Teologia Polityczna 11/2018–2019 - Teologia Polityczna - ebook

Teologia Polityczna 11/2018–2019 ebook

Teologia Polityczna

0,0

Opis

 

Współczesny liberalizm przypomina giganta, który najpierw stracił wigor i elastyczność, potem skamieniał, a teraz powoli pęka pod naporem sił, aspiracji i interesów, którymi  dawno już przestał zarządzać, nie harmonizuje ich, ale dławi, przygniata i represjonuje. Kiedyś był zdolny rozpalać prawdziwe emocje i wielkie nadzieje związane z wolnością, a dzisiaj zadziwia swoją bezmyślnością i tępym uporem reakcjonisty, który za wszelką cenę stara się bronić status quo. Taka niezdolność rozpoznania własnej sytuacji historycznej zadziwia w przypadku idei, którą dawniej charakteryzowała żywotność wielkiej idei wolności. Co się właściwie stało? – piszą pomysłodawcy Marek A. Cichocki i Dariusz Karłowicz.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 720

Rok wydania: 2019

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Teologia Polityczna 11/2018–2019
Redakcja
Marek A. Cichocki, Dariusz Karłowicz, Joanna Paciorek, Karol Grabias, Tomasz Herbich, Monika Madej-Wójcik, Mikołaj Marczak, Albert Mazurek, Mikołaj Rajkowski, Izabela Stawicka, Michał Strachowski, Natalia Szerszeń, Adam Talarowski, Krzysztof Wojciechowski
Zespół i współpracownicy
Bartłomiej Adach, Małgorzata Czajkowska, Jan Czerniecki, Bartosz Fingas, Remigiusz Forycki, Maciej Gaździcki, Michał Gołębiowski, Katarzyna Górska-Fingas, ks. Jacek Grzybowski, Hermina Haintze, Rafał Jurkowlaniec, Jakub Jurkowski, Bartłomiej Kabat, Michał Kmieć, Agnieszka Kołakowska, Szymon Krasuski, Magdalena Kurkowska, Antoni Libera, Jakub Lubelski, Dorota Maciejewicz, Maria Marczak, Aleksandra Masny, Przemysław Piętak, Paweł Rzewuski, Konstanty Słoka, ks. Jan Sochoń, Amber Steele-Zielińska, Tomasz Stefanek, Tadeusz Stopiński, Zofia Szczerbińska, Karol Szczerbiński, Mateusz Szejna, Jan Szerszeń, Wojciech Tomczyk, Krzysztof Tyszka-Drozdowski, Adrian Walczuk, Adam Żuralski
Recenzenci naukowi
prof. UKSW dr hab. Paweł Kaczorowski,prof. UKSW dr hab. Zbigniew Stawrowski
Redaktor prowadzący
Adam Talarowski
Współpraca redakcyjna
Karol Grabias
Redakcja językowa i korekta
Katarzyna Górzyńska-Herbich, Joanna Liczner, Katarzyna Węglarczyk
Projekt graficzny okładki
Dariusz Karłowicz, Michał Strachowski
Ilustracja na okładce
Edward Coley Burne-Jones, The Perseus Series: Atlas Turned to Stone, Southampton City Art Gallery, Hampshire, UK All rights reserved. Photo © Southampton City Art Gallery / Paul Carter / Bridgeman Images
Projekt graficzny
Maciej Masłowski
Skład i łamanie
Anter – Poligrafia
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Wydawca
Fundacja Świętego Mikołaja,ul. Koszykowa 24 lok. 7, 00-553 Warszawa,tel. 22 825 03 90, www.mikolaj.org.pl
Adres redakcji
Teologia Polityczna,ul. Koszykowa 24 lok. 7, 00-553 Warszawa,e-mail: [email protected],tel. 22 625 17 14,www.teologiapolityczna.pl
Copyright © by Fundacja Świętego Mikołaja
ISBN 978-83-62884-74-2
.

Edward Coley Burne-Jones, Atlas w skałę zmieniony (ok. 1876), Southampton City Art Gallery

Wstęp

Marek A. Cichocki, Dariusz Karłowicz

Zmierzch i upadek porządku liberalnego?

Współczesny liberalizm przypomina giganta, który najpierw stracił wigor i elastyczność, potem skamieniał, a teraz powoli pęka pod naporem sił, aspiracji i interesów, którymi dawno już przestał zarządzać, nie harmonizuje ich, ale dławi, przygniata i represjonuje. Kiedyś był zdolny rozpalać prawdziwe emocje i wielkie nadzieje związane z wolnością, a dzisiaj zadziwia swoją bezmyślnością i tępym uporem reakcjonisty, który za wszelką cenę stara się bronić status quo. Taka niezdolność rozpoznania własnej sytuacji historycznej zadziwia w przypadku idei, którą dawniej charakteryzowała żywotność wielkiej idei wolności. Co się właściwie stało?

Niektórzy będą utrzymywać, że świat Zachodu, w tym przede wszystkim Europa, zawdzięcza swoją świetność i centralne miejsce na świecie właśnie dwóm wiekom modernizacji i nieprzerwanego liberalnego rozwoju. Ten proces napędzały dwie siły: z jednej strony moc rynkowej przedsiębiorczości kapitalizmu, z drugiej demokratyczne pragnienie samostanowienia – obie powołujące się na pragnienie wolności, zamknięte w strukturze narodowego państwa potrafiły faktycznie zmienić oblicze Europy w XIX i XX wieku. Liberalizm ze swoją koncepcją indywidualnej wolności, rozszerzoną przez Johna Stuarta Milla o polityczny mechanizm władzy reprezentacyjnej, otulonej bezpiecznie przez przestrzeń spluralizowanej opinii publicznej i debaty, stał się na długo atrakcyjną ideą wolności i modernizacji kontrastującą wyraźnie ze skostniałym, zachowawczym systemem koncertu mocarstw, a potem także z marksistowskim determinizmem walki klas czy nazistowską ideą wyższości jednej rasy.

