonymi materiałami promującymi You’re My Shining Star. Jurorzy są ci sami co zwykle: Jang Bora – emerytowana członkini Lovey Dovey, jednej z najbardziej kozackich grup k-popowych z lat dziewięćdziesiątych, Park Tae-Suk – twórca You’re My Shining Star i założyciel jednego z największych biznesów rozrywkowych w Korei, oraz Gary Kim – koreańsko-amerykański raper, gruba ryba sceny muzycznej Koreatown w LA.
Na myśl o tym, że za chwilę zobaczę te sławy na żywo, z ekscytacji aż mrowi mnie skóra. Podczas przesłuchania, czyli już za parę minut, znajdę się tak blisko nich, że będę mogła dojrzeć nawet pory na ich twarzach – o ile tacy jak oni w ogóle mają pory. Mama zawsze powtarza, że koreańscy celebryci przywiązują ogromną wagę do pielęgnacji skóry, bo ekrany HD pokazują dosłownie wszystko. Nie oglądam zbyt wiele koreańskiej telewizji, więc nie wiem, czy ma rację, dlatego w drodze do sali przesłuchań odnotowuję w myśli, by dokładnie przyjrzeć się jurorom.
Choć You’re My Shining Star nie jest oczywiście pierwszym k-popowym talent show organizującym castingi poza Koreą, to jako pierwszy robi to wyłącznie w Ameryce. Wciąż trudno mi uwierzyć, że nagle k-pop stał się na świecie aż takim hitem. Jeszcze osiem lat temu ludzie kojarzyli go jedynie z raperem PSY i memogennym humorem jego Gangnam Style, a tymczasem dziś BTS wyskakuje już nawet z lodówki, a w kolejkach na castingi do programów takich jak ten ustawiają się ludzie z najróżniejszych środowisk.
Obraz twarzy jurorów na ekranie telewizora przechodzi stopniowo do czerni, po czym w jego miejsce zjawia się jakaś zestresowana dziewczyneczka w koszulce ze SpongeBobem. Na jej widok tłum wybucha śmiechem, a następnie wydaje z siebie chóralne „oooch!”, lecz wtedy ona otwiera usta w miażdżąco dobrej interpretacji Hello Adele.
– Rany boskie! – wyrywa się komuś w kolejce za mną.
– To jakiś żart! I my mamy teraz rywalizować z czymś takim? – emocjonuje się ktoś inny.
Wzruszam ramionami. Okej, nikt nas nie uprzedził, że w oczekiwaniu na własne przesłuchanie będziemy zmuszeni oglądać występy pozostałych uczestników, ale przecież chyba nie ma się co dziwić. Ostatecznie chodzi tu o rywalizację, a czy jest lepszy sposób na obudzenie w ludziach jej ducha niż pokazanie im, z kim będą konkurować?
– Gotowe – informuje mnie po angielsku kobieta z rejestracji, więc znów przenoszę uwagę na nią. – Drzwi z numerem trzy. Obecny czas oczekiwania to około dwudziestu minut. Przed swoim występem albo po nim możesz posiedzieć na widowni, tylko proszę, daj znać komuś z ekipy, co chcesz zrobić najpierw.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego zwraca się do mnie jak do cudzoziemki, skoro dosłownie przed chwilą odpowiedziałam jej po koreańsku, zwłaszcza że mówię bez akcentu. Jednak zaraz łapię jej wzrok – nieprzyjemnie przymrużone oczy i usta zaciśnięte w ponurym grymasie zdradzają strach i nieufność, zupełnie jakby się obawiała, że sama moja obecność zrujnuje ten show. Gdyby nagle do budynku wpadło stado dzikich bestii, pewnie uraczyłaby je podobnym spojrzeniem.
Przez chwilę się waham, czy nie wypomnieć jej nieuprzejmego zachowania. Normalnie bym to zrobiła, bo w amerykańskim kontekście społecznym taki zarzut najpewniej przyniósłby skutek. Tyle tylko, że znajdujemy się właśnie w samym sercu Koreatown, gdzie wszystko – w tym znaki drogowe, restauracje, a nawet banki – jest koreańskie. W najlepszym razie popatrzyłaby na mnie z jeszcze większą wrogością i uznała za „niewychowaną amerykańską nastolatkę”. Szkoda zachodu.
Choć głupie reakcje przypadkowych osób na moją wagę nadal mnie wkurzają, to i tak zwykle jest to niewielki kaliber w porównaniu z krytycznymi uwagami mamy. Odpuszczam więc i kieruję się do kolejki, stwierdziwszy, że lepiej od razu się w niej ustawić, zamiast rozsiadać się na widowni.
W pewnym momencie drzwi do budynku otwierają się i wkraczają przez nie dwie dziewczyny. Obie to Azjatki, jedna z włosami ufarbowanymi na truskawkowy blond, druga – z szykownym niebieskim bobem. Ich umalowane usta i oczy z kreskami wyciągniętymi w jaskółkę wyglądają perfekcyjnie, do tego obie noszą kolorowe soczewki w bursztynowomahoniowych odcieniach.
