The Game. Rewolucja cyfrowa - Alessandro Baricco - ebook

The Game. Rewolucja cyfrowa ebook

Alessandro Baricco

3,3

Opis

Transformacja, której doświadczamy, nie jest jedynie skutkiem rewolucji technologicznej z jej nowymi urządzeniami cyfrowymi. Spowodowała ją rewolucja mentalna. Ci co ją zapoczątkowali – od pionierów internetu po konstruktorów iPhone’a – nie mieli precyzyjnego planu na przyszłość, mieli tylko jeden cel: uniemożliwić powtórzenie się tragedii, do jakich doszło w XX wieku. Znieść granice, zbojkotować elity, odsunąć na boczny tor kasty mentorów, polityków, inteligentów... Jednocześnie jedna z najwyżej cenionych przez cywilizację analogową wartości: prawda nagle stała się nieostra, płynna, nietrwała. Problemy do rozwiązania są traktowane jak gry, które trzeba wygrać, zabawy dla dorosłych dzieci. To jest świat Game. „W The Game. Rewolucja cyfrowa Baricco stawia na sukces człowieka nowego tysiąclecia. Przedstawia tezy błyskotliwe i odważne, które zasługują na głębszą refleksję i otwartą dyskusję”. La Repubblica

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (22 oceny)
3
8
5
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Klapaucius26

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa pozycja opisująca proces rewolucji cyfrowej od jej początków aż po perspektywy rozwoju w przyszłości
00

Popularność




The Game

Copyright © 2018, Alessandro Baricco

All rights reserved

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Alina Pawłowska-Zampino

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Mapy: 100km studio, Luigi Farrauto i Andrea Novali

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-66512-79-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Carlowi, Oscarowi i Andrei.

Siedmiu mędrcom.

Tym, którzy każdego dnia wymyślają

akademię Scuola Holden.

Ta lekcja jest dla Was.

Username

Password

Play

Mapy

Level Up

Username

Przed dziesięciu laty napisałem książkę, którą zatytułowałem Barbarzyńcy.

W owych czasach wielu ludzi, zwłaszcza lepiej wykształconych, wyrażało zaniepokojenie pewnym zjawiskiem. Otóż niektóre z zachowań wysublimowanych przez ludzkość w ciągu jej długich dziejów stopniowo traciły to, co w nich najbardziej wyrafinowane i wyjątkowe, i zredukowały się do gestów trywialnych i powierzchownych. Czy to w sferze czynności związanych z jedzeniem, zdobywaniem wiedzy, przedłużaniem gatunku, czy też choćby z podróżowaniem – ludzie zaczęli sprawiać wrażenie, jakby przestali dbać o ich piękno, jakby oduczyli się tego, co wykształcili i wpoili im przodkowie. Robili wszystko byle jak i można było pomyśleć, że zależało im już tylko na pośpiechu.

Zjawisko to zaalarmowało zwłaszcza rodziców obserwujących codziennie zachowanie swoich dzieci ulegających, jak się wydawało, jakiemuś tajemniczemu genetycznemu cofnięciu w rozwoju. Niezdolne do koncentracji, ze stale rozproszoną uwagą, pogrążone w nieefektywnym multitaskingu, wiecznie przy komputerze – ślizgały się po powierzchni życia bez wyraźnych celów, starając się jedynie uniknąć ewentualnych przykrych konsekwencji swojego postępowania. W ich trudnym do zaakceptowania błąkaniu się po świecie przeczuwano bliski kryzys, nieuchronność kulturalnej apokalipsy.

To były dziwne czasy. Dla wielu nadrzędnym celem stało się nagłaśnianie przypadków zanikania niektórych odwiecznych elementów codziennego życia i stawanie w ich obronie. Ludzie uważający się za rozumnych i rozsądnych podpisywali listy w obronie barów mlecznych albo wychodzących z użytku norm gramatycznych, jak choćby trybu łączącego, i nie widzieli w tym nic groteskowego. Czuli się lepszymi, gdy udawało im się coś uchronić przed podmuchem mijającego czasu. Wielu uważało się za zwolnionych z troski o przyszłość świata – celem nadrzędnym i najpilniejszym było dla nich zachowanie przeszłości.

Dodam, iż wypracowano przy tym teorię o przyczynie kryzysu cywilizacji. Nie była zupełnie jasna, ale wyraźnie podkreślano w niej wpływ rewolucji cyfrowej (inwazję komputerów) oraz globalizację (inwazję komercji). Według tej teorii w inkubatorze, w którym oddziaływały owe dwie siły, wykształcił się typ człowieka o niejasnych ambicjach, kuriozalnych zamiłowaniach, odpychających manierach i do tego posługujący się niezrozumiałym językiem. Krótko mówiąc: barbarzyńca. W dziejach naszej planety tym słowem posługiwano się już nieraz dla określenia ludzi odmiennych, których trudno przejrzeć i oswoić.

Gdy się pojawiali, pierwszym odruchem była zawsze chęć powstrzymania ich, a nawet wyeliminowania. Wszak nieśli z sobą jedynie zniszczenie, nic więcej. Ja mam inne zdanie na ten temat.

I napisałem o tym książkę. Chciałem przekonać siebie i innych, że nie mamy do czynienia z inwazją barbarzyńców dążących do unicestwienia naszej wyrafinowanej cywilizacji, ale z czymś w rodzaju transformacji, którą przechodzi ludzkość i która w szybkim czasie przyczyni się do powstania cywilizacji całkiem nowej, być może nawet bardziej zaawansowanej niż ta, w jakiej wyrośliśmy. Byłem przeświadczony, że nie jesteśmy świadkami zgubnej inwazji, ale naturalnego procesu przemiany, procesu zbiorowego dostosowania do nowych warunków w celu przetrwania, że mamy do czynienia z genialnym strategicznym zwrotem w naszych dziejach. Przyszły mi na myśl wszystkie poprzednie, równie spektakularne zwroty, z którymi mieliśmy dotąd do czynienia i które nazwaliśmy Renesansem, Oświeceniem, Romantyzmem… Byłem przekonany, że przeżywamy właśnie kolejną radykalną zmianę paradygmatu i zmianę o sto osiemdziesiąt stopni zasad, jakimi się dotąd kierowaliśmy, podobnie jak to było w przeszłości, u progu owych pamiętnych epok. Nie trzeba się bać, wszystko będzie dobrze. Być może początkowo wyda się to zaskakujące, ale szybko znajdziemy usprawiedliwienie dla konieczności zamknięcia barów mlecznych, a nawet zrezygnowania z trybu łączącego w mowie potocznej.

To nie był naiwny optymizm. Przy każdej sposobności przekonywałem kogo mogłem, że to czysty realizm. Dalecy od realizmu wydawali mi się za to ci, którzy jako przejaw upadku cywilizacji interpretowali fakt, że szesnastoletni chłopiec nie stosuje się do zasad gramatyki języka włoskiego, a nie przywiązywali wagi do tego, że ten sam chłopiec widział trzydzieści razy więcej filmów niż jego ojciec, gdy miał tyle samo lat. Brak rozsądku, w moim przekonaniu, okazywali wszyscy ci intelektualiści, którzy ubolewali nad popularnością literatury niskich lotów, zapominając, że ludzie, którzy gwarantują jej pozycję na pierwszych miejscach list bestsellerów, jeszcze sześćdziesiąt lat temu nie tylko nie kupowali żadnych książek, ale w większości byli analfabetami. Jeżeli spojrzeć na to w ten sposób, ewidentne jest, że ludzkość poczyniła wielki krok naprzód i już nie wiadomo, kto opowiada bajki: ja z tym moim upartym realizmem czy oni z ich pociągiem do katastroficznej fantasy.

