34,90 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 574
Data ważności licencji: 3/28/2030
Copyright © by s. Benedykta Karolina Baumann OP 2025
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2025
All rights reserved
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.
Zbieżność nazwisk i zdarzeń jest przypadkowa.
Projekt okładki: © Zuzanna Weremiuk
Materiały okładkowe: archiwum prywatne Autorki
Wydawczyni: Magdalena Kilian-Antoine
Redakcja: Diana Halida
Korekta: Monika Łojewska-Ciępka
ISBN 978-83-68317-89-3
Wydanie I, Kraków 2025
Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel. 12 267 05 69, 12 264 37 09
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Mamie
Jestem Małgorzata. Była aktorka. Podobno nawet dobra, ale nikt po prawie dziesięciu latach tego nie stwierdzi. Zachowały się jakieś recenzje i zdjęcia, ale zniszczone i nawet nie wiem, gdzie je mam. Dawno nie sprzątałam. Przytyłam, mam odrosty, nikt nie dzwoni i nie pamiętam tekstu, a moje role gra już kto inny, pewnie Laskowska. Tak, wiem, miało być coś miłego. Dobra. To jeszcze raz. Mam córkę, piękną i zdolną. Agata na pewno daleko zajdzie. Tam, gdzie mnie nie udało się dotrzeć. Nie musi zdawać matury z polskiego, jej artykuły drukuje „Gazeta Krakowska”, odwiedziła Wisławę Szymborską i jest stypendystką organizacji zajmującej się zdolną młodzieżą.
PANI MAŁGORZATO, MIAŁO BYĆ COŚ MIŁEGO O SOBIE, NIE O CÓRCE.
Ale ja nic więcej nie powiem. Zapomniałam tekstu. Zapomniałam, kim jestem.
PANI MAŁGORZATO, BO KTO INNY WYGRA TEN PROGRAM.
Zawsze, k…wa, kto inny wygrywa. Zawsze.
PANI MAŁGORZATO, CZYM SIĘ PANI ZAJMUJE?
Teraz to niczym. Osiem godzin dziennie siedzę w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa i pilnuję wystawy, na którą i tak nikt nie przychodzi. Ale jeszcze trzy miesiące temu opiekowałam się chorą matką. Już jest po wszystkim. Już wyrzuciłam jej pościel, ubrania z szafy, papiery i przeterminowane leki, i nie wiem, co dalej. Nie ma żadnego „dalej”.
Moja matka chciała, żeby przyprowadzić księdza, a ja tego nie zrobiłam. Nie uwierzyłam jej. I teraz moja matka krzyczy we mnie, w środku, a ja nie umiem się pozbyć tego krzyku.
PANI MAŁGORZATO, NIECH PANI OTWORZY SZUFLADĘ SEGMENTU.
Już. I co?
TAM SĄ ŚRODKI PRZECIWBÓLOWE I USPOKAJAJĄCE PO MATCE, KTÓRYCH PANI NIE WYRZUCIŁA.
Rzeczywiście. Są. Za kilka minut nikt już nie będzie krzyczał. Będzie tylko cisza.
Mama była jak dobra wróżka. Pachniała jaśminem i miała miodowe, falujące włosy. Kiedy przyjeżdżała do Krakowa, chodziły z Agatką na długie spacery po Plantach. Agatka szczególnie lubiła jesień, kiedy drzewa traciły liście i chodniki były zasypane złotem, czerwienią i zgaszoną zielenią. Puszczała się pędem prosto w kolorowe sterty, których uliczni dozorcy jeszcze nie zdążyli pozamiatać, i z radością słuchała szelestu liści pod butami. Każdy gwałtowny powiew wiatru podrywał te bajeczne cuda w górę.
– Zobacz, Agatko, liście tańczą! – wołała mama. Babcia w takich momentach mówiła tylko, że nie wolno tak robić, bo można sobie pobrudzić buty.
Mama pojawiała się w życiu Agatki nagle, jak burza, i równie nagle znikała. Babcia wtedy mówiła, że mama musiała wyjechać do pracy.
– To dlaczego mama pracuje w innym mieście? – pytała Agatka.
– Bo tam dostała pracę w teatrze, a w Krakowie nigdzie jej nie przyjęli – odpowiadała zniecierpliwiona babcia.
Mama Agatki była aktorką. Pięcioletnia Agatka nie rozumiała zbyt dobrze słowa „aktorka”. Czasem widziała w telewizji panie w błyszczących strojach, z wielkimi, doklejonymi rzęsami. Panie mówiły niezrozumiałe rzeczy do kamery, a potem zdejmowały te dziwaczne ubrania i ściskały jakichś panów, i wtedy babcia wyłączała telewizor albo wypraszała Agatkę z pokoju. Babcia jej raz wytłumaczyła, że to są aktorki i robią wszystko na niby.
– Mamusiu – zapytała raz Agatka – czy ty też robisz wszystko na niby?
– A dlaczego pytasz, córeczko?
– Bo babcia mówiła, że aktorki robią wszystko na niby. To jak do mnie przyjeżdżasz i mówisz, że kiedyś mnie stąd zabierzesz i zawsze już będziemy razem, to też tak na niby?
– Córeczko, co ty mówisz…
– Chcę wiedzieć.
Agatka popatrzyła na mamę z uwagą. Mama długo milczała, a potem przytuliła dziewczynkę.
– Agatko, takich rzeczy nie robi się na niby. Kochać można tylko naprawdę, a ja cię bardzo, bardzo kocham.
– Czyli jeśli ktoś mówi, że kogoś kocha, a robi złe rzeczy, to mówi tak na niby, a tak naprawdę nie kocha?
– Tak, Agatko – powiedziała mama.
Agatka uwierzyła. Nie wiedziała, że właśnie otrzymała jedną z najważniejszych lekcji w życiu.
◆◆◆
Agatkę przerażało, że w przedszkolu jest tak dużo dzieci. Były głośne i ruchliwe. Babcia kazała jej ściągnąć buty, założyć z trudem zdobyte na tę okoliczność dziecięce pantofle i powiedziała, że na pewno będzie się tu Agatce podobało, bo mama też chodziła do tego przedszkola, jak była mała. Jakby to cokolwiek wyjaśniało. A potem babcia poszła. Szybko, bez oglądania się za siebie, i zostawiła Agatkę w szatni. Tu był przynajmniej spokój i dużo ubrań, w których można się było schronić.
– Oddaj mi lalkę! Ona jest moja!
– Nie, bo moja!
– Ja się nią bawiłam!
– Ale teraz już się nie bawisz!
– Psze pani! Psze paaaaani!
Agatka skuliła się w szafce na kurtki. Na drzwiczkach ktoś przykleił dużą, koślawo wyciętą z papieru kolorowego Myszkę Miki w krótkich dziecięcych spodenkach na szelkach. Agatka czuła się bezbronna, tak bezbronna jak jeszcze nigdy w życiu. Może tylko raz tak się czuła: kiedy nagle się okazało, że mama musi wyjechać i zostawia ją, Agatkę, w Krakowie, pod opieką babci.
– Co tu się dzieje? – głos był suchy i bezbarwny. Zapadła cisza.
– Dwa… cztery… sześć… osiem… dziesięć… A gdzie Agata?
Agatka słyszała bicie własnego serca. I coś ją ścisnęło z całej siły za gardło, tak że nie mogła oddychać. Jakby ktoś wepchnął do jej krtani wielki kamień.
– Gdzie Agata?
Cisza wślizgnęła się do szatni i niebezpiecznie zbliżała się do szafki z Myszką Miki, wyciągając po Agatkę swoje macki jak wielka ośmiornica, którą kiedyś Agatka widziała w telewizji w jakimś filmie o dalekich podróżach i potem nie mogła spać w nocy.
– Tam! – odezwał się cieniutki, piskliwy głosik i zaraz szafkę z Myszką Miki obległo kilkanaście małych, ruchliwych rączek. Agatka skuliła się najbardziej, jak umiała. Pachniało zmoczonymi od deszczu kurtkami.
– Cha, cha, cha, cha! Agatka posikała się ze strachu!
Agatka bardzo chciała zniknąć, ale im większe było to pragnienie, tym bardziej czuła, że jest duża i widoczna, a tysiąc małych rączek wślizguje się do szafki z Myszką Miki i chciwie wyciąga się w jej stronę, jakby była zwierzątkiem w zoo. Nagle znowu zapadła cisza, a drzwi od szafki otworzyła właścicielka bezbarwnego głosu.
– Co ty tu robisz? Już dawno powinnaś stać w parze ubrana w kurtkę i czekać na pozostałe dzieci, bo idziemy nad Wisłę topić marzannę. Dlaczego nie jesteś jeszcze gotowa?
Bo jest za głośno, bo wszyscy się tutaj o coś kłócą, bo się boję, bo czuję się w tym miejscu obco, bo nikt nie chce ze mną stać w parze, bo nie wiem, kto to jest ta Marzanna, ale nie chcę patrzeć, jak się topi – chciała powiedzieć Agatka i pewnie by to powiedziała, gdyby była przynajmniej kilka lat starsza. Ale miała zaledwie pięć lat i potrafiła tylko milczeć.
– Marsz do schowka!
Schowek to była najgorsza kara. Było tam całkiem ciemno i nie dało się wyjść, bo pani zamykała drzwi na klucz.
Dorosła Agata już nigdy nie wejdzie sama do windy, nawet gdy trzeba będzie się dostać na dziesiąte piętro, i nie zamknie się na zamek w toalecie.
◆◆◆
Agatka nie lubiła Boga. Był groźny, krzyczał jak babcia i ciągle był niezadowolony z tego, że Agatka nudziła się na zebraniach świadków Jehowy, podczas których trzeba było powtarzać formułki zapisane w kolorowych książkach i czasopismach. Zbyt kolorowych. W raju świadków Jehowy niebo było zawsze niebieskie, a przecież w Krakowie często miało nieokreśloną barwę, coś pośredniego między szarością a smutną, zgaszoną bielą. Dzieci na tych obrazkach przytulały się do lwów i tygrysów, które przypominały wielkie, pluszowe maskotki. Dorośli mieli idealne fryzury i białe zęby, lśniące w szerokim uśmiechu. Wszyscy młodzi, ubrani w koszule i marynarki i nieustannie szczęśliwi. Nie było nikogo w dresie, łysego, siwego ani o kulach. Nie było też nikogo o brzydkich, nieregularnych rysach twarzy, z krzywymi zębami albo brodawką na nosie. A przecież pani w przedszkolu miała taką brodawkę.