Gapię się na nie. Wszyscy się gapią. Są doskonałe w każdym calu, ubrane w jasne, ale nie jaskrawe ciuchy, nieprzekraczające tej cienkiej granicy między czymś gustownym a kiczem. Prezentują się, jakby dosłownie przed chwilą zeszły z planu k-popowego teledysku. Biorą kurs na recepcję, a ich obcasy stukają o marmurową posadzkę w imponującym unisono.
– Witam! – szczebiocze do nich radośnie recepcjonistka, po koreańsku. – Zapraszam tutaj. Będę tylko potrzebowała waszych wniosków i dokumentów tożsamości. Już się wami zajmuję.
A to niespodzianka… Wywracam oczami tak zamaszyście, że prawie udaje mi się dojrzeć własny mózg. Te laski mają styl, za który moja mama – jak zresztą niewątpliwie i kobieta zza lady – zgodziłaby się zrobić diabłu depilację brazylijską, zakładając oczywiście, że diabeł ma tam jakieś włosy.
Gdy dziewczyny są już zarejestrowane, rozdzielają się i niebieskowłosa staje w kolejce do drzwi numer dwa, czyli w kolejce dla tancerzy, a truskawkowa blondynka kieruje się do drzwi numer jeden – tych dla wokalistów. Ja startuję w obu kategoriach i dlatego czekam przed numerem trzecim. Wygląda to na jakiś strasznie zawiły system, ale obserwując osoby wchodzące na przesłuchania, orientuję się, że kolejki postępują do przodu naprzemiennie, w sposób całkiem sensowny i uporządkowany.
Truskawkowa odwraca się i wpatruje prosto we mnie. Odpowiadam jej równie uporczywym spojrzeniem. Zwykle działa, kiedy ludzie nachalnie mi się przyglądają.
Jednak ona, zamiast odwrócić wzrok, tylko przechyla głowę, mamlając przy tym fioletową balonówkę w pomalowanych na niebiesko ustach. Nie wygląda na zbulwersowaną, jak chwilę wcześniej recepcjonistka, raczej na… zaciekawioną.
– Cześć – mówię, unosząc jedną brew. – Jestem Skye. Potrzebujesz czegoś?
Dziewczyna bez chwili wahania uśmiecha się przyjaźnie i wyciąga do mnie dłoń z perfekcyjnym manikiurem.
– Cześć – odpowiada. – Jestem Lana. Będziesz tańczyć czy śpiewać?
Głos ma czysty i dźwięczny, trochę jak dzwoneczki – ludzki głos chyba nie powinien tak brzmieć. Kojarzy mi się z tymi wszystkimi prezenterkami z koreańskiej telewizji, regularnie oglądanej przez moich rodziców. Gdyby nie akcent typowej Valley girl, uznałabym, że pochodzi z Seulu.
– Jedno i drugie – mówię.
– Wow, wszechstronnie utalentowana! – Jej lśniące niebieskie wargi rozciągają się w szerokim uśmiechu. – To ciekawe! Czyli po to jest ta trzecia kolejka?
Przytakuję skinieniem głowy.
– A ty? – pytam z grzeczności, bo przecież znam odpowiedź.
– Ja zaśpiewam – odpowiada. – Umiem też tańczyć… ale nie na tyle, żeby rywalizować z takimi jak ona.
Gestem wskazuje swoją towarzyszkę. Tamta rzuca mi nieufne spojrzenie, po czym z uśmiechem macha do Lany. Nie wiem, czy Lana widziała jej wzrok, w każdym razie odmachuje koleżance bez żadnego komentarza.
– Ja mam odwrotnie – mówię. – Tańczę przez całe życie, więc w tym jestem właściwie lepsza. Ale śpiewać też potrafię. Od podstawówki należę do chóru.
– Ooo, ale super! – Wygląda, jakby naprawdę była pod wrażeniem.
Powoli zaczynam opuszczać gardę i lekko się do niej uśmiecham. Czuję ulgę, że ta rozmowa toczy się w innym kierunku, niż się spodziewałam. Głupio się przyznać, ale w głębi serca byłam przygotowana, że lada chwila usłyszę docinki na temat swojej wagi, jak to się często zdarza. Zazwyczaj, prędzej czy później, ludzie w typie mojej mamy pytają: „Jak to możliwe, że nie chudniesz, skoro jesteś taka aktywna?”, albo: „Może jednak powinnaś porzucić taniec i skoncentrować się na śpiewaniu? Chyba nie liczysz na to, że z twoją budową naprawdę zostaniesz tancerką?”.