Podczas gdy my traciliśmy czas na podobne dyskusje, inni – zwłaszcza osiedleni w Kalifornii młodzi przedstawiciele elity intelektualnej, pragmatyczni i ze smykałką do interesów – ZMIENIALI ŚWIAT, nie wyjaśniając nikomu, jak wyobrażają sobie przyszłość ludzkości, a może nawet nie zdawali sobie sprawy, jakie to będzie miało skutki dla naszych uczuć i umysłów. Na temat barów mlecznych i trybu łączącego nie mieli zdania. Nie czuli potrzeby chronienia przeszłości, czuli za to pilną potrzebę tworzenia przyszłości.

Po jakimś czasie, z niczym nieusprawiedliwionym opóźnieniem, zrozumiałem, że dla wielu ludzi sceneria schyłku jest po prostu komfortowa. Nie mam na myśli krajobrazu po wielkich tragediach czy katastrofach, te bowiem upodobali sobie raczej ludzie nieprzeciętnie zmyślni i obrotni. Chodzi mi o stany pozornie stabilne, które jednak POWOLI I ELEGANCKO CHYLĄ SIĘ KU UPADKOWI. Choć może się to wydać absurdalne, większość istot ludzkich w nich właśnie mości się najchętniej. Dzieje się tak pewnie dlatego, że należą do najbardziej rozpowszechnionego typu osobowości, charakteryzującego się gotowością do poświęceń, zacięciem w wysiłku, cierpliwością i zachowawczością oraz brakiem fantazji. Takim ludziom łatwiej jest odnaleźć się w świecie, gdy ten posuwa się do przodu z umiarkowaną prędkością, więc zwalniają jego bieg. Są lepsi w obronie, więc dają z siebie najwięcej w walce z wrogiem i przy kataklizmach, nie lubią gry w ataku, przez co boją się przyszłości. Unikają, o ile to możliwe, otwartych przestrzeni innowacji i zasklepiają się w sferze działań dostosowanych do ich zdolności, to znaczy chronią pozostałości czasów minionych. Wśród nich zakładają gniazda i hodują potomstwo, odsuwając od siebie widmo niedostatku, który zmusiłby ich do opuszczenia tego wygodnego schronienia.

Tak czy owak, w końcu postanowiłem napisać tę książkę i opublikować ją w odcinkach w jednej z codziennych gazet, co wydawało mi się wyrafinowaną prowokacją: trudno sobie wyobrazić większe barbarzyństwo! Zamierzałem ją zatytułować Transformacja, ale redaktor naczelny dziennika, w którym miała się ukazać, po dłuższym namyśle powiedział zdecydowanie: „Nie. Znacznie lepszym tytułem będą Barbarzyńcy”. Uważam go za geniusza w swojej dziedzinie, poza tym od czasu do czasu jestem spolegliwy, tak więc zgodziłem się z jego sugestią, tyle tylko, że dodałem podtytuł Rzecz o transformacji. I poszło.

Od razu spotkała mnie niespodzianka: musiałem się nieźle natrudzić, żeby przekonać czytelników, że moja książka nie jest skierowana PRZECIWKO „barbarzyńcom”. Bardzo chcieli w niej przeczytać, że to właśnie ONI są winni powszechnej degrengolady, i chociaż przedstawiałem tezy dokładnie odwrotne, ludzie, sugerując się tytułem, znajdowali w tekście potwierdzenie swego przekonania o winie barbarzyńców.

Naprawdę!

Powtarzałem, gdzie tylko mogłem, to, co napisałem w książce – że barbarzyńcy nie istnieją, to my się zmieniamy, i to w sposób spektakularny. Pomimo to czytelnicy dziękowali mi za nagłośnienie faktu, że „ONI” doprowadzają do rozkładu cywilizacji. Może powinienem był zatytułować swoją książkę Niech żyją barbarzyńcy!, ale pewnie to też by nie wystarczyło. Ten, kto wymościł sobie wygodne gniazdko wśród pamiątek przeszłości i składa jaja w ciepełku schyłku epoki, nie pozwoli się tak łatwo stamtąd wykurzyć. Zbiorowa inercja doprowadziła do leniwego samozadowolenia i nieświadomego pogodzenia się z wizją bliskiej apokalipsy, która może zniszczyć całe piękno tego świata. Zmiana takiego myślenia była niesamowicie trudna, często wręcz niemożliwa.

Od tego czasu minęło około dziesięciu lat. Dzisiaj na szczęście mogę powiedzieć, że te zbiorowe przekonania uległy zmianie, ludzie w większości wyszli na otwartą przestrzeń innowacji, niewielu upiera się przy bajeczce o barbarzyńcach, którzy podkładają ogień pod fortece naszej cywilizacji za namową bandy biznesmenów nabijających dzięki temu własne kabzy. Większość mieszkańców zachodniego świata zdaje sobie sprawę z tego, że żyjemy w czasach rewolucji – na pewno technologicznej, a może i mentalnej – która zmieni ich zachowania oraz upodobania. Prawdopodobnie nie całkiem zrozumieli, na czym ona polega, być może obawiają się jej skutków, ale rzadko kto podaje w wątpliwość fakt, że jest potrzebna i nieodwołalna oraz że wybuchła w konsekwencji wcześniejszych zaniedbań. Traktują ją jako wyzwanie i często wierzą, że poprowadzi nas do lepszego świata. Wielu chroni się jeszcze w bańce narracji o schyłku epoki, ale stopniowo jeden po drugim prześlizgują się przez swoje lęki jak przez szyjkę klepsydry i przyłączają do innych po drugiej stronie czasu.

Można by zapytać, co sprawiło, że zmieniliśmy zdanie w tak krótkim okresie i zaakceptowaliśmy rewolucję, która zmienia świat. Nie potrafię dać na to precyzyjnej odpowiedzi, ale dla lepszego zrozumienia tego zjawiska sporządziłem krótką listę nowości, o których przed dwudziestu laty nawet nam się nie śniło:

WIKIPEDIA

FACEBOOK

SKYPE

YOUTUBE

SPOTIFY

NETFLIX

TWITTER

YOUPORN

AIRBNB

IPHONE

INSTAGRAM

UBER

WHATSAPP

TINDER

TRIPADVISOR

PINTEREST

Jeżeli nie macie lepszego zajęcia, postawcie krzyżyk przy każdej z tych nowości, którym codziennie poświęcacie czas.

Sporo tego, prawda? Zastanawiam się niekiedy, czym przedtem zapełnialiśmy dni. Układaliśmy puzzle z widoczkami Alp Szwajcarskich?!

Powyższa lista jest niezwykle pouczająca. Dowodzi przede wszystkim tego, że w ciągu minionych dwudziestu lat rewolucja cyfrowa zagnieździła się na dobre w życiu powszednim i wpłynęła na nasze pragnienia i obawy. Jest wszechobecna i teraz już tylko idiota mógłby zaprzeczyć jej istnieniu czy choćby tłumaczyć ją wpływem jakiejś szatańskiej siły wyższej. Na każdym kroku widać, że przy wykonywaniu nawet najprostszych codziennych czynności uciekamy się do rozwiązań wymagających postawy mentalnej, której zaledwie dwadzieścia lat temu nie potrafiliśmy zrozumieć i zaakceptować u najmłodszego pokolenia i którą interpretowaliśmy jako przejaw upadku cywilizacji. Co się stało? Czy zostaliśmy zdobyci przez jakiegoś zewnętrznego wroga? Czy ktoś nam narzucił obcy model życia?