Dla wielu europejskich narodów i kolejnych europejskich pokoleń idea wolności była faktycznie szczerym motywem działań i źródłem niegasnącej nadziei. Nie dość przypominać, że także w naszym polskim przypadku, to właśnie historyczne spotkanie politycznej woli mocy Piłsudskiego i jego legionów, dążących do odzyskania suwerenności, z prometejską, Wilsonowską wizją liberalnego internacjonalizmu, świata wolnych, demokratycznych narodów, w obszarze ekonomii współpracujących ze sobą bez barier, przełamało wraz z końcem I wojny światowej geopolityczny fatalizm XIX-wiecznej Europy, dając Polsce wolność i otwierając drogę do rekonstrukcji całego regionu Europy Środkowej.

Jest oczywiście wiele przesady w tym przeświadczeniu o wielkiej zasłudze liberalizmu dla dwóch wieków rozwoju Zachodu. Wiele w tym hybris i samozadowolenia współczesnych zachodnich, szczególnie amerykańskich liberałów. Chrześcijaństwo, ze szczególną rolą katolicyzmu i papiestwa, tradycje narodowe, kultura, wszystko to wcale nie w mniejszym stopniu przyczyniło się do ukształtowania współczesnej Europy, w pozytywnym sensie odwracając ciążącą uwagę współczesnego człowieka od materialnych interesów i użyteczności i kierując ją w stronę duchowości, natury, transcendencji. Liberalizm był więc tylko jedną z wielu idei, która z czasem zaczęła rościć sobie prawo do wyłączności.

Źródła współczesnego liberalizmu mogą sięgać daleko w przeszłość, do czasów nominalistycznej rewolucji, do renesansu, do reformacji, ale wiele wskazuje też na to, że jego główne korzenie związane są przede wszystkim z oświeceniowym racjonalizmem i jego zatrutą obietnicą pełnej emancypacji człowieka. Oznaczała ona także emancypację jednostki od natury, od wieczności, od innych ludzi, stanowiąc w ten sposób ciemną stronę wolności. Z tą spuścizną oświecenia liberalizm nigdy nie będzie umiał sobie do końca poradzić. Na przestrzeni dziejów zawiązywał różne sojusze – z nacjonalizmem i państwem narodowym, z tradycją i kulturą, wreszcie z chrześcijaństwem, jednak najbardziej wierny pozostanie właśnie owemu racjonalistycznemu, oświeceniowemu rdzeniowi.

Nadzieja na to, że przez swoje rozliczne sojusze liberalizm uzyska bardziej krytyczną samoświadomość, że będzie w stanie zrównoważyć swoje ciążenie ku oświeceniowej doktrynie i ciemnej stronie wolności, nie spełniła się. Dzisiaj w najlepszym razie liberalizm może zaliczyć religijność do obszaru wewnętrznych potrzeb człowieka, a kościół do jego usługodawców. Kultura została zdemaskowana jako siedlisko uprzedzeń i przesądów, które nie pozwalają jednostce osiągnąć pełnej autonomii. W końcu liberalizm wyrzekł się także wszelkich związków z państwem narodowym, ogłaszając jego koniec jako przestarzałej formy opresji, która musi zostać ostatecznie zniesiona. Pozostało to, co do racjonalistycznego rdzenia liberalizmu pasuje jak ulał – bezgraniczna wiara w społeczeństwo rynkowe, manichejski charakter kapitalizmu dzielącego ludzi na posiadaczy i wyrobników oraz zaskakująco prymitywnie zredukowany psychologiczny portret człowieka. W ten sposób symbolicznie Bentham ostatecznie pokonał Milla.

W ewolucji liberalizmu rolę odegrał nie tylko prymitywny utylitaryzm, który ostatecznie zwyciężył myślenie w kategoriach ludzkiej natury, ale także historycyzm, którego determinizm postępu ostatecznie zabił to, co dla liberalnej wolności stanowiło rację jego istnienia – wiarę w różnorodność form ludzkiego życia. To uhistoryzowany utylitaryzm, który w swej ekonomicznej wersji świecił triumfy pod postacią neoliberalizmu i końca historii zamienił pod koniec XX wieku liberalizm w skamielinę. W sprawach kultury i edukacji, którą całkowicie oddał po rewolucji lat 60. w posiadanie tożsamościowej lewicy, nie ma dzisiaj niczego do zaproponowania poza banałami o niedyskryminowaniu i wielokulturowości. Wobec spraw gospodarki czy społeczeństwa zdolny jest tylko powtarzać stare, oklepane sentencje o wyższości praw rynku nad państwem i globalnego rynkowego społeczeństwa nad narodem w imię lepszej przyszłości, która nigdy nie może nadejść.

W ten sposób stał się w naszych czasach czymś w rodzaju posągowego bóstwa, trochę anachronicznego, trochę śmiesznego, które w stworzonej dla siebie świątyni pozwala swym kapłanom: prawnikom, urzędnikom międzynarodowych instytucji, mediom, wielkiemu biznesowi, posłusznym artystom, dworskim uczonym i wreszcie armii nieokreślonej profesji celebrytów oddawać sobie cześć. Czy skamieniałe bóstwo znów kiedyś odżyje, czy raczej rozpadnie się w drobny mak? Czy znajdzie w sobie siły, by opuścić swoją świątynię i w sposób poważny odpowiedzieć na wyzwania, które stawiają przed nim dzisiejsze czasy – na nowe oczekiwania, problemy, interesy i nadzieje? A jeśli tak, to czy będzie jeszcze miało coś istotnego do powiedzenia?

Skamieniały olbrzym

„Liberalizm stał się w naszych czasach czymś w rodzaju posągowego bóstwa, trochę anachronicznego, trochę śmiesznego, które w stworzonej dla siebie świątyni pozwala swym kapłanom: prawnikom, urzędnikom międzynarodowych instytucji, mediom, wielkiemu biznesowi, posłusznym artystom, dworskim uczonym i wreszcie armii nieokreślonej profesji celebrytów oddawać sobie cześć. Czy skamieniałe bóstwo znów kiedyś odżyje, czy raczej rozpadnie się w drobny mak? Czy znajdzie w sobie siły, by opuścić swoją świątynię i w sposób poważny odpowiedzieć na wyzwania, które stawiają przed nim dzisiejsze czasy – na nowe oczekiwania, problemy, interesy i nadzieje? A jeśli tak, to czy będzie jeszcze miało coś istotnego do powiedzenia?”

Marek A. Cichocki, Dariusz Karłowicz

Zmierzch i upadek porządku liberalnego?