– I tak będzie zawsze w tym raju? – pytała Agatka babcię.
– Oczywiście, że zawsze – odpowiadała nieuważnie babcia, zajęta przyprawianiem zupy albo bilansem rocznym, pracą, którą zawsze zabierała do domu i przy której siedziała godzinami nad rzędami okrągłych, starannych cyferek. Pracowała jako księgowa.
I to właśnie Agatkę najbardziej przerażało. Że zawsze. Że tak samo. Że bez żadnej asymetrii, choć Agatka jeszcze nie znała słowa „asymetria”. Czuła, że Bóg świadków Jehowy ma w sobie coś przerażającego. Jest sterylny jak stół operacyjny w szpitalu.
Małgorzata otworzyła oczy. Poranek bezlitośnie wdarł się do pokoju pomimo szczelnie zasuniętych zasłon. Przez chwilę nie wiedziała, jak to pora dnia. Obok leżał mężczyzna o obcej, nalanej twarzy i Małgorzata potrzebowała kilku minut, żeby sobie przypomnieć, skąd się wziął w jej łóżku. Ach, tak. Wczorajszy bankiet po premierze Hamleta, podczas którego Małgorzata, młoda, obiecująca aktorka – odtwórczyni roli Ofelii – była gwiazdą wieczoru. Kiedy już wszyscy wypili wystarczająco dużo, chóralnie wróżyli jej za tę rolę karierę na Broadwayu.
– Janusz jestem. – Wyrósł przy niej nagle i wszystko wokół przestało mieć znaczenie. – Mogę ci załatwić karierę w Warszawie. Mam odpowiednie kontakty. Jesteś taka piękna. Marnujesz się tutaj.
Duża ilość wódki spowodowała, że dla Małgorzaty liczył się tylko komunikat „Jesteś taka piękna” i jego dłonie, które obiecująco zsunęły się po jej plecach. Poczuła, że już nic nie musi. Była lekka jak piórko, a mocne męskie ramiona uniosły ją nie wiadomo dokąd. Ożywczy chłód musnął jej twarz, a potem znalazła się w samochodzie, który pomknął w ciemność.
Poranne światło zatrzymało się na twarzy obcego mężczyzny. Był nieogolony, a z jego półotwartych ust ciekła ślina i tworzyła na poduszce gęstą, bezbarwną plamę. W powietrzu unosiły się opary przetrawionego alkoholu. Na podłodze walały się brudne skarpetki. Małgorzata poczuła mdłości. Wybiegła do łazienki. Długo wymiotowała, jakby się chciała pozbyć mglistych wspomnień wczorajszego wieczoru, ale to nie przynosiło ulgi. Siedziała przez chwilę na zimnej posadzce, nie mając siły wstać. Coś obiecałam, coś obiecałam, ale co? – w jej głowie kołatała się uporczywa myśl.
– Coś obiecałam… – mamrotała, czołgając się w stronę pokoju.
Tymczasem obcy mężczyzna wstał i właśnie zakładał spodnie, z trudem utrzymując równowagę. Milczał. Małgorzata rozglądała się nieprzytomnie po pokoju, nie wiedząc, czy ma się ubierać, czy robić kawę, czy zmywać z twarzy rozmazany makijaż.
– Coś obiecałam – powtarzała obsesyjnie.
– Coś mówiłaś? – mruknął obcy mężczyzna.
I wtedy Małgorzata spojrzała na szafkę. Stało tam zdjęcie pulchnej kilkuletniej dziewczynki, niezbyt ładnej, o dziwnym, nieobecnym spojrzeniu. Moja córeczka – uśmiechnęła się. Mały człowiek, dla którego chciała żyć, tylko ciągle się jej nie udawało. Jej tęsknota i sens. Najpiękniejsze, co mogło się jej przydarzyć. Odkąd się dowiedziała, że będzie miała dziecko, opowiadała mu bajki, uczyła się razem z nim roli i śpiewała mu kołysanki. Nie wiedziała jeszcze, czy urodzi syna czy córkę, ale nie miało to dla niej większego znaczenia.
– Pokażę ci, jaki świat jest piękny – szeptała, głaszcząc brzuch. – Razem będziemy go odkrywać. Tato będzie cię chronił w swoich silnych ramionach przed wszystkim, co jest na tym świecie podłe, a ja nauczę cię czułości, której sama nie doświadczyłam. Będziemy się jej uczyć razem. Może pokochasz teatr. Wtedy ci powiemy, że ta miłość czasem boli, bo nie wszyscy ludzie w teatrze są dobrzy i kochają sztukę, i nauczysz się, co to znaczy być sobą nawet za cenę wyśmiania. A może zostaniesz lekarzem. Nie znamy się na medycynie, ale będziemy cię z tatą wspierać i uczyć poświęcenia. Bo bez poświęcenia bycie lekarzem to zwykłe oszustwo, a życie nie może się opierać na oszustwie. W tym, co wybieramy, musi być prawda, rozumiesz? Może być tak, że zajmiesz się księgowością jak babcia. Nie będę ci umiała pomóc, ale powiem, że warto być w tym zawodzie najlepszym, a zarazem uczciwym. Bo tylko godząc te dwie rzeczy, można żyć pięknie i twórczo.
– Mówisz do brzucha? – zapytał pewnego dnia Artur.
– Nie do brzucha, tylko do naszego dziecka – odpowiedziała i poczuła niewytłumaczalny ból. Przypomniało się jej, jak była dzieckiem i bawiła się z chłopakami na podwórku. Na osiedlowym trawniku przysiadł paź królowej i nieśmiało rozwinął swoje barwne skrzydła, a wtedy jej kolega Grzesiek na jej oczach rozdeptał go swoim ciężkim butem.
Tymczasem obcy mężczyzna zaklął. Zaciął mu się zamek od spodni. Małgorzata się ocknęła.
– Agatka!
– Jaka Agatka? – odburknął nieuważnie, nadal mocując się z zepsutym zamkiem od spodni.
– Moja córka. Obiecałam, że dzisiaj do niej przyjadę!
– To ty masz córkę?
– Która godzina?! – zawołała histerycznie Małgorzata.
– Dochodzi jedenasta. Muszę jechać.
– Boże! Ja miałam pociąg o dziewiątej! Z Katowic do Krakowa. Obiecałam…
Ale obcy mężczyzna stał już przy drzwiach gotowy do wyjścia.
– No, to ja już pójdę. Cześć.
Małgorzata została sama w pokoju ze szczelnie zasuniętymi zasłonami. Widziała smutne oczy córki i jej rozpaczliwe pytanie: „Gdzie mama?”. Widziała swoją matkę, która pośpiesznie ciągnie Agatkę za rękę. Słyszała płacz dziewczynki: „Babciu, nie szarp tak, to boli!”. Obrazy i dźwięki ją atakowały, krzyczały w jej głowie, łamały jej serce. Zarzuciła płaszcz i wybiegła na ulicę, nawet nie zamykając drzwi. Nagle się zatrzymała i po krótkim wahaniu wróciła po stojącą w przedpokoju reklamówkę z pustymi butelkami. A potem wyszła z domu i szła przed siebie – szybko, coraz szybciej. Przechodnie, których mijała, obrzucali ją zdziwionymi spojrzeniami. Widziała w ich oczach pogardę. Słyszała szepty, pełno szeptów, jak gdyby całe miasto szeptało: „Co z ciebie za matka? Co z ciebie za matka?”. Zatrzymała się dopiero przed sklepem spożywczym. Rzucili alkohol. Była długa kolejka. Wreszcie, po dwóch godzinach stania dopadła lady i wyłożyła na blat reklamówkę z butelkami.
– Dwie półlitrówki!
Sprzedawczyni popatrzyła na nią sennym wzrokiem.
– Ale jest tylko jedna. Ostatnia.
– Dobre i to – wycedziła zrezygnowana Małgorzata.
Otworzyła już na ulicy. Poczuła, jak w jej żołądku rozlewa się przyjemne ciepło, a umysł zanurza się w błogiej, beztroskiej pustce.
Kiedy wchodziły z babcią na peron, serce Agatki biło coraz szybciej. Niewyraźny głos z megafonu zapowiedział pociąg z Katowic. W oddali zamrugały światła elektrowozu. Jak oczy wielkiego tygrysa – pomyślała Agatka. Pociąg zahamował z piskiem i tłum oczekujących oblepił wagony.
– Marek! Mareeek! Tutaj!
– Krysia! Chodź do nas!
– Jacek! Tu jesteśmy!
Imiona. Dziesiątki obcych imion wyłaniających się z morza anonimowości, zyskujących znaczenie, przybierających niepowtarzalną barwę.
– A mama? Gdzie mama? – pytała Agatka, ale babcia milczała.
– Gdzie mama? – Dziewczynka coraz natrętniej domagała się odpowiedzi.
– Nie wiem – odpowiedziała babcia sucho.
– Agatka! – jakiś kobiecy głos wybił się z tłumu.
Agatka drgnęła. Odwróciła się. Zobaczyła postawną, elegancką brunetkę biorącą w ramiona inną dziewczynkę, która była od Agatki starsza i zupełnie do niej niepodobna. Z pociągu wyszli ostatni pasażerowie. Ludzie zaczęli się rozchodzić.
– Dlaczego nie ma mamy?
– Bo nie chciała przyjechać – powiedziała zimno babcia. Miała taki głos jak pani w przedszkolu.
„Nie chciała”. Słowa babci były jak cios. Agatka zrozumiała, że dorośli mogą coś obiecać i nie dotrzymać słowa. Że mama jest gdzieś daleko i to, co jest tam daleko, jest ważniejsze od rysunku Agatki przedstawiającego królewnę w błękitnej sukni i od tego, że Agatka chciała mamie opowiedzieć o szafce z Myszką Miki i o pani, która jest na pewno czarownicą, bo zamyka dzieci w schowku. A może ktoś mamę porwał i też trzyma w jakimś ciemnym schowku, z którego mama nie może się wydostać?