Nieuczciwie byłoby dać na to pytanie odpowiedź twierdzącą. Można co najwyżej stwierdzić, że podsunięto nam nęcące nowinki, a my każdego dnia ochoczo z nich korzystamy i wprowadzamy radykalne zmiany do naszych odwiecznych obyczajów. Jest to możliwe dzięki temu, że przyjęliśmy tę samą postawę mentalną, którą przed dwudziestu laty uznawaliśmy za odpychającą i prostacką, krótko mówiąc – charakterystyczną dla barbarzyńców. Teraz ta postawa pozwala nam w sposób swobodny, powiedziałbym: elegancki, dotrzymywać kroku współczesnemu światu. Zniknęło powszechne przeświadczenie o inwazji z zewnątrz, przeważa wrażenie, że wyszliśmy poza granice starego świata i zaczęliśmy kolonizować nieznane dotąd obszary samych siebie. Uświadomiliśmy sobie ROZLEGŁOŚĆ LUDZKICH MOŻLIWOŚCI i chcemy mieć w nich swój udział, choć początkowo ta perspektywa nas przerażała. Uznaliśmy fakt, który wcześniej stanowczo negowaliśmy: że ludzkość ulega transformacji, i zrozumieliśmy, że zamiast bojkotować ludzką inteligencję, lepiej jest jej używać. Dodam na marginesie, że cały ten proces doprowadził między innymi do tego, iż zamknięcie tradycyjnych barów mlecznych zakwalifikowaliśmy jako trudny do uniknięcia skutek uboczny. Zresztą szybko zaczęły powstawać nowe lokale bliźniaczo do nich podobne. Nauczyliśmy się żegnać z przeszłością, metabolizując ją.

Nikt nie może nam odmówić geniuszu.

Tak więc, jak widać, wyostrzył nam się obraz nowego zjawiska i naprawiliśmy niektóre stare błędy. Wiemy już, że mamy do czynienia z prawdziwą rewolucją, i jesteśmy gotowi uwierzyć, że jest ona efektem działania ZBIOROWEGO, odpowiedzią na powszechne zapotrzebowanie, a nie skutkiem niespodziewanej aberracji systemu lub szatańskiego planu jakiegoś geniusza zła. Żyjemy w jutrze wysnutym z przeszłości, w jutrze, które nam się należy i którego bardzo pragnęliśmy. Nowy świat jest nasz, nasza jest rewolucja.

Jednocześnie jednak trzeba mieć świadomość, że NIE ZNAMY ANI ŹRÓDŁA, ANI CELU TEJ REWOLUCJI I ŻE NOWEGO ŚWIATA NIE BYLIBYŚMY W STANIE NIKOMU OBJAŚNIĆ.

No dobrze – być może znalazłoby się kilku takich, którzy mają na ten temat jasny pogląd, ale generalnie wiemy naprawdę niewiele o transformacji, którą przechodzimy. Nasze zachowania zmieniają się w niesamowitym tempie, ale umysły nie nadążają z definiowaniem nowych zjawisk. Podobnie jak „czas” i „przestrzeń” mają już dla nas inne znaczenie, od jakiegoś czasu to samo dzieje się z takimi pojęciami, jak: przeszłość, dusza, doświadczenie, jednostka, wolność. Słowa: „wszystko” i „nic” też znaczą teraz coś zupełnie innego niż zaledwie pięć lat temu, a przedmioty uważane przez stulecia za dzieła ludzkiego geniuszu dziś są zapomniane. Możemy być pewni, że wkrótce zaczniemy się orientować według map, które jeszcze nie istnieją, a to, co kiedyś uznalibyśmy za kłamstwo, stanie się prawdą i trudno przewidzieć, jaka będzie nasza percepcja piękna w przyszłości. Powtarzamy sobie, że to, czego doświadczamy, ma na pewno swój początek i koniec, ale nie potrafimy ich określić. Nasi potomkowie za parę stuleci będą nas uważali za conquistadores obszarów, na których dzisiaj ledwo potrafimy znaleźć drogę do domu.

Czyż to nie jest wspaniałe?

Jest. I dlatego właśnie piszę tę książkę – nie potrafię się oprzeć pokusie, by rozejrzeć się po obszarach, gdzie obraz dokonywanego przez ludzkość przewrotu jest na razie blady i niewyraźny. Gdzie nie rozróżniamy etapów tej rewolucji i nie potrafimy dotrzeć do jej korzeni. Gdzie pozostaje ona dla nas niezbadaną rubieżą, bezgranicznym stepem bez drogowskazów, bez domu na horyzoncie z dymem unoszącym się z komina. Gdzie za jedyną wskazówkę mogą służyć opowieści nielicznych pionierów.

Nie chcę sugerować, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania i że zamierzam coś objaśniać.

Ale mam mapy. Tyle tylko że dopóki nie wyruszę w podróż, nie mogę wiedzieć, czy są miarodajne, dokładne i użyteczne.

Piszę tę książkę, by odbyć tę podróż.

Nie chciałbym się zgubić, posłużę się więc kompasem, który nigdy mnie nie zawiódł: lękiem. Idź śladem lęku, twojego i innych, a odnajdziesz dom, którego szukasz. W tym przypadku będzie mi szczególnie łatwo używać tego kompasu, lęków bowiem nie brakuje, a niektóre są prawdziwie uzasadnione.

Za przykład niech posłuży dość powszechna obawa, że POSUWAMY SIĘ NAPRZÓD Z WYGASZONYMI ŚWIATŁAMI. To prawda. Nie wiemy, z czego narodziła się rewolucja cyfrowa i jakie będzie jej zakończenie. Nie znamy jej celów ani ideologii, nie potrafimy wymienić jej haseł. Z pewnością nie mielibyśmy podobnych problemów z – dajmy na to – ideologią Oświecenia. Tak więc, kiedy dzieci zadają pytania o przyszłość świata, wykręcamy się: „A co ty o tym myślisz?” – co wcale nie jest najgorszym wyjściem z sytuacji. Wniosek jest prosty: książka taka jak ta może być użyteczna, ktokolwiek by ją napisał.

INNĄ LUDZKĄ OBAWĘ można wyrazić pytaniem: czy jesteśmy pewni, że obecna rewolucja techniczna nie doprowadzi do nieprzewidywalnej w skutkach METAMORFOZY ANTROPOLOGICZNEJ? Gadżety, do których mamy szeroki dostęp, bardzo przypadły nam do gustu. Ale czy ktoś spróbował przewidzieć przed wprowadzeniem ich na rynek, jak wpłyną na nasz sposób bycia, na zbiorową inteligencję, na naszą zdolność odróżniania dobra od zła? Czy w umysłach takich ludzi jak Gates, Jobs, Bezos, Zuckerberg, Brin czy Page powstały jakieś projekty na przyszłość z troski o dobro użytkowników nowych technologii, czy też poprzestali oni na rozwijaniu swoich efektownych, złotodajnych pomysłów biznesowych, nie troszcząc się o to, że ich ubocznym produktem jest nowa ludzkość?