No dobra, tak naprawdę wysłuchuję tego głównie od mamy. Chociaż odkąd tylko sięgam pamięcią, podobne teksty serwuje mi jeszcze co najmniej parę osób rocznie. Kiedy byłam młodsza, próbowałam odpowiadać na takie zaczepki, tłumaczyć, że w rodzinie ze strony taty wszyscy zawsze byli duzi i że mój wygląd to przede wszystkim kwestia genów. Argumentowałam, że według mojego lekarza jestem zupełnie zdrowa. Ale i tak nikt mi nie wierzył. W końcu przestałam się tłumaczyć. Po prostu szkoda mi było czasu i energii. Szczerze? To nie powinno mieć żadnego znaczenia, dlaczego ważę tyle, ile ważę. Bycie grubą w żaden sposób nie czyni mnie gorszym człowiekiem.
Patrzymy z Laną na ekran telewizora, na którym jakiś chłopak zostaje właśnie całkowicie zmieszany z błotem przez jurorów za to, że fałszował. Współczuję mu, bo to jasne, że dopuścili go do castingu tylko po to, by teraz zrobić z niego pośmiewisko przed kamerą. Myślę o tym, jakie to musi być koszmarne uczucie, gdy nagle zauważam, że Lana nie patrzy już w telewizor. Zamiast tego znów mi się przygląda.
– No dobrze, ale… – zaczyna. – Przepraszam, jeśli to pytanie jest kompletnie nie na miejscu, tylko że…
Wstrzymuję oddech. „Tylko nie pytaj mnie o moją wagę. Proszę, nie pytaj o moją wagę”. Tak dobrze nam się gadało, czy naprawdę wszystko musi się teraz schrzanić? Szykuję się na najgorsze.
Lecz ona pyta jedynie:
– Nie sądzisz, że udział w obydwu przesłuchaniach to spore ryzyko? Od osób, które startowały jednocześnie w dwóch kategoriach, słyszałam, że jury nie przepuści cię dalej, jeśli uzna, że nie jesteś dość dobra i w jednej, i w drugiej. Albo mogą ci kazać od razu wybrać tylko jedną. Bez obrazy, ale ja w życiu bym się na to nie zdecydowała. Za bardzo by mnie to stresowało!
– Cóż… – odpowiadam, próbując znów się rozluźnić. – No tak, to jest podwójne ryzyko, ale i podwójna korzyść. Jeśli mimo wszystko przejdziesz dalej i w tańcu, i w śpiewie, to później, nawet jak wyeliminują cię z jednej kategorii, ciągle masz jeszcze szansę w tej drugiej. Jasne, to strasznie słabe, że mogą dziś od razu skreślić mnie z programu, jeśli nie spodoba im się choćby jeden z moich występów. Za to, jeżeli już zakwalifikuję się do obu części, a w trakcie konkursu z którejś odpadnę, wciąż zostanie mi ta druga.
Lana nie próbuje przekonywać mnie do swoich racji. Przypatruje mi się tylko ciekawie szeroko otwartymi oczami.
– Wow, ale jesteś odważna! – stwierdza. – Mam nadzieję, że świetnie ci pójdzie!
Uśmiecham się do niej.
– Dzięki, nawzajem.
Lana obraca się do drugiej kolejki, by pogadać ze swoją przyjaciółką, i ja też zwracam się w swoją stronę. Ktoś musiał tymczasem wejść do środka, bo przede mną czeka już tylko jedna osoba.
Choć zwykle raczej nie miewam tremy, teraz czuję lekkie drżenie rąk. Nie wspomniałam o tym w rozmowie z Laną, lecz na tym etapie konkursu najbardziej stresuję się tym, czy w ogóle zostanę potraktowana poważnie. Za sprawą Hollywood już w samym LA standardy urody są wystarczająco chore, ale sprawy mają się jeszcze gorzej w świecie k-popu, gdzie nawet chude jak przecinek dziewczyny regularnie słyszą, że powinny sobie „zmniejszyć podbródek” czy poddać się zabiegowi „uformowania podwójnej powieki”. Ja ani nie jestem chuda jak przecinek, ani nie mam podwójnej powieki, więc już sobie wyobrażam całą listę „sugestii”, których zapewne przyjdzie mi wysłuchać od profesjonalistów z branży.
„Zrzuć czterdzieści pięć kilo! – powiedzą pewnie. – Popraw sobie nos! Co rano rób pięć tysięcy kroków, biegając po schodach! Rzuć się na pożarcie rekinom!”
No dobra, to ostatnie może sobie darują. Choć gdybym naprawdę musiała, z całej tej listy najszybciej wybrałabym chyba właśnie rekiny.
Chodzi o to, że ja dobrze się czuję w swoim ciele. Przez bardzo długi czas próbowałam stać się „idealną” chudą córką, o jakiej zawsze marzyła moja mama. Znosiłam lata katorżniczych diet, rygorystycznych programów treningowych, oczyszczania sokami i wszelkich możliwych pseudozdrowotnych bredni, które mama wyczytała akurat u kolejnego szalonego guru zdrowego odżywiania. W końcu dorastałam w hrabstwie Orange, gdzie takie rzeczy są na porządku dziennym.