– Muszę uwolnić mamę… muszę uwolnić mamę, bo straszny potwór… bo straszny potwór zamknął ją w schowku – zaczęła śpiewać Agatka, przeskakując płyty chodnikowe.
– Cicho bądź – powiedziała babcia suchym i bezbarwnym głosem pani z przedszkola. – Na ulicy się nie śpiewa.
Agatka natychmiast zamilkła, choć w środku, w myślach wszystko w niej śpiewało. Ta piosenka była jak krzyk. Babcia przyśpieszyła kroku i z całej siły pociągnęła Agatkę za rękę.
– Babciu, nie szarp tak! To boli! – krzyczała Agatka.
– To się pośpiesz – powiedziała chłodno babcia.
Anna Laskowska przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. Teatralna fryzjerka powoli, z rytualną starannością zakładała jej właśnie tapirowaną blond perukę. Za chwilę miało się zacząć sześćdziesiąte siódme czy sześćdziesiąte ósme przedstawienie farsy Latające narzeczone, w której Anna grała niezbyt rozgarniętą stewardessę. Czuła, jak wzbiera w niej złość. Dyrektor obiecał jej tamtą rolę. „Będziesz Ofelią, masz to jak w banku” – szeptał tamtego wieczoru, kiedy już wypili wino i zamówili w hotelu budzenie na szóstą rano, bo przykładny mąż i ojciec musiał wracać do domu o świcie. Tym razem – jak zapewniał rodzinę – z festiwalu artystycznego w Warszawie. A potem rolę dostała Małgorzata Niechaj. Znowu. Tak było już wcześniej z tytułową rolą w Śnie srebrnym Salomei Słowackiego, za którą Niechaj dostała Nagrodę Młodego Aktora na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych, i z Alą w Tangu Mrożka.
Patrzyła na swoją twarz. Powoli przesunęła dłonią po szorstkiej i miejscami wiotczejącej skórze.
– Pani Aniu, proszę nie dotykać twarzy, bo podkład się rozmaże – powiedziała fryzjerka.
Anna cofnęła dłoń. W lustrze widziała obcą kobietę o zgaszonych oczach i opadających kącikach ust. Za miesiąc kończyła trzydzieści pięć lat. Dla teatru zrezygnowała z macierzyństwa, kilkakrotnie składając wizytę ginekologowi, który cierpliwie wybawiał ją z kolejnych kłopotów, i rozwiodła się z mężem, który jako zwykły nauczyciel nie mógł zrozumieć, dlaczego Anny nigdy nie ma w domu i dlaczego wiecznie muszą się stołować w barach i jadłodajniach.
– Czekam, ciągle czekam – szepnęła do odbicia w lustrze.
– Słucham? – głos fryzjerki wyrwał ją z zamyślenia.
– Nie, nic – ocknęła się Anna.
Na co właściwie czekała? Na główną rolę? Na telefon z wytwórni filmowej? Na list od dyrektora któregoś z teatrów w Warszawie czy Krakowie, zapraszający ją, Annę Laskowską, do współpracy? Na recenzję, która w jej życiu zmieni wszystko?
Tak. Na recenzję.
– Pani Anna Laskowska, pani Anna Laskowska, proszę na scenę! – głos inspicjenta wyrwał ją z rozmyślań. Uśmiechnęła się. Już wiedziała, co zrobić.
Halina Niechaj kochała córkę i wnuczkę, ale nie miała zwyczaju okazywać czułości. Życie nie było w stosunku do niej czułe, więc nauczyła się przeczekiwać. Najpierw przeczekała biedne dzieciństwo spędzone w Staszowie, małej wiosce w Górach Świętokrzyskich, nad rzeką Zielonką. Widziała, jak ojciec przepuszcza majątek, trwoniąc czas i pieniądze z okolicznymi kobietami, namiętnie uprawiając hazard i doprowadzając do bankructwa rodzinną restaurację w Starachowicach, otwartą z wielkim trudem w 1925 roku dzięki oszczędnościom, których nie odebrała rodzicom Haliny nawet wielka wojna. Widziała, jak matka powoli znika. Milknie, cichnie, blednie, jest jej coraz mniej. Przemykała jak mrówka między kuchnią a pokojem jadalnym, zawsze w ciemnej, brązowej sukni i w ciasno upiętej fryzurze, która sprawiała, że jej uroda stawała się niewidoczna. Cicho przyjmowała wieści o następnym nieślubnym dziecku swojego męża, cicho rodziła własne, cicho przyjmowała śmierć kolejnych kilkorga. „Tak miało być” – powtarzała niezmiennie, aż w końcu zamilkła. Coraz częściej można ją było spotkać siedzącą sztywno na krześle w jadalni, opartą o laskę, którą zbyt wcześnie zaczęła się podpierać, i wpatrującą się w okno rozszerzonymi, nieobecnymi oczami, w których czaił się ten najgorszy rodzaj śmierci: śmierci niezauważalnej, codziennej, na raty. „Nigdy nie będę taka jak ona” – powtarzała kilkunastoletnia Halina i po szkole powszechnej oznajmiła rodzicom, że chce rozpocząć naukę w gimnazjum kupieckim w Ostrowcu Świętokrzyskim.
– Po moim trupie! – warknął Apolinary Michoński i uderzył fajką o blat stołu z takim impetem, że aż się złamała.
– Życzę tatce długiego życia, ale już podjęłam decyzję – powiedziała stanowczo Halina, wpinając do kołnierzyka sukienki broszkę w kształcie wiśni. Lubiła się stroić i to upodobanie oraz wyrazista uroda odróżniały ją od koleżanek z wioski, zwykle szarych i zaniedbanych.
– Jak śmiesz… jak śmiesz tak się odzywać do starego ojca! Natychmiast przeproś mnie i matkę, ty bezczelna pannico!
Halina uśmiechnęła się zimno.
– Nie mam za co.
Róża Michońska zbladła.
– Halszka, jak możesz… Kto będzie uprawiał ziemię, kiedy ty pójdziesz się uczyć?
Oczy Haliny błysnęły złowrogo.
– Kazik. Przecież on już dawno zakończył edukację i do niczego innego się nie nadaje!
Kazimierz był młodszym bratem Haliny i jej przeciwieństwem. Cichy, małomówny, żeby nie powiedzieć: mrukliwy, najbezpieczniej czuł się podczas pracy w polu i w obejściu ze zwierzętami. To był jego świat i nie chciał innego. Naukę skończył po trzech klasach szkoły powszechnej. Ludzie we wsi nawet gadali, że jest niedorozwinięty i na pewno żadna go nie zechce. Mylili się. Ożenił się kilka lat później z dziewczyną z sąsiedniej wsi. Mówiła i myślała za niego.
– A o mnie się nie martwcie. Pójdę do pracy, żeby zarobić na swoje utrzymanie. Już mam umówioną posadę w cukierni w Starachowicach. Będę pracować po lekcjach i wracać do Staszowa ostatnim pociągiem.
I tak zrobiła. Zdała małą maturę z wyróżnieniem, a potem poznała pewnego boleśnie przystojnego oficera Wojska Polskiego, którego jednostka stacjonowała w Starachowicach. Było lato roku 1939. Jasne, pachnące malinami i niezapowiadające katastrofy. Ślub był szybki i bez rozgłosu, bo Halina myślała, że jest w ciąży.
– Po co właściwie nam ślub w kościele? Żeby ksiądz zarobił? – zapytała Halina, rozczesując bujne loki i wpinając we włosy białe, ślubne różyczki.
– Dziecko, bój się Boga. Tak trzeba.
Zrobiła więc to, co trzeba, żeby nie sprawić przykrości matce. Uczucia ojca niewiele ją obchodziły.
Kiedy pierwsze bombowce zaczęły złowrogo krążyć nad Starachowicami, Halina powiedziała:
– Przeczekać. Za wszelką cenę przeczekać.
I przeczekali. Antoni zaciągnął się do Gwardii Ludowej i – jak się okazało po wojnie – była to trafna decyzja. Przeczekali wojnę najpierw w Starachowicach, a potem w Kielcach. Przeczekali żałobę po śmierci malutkiego synka, któremu lekarz omyłkowo podał arszenik zamiast lekarstwa na koklusz. Przeczekali wojenną biedę, gdy urodził im się drugi syn, Tadeusz. Nie przeczekali tylko kryzysu w ich małżeństwie, kiedy Antek zaczął się rozglądać za innymi kobietami. Wreszcie wybrał jedną: żonę architekta, który podobnie jak oni po wojnie zamieszkał w Krakowie i pracował przy budowie Nowej Huty. A architekt, Bronisław Niechaj, ożenił się po raz drugi – z Haliną. Oboje zapisali się do partii i nie mieli z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Bronek dzięki temu otrzymywał najlepsze zlecenia, a Halina mogła wreszcie zdobyć wykształcenie średnie i zapisać się na pomaturalny kurs dla księgowych. Szybko dostali porządne trzypokojowe mieszkanie w bloku na nowym osiedlu na Grzegórzkach, tuż nad Wisłą, blisko centrum miasta. Dzieci – syn Haliny Tadzik i mała córeczka Małgorzatka, już z ich małżeństwa – były o wiele lepiej ubierane i karmione niż dzieci tych wszystkich głupich idealistek, które postanowiły walczyć z władzą ludową, co kończyło się zazwyczaj aresztowaniami i pozbawieniem rodziny środków do życia. A dzieci często lądowały w domach dziecka.
– Przeczekać. Za wszelką cenę przeczekać – powtarzała Halina.
Bronisław coraz dłużej przesiadywał w pracy, zdarzało się, że wracał następnego dnia albo po tygodniu.
– Śmierdzisz wódką – powiedziała pewnego dnia Halina i dostała w twarz.
Tadzik wybiegł z domu, trzaskając drzwiami, a mała Małgosia zaczęła głośno płakać. I wtedy ojciec z całej siły popchnął Małgosię, tak że potknęła się i rozcięła wargę o framugę drzwi.
– Zostaw ją, łajdaku! – krzyknęła Halina.
Kiedy zobaczyła nóż w ręku Bronisława, uciekła z Małgosią na noc do sąsiadki.
– Przeczekać… muszę przeczekać – powtarzała Halina z coraz mniejszym przekonaniem.