ISTNIEJE JESZCZE JEDNA POWSZECHNA OBAWA, KTÓRĄ SAM W PEŁNI PODZIELAM: jesteśmy świadkami powstawania społeczeństwa złożonego z ludzi wykształconych, kulturalnych i sympatycznych, którzy jednak nie rokują nadziei, że będą w stanie oprzeć się uderzeniowej fali rzeczywistości. Jest to społeczeństwo „odświętne”, a świat i historia to nie święto. Czy osłabienie naturalnej zdolności człowieka do wysiłku fizycznego, wytrwałości i cierpliwości nie sprawi, że całe pokolenia stracą umiejętność oparcia się przeciwnościom losu czy choćby tylko przemocy? Upierając się przy rozwijaniu umiejętności subtelnych i finezyjnych, tracimy tężyznę niezbędną do walki wręcz z rzeczywistością. Stąd pewnie bierze się tendencja do jej zagłaskiwania, a nawet unikania, do zastępowania rzeczywistości jej symulacją za pomocą nowoczesnych urządzeń, symulacją odpowiadającą nowemu typowi inteligencji, powstałemu w zgodzie z logiką ich działania. Czy jesteśmy pewni, że to nie są działania samobójcze?

INNY, RÓWNIE ROZPOWSZECHNIONY LĘK MA CHARAKTER BARDZIEJ SUBTELNY. W najprostszy sposób można o nim opowiedzieć tak: obawiamy się, że dzień po dniu tracimy drobiny naszego człowieczeństwa, wymieniając je na elementy sztuczne, efektywniejsze i mniej zawodne. Kiedy tylko możemy, przy podejmowaniu decyzji dotyczących naszych losów podpieramy się lub wręcz wyręczamy komputerami, algorytmami, statystykami, rankingami. W rezultacie mamy świat, w którym rzadko widać „ręce garncarza” – jak pisał Walter Benjamin, by podkreślić fakt, że świat coraz bardziej przypomina produkt przemysłowy, a coraz mniej dzieło rzemieślnika. Czy takim go chcemy? Chcemy, żeby był precyzyjny, bezduszny i zimny?

Zgrozę budzi w ludziach także WIDMO POWIERZCHOWNOŚCI. Obawiamy się, że w odbiorze rzeczywistości filtrowanym przez nowe technologie zagubi się to, co w niej prawdopodobnie najlepsze, a co pulsuje pod jej powierzchnią, tam, gdzie może nas zaprowadzić jedynie żmudna i cierpliwa dociekliwość. To miejsce nazwaliśmy GŁĘBIĄ i nadaliśmy temu słowu znaczenie wręcz totemiczne. Symbolizowało zawsze nasze przekonanie, że wszystko ma jakiś sens, choćby ukryty w miejscu trudno dostępnym. Tymczasem nowe techniki odczytywania rzeczywistości zdają się obmyślone tak, by uniemożliwić dotarcie do głębi, i zmuszają do ślizgania się po powierzchni. Co czeka ludzkość, kiedy straci zdolność sięgania do korzeni i docierania do źródeł? Czy wystarczy, że będziemy umieli skakać po gałęziach i płynąć z nurtem? A może rozwiejemy się w nicości rozprężenia podczas naszego ostatniego spektaklu?

Od lat już nie postawiłem tylu znaków zapytania, jeden po drugim.

A oto co myślę o obawach ludzkości wynikających z wybuchu rewolucji cyfrowej: nie mają racji ci z jej liderów, którzy twierdzą, że wszystkie te lęki są bezpodstawne i mogą je żywić tylko głupcy. Wręcz przeciwnie – pojawiły się na bazie przesłanek, które tylko głupcy mogą lekceważyć. Poza tym:

na każdą z tych obaw już zaczynamy reagować posunięciami, dzięki którym stajemy się lepsi. Kiedy znajdziemy odpowiedź na wszystkie powyższe pytania, będziemy dysponować pełnym obrazem tej rewolucji. Bo jest on wyrysowany na rewersie naszych lęków. I wtedy, nie zwracając na siebie uwagi, będziemy mogli spokojnie przekraczać kolejne granice w drodze do nowej cywilizacji, kryjąc wśród dziesiątek wątpliwości absolutną pewność o istnieniu Ziemi Obiecanej.

Jest to wędrówka na tyle fascynująca, że nieraz zdarzyło mi się zatrzymać po drodze, by się rozejrzeć dokoła i obserwować innych wędrowców. Zostawałem więc czasem z tyłu, nie nadążając za tymi, którzy parli do przodu z większą od mojej determinacją, i starałem się szkicować przebywaną trasę, zapisywałem swoje spostrzeżenia i przewidywania, nadawałem nazwę nowym miejscom.

W chwilach szczególnego optymizmu marzę o sporządzeniu szczegółowej mapy tej wędrówki, pięknej i precyzyjnej, w której znalazłyby swe odbicie wszystkie moje intuicje. Takie chwile są rzadkie, nie chcąc więc zmarnować swoich obserwacji, nie mogłem zrobić nic innego, jak napisać książkę, którą właśnie czytacie, i zrobić to z największym zaangażowaniem, na jakie mnie stać.

Username

Password

Play

Mapy

Level Up

Password

Na początek wypadałoby zrozumieć, co się stało. Co się stało naprawdę.

Najprostsza hipoteza jest następująca: mamy do czynienia z rewolucją technologiczną spowodowaną szybkim rozwojem techniki cyfrowej. W krótkim czasie doprowadziła ona do zmian zachowania ludzi i mechanizmów ich myślenia. I nikt nie potrafi przewidzieć, jak się to skończy.

A teraz zastanówmy się nad tym głębiej.

Słowo DIGITAL i jemu podobne, używane w większości języków dla określenia technik służących do wytwarzania, przetwarzania, przesyłania i przechowywania sygnałów CYFROWYCH, pochodzi z łacińskiego DIGITUS, czyli palec. Palcami można sobie pomóc przy liczeniu, dlatego pewnie tym właśnie słowem zaczęto niegdyś określać genialny system pozwalający na przedstawianie wszelkich informacji w postaci ciągów cyfr. Ściślej mówiąc – ciągów tylko dwóch cyfr: 0 i 1. Równie dobrze można by używać cyfr 7 i 8 lub innych – ważne, żeby były dwie, tylko dwie. On i off – tak i nie.