Z Frankiem Furedim rozmawia Barłomiej Adach

Liberalizm staje się technokratyczny

Bartłomiej Adach: Od kilku dekad możemy zaobserwować stale pogłębiający się semantyczny chaos wokół pojęcia liberalizmu. Z jednej strony, liberalizm stał się swego rodzaju kozłem ofiarnym, ponieważ uznano go za przyczynę wszystkich problemów współczesnego świata. Z drugiej zaś – wydaje się, że grupy najsilniej afirmujące ten system światopoglądowy zradykalizowały się do tego stopnia, że paradoksalnie nadały mu zgoła nieliberalne zastosowanie we współczesnym świecie. Jak Pan rozumie to pojęcie?

Frank Furedi: To, co dziś nazywamy liberalizmem, nie ma nic wspólnego z liberalizmem w pierwotnym rozumieniu tego słowa. Liberalizm stał się projektem moralizatorskim, technokratycznym. Idzie coraz bardziej w stronę nie tyle zmieniania świata na lepsze, ile zmieniania ludzi, ich sposobu myślenia. Myślę, że bardzo dobrym przykładem jest tu Ameryka. W Ameryce polega to niemalże na upewnianiu się, czy ludzie mają odpowiednie wartości. Trzeba „uważać” – liczy się to, żeby nie być rasistą, nie być zbyt męskim, nie być macho itd. Myślę, że najważniejszymi wartościami są tam pasywność, bezkrytyczność, wszystko to, co nazywamy inteligencją emocjonalną, wartościami psychologicznymi i terapeutycznymi.

To, co dziś nazywamy liberalizmem, nie ma nic wspólnego z liberalizmem w pierwotnym rozumieniu tego słowa.

BA: Jak doszło do tego, że liberalizm stał się tak nieprecyzyjnym, wieloznacznym pojęciem, które można zinstrumentalizować do celów politycznych, wedle dowolnie wybranej narracji?

FF: Liberalizmowi zawsze poświęcano wiele uwagi ze względu na jego znaczenie dla wspierania wolności, wolności słowa, tolerancji, wolności akademickiej. A równocześnie, jeśli spojrzeć historycznie, liberalizmowi nigdy nie było specjalnie po drodze z demokracją. Możemy to zobaczyć choćby w pismach Spinozy. Myślę, że to bardzo dobry przykład. Kiedy Spinoza, jeden z ojców liberalizmu, widzi, że duńscy panowie mieszają do jego tez religię, a w końcu zabijają jego przyjaciela, który ustanowił w Amsterdamie republikę, praktycznie traci wiarę w demokrację. Prezentuje to, co ja nazywam krytyką nieograniczonej władzy większości: uważa, że nad demosem należy panować. Myślę, że to napięcie zawsze było obecne w samej istocie liberalizmu. Niektórzy liberałowie potrafili pogodzić wolność z demokracją, ale byli też tacy, w XIX wieku, którzy mieli do demokracji podejście bardzo arystokratyczne. W XX wieku sytuacja się zmieniła, ponieważ w Ameryce pojawił się tak zwany progresywizm, który polegał w zasadzie na wykorzystywaniu państwa do propagowania nowych wartości. Chciano wprowadzić te wartości, które wydawały się liberałom cenne, i zdystansować ludzi od dotychczasowych. Jednocześnie liberalizm stawał się bardzo technokratyczny, opierał się na zaufaniu do ekspertów i specjalistów. Im dalej to szło, tym bardziej oddalał się od ludzi. Myślę, że to jest geneza narodzin liberalizmu takiego, jaki znamy dziś: określającego się poprzez bardzo poprawny politycznie i emocjonalnie sposób działania, mocno kontrolowany język; bardzo nietolerancyjnego, bardzo nieliberalnego.

Największą tragedią jest to, że język polityczny XXI wieku jest nie tylko nieprecyzyjny, ale wręcz wadliwy. Używamy słów, którymi określamy wyłącznie opozycję. Mówimy na przykład o „neoliberałach”, ale nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek nazwał tak siebie samego; to słowo, którego używa się w stosunku do innych.

BA: Czy ta nieprecyzyjność i możliwość instrumentalizacji w zależności od konkretnych celów politycznych wynika z samej pierwotnej natury liberalizmu? Może specyfika tego pojęcia od początku implikowała takie ryzyko? Dlaczego rządzącemu obecnie w świecie zachodnim, szeroko rozumianemu mainstreamowi politycznemu udało się tak skutecznie zawłaszczyć to pojęcie? Czy przyczyną jest właśnie progresywizm?

FF: Myślę, że jest on bardzo istotny. Tak się składa, że w progresywizmie nie ma nic progresywnego. Zwolennicy progresywizmu chcieli powiedzieć ludziom: Jeśli pragniecie być dobrymi obywatelami, musicie zapomnieć o wszystkim, czego nauczyli was wasi rodzice, musicie odrzucić ich religię, ich wartości i całą resztę, a my przekażemy wam nasze demokratyczno-liberalne wartości. W tym celu wykorzystywali system edukacji, uniwersytety, państwo. Trochę jak w ZSRR, gdzie chciano stworzyć nowego mężczyznę i nową kobietę, tylko w innym, komunistycznym wydaniu. Moim zdaniem dzisiejszy liberalizm jest w dużej mierze konsekwencją tamtych działań.

Największą tragedią jest to, że język polityczny XXI wieku jest nie tylko nieprecyzyjny, ale wręcz wadliwy. Używamy słów, którymi określamy wyłącznie opozycję. Mówimy na przykład o „neoliberałach”, ale nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek nazwał tak siebie samego; to słowo, którego używa się w stosunku do innych. Tak samo jest ze sformułowaniem „politycznie poprawne”: nie spotkałem nikogo, kto by rozmyślnie mówił coś politycznie poprawnego. Albo nazywamy ludzi „faszystami”. To wszystko są określenia, którymi można kogoś nazwać, a nie z którymi można się identyfikować. Znaczy to, że istnieje rozdźwięk pomiędzy językiem politycznym a rzeczywistością.

BA: Chciałbym zapytać o Pański pogląd na liberalizm w kontekście dziedzictwa oświecenia. Czy zgodzi się Pan z tezą, że obecna narracja dotycząca liberalizmu jest efektem tego, iż w kulturze Zachodu spośród trzech wersji oświecenia – nazwijmy je amerykańską, brytyjską i francuską – najbardziej dominująca jest właśnie ta ostatnia?