Ale od jakiegoś czasu jestem już ponad to. Ponad to wszystko. A skoro mojej mamie przez tyle lat nie udało się mnie zmienić, to znaczy, że nikomu się już nie uda.
Nagle drzwi wejściowe ponownie się otwierają. Z zewnątrz dobiegają dzikie wrzaski i zaczynam się spodziewać, że zaraz wpadnie tu jakieś przedziwne tornado, lecz zamiast tego do budynku wkracza ogromny, chyba dwumetrowy ochroniarz w garniturze i ciemnych okularach, po czym przytrzymuje komuś drzwi.
– Ech! – prycha Lana. – To on.
Niebieskowłosa, której imienia – jak sobie właśnie uświadamiam – wciąż nie poznałam, też wydaje z siebie coś na kształt prychnięcia.
Kimkolwiek jest ten „on”, jego przybycie najwyraźniej nie zwiastuje niczego dobrego.
Zamierzam właśnie zapytać, kto to taki, gdy okazuje się, że wcale nie muszę. Ja wiem, kim on jest. Naprawdę trudno byłoby nie wiedzieć, bo chyba każdy Koreańczyk i każda Koreanka mieszkający w LA, a już z całą pewnością wszyscy mieszkający w Korei, znają chłopaka, który w tej chwili wchodzi do lobby.
Tak naprawdę sława, którą cieszy się Henry Cho, jest dość absurdalna. Nie jest członkiem żadnego boysbandu, nie wystąpił też w ani jednej k-dramie.
Jak przez mgłę przypominam sobie jakiś artykuł przeczytany na portalu z koreańskimi wiadomościami, w którym pisali, że Henry pochodzi z jednej z tych potężnych, zarządzających czebolami rodzin – właśnie takich, jakie ogląda się w k-dramach. Czebole to ogromne rodzinnie zarządzane koncerny, działające w różnych gałęziach przemysłu, między innymi technologicznej, żywieniowej czy hotelarskiej. To w połączeniu z faktem, że matka Henry’ego jest sławną aktorką, tłumaczy, dlaczego chłopaka znają w Korei wszyscy.
Zaskakujące jednak, że nie mniejszą sławą cieszy się tutaj, w Stanach, gdzie większość ludzi nie ma pojęcia, kim są jego rodzice. Jedyne, czym zabłysnął, to bajkowe bogactwo i oszałamiająca uroda. Dzięki temu został modelem pracującym dla najbardziej luksusowych marek i dorobił się na Instagramie ponad pięciu milionów followersów z całego świata.
Kurczę, nawet ja obserwuję go na Insta – na swoją obronę: jego biała suczka rasy husky syberyjski jest naprawdę przecudowna – więc wiem, co u niego słychać, podobnie jak wszyscy w Ameryce wiedzą, co słychać u Kardashianek.
Nie ma się jednak co oszukiwać, ludzie zapewne obserwują go tylko dlatego, że jest hot.
Co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie barki, wysokie kości policzkowe i łagodne oczy jelonka – Henry Cho na żywo jest równie atrakcyjny jak na zdjęciach. Na ostatnim selfie był blondynem, choć – przynajmniej według mnie – bez porównania lepiej mu w naturalnym, brązowawoczarnym kolorze włosów. Wszystko w nim – od swobodnie zaczesanych do tyłu włosów, przez zapiętą pod szyję pasteloworóżową koszulę, aż po białe spodnie chinosy – roztacza aurę niewymuszonego luzu, a przewieszona przez ramię marynarka sprawia, że wygląda, jakby zszedł właśnie z okładki magazynu modowego.
„Rany, na zewnątrz jest ponad trzydzieści pięć stopni, po grzyba ci ta marynarka?”
Babka za ladą pieje – dosłownie pieje – i prawie potyka się o własne nogi, spiesząc powitać Henry’ego w drzwiach.
– Witamy, panie Cho! – woła po koreańsku, kłaniając się tak nisko, że jej głowa zjeżdża na wysokość jej talii. – Dziękujemy, że przyjechał pan na nasz casting!
– No nieźle – stwierdza Lana. – Dziękują mu za to, że raczył pofatygować się na przesłuchanie. Czy Henry w ogóle umie śpiewać? Albo tańczyć? Strasznie mnie wkurza, gdy ten przemysł wielbi takich jak on bez żadnej sensownej przyczyny. Czy to przypadkiem nie podwójne standardy?
Ma rację. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek słyszała coś na temat muzycznych talentów Henry’ego. Co dziwniejsze, nawet nie ogłosił swojego zamiaru wzięcia udziału w castingu. Można by sądzić, że ktoś tak znany jak on obwieści to wszem wobec, z fanfarami. Tymczasem jego ostatni post na Instagramie, sprzed trzech dni, to zdjęcie wylegującej się w słońcu husky.