Dobrze, pójdźmy dalej. Kiedy piszę o przedstawianiu informacji za pomocą ciągów cyfr, nie mam na myśli informacji w rodzaju tych, jakie można znaleźć w codziennej gazecie: o wyniku meczu piłki nożnej, o tym, kto popełnił morderstwo itp. Chodzi mi o takie komponenty naszego świata, które dają się rozłożyć na elementy pierwsze: dźwięki, kolory, figury geometryczne, ilość, temperatura…

Każdy z nich, kiedy zapisać go w języku cyfrowym (jako ciąg zer i jedynek), staje się leciusieńki, praktycznie pozbawiony ciężaru, może się przemieszczać z błyskawiczną prędkością, po drodze nie ulega zniszczeniu, nie psuje się i nie brudzi – przecież to tylko sekwencja cyfr. Co ważne, dociera tam, gdzie go wyślemy, i jeżeli w miejscu przeznaczenia będzie miał dostęp do urządzenia przystosowanego do jego odbioru, przetworzenia i nadania mu postaci informacji wyjściowej, sprawa jest załatwiona. Weźmy na przykład kolory. Może tego nie wiecie, ale pewnego dnia każdej barwie przydzielono grupę cyfr. Zdecydowano, że jest ich 16 milionów 777 tysięcy 216 i każdej przyporządkowano inny ciąg jedynek i zer. Naprawdę! Na przykład jaskrawa czerwień po zdigitalizowaniu wygląda następująco: 1111 1111 0000 0000 0000 0000. Po co przekształcać piękną barwę w coś tak krańcowo pozbawionego poezji? Odpowiedź jest prosta: kolor przedstawiony jako ciąg cyfr może zostać zarejestrowany przez urządzenia, które są w stanie przesłać go dalej, przetworzyć lub po prostu zachować w pamięci. I przy tym robią to z największą łatwością, bezbłędnie, ekspresowo i minimalnym kosztem. A my, kiedy tylko zapragniemy zobaczyć, dajmy na to któryś z odcieni błękitu, możemy wydać urządzeniu odpowiednie polecenie i ono posłusznie nam go pokaże.

Niesamowite!

Tak samo jest z dźwiękami, literami alfabetu, temperaturą ciała… Z wszystkimi elementami otaczającego nas świata.

Ten system zaczął się rozpowszechniać pod koniec lat siedemdziesiątych. W owych czasach wszelkie dane przechowywaliśmy i transmitowaliśmy w systemie ANALOGOWYM. Podobnie jak inne odchodzące do lamusa elementy naszego świata, w rodzaju na przykład kompasu czy dziadków, rejestrował rzeczywistość w sposób pełniejszy, dokładniejszy i może nawet bardziej harmonijny, jednocześnie jednak był cholernie skomplikowany, kruchy i nietrwały. Analogowy był na przykład termometr rtęciowy do mierzenia gorączki. Rtęć zawarta w szklanej rurce reagowała na podwyższenie temperatury rozszerzeniem objętości i kierując się jej zachowaniem w przestrzeni, ocenialiśmy stan naszego zdrowia – cyfry wypisane na szklanej rurce, do których docierała rozgrzana rtęć, były werdyktem (od poziomu 37,5 nie szło się do szkoły). Dzisiaj posługujemy się termometrami elektronicznymi – wystarczy przytknąć taki przyrząd do czoła, nacisnąć właściwy guziczek i od razu można się dowiedzieć, czy mamy gorączkę. Jest to możliwe dzięki czujnikowi, który nie tylko rejestruje temperaturę, ale natychmiast przekazuje tę informację dalej jako ciąg zero-jedynkowy, ten zaś jest odczytywany w stopniach Celsjusza i wyświetlany na ekraniku. Różnica między tymi dwiema metodami mierzenia temperatury jest mniej więcej taka sama jak różnica między grą w piłkarzyki a grą komputerową.

Dwa różne światy.

Termometr rtęciowy i elektroniczny.

Płyta winylowa i CD.

Taśma filmowa i DVD.

Piłkarzyki stołowe i gra wideo.

Dwa różne światy.

Jedna z niewielu wad urządzeń należących do tego drugiego świata, czyli do świata cyfrowego, polega na tym, że nie są one w stanie rejestrować wszystkich odcieni rzeczywistości. Zapisują ją „skokowo”. Dla łatwiejszego zrozumienia: wskazówka zegara na wieży kościelnej porusza się ruchem stałym, wypełnia nim każdą mikrochwilę czasu, podobnie poziom rtęci, rozszerzającej swą objętość w termometrze, przesuwa się w górę słupka rurki, pokonując stopniowo wszystkie mikropoziomy. Tymczasem wasz zegarek elektroniczny tego nie robi – pewnie odlicza sekundy, może nawet ich ułamki, ale między nimi przeskakuje i te minimalne cząstki czasu, te znikome kawałeczki rzeczywistości nieodwracalnie gubi po drodze.

Z drugiej jednak strony system cyfrowy ma tę ogromną przewagę, że doskonale sprawdza się w komputerach, to znaczy w urządzeniach, które potrafią szacować, zmieniać, przesyłać rzeczywistość, o ile tylko odczytają ją w jedynym znanym sobie języku: w cyfrach. Z tej przyczyny, w miarę udoskonalania komputerów i rozszerzania się ich dostępności, przestawiano coraz to nowe dziedziny życia na system cyfrowy. W praktyce oznaczało to, że staraliśmy się rozdrobnić nasz świat na nieskończenie małe cząstki i każdej z nich przyporządkowywaliśmy osobny ciąg zer i jedynek. Krótko mówiąc – zdigitalizowaliśmy go, to znaczy nadaliśmy mu postać cyfrową, dzięki czemu możemy go modyfikować, archiwizować, odtwarzać i przesyłać. Wynalezione przez nas urządzenia robią to szybko, bezbłędnie i tanim kosztem. Zanim się spostrzegliśmy, przyszedł dzień, w którym świat cyfrowy zyskał raz na zawsze przewagę nad światem analogowym. Stało się to w 2002 roku. Nie pytajcie mnie dlaczego, ale tak właśnie jest: za punkt graniczny przyjęto rok 2002. Wtedy to zaczęliśmy zmierzać jeszcze bardziej zdecydowanym krokiem ku przyszłości.

2002.

Potem poszło już bardzo szybko. Rozwój sieci internetowej oraz zastosowanie, nieraz genialne, formatu cyfrowego w imponującej liczbie technologii doprowadziły w sposób spektakularny do tego, co dziś możemy nazywać REWOLUCJĄ CYFROWĄ. Liczy około czterdziestu lat, mniej więcej przed dekadą doprowadziła do zamachu stanu. To ona pozornie ogłupiła wasze dzieci. Proste, prawda? Za to teraz wszystko się skomplikuje.

„Rewolucja” jest pojęciem dość ogólnym, którego często używamy zbyt niefrasobliwie. Posługujemy się nim zarówno w odniesieniu do przewrotów historycznych, których ofiarami są setki tysięcy ludzi (rewolucja francuska, rewolucja październikowa), jak i wtedy, kiedy mówimy o błahostkach w rodzaju strategii gry piłkarzy na boisku (rewolucja taktyczna). W każdym jednak wypadku pojęcie to dotyczy sytuacji, w których zamiast wykonywać lepiej przemyślane ruchy, ludzie zmieniają szachownice. Można to nazwać zmianą paradygmatu, co już samo w sobie jest sztuką ze wszech miar godną podziwu.

Taki właśnie charakter ma rewolucja, o której opowiadam w tej książce: rewolucja cyfrowa.

Pamiętajmy, że istnieje wiele rodzajów rewolucji. Ta, której dokonał Kopernik, odkrywszy, że Ziemia krąży wokół Słońca, a nie odwrotnie, ma niewiele wspólnego z krwawym przewrotem społecznym i politycznym nazywanym Wielką Rewolucją Francuską. Tak samo jak wynalezienie demokracji w Atenach w V w. p.n.e. nie jest porównywalne z wynalezieniem żarówki przez Edisona w 1879 r. To prawda, że w obu przypadkach doszło do zastąpienia starych plansz nowymi, ale gra się na nich w różne gry.

Gdy mówimy o rewolucji cyfrowej, wiadomo, że chodzi o rodzaj rewolucji technologicznej – podstawą jest wynalezienie nowych narzędzi, które zmieniają nasze życie. Tak było z pługiem, bronią palną, koleją parową.