FF: Nie zgodzę się. Uważam, że to, co dziś nazywamy liberalizmem, w żaden sposób nie wywodzi się z oświecenia. Jest to raczej nieświadoma reakcja przeciwko niemu. Myślę, że utraciliśmy wartości oświecenia, postulaty Francuzów, Szkotów, do pewnego stopnia Niemców, Amerykanów i, co bardzo ważne, Holendrów, którzy byli najbardziej radykalnym skrzydłem oświeceniowców. Dla przykładu – wiara w postęp nie jest już klasyfikowana jako liberalna, liberałowie są antypostępowi, zaczęli mocno działać na rzecz ochrony środowiska. Nie wierzą już w wartość tolerancji w takim sensie, jak ja ją rozumiem. Wydaje mi się, że pod wieloma względami aktualna sytuacja nie ma nic wspólnego z pierwotnymi ideami oświecenia.

To, co nazywamy poprawnością polityczną, jest próbą dostarczenia jakiegoś zamiennika, neutralnego etycznie, ale jednak dotyczącego moralności. Kiedy bowiem brakuje wartości moralnych, potrzebujemy czegoś w zamian. Problem polega na tym, że wartości są tworzone formalnie, technicznie. Nie stanowią części systemu norm. Dlatego nie mogą pełnić funkcji właściwego normatywnego systemu moralnego.

BA: Czy nie jest tak, że radykalizm reprezentowany przez „nieliberalnych liberałów” wynika z potrzeby wypełnienia pustki powstałej po zanegowaniu roli religii? Czy wszystko to, co radykalne w postawie „nieliberalnych liberałów”, nie jest przypadkiem swego rodzaju quasi-religijnym substytutem?

FF: Nie. Chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Wydaje mi się, że błędnie używa Pan terminu „radykalizm”, jak go tu nie widzę. Od dawna, już od XVIII wieku, mówiono o pustce pozostawionej przez religię. Ale w XIX wieku nie było takiego problemu: istniały inne wiarygodne systemy moralne, takie jak humanizm, nauka, liberalizm, różnorakie ideologie, w które ludzie wierzyli. Dopiero z końcem zeszłego stulecia nauka utraciła swoją pozycję, humanizm stał się własną karykaturą, wszystkie liberalne i socjalistyczne ideały straciły powab. To stało się bardzo niedawno.

BA: Wygląda na to, że teraz to, o czym mówiliśmy, między innymi polityczna poprawność, stało się quasi-religią.

FF: Właśnie tak. Bardzo dużo na ten temat napisałem. W ciągu ostatnich dwudziestu, trzydziestu lat bezwiednie starano się znaleźć alternatywną opcję. To, co nazywamy poprawnością polityczną, jest próbą dostarczenia jakiegoś zamiennika, neutralnego etycznie, ale jednak dotyczącego moralności. Kiedy bowiem brakuje wartości moralnych, potrzebujemy czegoś w zamian. Problem polega na tym, że wartości są tworzone formalnie, technicznie. Nie stanowią części systemu norm. Dlatego nie mogą pełnić funkcji właściwego normatywnego systemu moralnego.

BA: Często podkreśla Pan, że dzisiejszy liberalizm stał się niejako zakładnikiem relatywizmu. Dlaczego współcześni intelektualiści tak dalece, tak łatwo i tak powszechnie poddali się temu dyktatowi?

FF: To jest bardzo ważne zagadnienie. Myślę, że jedną z głównych przyczyn jest niechęć do tego, żeby poważnie traktować wartości, poważnie traktować moralność. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z zupełnym upadkiem moralnym. Ludzie nie rozumieją, jak ważne jest jasne określenie tego, co jest dobre, a co złe, co słuszne, a co niesłuszne. To niezwykle istotny problem. W swojej nowej książce piszę o tym, że doszło do sytuacji, w której ludzie boją się wyznaczać granice. Nakreślenie ostrych granic jest jednak podstawą, jeśli chodzi o wartości. Potrzebne są wyraźne linie między dorosłymi a dziećmi, kobietami a mężczyznami, tym, co publiczne, a tym, co prywatne itd. To bardzo interesujące, że ludzie boją się je wyznaczać, a przecież one pomagają nam utwierdzić się we własnej tożsamości.

BA: Jak doszło do tego, że zaczęliśmy żyć w kulturze strachu? Nawet polityczne centrum, będące dziś u władzy w Europie, straszy nas strachem. Straszy populizmami z każdej strony spektrum politycznego. Często używa przy tym języka wręcz apokaliptycznego (na przykład ostatnia kampania wyborcza w USA). A przecież można by powiedzieć, paradoksalnie, że to właśnie polityczne centrum stosuje tym samym populistyczną demagogię.

FF: Użycie słowa „apokaliptyczny” jest zabawne. Mówi się o apokalipsie, ale bez wymiaru transcendentnego, który jest w religii, w judaizmie. Tu nic takiego nie ma. Apokalipsa znaczy po prostu, że wszystko skończone. Myślę, że wiele problemów narodziło się w momencie, kiedy nasze życie publiczne straciło wymiar moralny. Weźmy na przykład strach. Przyjrzyjmy się temu, co o strachu mówi Arystoteles. Uważa on, że należy radzić sobie z nim poprzez zaufanie i cnotę odwagi. Tu dochodzimy do tych wszystkich interesujących dyskusji o tym, jak to wyważyć. Dziś jednak te wartości są słabe. Wskazówki, których w przeszłości dostarczały religia, filozofia lub jakaś polityczna ideologia, w coraz większym stopniu oferuje teraz psychologia. Psychologia i zjawisko medykalizacji doświadczenia są coraz bardziej rozpowszechnione – zwłaszcza na Zachodzie, gdzie mówi się nam, że jesteśmy słabi, uwikłani, bezsilni. Wydaje mi się, że nastąpiła zmiana w rozumieniu tego, co to znaczy być człowiekiem. Ludzie są uważani za dużo słabszych, dużo bardziej kruchych niż w przeszłości, kiedy panowała raczej wiara w doskonałość i potęgę człowieka. Jeśli definiujemy się poprzez naszą słabość, to oczywiście otaczający nas świat wydaje się dużo bardziej przerażający. Sądzę, że cały obecny w dzisiejszej kulturze strach jest następstwem tego umniejszenia potencjału ludzkiego, zmiany w rozumieniu, co to znaczy być człowiekiem.