Znajoma sędzina pomogła Halinie szybko przeprowadzić sprawę rozwodową.
– Nigdy więcej przeczekiwania – powiedziała po raz pierwszy w życiu Halina. – Trzeba sobie radzić i być samowystarczalną. Zwłaszcza jak się jest kobietą.
Halina brała dodatkowe zlecenia i siedziała nocami nad bilansami różnych instytucji. Nie zauważyła, kiedy jej ukochany syn się ożenił, a Małgosia została studentką krakowskiej szkoły teatralnej.
– Mamo, wyjeżdżam do Stanów – oznajmił pewnego dnia Tadeusz.
Próbowała mu tłumaczyć, że w Krakowie zostawia żonę i dziecko, że rodzina jest najważniejsza, że ona to zrozumiała stanowczo za późno, ale Tadeusz powiedział:
– Jak się już urządzę, to wrócę, żeby was tam zabrać. Obiecuję!
Nie wrócił. Po trzech miesiącach Halina dostała telegram, który przetłumaczyła jej z angielskiego koleżanka z pracy. Tadeusz zginął w wypadku. Pracował w Chicago na budowie i spadł z rusztowania. Miał trzydzieści trzy lata, tyle co ukrzyżowany Jezus, w którego Halina od dawna nie wierzyła.
Zamilkła na pół roku i dopiero pobyt w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie pomógł jej odzyskać mowę. Kiedy zobaczyła pacjentki, które wyją jak wygłodniałe zwierzęta, biegają nago po korytarzach, jedzą własne odchody i podcinają sobie żyły, oprzytomniała.
Tak, życie nie okazało jej czułości.
– Babuniu! Kiedy mama przyjedzie? – głos Agatki wyrwał ją z rozmyślań. Nie znosiła tego pytania. Ani żadnych innych pytań. Dzieci powinny siedzieć cicho i nie sprawiać kłopotu dorosłym. Najlepiej, żeby w ogóle ich nie było. Kochała tylko jedno dziecko, Tadeusza, i los w okrutny sposób jej to dziecko odebrał. Kochała jego ojca i okazało się, że nie jest wart miłości. Zrozumiała wreszcie, że miłość to kiepska inwestycja. Jedyne, na co po latach było ją stać, to sumienne wypełnianie swoich obowiązków. Agatka była właśnie jednym z tych obowiązków, bo Małgorzata kompletnie nie nadawała się na matkę.
– Kiedy mama przyjedzie?
– Jak będziesz niegrzeczna, to nigdy.
Agatka nie wiedziała, co to znaczy być grzeczną, więc postanowiła jak najmniej mówić. I wtedy właśnie odkryła Krainę Baśni. Miejsce schronienia istniejące w jej głowie. Tam były kolorowe zamki jak ten z czołówki kreskówek Disneya, ogrody, w których nigdy nie więdły kwiaty, szafy i lustra zawierające tajemne przejścia do innych nieodkrytych światów, zwierzęta gadające ludzkim głosem, dziewczynki z zapałkami, które na końcu opowieści zawsze znajdowały ciepły dom z wygodnym łóżkiem i kominkiem, i księżniczki w olśniewających balowych krynolinach. Agatka była jedną z nich. Tą najważniejszą. I tam zawsze tańczyły liście.
– Jaka grzeczna dziewczynka – chwalili ją goście, którzy przychodzili do babci. – Siedzi cichutko w pokoju i tak ładnie się bawi. Nikomu nie przeszkadza.
Nareszcie Agatka zrozumiała: nie wolno nikomu przeszkadzać. Wtedy mama przyjedzie, zabierze ją do siebie i wszystko się zmieni.
Władysław Kopytko, recenzent lokalnego miesięcznika „Pamiętnik Kulturalny”, dopalił papierosa i zaczął zakładać spodnie.
– Było miło, ale na mnie już czas.
– Tak szybko? Nie zostaniesz na noc?
Spojrzał na kobietę, która podniosła się z pościeli. Anna Laskowska miała nieświeżą cerę, rozmazany makijaż i tlenione włosy, na których widać było odrosty. Dlaczego wcześniej ich nie zauważył?
– Mam pilne zlecenie. Muszę skończyć artykuł.
Nie zabrzmiało to przekonująco. Jeszcze dwie godziny temu nie mówił o żadnym artykule. Anna uśmiechnęła się cynicznie.
– Mam nadzieję, że skończysz również tę recenzję.
– Jaką recenzję? – zapytał z roztargnieniem Władysław, zapinając guziki koszuli.
– Hamleta. Zgodnie z naszą umową.
– Jaką umową?
– Obiecałeś.
Kopytko spojrzał na aktorkę nieprzytomnym wzrokiem. Nie przypominał sobie, żeby cokolwiek obiecywał tej obcej kobiecie, z którą spotkał się tylko dlatego, że nalegała, a on akurat nie miał pomysłu, co zrobić z wolnym wieczorem.
– Ja coś obiecywałem?
– Tak, kotku.
Zabrzmiało to jak groźba. Kopytko zmarszczył czoło, jakby chciał za wszelką cenę odtworzyć wydarzenia poprzedzające ich intymne, ale zupełnie przypadkowe spotkanie, po którym z całą pewnością nie będzie następnych. Siedzieli przy kawie w teatralnym bufecie, bo ona była po próbie, a Kopytko akurat odbierał wejściówki na premierę jakiejś propagandówki o wdzięcznym tytule Miłość na budowie zleconej. Wtedy właśnie zaczęli rozmowę…
– Obiecałeś, że obsmarujesz w recenzji tę Niechaj. Gówniara dostała rolę Ofelii, podczas gdy ja po raz kolejny obstawiam jakieś farsy dla gawiedzi.
– A, tak. Zrobię, co się da – powiedział Kopytko wymijająco i wyślizgnął się z mieszkania aktorki. Długo jeszcze siedziała, patrząc bezmyślnie na popielniczkę z niedopałkami i paczkę carmenów, którą Kopytko zapomniał zabrać.
Agatka stała w przedpokoju gotowa do wyjścia. Była dumna z nazywanego powszechnie chałatem, bezkształtnego fartuszka z granatowego dederonu i przyszytej do rękawa tarczy z napisem „Szkoła Podstawowa numer 10 imienia Marii Skłodowskiej-Curie w Krakowie”. Zaczynało się coś nowego i ekscytującego. Coś, co pachniało świeżą skórą tornistra i jesiennymi owocami – jabłkiem, śliwkami i gruszką – które babcia zapakowała do szarej papierowej torebki. Może będzie inaczej niż w przedszkolu – myślała Agatka. – Nie będzie już pani Janiny z brodawką na nosie, przymusowego jedzenia mizerii i ciemnego schowka. I może będą inne dzieci, takie, co nie będą się śmiały i kłamały, że się posikałam ze strachu. Nigdy się nie posikałam.
Szkoła najbardziej kojarzyła się Agatce z książkami. W domu było ich bardzo dużo, a każda przypominała drzwi do innego świata. Świata, który był dla Agatki prawdziwym domem. Jedne książki były jak kołysanki. Opowiadały o samochwale, co w kącie stała, kotku, który był chory, leniu, co ciągle siedział na tapczanie, lokomotywie wożącej w swoich wagonach różne dziwne rzeczy, na przykład grubasów, fortepiany i kiełbasy, a nawet o gadających jarzynach. Inne były jak pasjonujące podróże w miejsca, gdzie wszystko jest możliwe. Popychadła zmieniały się w piękne księżniczki, królewicze ratowali swoje damy przed złym czarnoksiężnikiem, a wróżki zawsze znajdowały radę na kłopoty, które wydawały się bez wyjścia. Tam dobro zawsze wygrywało. Jeszcze inne były jak gorzka lekcja o prawdziwym świecie, gdzie dobro nie zawsze zwycięża. Dziewczynka z zapałkami zamarzła na śniegu, dziewczyna, która podeptała chleb, trafiła do piekła, a próżna panna, która chciała nosić czerwone trzewiczki, musiała w nich tańczyć aż do końca świata, i to było przerażające. Była jeszcze Biblia, którą Agatka dobrze znała, bo świadkowie Jehowy czytali ją na swoich zebraniach. Bóg, który się tam pojawiał, kazał ludziom prowadzić wojny, wymagał przestrzegania jakichś dziwnych zwyczajów i jeśli ktoś o którymś z tych zwyczajów zapomniał albo się pomylił, mógł stracić życie. Bóg nakazywał surowe kary dla niegrzecznych dzieci, takich jak Agatka, łącznie z obrzucaniem kamieniami. A do tego jeszcze chciał, żeby na Jego cześć zabijać zwierzęta. Potem posłał na ziemię swojego Syna, żeby ludzie Go przybili gwoździami do kawałka drzewa, bo tylko w ten sposób Bóg mógł się uspokoić i przestać się gniewać na ludzi, którzy zerwali z drzewa jakiś zakazany owoc, tak jak Agatka podkradała z kredensu w przedpokoju czekoladki z Wawelu (niedostępny rarytas, który babcia chowała dla gości). Agatka bała się Biblii i Boga, którego ta księga opisywała. Ale była też pewna książka, którą Agatka niezbyt dobrze rozumiała. Ta właśnie fascynowała ją najbardziej. Była szara, bardzo gruba i nie miała kolorowych, nierzeczywistych ilustracji, jakie były w książkach z bajkami albo w Moim zbiorze opowieści biblijnych, wydanym dla dzieci przez świadków Jehowy. Miała za to mnóstwo czarno-białych zdjęć z przedstawień teatralnych, podobnych do tych, w których występowała mama. Nosiła tytuł Iskier przewodnik teatralny. Były tam różne dziwne historie, na przykład o królewiczu, który udawał wariata, a potem zabił złego króla, żeby pomścić swojego ojca. Agatka nie wiedziała, co to znaczy „pomścić”, ale słowo to brzmiało, jakby ktoś przejechał ostrzem noża po szkle. Byli też zakochani, podobni do królewiczów i królewien z baśni, ale ich historia nie kończyła się długim i szczęśliwym życiem, tylko śmiercią. Jedno z nich (Agatka nie pamiętała które) przebiło się sztyletem, a drugie wypiło truciznę. Agatka była ciekawa, jak smakuje trucizna. Czy tak samo obrzydliwie jak zioła na trawienie, które babcia parzyła i kazała jej pić co wieczór?