Mamy za sobą wiele rewolucji technologicznych i na podstawie naszych doświadczeń możemy stwierdzić jedno: nawet te najbardziej spektakularne rzadko pociągają za sobą rewolucję mentalną, to znaczy ewidentną zmianę sposobu myślenia ludzi.

GUTENBERG Weźmy na przykład wynalazek druku (Gutenberg, Moguncja, 1436–1440). Był to niewątpliwie rewolucyjny przewrót o trudnych do przecenienia konsekwencjach. Na placu boju pozostawił pokonaną kulturę oralną, która królowała dotąd niepodzielnie w świecie analfabetów, otworzył bezkresne horyzonty dla myśli ludzkiej, a możnych ówczesnego świata pozbawił monopolu na rozpowszechnianie idei i informacji, odbierając im tym samym przywilej sprawowania kontroli nad nimi.

Odtąd ci, którzy pragnęli, by ich myśl krążyła wśród ludzi, nie potrzebowali już armii kopistów, na usługi których zresztą i tak nie mogliby sobie pozwolić. Świetnie.

Chciałbym jednak zwrócić uwagę na fakt, iż wynalazek druku był, i owszem, genialnym pomysłem technicznym, ale nie spowodował głębszej przemiany w ludzkiej mentalności, porównywalnej na przykład z tą, która nastąpiła w czasach rewolucji naukowej zapoczątkowanej wydaniem dzieła Kopernika O obrotach sfer niebieskich czy na początku epoki romantycznej. Podobnie jak inne rewolucje technologiczne także ta, pomimo swoich dobrodziejstw, nie wpłynęła bezpośrednio na ludzką mentalność – było tak, jakby ugrzęzła gdzieś po drodze przed dotarciem do mety, dając ludziom czas, żeby do niej przywykli i ją oswoili. Ta akurat rewolucja technologiczna wprowadziła tylko nowe ruchy do starej gry.

STEPHENSON Oto jeszcze jeden przykład, być może mniej oczywisty: wynalazek maszyny parowej (Anglia, 1765). W tym przypadku też nie mamy do czynienia jedynie z przebłyskiem ludzkiego geniuszu – ten wynalazek zmienił świat. Zapoczątkował proces, który nazwaliśmy rewolucją przemysłową i który wpłynął w stopniu trudnym do oszacowania nie tylko na zachowania ludzi, ale przede wszystkim na geografię społeczną w skali świata. Mapa z nakreślonymi na niej trasami przepływu pieniędzy oraz granicami między bogatymi a biednymi stała się nieaktualna w dniu, kiedy ruszyła pierwsza parowa maszyna włókiennicza. Wszystko uległo zmianie w sposób gwałtowny i radykalny. I można właściwie zaryzykować stwierdzenie, że krwawa jatka, jaką w znacznej części był wiek XX, da się wywieść od zgrzytów tej nieszkodliwej na pozór maszyny. To zdumiewające.

Jednak także w tym przypadku fala, która zdawała się lada chwila zalać świat i na zawsze odmienić naturę człowieka, cofnęła się i dzisiaj, jeżeli szukamy w zbiorowej pamięci rozdroży, na których ludzkość obierała drogi prowadzące w nowym kierunku, nie przychodzi nam na myśl lokomotywa Stephensona czy nieludzka harówka w pierwszych angielskich fabrykach. Myślimy za to o epokach Renesansu albo Oświecenia, o prawdziwych rewolucjach mentalnych, które z postępem technicznym miały bardzo luźne związki. Z perspektywy wieków jasno widać, że były jak smar, który naoliwił koła zębate mechanizmu zdolnego do poruszenia zakrzepłych ideologii o ciężarze płyt kontynentalnych i do zmiany ludzkiej natury. To nie były nowe ruchy na starej szachownicy – to była całkiem nowa gra.

Upraszczając, można powiedzieć, że wiele rewolucji odmieniło świat, i często były to rewolucje technologiczne, ale tylko niektóre z nich radykalnie odmieniły ludzi. I takie należy nazywać REWOLUCJAMI MENTALNYMI. Co ciekawe, w pierwszym odruchu ZALICZAMY DO NICH TAKŻE REWOLUCJĘ CYFROWĄ. Choć nikt nie poddaje pod dyskusję jej czysto technicznego charakteru, dostrzegamy w niej moc, której rewolucje technologiczne zwykle nie mają: moc generowania nowej koncepcji człowieczeństwa. I to właśnie rodzi w nas ponadprzeciętny lęk. Nie ogranicza się on do obaw, jakie niesie z sobą każda rewolucja technologiczna – o to, że wielu straci pracę, że jeszcze bardziej zaznaczy się niesprawiedliwy podział dóbr, zaginą odwieczne cywilizacje, ucierpi nasza planeta, znikną bary mleczne i tak dalej, i tak dalej. Rzecz jasna, żywimy także takie obawy, ale – jak już zauważyliśmy – w tym przypadku nasze lęki są wyższej natury: dotyczą moralnej i mentalnej postawy ludzkości, a nawet jej materiału genetycznego. Boimy się, że najświeższe nowinki technologiczne o nieodpartej sile przyciągania doprowadzą do zmian radykalnych i nieodwracalnych, do powstania nowego człowieka. Intuicja podpowiada nam, że nie mamy do czynienia z jeszcze jedną, podobną do innych rewolucją technologiczną, ale z czymś znacznie poważniejszym: z prawdziwą rewolucją mentalną.

I tak doszliśmy do punktu kluczowego. Wymagane jest maksymalne skupienie – włączcie w telefonie tryb samolotowy, włóżcie dzieciakowi smoczek do buzi (nikt jeszcze nie udowodnił, że naprawdę zniekształca podniebienie).

Intuicja podpowiada nam, że nie mamy do czynienia z jeszcze jedną, podobną do innych rewolucją technologiczną, ale z czymś znacznie poważniejszym: z prawdziwą rewolucją mentalną.

To zdanie powinniśmy sobie wydrukować, powiesić w dobrze widocznym miejscu i głęboko się nad nim zastanowić, a następnie zadać sobie pytanie: co my właściwie robimy? Czy nie przykładamy zbyt dużej wagi do tego, czego doświadczamy? Być może przypisujemy zwykłej innowacji technologicznej znaczenie, którego mieć nie może? Daliśmy się opanować panice? Czy przypadkiem nie przesadzamy z tymi obawami?

Niewykluczone, ale o zakład nie pójdę.

Przeciwnie – podzielam powszechne odczucie, iż oto na naszych oczach zmieniają się nie tylko poniektóre elementy naszego świata, ale zmienia się wszystko. Coś w rodzaju zwierzęcej intuicji podpowiada nam, że mamy do czynienia z procesem transformacji, który nie zatrzyma się na etapie masowego posługiwania się TripAdvisorem przy wyborze restauracji. Może i bywamy ślepi, ale niektóre rzeczy widzimy doskonale.

A więc?

Ujmując to w najprostszy sposób, można skonstatować, że najprawdopodobniej przeżywamy właśnie prawdziwą rewolucję mentalną. Zapytacie pewnie, jak to pogodzić ze stwierdzeniem, iż rewolucje technologiczne nie zwykły prowokować aż tak poważnych perturbacji.