BA: Jak ocenia Pan paradoks autolegitymizacji elit, które określają się jako liberalne? Mainstreamowe elity europejskie przejawiają coraz bardziej antydemokratyczne nastawienie.

FF: Moim zdaniem jest to problem. Przedstawiciele elit polegają na rozwiązaniach technicznych, na ponadnarodowych instytucjach. Nazywam to „outsourcingiem autorytetu”. To nie my tak mówimy, tylko Międzynarodowy Fundusz Walutowy, to Unia Europejska, Union Investors, Trybunał Sprawiedliwości, prawa człowieka, naukowcy itd. Oni są ekspertami, trzeba ich słuchać. Uważam, że w pewnym sensie elity wracają do samego początku teorii politycznej – do starożytnej Grecji. Tam teorie antydemokratyczne rozwinęły się na gruncie teorii demokratycznych, najwyraźniejszym tego przykładem są Platon i Sokrates. Jest taka scena w dialogach Platona, gdzie Sokrates narzeka na to, że zwykli ludzie mogą głosować. Mówi: To jest szaleństwo. Kiedy konstruujesz łódź, zatrudniasz do tego mistrza rzemieślnika, nie bierzesz idioty. Kiedy chcesz ją nawigować, nie zatrudniasz kogoś takiego jak ja czy ty. Kiedy budujesz dom, nie bierzesz pierwszego lepszego Toma, Dicka czy Harry’ego, żeby to zrobił, tylko szukasz architekta. Jeśli do wszystkiego potrzebujemy ekspertów, dlaczego nie robimy tak w polityce, dlaczego dopuszczamy tych wszystkich ludzi? Dzisiejsze elity polityczne serwują nam dwudziestopierwszowieczną wersję tego myślenia. W gruncie rzeczy mówią nam, że ludzie nie są godni zaufania, że są zagubieni.

BA: Suwerenność i tożsamość są przez elity – w języku ekonomii – sprowadzane do kategorii zagrożenia. Modele ekonomiczne są jednak grą spekulatywną. Jak długo ten straszak może być jeszcze skuteczny? Co mówi nam o tym przypadek Brexitu?

FF: To bardzo dobry przykład. Elity mówią nam, po pierwsze, że suwerenność to mit. Żyjemy w zglobalizowanym świecie, więc żadne państwo nie jest w stanie kontrolować swoich interesów. Tak naprawdę oznacza to koniec polityki, bo jaki sens ma wybór rządu, jeśli jest on bezradny i nic nie może zrobić? Po drugie, nie poprzestają na uznaniu, że narodowa suwerenność jest nieistotna (interesuje ona tylko Indian i populistów), ponieważ opiera się na podejmowaniu decyzji przez ludzi, którzy nie rozumieją złożoności zglobalizowanego świata. Udało im się ponadto rozwinąć wyszukaną teorię antydemokratyczną. Z tego punktu widzenia Brexit jest skandaliczny, ponieważ to sytuacja, w której zwykli ludzie powiedzieli: „Spadajcie, nie jesteśmy zainteresowani tym, co mówią eksperci i technokraci. Chcemy mieć jakiś stopień kontroli, chcemy, żeby nasze instytucje przed nami odpowiadały, chcemy na nowo upolitycznić życie publiczne”. Dla elit jest to zagrożenie.

Cokolwiek się wydarzy w sprawie Brexitu, świat już nigdy nie będzie taki sam. Wiele osób powiedziało, że pragnie czegoś innego. Ludzie dużo się nauczyli. Nawet jeśli Brexit nie dojdzie do skutku, to życie publiczne się zmieni.

BA: Kontynuując wątek brytyjski: jak interpretuje Pan proces opuszczania UE przez Wielką Brytanię? Z jednej strony mogłoby się zdawać, że wynik referendum przywrócił niejako poczucie demokratycznej sprawczości. Z drugiej – obecny impas i niemoc brytyjskiej klasy politycznej zdają się to poczucie negować...

FF: Oczywiście. Zawsze mówię, że Brexit był świetnym pomysłem, ale nieprzystającym do podejmowanego wysiłku. A to dlatego, że główna partia jest mu przeciwna, prawie każdy członek parlamentu nienawidzi samej tej idei. Czasami trzeba udawać ze względu na wyborców, ale nawet główni propagatorzy Brexitu, tacy jak Johnson, nigdy nie byli za nim całym sercem. Mamy więc sytuację, w której politycy i urzędnicy są przeciwni temu pomysłowi, elity kulturalne i najważniejsze media go nienawidzą. Instytucje, które w zasadzie kontrolują całe państwo, są przeciwko ludziom. Myślę, że to pożyteczne doświadczenie, ponieważ wielu ludziom otworzyły się oczy. Zobaczyli, że ich głos jest całkowicie ignorowany.

BA: Czy odrodziło się poczucie sprawczości demokratycznej?

FF: Myślę, że tak. Cokolwiek się wydarzy w sprawie brexitu, świat już nigdy nie będzie taki sam. Wiele osób powiedziało, że pragnie czegoś innego. Ludzie dużo się nauczyli. Nawet jeśli brexit nie dojdzie do skutku, życie publiczne się zmieni. Obywatele się obudzili, zrozumieli, że ostatecznie mogą liczyć tylko na siebie lub na swoich znajomych, na swoją wspólnotę, inaczej niż w tradycyjnym modelu.

BA: Czy rozwój nowych technologii (big data, automatyzacja, bańka informacyjna i wszechwładza algorytmów) czyni dominujący nurt „nieliberalnego liberalizmu” jeszcze bardziej nieliberalnym?