– Babciu, jak smakuje trucizna?
– Nie wiem – odpowiedziała nieuważnie babcia, zajęta bilansem zakładów cukierniczych Wawel.
Agatka wypiła więc całe krople żołądkowe na spirytusie, które babcia trzymała wysoko w kuchennej szafce. Żeby po nie sięgnąć, musiała wejść na taboret. Wylądowała w szpitalu dziecięcym na ulicy Strzeleckiej, gdzie pani pielęgniarka włożyła jej do gardła taką długą rurę i powiedziała, że to płukanie żołądka, za karę, że była niegrzeczna. To było straszniejsze niż kamienowanie krnąbrnych dzieci, o których Agatka czytała w Moim zbiorze opowieści biblijnych. Babcia siedziała przy jej łóżku ubrana w biały fartuch, taki jak mają pielęgniarki, i płakała. Agatka zupełnie nie rozumiała dlaczego. Przecież chciała tylko wiedzieć, jak smakuje trucizna opisana w tej dziwnej, grubej książce, i myślała, że znajdzie ją w tajemniczej buteleczce z kuchni. Nawet mama wtedy przyjechała do szpitala. Była blada i cała się trzęsła, jakby sama wypiła truciznę. „Nic jej nie będzie” – powiedziała babcia, i mama pojechała. Agatka poczuła smutek, który był gorszy od tej wielkiej rury w żołądku.
Może w szkole się dowie, jak smakuje trucizna i dlaczego są ludzie, którzy ją wypijają, co to znaczy, że ktoś chce kogoś pomścić, dlaczego niektóre opowieści kończą się dobrze, a inne źle, i jaki jest naprawdę Bóg – czy rzeczywiście oczekuje ofiar ze zwierząt i rzucania kamieniami w niegrzeczne dzieci.
Małgorzata wróciła do pustego domu. Publiczność nagrodziła ją dzisiaj owacjami na stojąco. Powinna się cieszyć, a miała dziwne wrażenie, że te oklaski, pochwały i kwiaty od tajemniczego ofiarodawcy, które dzisiaj przekazała jej bileterka, dotyczyły jakiejś innej Małgorzaty. Tej, która miała nienaganny makijaż, fryzurę starannie ułożoną przez teatralną fryzjerkę i zdobywała nagrody Młodego Aktora. Pięknej, pewnej siebie i obcej. Tej, której się zawsze wszystko udawało. Tej, której nienawidziły koleżanki dostające role pokojówek, sąsiadek, a w najlepszym wypadku przyjaciółek głównej bohaterki. Tej pożądanej przez mężczyzn, żeniących się jednak z kobietami, które wiedziały, z czego się robi krochmal, gdzie zdobyć spod lady kawałek mięsa i jak wzorowo wyprasować wyjściowe spodnie. Tej, która, jak wszyscy myśleli, nie miała dzieci. Miała tylko teatr. A może teatr miał ją. I co jej dał w zamian? Co w zamian?
Na stoliku przy łóżku leżał najnowszy numer „Pamiętnika Kulturalnego”:
Ale rola, która mnie najbardziej zafascynowała w kiepskim i niedopracowanym reżysersko spektaklu, to Ofelia Małgorzaty Niechaj. Postać jak gdyby z innego przedstawienia: wyrazista, pokazująca całą gamę emocji, momentami drapieżna, walcząca nie tylko o swoją miłość, ale przede wszystkim o swoją indywidualność i godność. Nie, ta Ofelia nie godzi się na bycie marionetką w rękach Poloniusza czy zabawką Hamleta. Dlatego odchodzi. Jej samobójstwo jest w zamyśle aktorki aktem protestu przeciw systemowi, w jakim przyszło jej żyć, a nie biernym poddaniem się rozpaczy. Małgorzata Niechaj dowiodła, że zasługuje na niejedną nagrodę, nie tylko Młodego Aktora…
Całkiem nieźle jak na Kopytkę – pomyślała Małgorzata. Gdyby istniały nagrody recenzenta, to Kopytko nie zasługiwałby na żadną: ani młodego, ani – co by do niego bardziej pasowało – podstarzałego. Uśmiechnęła się do własnych myśli. Podobno Anna Laskowska wpadła do redakcji i zrobiła Kopytce dziką awanturę, a nawet dała mu w pysk. Potem dostała upomnienie od dyrektora. Małgorzata nie miała pojęcia, co było powodem tego zajścia, ale intuicyjnie czuła, że miało to jakiś związek z jego recenzją Hamleta. Usiadła w fotelu. Po wypiciu dwóch kieliszków koniaku, który dostała od pewnego sekretarza partyjnego wiernie chodzącego na wszystkie jej spektakle, zapadła się w miękką błogość. Jej wzrok zatrzymał się na dziecięcym rysunku oprawionym w ramkę i stojącym na szafce. Były na nim ogromna tęcza i słońce, i mnóstwo kwiatów. Był także deszcz serduszek. W centrum stała kobieta o żółtych włosach, uśmiechnięta od ucha do ucha, i dziewczynka z krótką, trochę asymetryczną, brązową czupryną. Obok była jeszcze jedna postać o śmiesznych, krótkich nóżkach, wyłupiastych oczach i nienaturalnie długiej szyi: E.T. z filmu Stevena Spielberga. Na dole widniała koślawa dedykacja: „Dla mamy w Dniu Matki od córki, Agaty Neumann”.
To było kilka miesięcy temu. Przyjechała na weekend do Krakowa. Biegała z Agatką po mieście. Poszły na lody i do kina Wanda na najnowszą produkcję amerykańską: E.T.
– Mamusiu, a dlaczego E.T. nie mógł zostać ze swoimi przyjaciółmi na Ziemi?
– Bo jego dom był daleko, na planecie, z której pochodził, a na Ziemi powoli umierał.
– To tak jak mój dom. On jest tam, gdzie ty mieszkasz, a nie tutaj u babci w Krakowie, prawda?
Małgorzata zmieniła temat. Zaczęła opowiadać o następnym filmie, na jaki chce zabrać Agatkę, ale mała nie ustępowała.
– Mamusiu, dlaczego nic nie mówisz? Przecież zawsze odpowiadasz na pytania.
Bo mnie fizycznie boli to pytanie – myślała Małgorzata. – Bo nie wiem, co odpowiedzieć. Bo nie zrozumiesz, jak ci powiem, że jesteś dla mnie całym światem, a równocześnie niczego tak się nie boję, jak zabrania cię do Rybnika. Boję się, że nie będę wiedziała, co zrobić, jak będziesz miała anginę. Boję się, że będziesz dostawała dwóje z matematyki, a ja nie będę umiała ci pomóc. Boję się, że nie będę wiedziała, ile ugotować zupy pomidorowej na dwie osoby. Boję się, że pewnego dnia znajdziesz mnie leżącą na dywanie z pustą butelką po tanim alkoholu i będziesz płakała przerażona, że umarłam. A najbardziej się boję, że wejdziesz do pokoju i zastaniesz mnie z obcym mężczyzną, który miał się tobą zachwycić, a zapyta tylko: „Co tu robi to dziecko?”.
– Tak, córeczko. Oczywiście, że tak – powiedziała głośno. – Twój dom jest tam, gdzie ja mieszkam.
– To kiedy mnie zabierzesz?
– Jak tylko będę mogła – zapewniła Agatkę.
Jak tylko uwierzę, że miłość jest silniejsza od lęku – dopowiedziała w myślach.
Wypiła ostatni łyk koniaku, ale tym razem przyjemne ciepło nie przyniosło jej ulgi. E.T. z dziecięcej laurki cały czas patrzył na nią wyłupiastymi oczami, jakby chciał zapytać: „I co z twoją miłością? Wierzysz w jej siłę czy nie?”.
Zerwała się, założyła płaszcz, nawet go nie zapinając, i pobiegła na pocztę.
– Chcę zamówić rozmowę międzymiastową do Krakowa!
Telefonistka podniosła leniwie głowę znad krzyżówki.
– Pali się czy co? – mruknęła.
– Nie pani sprawa! – odpowiedziała stanowczo Małgorzata. Zbyt stanowczo.
– Grzeczniej proszę, bo nie połączę – syknęła kobieta w okienku i spojrzała na Małgorzatę badawczo. Nagle zastygła w niemym zdumieniu. – To naprawdę… pani? – wyszeptała z bałwochwalczym podziwem.
– Nie wiem, kogo pani ma na myśli – powiedziała chłodno Małgorzata. – Bardzo się śpieszę.
– Widziałam Paryżanina i ostatnio Hamleta…
– Tak, to ja – przerwała brutalnie Małgorzata. – Proszę mnie połączyć z Krakowem, numer: dwadzieścia jeden, dziesięć, siedemdziesiąt sześć.
Telefonistka zamilkła urażona, ale wykonała polecenie.
– Mamo? Tak, to ja… wiem, że późno. Jutro przyjeżdżam, ale nie mów nic Agatce. Tak, dobrze usłyszałaś: przyjeżdżam. Będę w południe. Spakuj jej rzeczy. Zabieram ją do Rybnika. Tak, do Rybnika. Na stałe. Nie, nie przesłyszałaś się.
Telefonistka słuchała z rosnącym zainteresowaniem.
– To jest moja córka i mam prawo ją zabrać, kiedy chcę. Nie, nie przekonasz mnie!
Rzuciła słuchawką, zostawiła monetę przy okienku i wybiegła w ciemność.
Na szkolnym korytarzu, gdzie znajdowała się stołówka, unosił się zapach przypalonego mleka. Dzieci z klas I–III właśnie schodziły z wychowawczyniami po swój przydział. Z kubków unosiła się para, a na powierzchni rozciągał się gruby, twardy jak skorupa kożuch. Chłopcy lubili wyciągać z kubków te kożuchy palcami i zjadać je powoli, z sadystyczną satysfakcją obserwując reakcję dziewczyn.
– Proszę paaaaani, bo Jacek znowu nam obrzydza!
– Co? Ja nic nie robię!
– Natychmiast się uspokójcie, bo postawię was w kącie!