Gdy tylko przychodzi mi to do głowy, zaraz mam ochotę pacnąć się w czoło. „Czemu ja w ogóle to wiem?” Media społecznościowe czasami naprawdę mnie przerażają.
Nagle rozlegają się za nami jakieś gwałtowne dźwięki i do lobby wpada ekipa telewizyjna SBC, kanału emitującego You’re My Shining Star, a towarzyszy jej prowadzący program Davey Kim.
Lana i jej przyjaciółka od razu się ożywiają i uzbrajają w uśmiechy, przygotowane na wejście ekipy. Lecz operatorzy mijają nas, jakbyśmy były zjawami, i rzucają się na Henry’ego z takim impetem, że o mało nas przy tym nie tratują.
Davey zasypuje chłopaka gradem pytań po koreańsku. Trzeba przyznać jedno: Henry odpowiada w bardzo spokojny i opanowany sposób, aż trudno mi uwierzyć, że ma dopiero siedemnaście lat, tylko o rok więcej niż ja. Mówiąc, przeciąga dłonią po włosach i posyła do kamery niewymuszony uśmiech.
Przez podekscytowane krzyki i piski otaczającego go tłumu prawie nie słyszę, co mówi, ale cokolwiek to jest, widzę, że ludzie reagują śmiechem i wyraźną sympatią. Nie da się ukryć, klasy mu nie brakuje.
– Skye Shin?
Odwracam się na pięcie z powrotem w stronę drzwi z numerem trzy, gdzie jakaś kobieta czeka na mnie z tabletem Samsunga w dłoni.
– Proszę się przygotować – dodaje, marszcząc brwi na widok mojego zaskoczenia.
„Ach, casting, no tak!”
Otrząsam się. To żenujące, że gdy tylko Henry znalazł się w budynku, z mojego umysłu uleciały naraz wszystkie inne myśli. Jak mogłam pozwolić sobie tak się rozproszyć?
„Może i jest celebrytą, ale ostatecznie to tylko jakiś chłopak – tłumaczę sobie. – Musisz się skoncentrować”.
Potrząsam rękami i nogami – dawny nawyk, jeszcze z czasów, gdy dopiero zaczynałam tańczyć. Mnóstwo ludzi jest zajętych rozgrzewką, więc sądziłam, że nie zwrócę na siebie niczyjej uwagi, aż zauważam, że nie kto inny jak sam Henry Cho wpatruje się we mnie z drugiego końca pomieszczenia z rozbawieniem na twarzy.
Fala gorąca zalewa mi policzki, lecz ignoruję to i odwracam się szybko, by kontynuować rozgrzewkę. Nie pozwolę, żeby jakiś niedoszły członek BTS, choćby nie wiem, jak uroczy, odciągał moją uwagę od celu, dla którego się tu zjawiłam i dla którego całymi miesiącami śpiewałam i tańczyłam w każdej wolnej chwili, z trudem wykrojonej między szkołą a odrabianiem lekcji.
Biorę głęboki oddech. Podążam za kobietą z obsługi i przechodzimy przez drzwi.
Za kulisami panuje zupełny chaos. Wieść o pojawieniu się Henry’ego musiała się już rozejść, bo ludzie spieszą w stronę, z której właśnie przyszłam, by choć przez chwilę rzucić na niego okiem. W programach takich jak American Idol, America’s Got Talent czy nawet koreańskich show, na przykład K-Pop Star i Show Me the Money, nagrania, na których uczestnicy wchodzą za kulisy, są zwykle pomijane lub montowane w przyspieszonym tempie. Teraz już rozumiem dlaczego. Wszyscy, którzy akurat nie wariują na punkcie Henry’ego, panikują, przekrzykując się po koreańsku i przerzucając najróżniejszymi wskazówkami tak szybko, że aż zaczyna kręcić mi się w głowie. Gdzieś nad nami migają jasne światła, gdy technik dostosowuje oświetlenie sceniczne. A jakby tego było mało, dociera tu również gwar publiczności.
– Zaczekaj tu, proszę, aż kamery znowu zaczną nagrywać – instruuje mnie zmęczonym głosem kobieta z tabletem. Wskazuje na wyklejony niebieską taśmą znak X pod moimi nogami. – Jurorzy mają teraz krótką przerwę. Powiem ci, kiedy ruszyć na scenę.
Dotyka tkwiącej w jej uchu słuchawki.
Potwierdzam skinieniem głowy, a serce zaczyna walić mi w piersi. Wszystkie odcinki You’re My Shining Star poza ostatnim są nagrywane wcześniej, lecz w dzisiejszym uczestniczy też siedząca na widowni publiczność, składająca się z członków personelu oraz setek osób, które przyszły wziąć udział w castingu. Dodatkowo siedzi wśród nich też garść gwiazd k-popu z PTS Entertainment – wytwórni Park Tae-Suka – zaproszonych zapewne z intencją zwabienia przed telewizory ich fanów, którzy będą ciekawi reakcji idoli.