FF: Trochę tak. Według mnie technologia odzwierciedla online to, co istnieje offline. Odkąd powstały pierwsze media, uczestniczymy w tej dyskusji na temat działań telewizji, prasy. Myślę, że nowe technologie mają duży potencjał. Z uwagi na to, jak bardzo zagmatwana jest nasza kultura polityczna, oczywiście w pewnym stopniu wpłyną one na uwydatnienie jej negatywnych aspektów. Jednak to nie technologia jest problemem. Problem stanowi nasze życie publiczne. Uważam, że sama technologia jest neutralna, ale w świecie, w którym żyjemy, wyolbrzymi i przyspieszy wiele destrukcyjnych tendencji, które występują w społeczeństwie. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z żoną dokładnie na ten temat. Nie jestem purytaninem, reprezentuję pokolenie lat 60., ale kiedy patrzę na to, co się dzieje w mediach, na całą tę straszną pornografię i deprawację, obrzydliwe dyskusje, które się tam toczą, mam wrażenie, że sytuacja się pogarsza. To nie media są jednak problemem, to ludzie, użytkownicy internetu, którzy posługują się nim tak, a nie inaczej. Z drugiej strony – kocham big data, używam ich w moich badaniach i są niezastąpione.

BA: Czy rozwój nowych technologii wpływa na umacnianie „kultury strachu”?

FF: Martwi mnie segregacja społecznego i publicznego doświadczenia, która już występuje. Media społecznościowe właśnie na tym polegają: ludzie mówią do ludzi sobie podobnych. Nie ma debaty, nie ma sporów, nie ma dyskusji. Ale to wszystko było już wcześniej, media tylko to pogłębiły.

BA: Dziś, kiedy używamy Youtube’a czy Facebooka, z powodu algorytmu stajemy się zakładnikami własnych wyborów.

FF: Tak, ale możemy się z tego koła uwolnić, jeśli tylko chcemy.

BA: Wielu ludzi nie jest jednak tego świadomych. Jaka jest rola edukacji w procesie infantylizacji liberalizmu? Jak temu przeciwdziałać?

FF: Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale sama edukacja jest infantylizowana. Jako wykładowca uniwersytecki uczę studentów tak, by kształcić w nich poczucie niezależności. To jest moja rola jako pracownika naukowego. Chcę, by ludzie byli niezależni, by nie musieli polegać na mnie, ale mogli pójść własną drogą. To jest moja wielka misja. Drugie zadanie, jakie sobie stawiam, to próba edukowania ludzi – nie tylko w takim sensie, w jakim robi to uniwersytet czy szkoła. Staram się zapewnić im wolność, żeby mogli podejmować własne decyzje, żeby mieli intelektualną zdolność i podstawę do dokonywania wyborów, za które będą musieli wziąć odpowiedzialność. Całe piękno oświecenia i samostanowienia nie gwarantuje, że będziesz dokonywał odpowiedzialnych wyborów, gwarantuje natomiast, że będziesz musiał przyjąć odpowiedzialność za nie, ze wszystkimi konsekwencjami. Odpowiedzialność jest bowiem niezwykle ważna. Takiej edukacji praktycznie już nie ma.

BA: Jak by Pan zapobiegał tej tendencji do infantylizacji?

FF: Mam trochę znajomych, którzy przeciwstawiają się jej: traktują studentów poważnie, skupiając się na uczeniu ogólnych umiejętności i wiedzy. Myślę, że w Polsce również można się spotkać z tym problemem, że ludzie nie biorą na poważnie wiedzy przedmiotowej. Chcą uczyć komputerów i wszystkiego poza tym, a przecież, aby być wykształconym, musisz mieć podstawową wiedzę. Myślę, że kolejną ważną kwestią jest stawianie młodym ludziom wyzwań, podczas gdy obecnie raczej im schlebiamy. Uśmiechamy się do nich i nie krytykujemy.

BA: To dlatego, że nauczycieli też się ocenia.

FF: Oraz dlatego, że cała filozofia pedagogiki opiera się na tym, że masz sprawić, by ludzie dobrze się czuli. Krytyka staje się więc problematyczna. A ty ich krytykujesz nie po to, by ich zranić, ale po to, by zrozumieli, że dany problem można postrzegać na wiele sposobów. Zrobili błąd, ale może jest jakiś sposób, w jaki mogą go poprawić.

BA: Rzeczywistość ostatnich lat w Polsce zdaje się odpowiadać sądom i diagnozom przedstawionym przez Pana w książce najlepiej znanej polskiemu czytelnikowi, to znaczy Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?. W Polsce toczy się właśnie debata związana ze zmianami prawnymi kształtującymi sposób funkcjonowania uniwersytetów i szkół wyższych, w której swoje postulaty formułują zwolennicy instrumentalizacji i urynkowienia nauki. W książce powiązał Pan tę negatywną zmianę – odejście od upatrywania celu nauki w poszukiwaniu prawdy – z postmodernistycznym sceptycyzmem co do możliwości obiektywnego poznania. Czy Pana obserwacje ostatnich lat są równie pesymistyczne jak te przedstawione na początku XXI wieku?

FF: Nawet bardziej. Weźmy przykład Polski lub Węgier. Rządy tych państw nie są postmodernistyczne ani relatywistyczne. Nasuwa się więc pytanie, dlaczego wprowadzają takie zmiany? Przecież jeśli jesteś katolikiem, to jest sprzeczne z twoimi wartościami. Po co więc to wszystko? Wydaje mi się, że rządzący wysunęli te propozycje, ponieważ nie zdają sobie sprawy, że w takim państwie jak Polska jest bardzo wielu mądrych, wykształconych młodych ludzi, idealistów. Można ten potencjał zwiększyć, jeśli jeszcze lepiej będzie się ich edukowało, i w ten sposób umacniać Polskę. Ale jeśli uczy się ich tych wszystkich bzdur o umiejętnościach, to ktokolwiek, gdziekolwiek na świecie będzie mógł ich zastąpić. To nie te ogólne umiejętności są ważne na uniwersytetach i nie ich poszukują mądre firmy. Jeśli chcesz dostać dobrą pracę w Google’u, nikt cię tam nie zapyta, czy umiesz obsługiwać komputer. Pracodawców o wiele bardziej zainteresuje ktoś, kto nauczył się łaciny i greki, studiował klasyków. Będę świadomi, że sam proces nauki poszerzył jego zdolności intelektualne, że to nie jest ktoś, kto będzie mechanicznie wykonywał polecenia. Problem polega na tym, że wszystko, co się liczy w życiu intelektualnym, wszystko, co jest wartościowe, wiąże się z walką. Nie da się tego osiągnąć podczas wieczorowego kursu prawa jazdy – tam zdobywa się techniczne umiejętności. Można ich nauczyć małpę albo psa. Inaczej jest z wiedzą przedmiotową, ona wymaga prawdziwej edukacji. W Polsce, na Węgrzech i w innych krajach Europy myli się edukację z treningiem, a to są dwie zupełnie różne rzeczy.