Agatka stała na końcu kolejki i patrzyła w okno. Dzień był mglisty i ciężki od listopadowej szarości. Ogołocone z liści gałęzie drzew wyglądały, jakby drżały z zimna. Liście już nie tańczyły, tak jak kiedyś, podczas spaceru z mamą. Leżały zbrązowiałe w burej, błotnistej mazi, mokre od jesiennej mżawki. Przymknęła oczy. Zaczęła nucić melodię piosenki, którą słyszała w radiu. Jednej z ulubionych piosenek mamy. Melodia przeniosła ją tam, gdzie zawsze słońce świeci jasno, liście są złote i lekkie i nie ma mleka z kożuchami ani wygłupiających się chłopaków. Za to jest mama.
– Cha, cha, cha! Głupia Agata znowu buczy!
Poczuła na ramieniu wrzątek. Skuliła się. Zapadła w głąb siebie. Tam, gdzie liście są złote.
– Proszę pani, bo Jacek wylał mleko!
– Jak to: wylał mleko?
– Na Agatkę!
Agatka stała nieruchomo w tym samym miejscu, bezradna, zobojętniała, patrząc na czerwoną ze zdenerwowania panią, która najwyraźniej nie wiedziała, co zrobić, na chichoczące dzieci, które już nie wiadomo z czego się śmiały, na Jacka, który nie wykazywał cienia skruchy, a w jego oczach pojawiła się złowroga obietnica kolejnych prześladowań Agatki, i na panią kucharkę, która przyniosła ścierkę do wytarcia rozlanego mleka. Gruby kożuch tworzył na posadzce oślizgłą plamę.
– Jak wrócimy do klasy, to za karę do kąta. Do dzwonka.
Pani się wydaje, że postawienie Jacka w kącie coś zmieni – pomyślała Agatka. – A przecież niczego nie zmieni. Obrazy, dźwięki, głosy, postacie wydawały się Agatce coraz bardziej nierzeczywiste, jak gdyby działy się poza nią i dotyczyły kogoś zupełnie innego.
– Agatko, jak ty wyglądasz. Idziemy do łazienki, bo trzeba ci wyczyścić chałat. Pani Teresko, popilnuje pani przez chwilkę klasy, prawda?
Pani Tereska, szkolna woźna, nieśpiesznie odstawiła szklankę z herbatą madras, w której połowa to były fusy, oraz najnowszy numer „Kobiety i Życia” i poczłapała w stronę dzieci. W samą porę, ponieważ Jacek zaczął już z nudów sprawdzać, czy stojącemu na korytarzu popiersiu patronki szkoły, Marii Skłodowskiej-Curie, da się dorysować flamastrem wąsy, kilku chłopców mu kibicowało, a dwie dziewczynki zaczęły się bić piórnikami i nikt nie wiedział, kto i dlaczego zaczął.
Małgorzacie udało się zdobyć miejsce przy oknie. Patrzyła na mijane krajobrazy: trakcje kolejowe, obskurne perony, gołe, mokre od deszczu gałęzie i szare kamienice, od czasu do czasu ożywione przez banery z czerwonymi literami, które układały się w hasła: „Razem zbudujemy socjalistyczną ojczyznę”, „Młodzież przyszłością narodu”, „Ruszymy z posad bryłę świata”, „Wspólna praca nas wzbogaca”. Wspólna praca? Uśmiechnęła się kwaśno i pomyślała: Kłamstwo. Już gdzieś, kiedyś, nad pewną bramą wjazdową do miejsca, z którego nie było powrotu, napisano coś bardzo podobnego: Arbeit macht frei. „Praca czyni wolnym”. Brzmiało to jak okrutny żart.
Kiedy Małgorzata dostała się za drugim razem do krakowskiej szkoły teatralnej, wydawało się jej, że trafiła do krainy bogów. Na studencki Olimp. Do elitarnego stowarzyszenia wybrańców losu. Była przekonana, że dzięki morderczym ćwiczeniom dykcji i plastyki ciała, nawet w tramwaju, w kolejce po chleb i na ulicy, a także całym nocom przeznaczonym na interpretację kolejnych ról w etiudach oraz inscenizacjach fragmentów literatury w ramach przedmiotów „elementarne zadania aktorskie”, „sztuki klasyczne” i „sztuki współczesne” – osiągnie doskonałość. Teatr był dla niej ucieczką od siermiężnej rzeczywistości. Odblaskiem nieba, za którym nieświadomie tęskniła. Bogiem, którego nie potrafiła w żaden inny sposób nazwać. Furtką do wolności.
Przeżyła upokarzającą praktykę zwaną fuksówką, która od lat była obecna wśród studentów wydziału aktorskiego. Polegało to na tym, że adepci aktorstwa z pierwszego roku musieli chodzić po mieście z przyczepionymi karteczkami „jestem fuksem” i zaczepiać przechodniów, zadając im różne absurdalne pytania, albo paradować po uczelni w piżamach. Przeżyła, kiedy ukochany profesor wyrzucił z sali ją i jej koleżankę za śmianie się podczas jego wywodu, soczyście okraszonego przekleństwami, nazywając je pier…lonymi mieszczankami krakowskimi. Wreszcie przeżyła moment, gdy ten sam profesor powiedział jej: „Tyjesz. Tu nie chodzi o urodę, lecz o to, że tusza nie pasuje do twojej osobowości”. I zaczęła się głodzić, aż wylądowała w szpitalu. Do Teatru im. Aleksandra Fredry w Rybniku trafiła przypadkiem. Tam akurat był wolny etat. Jej brat obiecał, że gdy wróci ze Stanów, załatwi jej porządną pracę w Krakowie, chyba że cała rodzina wyjedzie za ocean. A tam jest przecież mnóstwo możliwości, również dla artystów. Nie wrócił. Zginął w wypadku na budowie.
W Rybniku postanowiła być najlepsza. Była w teatrze zawsze na dwie godziny przed spektaklem. Powtarzała rolę, ćwiczyła dykcję, a najbardziej lubiła stawać na scenie, kiedy jeszcze nic się nie działo. Kiedy historia, którą tego wieczoru mieli opowiedzieć widzom, czekała w milczeniu na swój czas jak gąsienica w kokonie. Pachniało kurzem i malowanym płótnem dekoracji. Wokół kręcili się już pracownicy techniczni i garderobiane, a Małgorzata stała na deskach i rozmawiała z ciszą, w której spały niewypowiedziane jeszcze słowa dramatu. Koledzy i koleżanki przyzwyczaili się do jej dziwactw. Czasem tylko mówili za jej plecami coś o nadgorliwości gorszej od faszyzmu i myśleli, że ona tego nie słyszy.
Artura poznała w teatrze zaraz w pierwszym dniu pracy. Trwała próba Wariata i zakonnicy Witkacego i Artur grał tytułowego wariata. Na pustej scenie, bez żadnej scenografii, przy podstawowym oświetleniu, w sztruksach i z tekstem scenariusza w ręku – bo była to jedna z pierwszych prób sytuacyjnych – Artur ją zahipnotyzował. Małgorzata natychmiast przeniosła się w wyobraźni do klaustrofobicznego szpitala psychiatrycznego z dramatu Witkacego, z białymi, sterylnymi ścianami i okratowanymi oknami.
Zobaczyła swoją matkę uwięzioną w liczbach i partyjnych układach. Zawsze jej brakowało czasu.
Zobaczyła kolegów pijących na umór na popremierowych bankietach i koleżanki lądujące w łóżkach dyrektorów, reżyserów albo recenzentów, z nadzieją, że dzięki temu pokonają konkurencję i dostaną główne role.
Zobaczyła siebie. Kruchą, zagubioną, szukającą schronienia w wielkich dziełach polskich i obcych dramaturgów. Samą na pustej scenie, bo wtedy czuła się najbezpieczniej. Ale wydawało się, że świat jest pełen okratowanych okien i sterylnych ścian i nie da się nigdzie uciec.
– Koniec próby!
Młody aktor zszedł ze sceny, pożegnał znudzoną blondynkę grającą Siostrę Annę i skierował się w stronę palarni. Wahała się tylko przez chwilę.
– Dzień dobry.
Artur odwrócił się w stronę dziewczyny, zaskoczony.
– Dzień dobry. My się znamy?
– Jeszcze nie. To mój pierwszy dzień w teatrze.
Pachniał tytoniem i tanią wodą kolońską. Nie wiedział, co zrobić z rękami.
– A! Rzeczywiście, dyrektor coś wspominał, że pani została przyjęta.
Oboje milczeli, uśmiechając się nieporadnie. Nie był przystojny. Miał zbyt duży, mocno zadarty nos i źle ostrzyżone włosy nieokreślonego koloru. Ale było w jego twarzy coś, co natychmiast przykuło uwagę Małgorzaty: oczy. Ogromne, żywe i uważne. Oczy kogoś, kto jest w stanie dokonać wielkich rzeczy. Oczy wariata z dramatu Witkacego, który opowiada o tęsknocie za wolnością: jej tęsknocie. Oczy człowieka, który wie, co się znajduje za okratowanymi oknami świata, i zna drogę ucieczki.
– Gosia.
– Artur.
– Dasz się zaprosić na kawę? – powiedziała i przeraziła się własnymi słowami.
Matka ją zawsze uczyła, że do dobrego tonu należy czekanie, aż mężczyzna przejmie inicjatywę. Tymczasem mężczyzna stał przed nią onieśmielony i nadal nie wiedział, co zrobić z rękami. Wkładał je nerwowo do kieszeni, żeby po chwili znów je wyciągać.
– Taak… dlaczego nie?
Zamieszkali razem w przydzielonym im przez teatr dwupokojowym mieszkaniu. Nie tracili czasu na takie niepotrzebne ceregiele jak ślub i związane z nim kłopoty. Szybko się okazało, że Małgorzata jest w ciąży. Artur szalał z radości.
– To będzie dziewczynka!
– No co ty. Przecież nie wiemy.
– Na pewno. Jak będzie ładna, to zostanie aktorką albo modelką, a jak brzydka, to okularki i na politechnikę.
– Artek, ależ ty jesteś głupi – mruczała Małgorzata i tuliła się do ukochanego jak kotka.
– Będzie miała na imię Agata.
– Dlaczego akurat Agata?