Występowałam na scenie niezliczoną ilość razy w czasie szkolnych eventów, lecz dziś po raz pierwszy mam się zaprezentować przed kamerą nienależącą do mojego taty – który wciąż uznaje wyższość kamery wideo nad tą w telefonie – czy innych nagrywających występy rodziców.
Zastanawiam się, jak zareagują moi rodzice, kiedy zobaczą mnie w koreańskiej telewizji. Choć mieszkamy w Stanach, to w ramach kablówki mamy wykupione też koreańskie kanały. Wiem, że tata na pewno będzie się ekscytował, ale mama? Ucieszę się, jeśli nie da mi tygodniowego szlabanu. Znając ją, wyobrażam sobie, że natychmiast zaciśnie powieki i czym prędzej wyłączy telewizor, gdy tylko na scenę wyjdę ja – jej, nomen omen, największy powód do wstydu.
– Okej, są gotowi, czekają na ciebie. – Kobieta z tabletem przerywa moje myśli. Wręcza mi mikrofon i ruchem ręki kieruje na scenę. – Dojdź do tego dużego X pośrodku sceny i poczekaj, aż jurorzy pierwsi się do ciebie odezwą.
Z każdym krokiem serce bije mi coraz głośniej. W chwili, gdy wychodzę zza kulis, wlepiają się we mnie wszystkie oczy. Paru chłopaków w pierwszym rzędzie poszturchuje swoich kumpli, którzy zaraz dołączają do reszty, gapiąc się na mnie z rozdziawionymi gębami. Kilku nawet zaczyna się śmiać, jakbym była najzabawniejszym zjawiskiem, jakie w życiu widzieli.
„No dobra. Cudownie. Więc tak to będzie wyglądać…”
Przez ułamek sekundy boję się, że dopuszczono mnie do tego etapu tylko po to, by ludzie mieli ze mnie bekę, jak z tamtego chłopaka bez słuchu muzycznego. To obrzydliwe, że coś takiego mogłoby w ogóle się zdarzyć, lecz w koreańskiej telewizji naśmiewanie się z grubych ludzi to żadna nowość.
Jednym z plusów chodzenia do szkoły w Stanach jest to, że obowiązują tam inne standardy dotyczące masy ciała niż te promowane w azjatyckich mediach. Podczas szkolnych występów nikogo nie obchodzi, że jestem plus size – albo przynajmniej ludzie są na tyle świadomi, by tego nie komentować i nie reagować w żaden niestosowny sposób – bo pochodzimy z najróżniejszych środowisk i każdy wygląda inaczej. Tymczasem w koreańskich mediach niemal wszystkie dziewczyny są superchude. A jeśli mają rozmiar większy niż S lub, Boże broń, noszą XL – jak ja – to występują albo jako komiczki, albo jako postaci drugoplanowe mające za zadanie rozśmieszać publiczność i sprawić, by na ich tle główna bohaterka wyglądała ładniej. Grubaski mogą więc aspirować najwyżej do roli komicznego przerywnika.
Ale ja nie jestem tu po to, by kogokolwiek rozśmieszać. Jestem tu po to, żeby wygrać.
Unoszę wysoko głowę. Co z tego, że teraz się śmieją? Za parę minut będą musieli przestać.
Przynajmniej jurorzy zachowują na tyle profesjonalizmu, by nie zareagować tak samo jak publiczność. Jednak, mimo że są bardziej subtelni, nie mogę powiedzieć, by ich reakcje zdradzały przychylność. Park Tae-Suk, producent, unosi na mój widok brew. Dwoje pozostałych, Jang Bora i Gary Kim, wpatruje się we mnie osłupiałym wzrokiem.
Wszyscy troje wyglądają zaskakująco normalnie, wcale nie tak widowiskowo jak w telewizji czy na zdjęciach promocyjnych. Nie wiem, czy w ogóle bym ich rozpoznała, gdybym minęła ich na ulicy. Choć oczywiście Park Tae-Suk, znany ze swoich ekscentrycznych strojów, ma na sobie turkusowy garnitur kontrastujący z intensywnie różowym krawatem, a Gary Kim i Jang Bora ubrani są w modne streetwearowe ciuchy, w których wyglądają, jakby właśnie wypuszczali najgorętszy hiphopowy album roku w Korei. Ale jeśli nie liczyć ich designerskich strojów ani profesjonalnego makijażu i fryzur, to wyglądają zupełnie… ludzko.