Potrzebujemy więcej ludzi, którzy uświadomią sobie, że prawdziwy liberalizm nie ma nic wspólnego z tym, z czym się stykają. To jest ogromny problem u nas na Węgrzech. Dla wielu ludzi liberalizm wiąże się jedynie z polityką tożsamości. Nie obchodzi ich to, że w kraju panuje bieda, nie pomagają dotkniętym nią ludziom.

BA: To bardzo ważna uwaga. Moje ostatnie pytanie dotyczy tego, czy można jeszcze ocalić liberalizm w jego klasycznym rozumieniu. Czy Pańskim zdaniem da się naprawić „nieliberalny liberalizm” poprzez akcentowanie narracji „klasycznego liberalizmu”?

FF: Myślę, że tak. Chciałbym to osiągnąć, zanim umrę. Nie sądzę, żeby dało się wrócić do korzeni – co się stało, to się nie odstanie. Myślę, że naszym zadaniem jest zastanowienie się, jak prawdziwy etos demokratyczno-liberalny mógłby wyglądać w XXI wieku. Potrzebujemy osób, które zajmą się tym problemem, wysuną nowe pomysły, będą na tyle odważne, żeby działać w sferze publicznej.

BA: Żeby wrócić do Johna Locke’a i Johna Stewarta Milla.

FF: Tak! Podejście Milla do tolerancji jest bardzo błyskotliwe, nawet dziś. Dopiero co prowadziłem o tym wykład dla ośmiuset dzieciaków. Były zachwycone, nigdy czegoś takiego nie słyszały. Jestem pełen optymizmu. Potrzebujemy więcej ludzi, którzy uświadomią sobie, że prawdziwy liberalizm nie ma nic wspólnego z tym, z czym się stykają. To jest ogromny problem u nas na Węgrzech. Dla wielu ludzi liberalizm wiąże się jedynie z polityką tożsamości. Nie obchodzi ich to, że w kraju panuje bieda, nie pomagają dotkniętym nią ludziom. Bardziej interesuje ich orientacja seksualna. Nie zrozum mnie źle, dla mnie każdy może być transseksualny, może być, kimkolwiek chce, jestem liberałem. Ale takie podejście wpływa na życie milionów ludzi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem.

Z języka angielskiego przełożyła Maria Marczak

Frank Furedi

– brytyjski socjolog pochodzenia węgierskiego i komentator spraw społecznych. Był profesorem socjologii na Uniwersytecie Kent w Canterbury. Autor 17 książek, w tym wydanej przez PIW w języku polskim Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści? (Warszawa 2008, 2014). Ostatnio ukazała się How Fear Works? Culture of Fear in the 21st Century (2018).

Dariusz Gawin

1989. Kapitalizm po polsku

W 1989 roku upadł komunizm, odrodziła się wolna Polska. To, co wydaje się oczywiste dzisiaj, wtedy nie było tak powszechnie postrzegane. Przez długie lata pisano, że rozpoczęła się epoka „transformacji” – żmudny, długi proces dochodzenia do normalności zgodnej z zachodnimi wzorcami. Kwintesencją zmian miały być demokracja liberalna i gospodarka wolnorynkowa. Dziś widać, że epoka ta już definitywnie się zakończyła. I to nie tylko dlatego, że polska rzeczywistość okrzepła, zastygła w formy dobrze znane – przecież nie sposób transformować się przez trzydzieści lat, czas, w którym może się narodzić i dorosnąć całe pokolenie. Dzisiejsi trzydziestolatkowie nie pamiętają komunizmu, całe ich dotychczasowe świadome życie upłynęło już w nowej rzeczywistości. Inny powód, dla którego transformacja to już przeszłość, jest taki, że zmienił się także Zachód, jej punkt docelowy. Od ponad dekady zachodnie społeczeństwa są nękane przez kolejne wstrząsy – po wielkim kryzysie finansowym nadszedł kryzys migracyjny, potem wydarzyły się rzeczy teoretycznie niemożliwe: w Wielkiej Brytanii w referendum zwyciężyli zwolennicy brexitu, a w amerykańskich wyborach prezydenckich wygrał Donald Trump. Ogromne wyzwania polityczne i gospodarcze przełożyły się na coraz powszechniejsze przeświadczenie o zapaści w sferze idei – kryzys finansowy doprowadził do odrzucenia dominującego przez trzy dekady neoliberalizmu, a wzbierająca fala ruchów nazywanych przez obrońców status quo populistycznymi zainspirowała tezę o kryzysie demokracji liberalnej. Z polskiej perspektywy jest to o tyle istotne, że liberalizm polityczny i liberalizm gospodarczy – ten ostatni także w wydaniu neoliberalnym – stały się siłami kształtującymi początki III Rzeczypospolitej. Dlatego sięgnięcie w przeszłość, do momentu narodzin wolnej Polski i polskiej wersji kapitalizmu, ma zasadnicze znaczenie dla zrozumienia zarówno jej podobieństw do zachodnich wzorców, jak i cech przesądzających o jej specyfice. Polska, choć na wskroś zachodnia, będzie także zawsze inna od modeli funkcjonujących nad Tamizą, Renem czy Sekwaną.

*

Wolna Polska zrodziła się z wielkiego ruchu Solidarności – obejmował on nie tylko sam związek zawodowy, lecz także niezliczenie wiele środowisk i inicjatyw, które poruszały się w jego orbicie. Źródłem siły Solidarności byli robotnicy z wielkich państwowych zakładów pracy – hut, kopalń, stoczni. To oni, obalając komunizm, stworzyli w Polsce warunki do budowy kapitalizmu. Ich politycznymi sprzymierzeńcami na Zachodzie byli Ronald Reagan i Margaret Thatcher, którzy na zawsze stali się symbolami epoki neoliberalizmu. Dlatego ceną za zwycięstwo polityczne musiała być ekonomiczna klęska społecznej bazy Solidarności. Robotnicy obalili komunizm i zapłacili za to zwycięstwo najwyższą cenę – przestali istnieć jako wielka siła społeczna.