Sedno leży w tym, że popełniamy zrozumiały, aczkolwiek trudny do uświadomienia i wykorzenienia błąd perspektywy: SĄDZIMY, ŻE REWOLUCJA MENTALNA MOŻE BYĆ WYŁĄCZNIE SKUTKIEM REWOLUCJI TECHNOLOGICZNEJ, A TYMCZASEM W TYM PRZYPADKU JEST DOKŁADNIE ODWROTNIE. Wydaje się nam, że technika cyfrowa jest przyczyną transformacji ludzkich zachowań, a tak naprawdę powinniśmy ją uznać za efekt rewolucji mentalnej. Mapę, którą się kierujemy, trzymamy do góry nogami. Naprawdę! Należy ją bezzwłocznie obrócić i porządek od razu będzie przestawiony: najpierw rewolucja mentalna, potem technologiczna. Myślicie, że komputery stworzyły nowy typ inteligencji (albo głupoty – nazwijcie to, jak chcecie)? Kolejność jest odwrotna: to nowy typ inteligencji stworzył komputery! Innymi słowy: ludzki umysł na pewnym etapie rozwoju potrzebował narzędzi ułatwiających mu egzystencję, więc bardzo szybko je sobie wymyślił. Rezultatem jest rewolucja cyfrowa. A teraz zmieniajcie dalej porządek, nie zatrzymujcie się. Nie zastanawiajcie się, jacy ludzie wyrosną z użytkowników wyszukiwarki Google, ale pomyślcie, jacy ludzie zdołali wykoncypować tak genialne narzędzie. Przestańcie dumać nad tym, czy smartfon może nas oddalić od rzeczywistości, i przeznaczcie ten czas na zastanowienie się, o co nam chodziło, gdy stwierdziliśmy, że zwykły telefon stacjonarny nie gwarantuje wystarczającego kontaktu ze światem. Uważacie, że z winy multitaskingu staliśmy się zbyt powierzchowni? Przypomnijcie sobie, dlaczego pojawiła się potrzeba wynalezienia narzędzi, które umożliwiłyby załatwianie kilku spraw równocześnie. Jeżeli rewolucja cyfrowa budzi w was lęk, zróbcie krok wstecz i zastanówcie się, od czego chcieliśmy uciec, gdy tak ochoczo witaliśmy jej pierwsze oznaki. Spróbujcie zdefiniować inteligencję, która wywołała rewolucję cyfrową. To o wiele ważniejsze niż snucie rozważań nad wyrosłą na niej generacją. Ta pierwsza jest przyczyną wszystkiego.

Bo nowym człowiekiem jest nie ten, kto używa smartfona, ale ten, kto go wymyślił, kto na długo przed innymi uznał, że bez niego się nie obejdzie, kto go zaprojektował stosownie do swych potrzeb, kto go skonstruował, by otworzyć jakieś zamknięte drzwi, odpowiedzieć na trudne pytania lub uspokoić lęki. Zróbmy sobie małą przerwę, a potem wytężmy jeszcze przez chwilę uwagę.

Wszystkie bastiony systemu cyfrowego, którymi jest naszpikowane nasze otoczenie, są jak formacje geologiczne powstałe na skutek podziemnych wstrząsów.

Te wstrząsy to nic innego jak rewolucja mentalna, której jesteśmy dziećmi.

Dokonała się gdzieś poza zasięgiem naszego wzroku, w czasie poza naszą świadomością, ale widzimy jej skutki w spektakularnych zmianach na powłoce ziemskiej – to znaczy w naszych zachowaniach, obyczajach, sposobie myślenia.

Wiele z tych zmian przypisuje się rewolucji cyfrowej i w nich właśnie, w stopniu większym niż w innych, można się doszukać ostatecznych dowodów na transformację. O ile nie uznamy ich mylnie za przyczynę wszystkiego, mogą nas dużo nauczyć i pomogą zrozumieć, co się właściwie stało. Należałoby traktować je tak, jak się traktuje ruiny dawnych budowli i wykopaliska archeologiczne, pozwalające zrekonstruować piękno nieznanej cywilizacji.

Naszej cywilizacji.

Możecie na powrót włączyć komórki. Dziękuję.

Och, dziecko płacze.

Podsumowując: przede wszystkim obróćcie tę cholerną mapę.

Rewolucja cyfrowa znajduje się na niej u dołu, nie u góry.

Właśnie tak.

Nauczcie się myśleć o cyfrowym świecie jako o skutku, nie przyczynie. Przenieście wzrok do punktu, w którym wszystko się zaczęło, i szukajcie rewolucji mentalnej, prawdziwego źródła jego pochodzenia, a w niej prawzoru człowieka takiego, jaki dziś wydaje nam się produktem rewolucji cyfrowej.

No dobrze.

To prawda, że nasza mapa jest jeszcze prawie całkiem biała, ale przynajmniej trzymamy ją teraz obróconą we właściwym kierunku.

Wierzcie mi, że był to krok najtrudniejszy.

Teraz możemy zacząć odmierzać, wpisywać nazwy, zaznaczać granice.

Na początek wyobraźmy sobie rewolucję cyfrową jako łańcuch wzniesień wybrzuszonych na skutek górotwórczych ruchów tektonicznych. Spróbujmy narysować jego kontury.

Username

Password

Play

1978 Kręg zerowy

1981–1998Od commodore’a 64 do Google’a Epoka klasyczna

Komentarze do rozdziału Epoka klasyczna

1999–2007 Od Napstera do iPhone’a Kolonizacja

Komentarze do rozdziału Kolonizacja

2008–2016 Od App do AlphaGo The Game

Komentarze do rozdziału The Game

Mapy

Level Up

1978. Kręg zerowy

Rewolucja cyfrowa to prawdziwa konstelacja najróżniejszych elementów, porównywalnych z tworami geologicznymi powstałymi na skutek podziemnych ruchów tektonicznych. Ich charakter postaramy się poznać. Można jednak wśród nich wyodrębnić łańcuch wzniesień wyższych od innych, coś w rodzaju kręgosłupa, a w nim symboliczny KRĘG ZEROWY. Nie spodziewajcie się niczego poważnego: mam na myśli pewną grę wideo.

Jej nazwa to: Space Invaders. Milenialsi pewnie nie wiedzą, co to takiego, ja wiem, bo w nią grałem. Miałem wtedy dwadzieścia lat i dziwnie dużo wolnego czasu. Grę stworzył japoński inżynier Nishikado Tomohiro. Polegała na niszczeniu przy użyciu działka kosmitów, którzy poruszali się poziomo tam i z powrotem i opadali na dół ekranu wciąż nowymi szeregami w łatwym do przewidzenia rytmie, ale zatrważająco nieprzerwanie. W miarę jak zbliżali się do dołu ekranu, opadali coraz szybciej i gdy już byli blisko działka kontrolowanego przez gracza, ten najczęściej całkiem tracił głowę.

Dwuwymiarowa biało-czarna grafika w porównaniu z dzisiejszymi grami była bardzo siermiężna, kosmici przypominali pająki narysowane niewprawną ręką. Słowem: nekrologi w gazetach projektowano z większym polotem.

Nikt nie miał wtedy komputera w domu, więc na partyjkę Space Invaders chodziło się do lokali, w których stały automaty do gry. Były to stoły o zaskakująco dużych gabarytach z wbudowanymi ekranami jak w telewizorze, ale skierowanymi ku górze. Na jednej z krawędzi miały konsole z trzema klawiszami lub, w zaawansowanej wersji, z drążkiem i dwoma klawiszami.