– Bo jest taka piosenka:
Agatko, moja Agatko,
Tak rzadko mnie całujesz, to mój pech!
O Agatko, moja Agatko,
Czy sądzisz, że to naprawdę taki grzech?
Małgorzata się zaśmiała.
– Naprawdę chcesz dziecko nazwać Agata z powodu głupiej piosenki?
Artur spoważniał.
– Pamiętasz naszą pierwszą kawę? Tę w teatralnym bufecie?
– Pamiętam.
– Wtedy właśnie leciała w radiu ta piosenka.
– Nie sądziłam, że masz pamięć do takich rzeczy.
Artur uśmiechnął się triumfalnie.
– A jednak. Dużo jeszcze o mnie nie wiesz.
Miał rację. Małgorzata wiedziała o nim bardzo niewiele. Artur był coraz częściej w teatrze, a coraz rzadziej w domu. Kiedy dzwoniła do teatru, okazywało się, że dawno go tam nie ma i nikt nie wie, gdzie jest. Kiedy przyszedł czas porodu, Artur miał przygotować dom na przyjęcie świeżo upieczonej mamy i nowo narodzonego dziecka. Ze szpitala odebrała ją matka, która w tym celu przyjechała z Krakowa. Nie mogły się dostać do mieszkania. Kiedy w końcu sąsiad wyważył śrubokrętem zamek u drzwi, oniemiały. Artur leżał nieprzytomny w wymiocinach, resztkach jedzenia i stercie pustych butelek po alkoholu. Okazało się, że gdy Małgorzata była w szpitalu, Artur postanowił świętować swoje ojcostwo z kolegami.
– Przepraszam – wyszeptał, kiedy już wytrzeźwiał, i wręczył jej ogromny bukiet goździków i gerber.
– Chyba wykupiłeś całą kwiaciarnię.
– Prawie.
Złagodniała. Wierzyła, że od tej pory może być tylko lepiej.
Nie było lepiej. Nie wytrzymała, kiedy roczna Agatka dostała zapalenia oskrzeli i trzeba było cały czas przy niej czuwać. Artur poszedł do apteki po lekarstwa. Wrócił po tygodniu.
– Wynoś się.
– No co ty…
– Już cię spakowałam.
Kilka tygodni później okazało się, że Małgorzata znowu jest w ciąży.
– Nie. Nie tym razem – powiedziała.
Zaprzyjaźniona pani ginekolog nie próbowała jej przekonać do zmiany decyzji.
– Skoro się okazał nieodpowiedzialnym łajdakiem…
– Oczy. Te jego oczy… – powtarzała Małgorzata bezwiednie, jakby to coś wyjaśniało.
– Oczy? Dziewczyno, na litość boską, przecież ty nie masz piętnastu lat! Dam ci coś na uspokojenie – skwitowała lekarka.
– Nic pani nie rozumie.
Jak jej wytłumaczyć, że on ma oczy kogoś, kto wie, gdzie znaleźć drogę ucieczki – myślała Małgorzata. Popiła tabletkę wodą. Poczuła przyjemną błogość.
– Nie masz wyjścia. Złamiesz sobie życie, a dziecko będzie nieszczęśliwe. To nie będzie bolało i potrwa krótko.
„Dziecko będzie nieszczęśliwe”. Trudno było powiedzieć, które z dwojga dzieci Małgorzaty miała na myśli pani ginekolog.
– Nie mam wyjścia… nie mam wyjścia… – powtarzała Małgorzata, zanim zanurzyła się w niebyt narkozy.
Kiedy było po wszystkim, otworzyła oczy. Pierwsze, co zobaczyła, to białe, sterylne ściany gabinetu i okratowane okno.
– Chronimy się przed złodziejami – powiedziała pani ginekolog, idąc za wzrokiem pacjentki, jakby chciała się usprawiedliwić.
Zapadła kłopotliwa cisza.
– Czeka ktoś na ciebie? – zapytała troskliwym tonem lekarka.
– Tak… to znaczy nie… Ale dam sobie radę – powiedziała Małgorzata.
Jej matka zawsze powtarzała, że trzeba w życiu dawać sobie radę. Ta zasada pomogła jej przeżyć wojnę. Teraz jednak zabrzmiało to jakoś bezbarwnie.
– Na pewno?
– Tak. Dziękuję.
Wyszła na ulicę. Otępiała, nieporadna, jakby nienależąca do siebie. A miało nie boleć – pomyślała, choć nie potrafiła określić źródła swojego bólu.
Krótko potem oddała Agatę do Krakowa, do matki.
– Ciągle choruje – tłumaczyła – nie potrafię jej wyleczyć.
Nocami nie spała. Jeśli zasnęła, śniły się jej okratowane okna i Agatka. Pełno Agatek. Stały we wszystkich drzwiach jej mieszkania. Siadały przy jej stole i wpatrywały się w nią w milczeniu. Bawiły się na podwórku. Uśmiechały się do niej z dziecinnych wózków. Setek dziecinnych wózków. Lekarz przepisał jej tabletki nasenne, po których nie miała już żadnych snów.
Pociąg zwolnił i nagle się zatrzymał.
– Proszę wysiadać. Jesteśmy na stacji docelowej.
– Gdzie? – zapytała z roztargnieniem Małgorzata, jakby zbudzona z długiego snu.
– Kraków Główny.
Stanęła na peronie. Czuła, że drżą jej dłonie, jak gdyby znowu miała przed sobą debiut. Tylko zamiast publiczności zobaczy ją jedna mała dziewczynka. Dziecko, jakich wiele – powiedzieliby ci wszyscy ludzie, którzy się biją o role, recenzje, stanowiska, wpływy. Dziecko, które jest jej utraconym rajem.
– Córeczko, od dzisiaj wszystko się zmieni – mówiła do siebie, idąc ulicą Blich w stronę domu. – Wrócisz na swoją planetę, jak E.T. albo jak Mały Książę, o którym ci opowiadałam. Wrócisz tam, gdzie jest twoje miejsce. Będę cię zabierać do teatru i do kina, a wieczorami będziemy razem czytać książki, również te poważne, dla dorosłych. Nie martw się, że nie zrozumiesz. Ja ci wszystko wytłumaczę.
– Wszystko ci wytłumaczę! – powiedziała bardzo głośno na samym środku przejścia dla pieszych na czerwonym świetle.
Samochód zahamował z piskiem i przeciągle zatrąbił. Kilkoro przechodniów odwróciło się w jej stronę.
– Nienormalna jakaś! – prychnęła kobieta zmierzająca w stronę Hali Targowej.
– Albo pijana. W biały dzień! I żeby to jeszcze był facet, to rozumiem, ale baba? – wtórowała jej towarzyszka.
Szkolny korytarz po godzinie szesnastej był inny. W powietrzu unosił się ostry zapach pasty do podłogi, którą pani Koźbiałowa, woźna, obficie smarowała parkiet, gdy już dzieci poszły sobie do domu. Miała chyba ze sto lat, bo pracowała w tej szkole od zawsze. Agatka lubiła ten zapach, bo kojarzył się jej z końcem lekcji, ciszą i bezpieczeństwem. Kiedy już nie było dzieci, w szkole pojawiały się duchy, które bardzo dobrze Agatkę rozumiały. Nie przeszkadzało im, że czyta płynnie – w przeciwieństwie do całej klasy – i że nudzą ją czytanki z książki Litery, elementarza do klasy pierwszej Ewy i Feliksa Przyłubskich. I że tak samo ją nudzą ćwiczenia z matematyki, bo nie rozumie, jak to możliwe, że pod „x” w równaniu podkłada się jakąś liczbę. Duchom nie przeszkadzało też, że na wuefie Agatka boi się piłki i płacze, kiedy dzieci specjalnie w nią tą piłką rzucają, i że cały czas śpiewa – ale tylko duchy wiedziały, że śpiewanie pomaga jej wyrazić to, co czuje, i się z niej nie śmiały ani nie kazały jej być cicho. Duchom nie przeszkadzało, że Agatka na lekcji środowiska rysuje księżniczki w balowych sukniach, zamiast słuchać o potędze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Duchy rozumiały też, dlaczego Agatka chce wiedzieć, jak smakuje trucizna, co oznacza słowo „pomścić”, czemu niektóre historie kończą się źle i czy Bóg jest taki zły jak w Moim zbiorze opowieści biblijnych. Pani w szkole nie chciała jej odpowiedzieć na te pytania i powiedziała, że Bóg nie jest ani dobry, ani zły, bo Go nie ma. Kazała jej być cicho i zająć się rysowaniem szlaczków oraz podstawianiem odpowiedniej liczby za „x”, a gdy usłyszała o truciźnie, natychmiast wysłała ją na rozmowę do pani pedagog, która zadawała jej dziwne pytania. Czy w domu ktoś się awanturuje? Czy ktoś mówi Agatce jakieś nieprzyzwoite rzeczy albo dotyka ją w sposób niewłaściwy? Czy ktoś ją bije? Bo jeśli tak, to Agatka będzie musiała iść do domu dziecka. Agatka nie wiedziała, co to znaczy „nieprzyzwoity” i „niewłaściwy”. Babcia ją czasem bije, jak Agatka dostanie złą ocenę albo nie umie matematyki, ale przecież nie powie takich rzeczy pani pedagog. Nie chce iść do domu dziecka, bo wtedy pewnie ją zamkną jak w więzieniu i nigdy już nie zobaczy mamy.
– A co ty tu jeszcze robisz, mała? – wyrwała ją z zamyślenia pani Koźbiałowa. – Parkiet mi zadepczesz. Nie przyszli po ciebie?
Agatka zawsze wracała do domu sama, bo jej blok był bardzo blisko szkoły, ale tym razem została w szkole dłużej. Kochała tę ciszę, która snuła się po korytarzach, gdy skończyły się lekcje. I tylko wtedy przychodziły duchy. A one jej dzisiaj powiedziały, że ma poczekać, bo zdarzy się coś wyjątkowego. Nie potrafiła tego wszystkiego wytłumaczyć pani Koźbiałowej pachnącej papierosami i pastą do podłogi „Buwi”.
– Miałam dodatkowe zajęcia – odpowiedziała Agatka wymijająco.
– O! Z czego?