Brzmi to dość głupio, wiem. Oczywiście, że wyglądają ludzko. Przecież w końcu są ludźmi. Zawsze jednak wydawało mi się, że celebryci należą do jakiegoś innego wymiaru niż zwykli śmiertelnicy, którzy mogą jedynie ich wielbić, tak jak starożytni Grecy wielbili swoich bogów. A teraz widzę ciemne obwódki wokół zmęczonych oczu Bory, zmarszczki na twarzy Park Tae-Suka i krople potu spływające po czole Gary’ego, jakby było mu tutaj trochę za gorąco.
Celebryci… Tacy jak my! Nieraz widuję takie sztampowe tytuły na pierwszych stronach tabloidów, choć chyba nigdy dotąd nie pomyślałam, że mogą być po prostu prawdziwe. W pewnym stopniu jest to dziwnie krzepiące. Myślę sobie, że mam szansę stać się kiedyś taka jak oni.
Uśmiecham się do nich najpiękniej, jak potrafię, po czym kłaniam się nisko i głęboko.
– Dzień dobry – mówię do mikrofonu i przedstawiam się, jak należy, po koreańsku. – Nazywam się Skye Shin. Mam szesnaście lat i mieszkam w hrabstwie Orange.
Może i jestem dla swojej mamy największym powodem do wstydu, ale przynajmniej nie okażę się barbarzynką. Koreańska kultura ma własne standardy odpowiedniego zachowania w kwestiach, nad którymi Amerykanom nawet nie przyszłoby na myśl się zastanawiać. Gdyby rodzice nie wpajali mi zasad dotyczących ukłonów i właściwego sposobu przedstawiania się od wczesnego dzieciństwa, przestrzeganie ich byłoby dziś dla mnie pewnie równie wielkim wyzwaniem, jak żonglowanie w czasie jednoczesnej gry w Twistera.
– Witamy, panno Shin – odpowiada mi Bora. Jej głos jest odrobinę wyższy, choć wcale nie mniej ładny niż w telewizji. – Dostaliśmy informację, że zamierza pani dla nas zaśpiewać oraz zatańczyć. Czy to się zgadza?
Kiedy to mówi, jej usta unoszą się w lekkim uśmieszku. Choć jest ledwie zauważalny, wystarcza, bym zacisnęła dłonie w pięści. Już reakcja publiczności po tym, jak weszłam na scenę, zmąciła spokój, który tchnęła we mnie rozmowa z Laną. Uśmieszek Bory pozbawił mnie resztek tego spokoju. Ze sposobu, w jaki na mnie patrzy, mogę śmiało wywnioskować, że spodziewa się, iż moja obecność w programie to jakiś żart.
„No dobrze – myślę sobie. – To tylko jedna osoba więcej, której udowodnię, że nie ma racji. Jedna więcej na mojej liście”.
– Właśnie tak – odpowiadam radośnie. Skoro trzeba, to mogę udawać, że nie widzę, co się dzieje, przynajmniej na razie. – W pierwszej kolejności zatańczę, a potem zaśpiewam. Jestem gotowa.
Technik bierze ode mnie mikrofon i oczy wszystkich zwracają się na mnie w niemym oczekiwaniu.
Park Tae-Suk daje znak skinieniem głowy i uniesieniem ręki.
Nagle z całą mocą wybuchają pierwsze głośne, agresywne beaty mojego utworu, zalewając salę dźwiękiem. Wstrząsają każdym nerwem w moim ciele i zupełnie przejmują nade mną kontrolę. Nie słyszę już bicia własnego serca, i tym lepiej. Nie potrzebuję, by cokolwiek, nawet frenetyczne kołatanie serca, odciągało moją uwagę od sprawy, dla której tu jestem.
„Grube dziewczynki nie powinny tańczyć”. Słyszę w głowie głos mamy, raz po raz, jak zdartą płytę.
„No cóż, mamo, jestem tu po to, by udowodnić, że się mylisz”.
Robię skok naprzód i zaczynam poruszać się do rytmu.
Taniec od zawsze ma na mnie dziwny wpływ. W jednej chwili stoję na scenie nerwowa i trochę niepewna, a w następnej jest tak, jakby ktoś odciął mi w mózgu wszystkie ośrodki niemające związku ze zmysłem słuchu i z używaniem mięśni. Cała staję się muzyką i mam absolutne zaufanie do energicznych ruchów własnych rąk i nóg. Tak po prostu.
Ani razu nie ćwiczyłam tego układu na scenie, ale szybko udaje mi się dostosować go tak, by w pełni wykorzystać całą przestrzeń, z werwą uderzając nogami i posuwistym, energicznym krokiem przemierzając drewniane podłoże. Podnoszę i opuszczam ramiona w rytm dziewczyńskiego power songu, który wybrałam jako podkład. Nie słyszę już bicia serca, teraz czuję, jak niemal eksploduje mi ono w piersi z całą tą mocą wypełniającą mnie od stóp do głów.