Nad takim automatem należało się pochylić, włożyć do właściwego otworu monetę i nacisnąć przycisk z napisem play. Potem już wystarczyło wduszać w szaleńczym tempie odpowiednie klawisze. W okresie największej popularności gry Space Invaders w Japonii zabrakło monet 100-jenowych, które wrzucało się do otworów w automatach, i mennica państwowa musiała wybić dodatkowy bilon.

Z powyższych faktów można wyciągnąć ciekawe wnioski, wcześniej jednak należy sięgnąć jeszcze dalej w przeszłość, do czasów, kiedy w barach i innych lokalach królowały piłkarzyki oraz flipper. Trzeba zrobić krok, a raczej dwa kroki wstecz, i uświadomić sobie, albo raczej POCZUĆ, jak cenna dla zrozumienia istoty rewolucji cyfrowej jest ta sekwencja: piłkarzyki – flipper – Space Invaders.

Nie krzywcie się, zaufajcie mi.

Dobrze się zastanówcie nad tą sekwencją albo lepiej wyobraźcie sobie, że gracie po kolei w każdą z tych gier, i skupcie się na swoich wrażeniach. Poczujecie, że przy przechodzeniu od jednej do drugiej za każdym razem czegoś ubywa, wszystko staje się lżejsze, coraz mniej fizyczne i bardziej abstrakcyjne, szybkie, sztuczne. Transformacja. Proces podobny do tego, który doprowadził nas od świata analogowego do cyfrowego.

I nie chodzi tu o żadne intelektualne cuda – to kwestia czysto fizycznego kontaktu. Grając w piłkarzyki, czuje się wewnątrz dłoni uderzenia piłki przenoszone na uchwyty, wszelkie odgłosy są naturalne, bo wytwarzają je poszczególne elementy stołu, piłka istnieje naprawdę, przy grze można się zmęczyć, a nawet spocić. Przy flipperze jest inaczej: grę oddziela od gracza szklana osłona, dochodzące do jego uszu odgłosy są wytwarzane sztucznie, odległość między graczem a piłką jest większa, jedyny kontakt między nimi odbywa się za pośrednictwem dwóch przycisków, których dotyk daje słabe wrażenie fizycznej łączności z piłką. Ręce manewrujące uchwytami z przyczepionymi do nich piłkarzykami mogły poruszać się w wielu kierunkach, z różną siłą i szybkością, przy flipperze pracują tylko dwa palce, a i te mają ograniczone możliwości. Reszta ciała gracza nie uczestniczy aktywnie w grze, z wyjątkiem, częściowo, bioder, których ruch wspomagał przekierowywanie piłeczki i mógł wywołać skojarzenia seksualne. Z obydwu tych przyczyn należało go ograniczać.

A teraz przystąpmy do gry Space Invaders.

Ciało gracza? Mogłoby nie istnieć. W tej grze nie ma niczego fizycznego – piłeczka (czyli kosmici) nie jest przedmiotem materialnym, dźwięki nie są naturalne. Boiskiem do gry STAŁ SIĘ ekran, którego w stole do piłkarzyków nie było w ogóle, a we flipperze służył tylko do sumowania punktów. Wszystko jest niematerialne, niebezpośrednie, wyrażone grafiką. Gra toczy się pod szybą, mamy wpływ na jej przebieg wyłącznie poprzez sterowanie z zewnątrz. Czytając ten opis, możecie powątpiewać, czy taka gra jest w stanie wzbudzić prawdziwe, żywe emocje, ale założę się, że jak tylko zaczniecie strzelać do kosmitów, spodoba wam się ten brak fizycznego oporu, gładkość powierzchni i prostota wymaganych ruchów. Stwierdzicie, że niematerialność tej gry jest jej wielką zaletą, wynika z niej bowiem błyskawiczne następstwo decyzji i poleceń, łatwość absolutnej koncentracji, szybkość akcji; słowem – sprowadza grę do jej kwintesencji. Myślę, że zaczynacie już rozumieć, dlaczego w Japonii zabrakło monet 100-jenowych.

Złapcie teraz na ułamek sekundy za drążki przy stole do piłkarzyków. Szok, prawda? Jakbyście się przenieśli z sesji medytacji prosto do gwarnego baru – zapanowały hałas i chaos, wszystko jest mało precyzyjne i irytująco materialne… Nikt nie twierdzi, że jedna gra jest lepsza od drugiej, ale na pewno są różne, bardzo różne. Przy której czujecie się bardziej obecni, bardziej żywi? Przy której czujecie się bardziej sobą?

Pobawcie się jeszcze trochę piłkarzykami, a potem wróćcie do konsoli Space Invaders.

Po drodze możecie się zatrzymać na chwilę na stacji przesiadkowej flippera.

Wytężcie uwagę.

Czujecie, jak silny jest nurt w strumieniu przemian płynącym od najstarszej do najmłodszej z tych gier?

Tak, będę się upierać przy słowie „nurt”, który porywa elementy rzeczywistości i przenosi je z jednej strony otaczającego nas pejzażu na drugą, nurt, z którym przemieszczają się nasze zdolności i możliwości, nasze wrażenia i emocje. W którym ZMIENIA SIĘ ISTOTA NASZYCH DOŚWIADCZEŃ.

Nie chodzi o to, że mamy do czynienia z trzema różnymi grami, ale o to, ile elementów rzeczywistości uważanych niegdyś za niezmienne, płynie z nurtem przemian, gdy przechodzimy od gry najstarszej do najnowszej.

Nie traćcie czasu na oceny, co jest lepsze, a co gorsze. Skupcie się na samych zmianach, zastanówcie się nad charakterem tego nurtu i wczujcie w swoje emocje.

Tak, przede wszystkim w emocje.

Udało się? To dobrze. Dotarliście do sedna. „Poczuliście”, na czym polega zmiana systemu analogowego na cyfrowy. Poznaliście jej istotę. Można by rzec: jej tajemnicę.

Space Invaders – ta skromna, dość prymitywna gra dla leniuchów – jest jedną z pierwszych formacji geologicznych powstałych na skutek podziemnych wstrząsów. Jej serce, czyli software, było w stu procentach cyfrowe. Jeżeli zgodzimy się, że istnieje coś takiego jak kręgosłup rewolucji cyfrowej, to można ją uznać za jego pierwszy kręg. Nie odznacza się jakoś szczególnie na powłoce świata, ale da się go wyczuć pod palcami i dostrzec wzrokiem. Istnieje. To początek.

DOPISEK

Chciałbym wam dać przedsmak pracy, jaka jeszcze nas czeka, zatrzymam się więc na dłuższą chwilę przy tym kręgu i przyjrzę mu się z wnikliwością, jakiej wymaga cały stos pacierzowy rewolucji cyfrowej, z taką samą wnikliwością, z jaką badamy wykopaliska archeologiczne odsłaniające tajemnice nieznanych cywilizacji. Przyjrzyjmy się z uwagą skamielinom poprzednich bytów, odczytajmy kody rewolucji mentalnej, od której wszystko się zaczęło.

To nie jest aż tak skomplikowane, jak by się mogło wydawać, zabierzmy się więc od razu do szukania tropów prowadzących ku lepszemu zrozumieniu zjawiska rewolucji cyfrowej.

TROP PIERWSZY

W odróżnieniu od piłkarzyków i flippera gra Space Invaders