Nagle absolutną ciszę przerwał szybki, miarowy stukot butów na obcasie. Na końcu korytarza ukazała się zgrabna sylwetka kobiety o jasnych, starannie ułożonych włosach i w dobrze dopasowanym płaszczu. To pewnie ta aktorka – pomyślała pani Koźbiałowa z zazdrością. Agatka znieruchomiała.
– Mamusia!
Puściła się pędem przez cały korytarz, który wydawał się niewyobrażalnie długi, ale to nie miało w tej chwili żadnego znaczenia.
– Agatko!
Mama pachniała zupełnie inaczej niż pani Koźbiałowa. To był nieokreślony zapach szminki, kwiatów i jesiennego wiatru. Tego, który sprawia, że liście tańczą.
– Jak dobrze, że jesteś.
Trzymała mamę za szyję mocno, z całej siły, jakby się bała, że zaraz zniknie – jak choinka, którą widziała zziębnięta dziewczynka z zapałkami z baśni Andersena. A potem umarła.
I wtedy padły słowa, w które Agatka nie mogła uwierzyć:
– Zabieram cię do Rybnika. Tam będziesz mieszkała i chodziła do szkoły.
Szkoła Podstawowa numer 4 imienia Polskiej Partii Robotniczej w Rybniku przypominała kamienną, nieociosaną bryłę. Przy wejściu wisiała tablica pamiątkowa informująca, że budynek został wzniesiony z okazji Tysiąclecia Państwa Polskiego. Korytarze były o wiele przestronniejsze niż w szkole krakowskiej. Wzdłuż ścian na parterze wisiała galeria brodatych panów o ponurych spojrzeniach. Kiedy nowa pani wychowawczyni oprowadzała Agatkę po szkole, wytłumaczyła jej, że to budowniczowie nowego socjalistycznego ładu. Kto to jest budowniczy, to Agatka mniej więcej wiedziała. Ale nie miała pojęcia, co to znaczy „ład socjalistyczny”. Czy to jakiś budynek mieszkalny albo szkoła? A może teatr? W każdym razie ci panowie coś zbudowali, choć byli ubrani raczej tak, jak się ubiera na oficjalne wystąpienia, i nie mieli w ręku cegieł ani wiaderka z zaprawą murarską. Portrety były jednak tak nudne, że Agatka przestała się nad tym zastanawiać.
– Usiądziesz koło Doroty Szczepanek.
Agatka popatrzyła na rzędy ławek wypełnione dziećmi w granatowych chałatach, takich samych jak w szkole w Krakowie. Takich samych jak we wszystkich szkołach wszystkich miast. A może we wszystkich szkołach świata. Magiczne ubranko, które miało sprawić, że dziecko upodobni się do innych dzieci. Będzie jak fabryczny produkt, niewyróżniający się niczym szczególnym i zgodny ze społecznym zapotrzebowaniem. Przestanie szukać Krainy Baśni i nie będzie się już interesować ani tym, jaki jest naprawdę Bóg, ani jak smakuje trucizna, ani co to znaczy „pomścić”.
– No, bierz swoje rzeczy i siadaj koło Doroty. W drugiej ławce.
– To wszędzie są takie chałaty?
Dzieci parsknęły śmiechem.
– Co ona mówi?
– Co są?
– Łaty! Łaty! Cha, cha, cha! Mój pies ma łaty!
– Moja świnka morska też!
– I mój kot!
– Proszę o spokój. O co chciałaś zapytać, Agatko?
– O to – pokazała palcem w stronę granatowych szeregów takich samych dzieci. – Czy w tej szkole też trzeba się tak ubierać?
– Aha. Chodzi ci o fartuszki. Oczywiście, Agatko. W każdej szkole Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej trzeba się tak ubierać. I nie pokazujemy palcem. To niegrzecznie.
– Dlaczego?
– Co „dlaczego”?
– Dlaczego trzeba się tak ubierać?
– Bo taki jest regulamin.
Jakby regulamin był lekarstwem na wszystkie dziecięce rozterki duszy. Odpowiedzią na wszystkie pytania. Sposobem na rozwianie wątpliwości. Antidotum na całe zło i nieporządek świata. Tego właśnie uczyła szkoła, do której chodziła Agatka. Było to jedno z największych kłamstw dorosłych, jakie zafundowali dzieciom.
Dziewczynka, obok której Agatka usiadła w ławce, przyglądała się jej z zainteresowaniem. Jako jedyna nie śmiała się z „chałatu” ani z niczego innego. Po prostu patrzyła dużymi, jasnymi, przenikliwymi oczami. Była w tym spojrzeniu jakaś dziwna uwaga i czułość, niepasująca do ośmioletniej dziewczynki.
– Agata, ładne imię. Ja jestem Dorota, ale możesz mówić na mnie Dorka – oznajmiła szeptem Jasnooka. – Co to jest chałat?
– To brzydkie granatowe ubranie, które musimy nosić w szkole. Tak się na to mówi w Krakowie.
– Aha – powiedziała Dorka i otworzyła szary skórzany piórnik. – Chcesz zobaczyć moje historyjki?
Historyjki to były kolorowe, komiksowe obrazki z Kaczorem Donaldem i Myszką Miki z gum do żucia Donald – szczyt marzeń każdego dziecka.
– Magda ma tego pełno, bo jej tata pojechał do Niemiec albo do Ameryki, nie pamiętam. Ale nie daje dzieciom. Trzeba na coś wymienić albo sobie zasłużyć.
– A jak sobie zasłużyłaś? – zapytała Agatka.
– A, to tajemnica – powiedziała Dorka.
Agatka już wiedziała, że chce poznać tę tajemnicę. I tak się zaczęło coś, czego Agatka doświadczyła po raz pierwszy w życiu: przyjaźń.
◆◆◆
Agatka siedziała w pierwszym rzędzie na widowni Teatru imienia Aleksandra Fredry w Rybniku, zanurzona w ciemności, znieruchomiała, zagarnięta przez opowieść, której jej ośmioletni umysł nie rozumiał, ale którą serce umiało odczytać. Wpatrywała się w scenę rozszerzonymi oczami. Przystojny pan w mundurze siedzący za wielkim biurkiem rozmawiał z ubraną na czarno panią. Pani była przygarbiona i bardzo, bardzo smutna, ale widać było, że przyszła do tego pana w ważnej sprawie, za którą gotowa była oddać cały świat. Pan, chociaż wyglądał groźnie w tym mundurze i czapce z trupią główką, sprawiał wrażenie kogoś, kto się trochę boi tej pani.
– Mój syn… Przychodzę prosić w sprawie mojego syna… został aresztowany dziesięć dni temu… nie wiem, z jakiego powodu.
Aresztowany to ktoś, kto siedzi w więzieniu. W takim smutnym miejscu, gdzie wszystko jest otoczone kratami. Nawet sny i marzenia. I nie ma Krainy Baśni. Nie ma dokąd uciec. Agatka przypomniała sobie, jak kiedyś spacerowała z babcią po krakowskich Plantach. Przechodziły obok wielkiego budynku z okratowanymi oknami.
– Babciu, co to? – zapytała.
– To jest więzienie. Nie patrz tam.
Z tym większym zaciekawieniem patrzyła. Budynek był majestatyczny, a cień kasztanów dodawał mu tajemniczości. Na zewnętrznej ścianie budynku, tuż pod jednym z dużych, okratowanych okien była namalowana piękna pani w długiej sukni, cała w blasku. Dopiero po latach, gdy babci dawno już nie było na świecie, Agatka dowiedziała się, że to klasztor dominikanek klauzurowych na Gródku, a malowidło przedstawia Matkę Boską. O więzieniu mówiło się czasem szeptem wśród świadków Jehowy, jeśli jeden z wyznawców zwanych braćmi trafił tam za odmowę służby wojskowej. Opowiadano o takim człowieku jak o bohaterze. Zupełnie odwrotnie niż w szkole, gdzie pani wychowawczyni chwaliła żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, nazywając ich obrońcami ojczyzny. Agatka nie wiedziała, komu wierzyć.
Tymczasem pani na scenie podarowała panu w mundurze naszyjnik. I ciągle dopytywała o swojego syna, Chrystiana Fonsa. Pan się cały czas do tej pani uśmiechał, ale dziwnie, coraz dziwniej.
– …dzisiaj rano wymknął się nam z rąk!
A więc ten aresztowany uciekł – pomyślała Agatka. – To chyba dobrze. Nie chciałabym być pod opieką tego pana w czapce z trupią główką. Tymczasem pani w czerni wyszła, a na scenie pojawiła się mama w bordowym szlafroczku i włosach zakręconych w śmieszne, nienaturalne loki. W tym przedstawieniu miała na imię Marika. Otarła się o pana w mundurze jak kotka pani Madejowej, sąsiadki, która mieszkała w tym samym bloku co mama. Ucieszyła się, że więzień uciekł, ale ten pan jej wytłumaczył, że „wymknął się z rąk” to znaczy, że umarł, bo trochę za mocno go przesłuchiwano.
Światło na scenie zrobiło się nagle czerwone jak w piekle. Marika, czyli mama, zaczęła się śmiać. Głośno, coraz głośniej. Śmiech niósł się echem po teatralnej sali, kulisach i foyer. Wydawało się, że opanował całe miasto, a może cały świat. Agatka siedziała w osłupieniu. Nie umiała nazwać tego, co czuje. Była to jakaś rozpaczliwa niezgoda na krzywdę, jaka spotkała Panią w Czerni, i na uśmiech Pana w Mundurze. Nie wiedziała jeszcze, że po świecie chodzą miliony takich pań w czerni. Nie wiedziała jeszcze, że niejeden Chrystian Fons tylko w taki sposób może się wymknąć panom w mundurach. Nie wiedziała jeszcze, że ten śmiech Mariki w niej zostanie jak przerwana pieśń, która domaga się dokończenia, wyśpiewania, zmaterializowania. I całe jej dorosłe życie będzie próbą uchwycenia tej pieśni. Tymczasem opadła kurtyna. Na sali zapaliło się światło. Widzowie powoli wstawali z miejsc i kierowali się w stronę szatni. Agatka siedziała.
– Tu jesteś! – usłyszała głos mamy. – Wszędzie cię szukam. Dlaczego nie przyszłaś do garderoby? Pani Ela miała dla ciebie cukierki.