W pierwszej chwili na widowni zapada zupełna cisza. Na twarzach publiczności odbijają się szok i niedowierzanie. Lecz kiedy wchodzę w refren, parę osób zaczyna wiwatować, następnie całe mnóstwo, aż w końcu głosy dochodzące z tłumu zmieniają się w jeden ogłuszający ryk, a ten tylko podsyca płonący we mnie ogień. Łapię spojrzenia chłopaków, którzy jeszcze parę minut temu się ze mnie nabijali. Już się nie śmieją, chociaż wciąż się gapią, tyle że wyglądają teraz, jakby mieli dostać ataku serca. Dochodzę już prawie do końca układu, kiedy Park Tae-Suk znów unosi dłoń.
Muzyka się urywa. Szybko dochodzę do siebie, stając na dwóch nogach w pozycji spoczynkowej. Jestem zdyszana i spocona, ale patrzę jurorom prosto w oczy, czekając, aż zabiorą głos.
Nie muszę czekać długo. Park Tae-Suk odchyla się na swoim miejscu i podnosi do ust mikrofon.
– Panno Shin – odzywa się po koreańsku. – Kiedy właściwie zaczęła pani tańczyć?
Jego twarz jest pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, więc nie mam pojęcia, co sądzi o moim występie.
– Tańczę od trzeciego roku życia – mówię, gdy obsługa sceny wręcza mi mikrofon.
Park Tae-Suk unosi brew.
– Jestem pod wrażeniem. A teraz zamierza pani coś dla nas zaśpiewać?
Potwierdzam skinieniem głowy.
Zaciskam dłoń na mikrofonie i wpatruję się w publiczność. Uwaga wszystkich skierowana jest na mnie. Mam przed sobą niezliczone twarze, niektóre z wyrazem kpiny, inne – podziwu.
Wysokie nuty otwierające kompozycję niosą się po sali. W przeciwieństwie do szybkiego, żywiołowego utworu, do którego tańczyłam, ta piosenka jest wolna i dobrana przeze mnie tak, bym mogła w pełni zaprezentować swoją skalę głosu. Ballady bywają ryzykowne, ale starałam się wybrać coś interesującego: to koreański hymn rockowy z lat osiemdziesiątych, który zaczyna się łagodnie, lecz w refrenie brzmi już głośno i potężnie.
Na dźwięk początkowych taktów starsze osoby z widowni prostują się na swoich miejscach, a ich twarze rozjaśnia blask, gdy rozpoznają utwór. Park Tae-Suk po raz kolejny unosi brew. Bora nie reaguje, a z kolei Gary, z zapartym tchem, odchyla się na oparcie fotela.
Po raz pierwszy usłyszałam ten utwór w wykonaniu swojego wstawionego taty na karaoke w czasie jednej z wielu rodzinnych imprez. Nie był w stanie zaśpiewać tych wszystkich wysokich nut, choć bardzo się starał, przez co brzmiał jak konający pterodaktyl. Lecz powodem nie było wcale to, że tata kiepsko śpiewa – właściwie był najlepszy ze wszystkich uczestników przyjęcia – to po prostu niesamowicie trudny utwór, wykonywany oryginalnie przez jedną z legend koreańskiego heavy metalu.
Ja w przeciwieństwie do taty trafiam we wszystkie dźwięki. A przynajmniej udawało mi się to, gdy ćwiczyłam tę piosenkę przez ostatnie kilka miesięcy. Choć moje serce znów głośno wali, jestem zdecydowana zaśpiewać równie dobrze, o ile nie lepiej, jak w szkolnym pokoju prób.
Gdy dobywam z siebie głos, wyczekiwanie na twarzach publiczności powoli znika zastąpione przez ten charakterystyczny wyraz – od lat widuję go podczas wieczornych występów chóru, na których moja mama jest zawsze obecna. Jedynie w śpiewaniu mnie wspiera. Przychodzi na wszystkie koncerty i zgłosiła się nawet jako rodzic wspierający, co stanowi przykry kontrast z tym, że nigdy – nie licząc moich kilku pierwszych pokazów baletowych – nie pojawiła się na żadnym moim występie tanecznym w ciągu ostatnich kilkunastu lat.
Przez to czasem niemal wolałabym, żeby nie przychodziła też na koncerty, bo za każdym razem robi potem drobne uwagi w stylu: „A wiesz, może to i dobrze, że jesteś taka większa. Jak Adele! Dodatkowe centymetry w obwodzie muszą pomagać w śpiewaniu”, albo: „Skarbie, Bóg obdarzył cię dużym ciałem nie bez powodu. Może mogłabyś rozważyć rzucenie tańca i zamiast tego całkiem poświęcić się śpiewaniu?”.
Nie mam odwagi postawić się mamie, bo wiem z doświadczenia, że wywoła to jeszcze więcej bolesnych komentarzy z jej strony. Nauczyłam się więc powtarzać tylko raz po raz „mhm”, aż w końcu sama przestanie mówić, choć każde wypowiadane przez nią słowo jest dla mnie jak ostra, raniąca igła.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