Ceną za zwycięstwo polityczne musiała być ekonomiczna klęska społecznej bazy Solidarności. Robotnicy obalili komunizm i zapłacili za to zwycięstwo najwyższą cenę – przestali istnieć jako wielka siła społeczna.

Gdy w 1989 roku upadał komunizm, nikt nie zdawał sobie jednak sprawy, że przyszłość musi tak wyglądać. Wyobraźnia gospodarcza wyznaczająca horyzont oczekiwań ciągle jeszcze nie zmieniła się zasadniczo od czasów sierpnia 1980 roku. Pierwsza Solidarność poszukiwała najlepszych narzędzi reformy istniejącej gospodarki socjalistycznej. Nie chodziło przy tym tylko o naturalne poczucie realizmu, o świadomość, że powrót do kapitalizmu jest niemożliwy ze względu na uwarunkowania geopolityczne. Była to co najmniej w równym stopniu kwestia stanu umysłu – ówczesne społeczeństwo, wychowane i ukształtowane już w warunkach gospodarki planowej i uspołecznionej, przyjmowało tę rzeczywistość jako okrzepłą i ustabilizowaną. Horyzontem oczekiwań nie był kapitalizm, lecz reforma istniejącego ustroju, tak aby można było w nim lepiej żyć – udręczone chronicznym kryzysem społeczeństwo chciało przede wszystkim uciec od przekleństwa pustych półek w sklepach. Radykalizm polegał w sferze gospodarczej na postulatach rozbudowy samorządu robotniczego, zwiększenia wpływu pracowników i związku na sposób zarządzania przedsiębiorstwami, wprowadzenia rozwiązań usprawniających mechanizmy planowania i zarządzania. Dostrzegano konieczność poluzowania ideologicznych ograniczeń dla „inicjatywy prywatnej”, ale postulaty prywatyzacji takich wielkich bastionów Solidarności jak Stocznia Gdańska, Huta Katowice czy kopalnia Manifest Lipcowy odebrano by wtedy nie tylko jako fantastyczne i nierealne, lecz także jako z istoty swojej niesprawiedliwe i niepożądane. Naturalnie dzisiaj, kiedy jesteśmy bogatsi o doświadczenia ostatnich trzech dziesięcioleci, wiemy, ile w tej wizji było naiwnej wiary, ile nieznajomości mechanizmów funkcjonowania gospodarki wolnorynkowej. Fakt pozostaje jednak faktem – tak właśnie wyglądała świadomość ekonomiczna milionów ludzi tworzących największy ruch społeczny w dziejach nowożytnej Europy. Głosy krytyczne – jak Stefana Kisielewskiego, który wytykał związkowi naiwność w kwestiach ekonomicznych – można było policzyć na palcach jednej ręki.

Ten sposób myślenia o gospodarce znalazł swój oficjalny wyraz w programie uchwalonym na I Zjeździe Krajowym NSZZ „Solidarność” w gdańskiej hali Olivia w 1981 roku. Krytykując sposób rządzenia oparty na „wszechwładzy centralnych instytucji partyjno-państwowych”, który doprowadził kraj do ruiny, związek domagał się reformy samorządowej i demokratycznej oraz zaprowadzenia nowego ładu społeczno-gospodarczego, który „skojarzy plan, samorząd i rynek”. Uściślając te żądania, postulowano zniesienie nakazowo-rozdzielczego systemu kierowania gospodarką. Chodziło przede wszystkim o oddzielenie władzy politycznej od administracyjno-gospodarczej, czyli ograniczenie wpływów nomenklatury partyjnej. W programie podkreślano, iż podstawą gospodarki powinno być „przedsiębiorstwo społeczne, którym zarządza załoga reprezentowana przez radę pracowniczą, a operatywnie kieruje dyrektor powoływany przez radę i przez nią też odwoływany”. Państwo powinno oddziaływać na takie przedsiębiorstwo pośrednio – poprzez własne regulacje prawne oraz takie środki ekonomiczne, jak ceny, podatki, oprocentowanie kredytów, kursów walutowych i tak dalej. Co ciekawe, autorzy pisali wprawdzie o konieczności zniesienia biurokratycznych barier uniemożliwiających działanie rynku, uważali jednak, że podmiotami działającymi na tak uwolnionym rynku powinny być dalej przede wszystkim samorządne przedsiębiorstwa państwowe. Zaznaczano także, iż „plan centralny musi odzwierciedlać dążenia społeczeństwa i być przez społeczeństwo akceptowany”. Program łączył zatem ze sobą sprzeczne wizje – rynku oraz planowania – i nie wychodził poza model społecznego przedsiębiorstwa; jego autorzy koncentrowali się przede wszystkim na ochronie pracy i praw socjalnych pracowników.

W latach 80. następowała jednak w szeroko rozumianej opozycji demokratycznej wyraźna, choć powolna i ograniczona do wąskich jeszcze kręgów, reorientacja od demokratycznego socjalizmu do afirmacji wolnego rynku – przy czym chodziło tu nie tylko o obfitość dóbr konsumpcyjnych, lecz także o pełnoprawną filozofię polityczną i myśl ekonomiczną.

Stan wojenny stanowił potwierdzenie rozpoznania istoty kryzysu przedstawionego w programie związku z 1981 roku – jego źródłem była przede wszystkim opresja o charakterze politycznym, brutalne łamanie wolności obywatelskich i praw człowieka. W latach 80. następowała jednak w szeroko rozumianej opozycji demokratycznej wyraźna, choć powolna i ograniczona do wąskich jeszcze kręgów, reorientacja od demokratycznego socjalizmu do afirmacji wolnego rynku – przy czym chodziło tu nie tylko o obfitość dóbr konsumpcyjnych, lecz także o pełnoprawną filozofię polityczną i myśl ekonomiczną. O ile bowiem wcześniej rdzeń opozycji demokratycznej, symbolizowany instytucjonalnie przez Komitet Obrony Robotników, a personalnie przez Jacka Kuronia czy Adama Michnika, wywodził się z tradycji lewicowej, postmarksistowskiej, a samotny bój w obronie własności prywatnej i rynku prowadził wspomniany już Stefan Kisielewski, o tyle nowe środowiska akcentowały wsparcie dla idei liberalnych nie tylko w wymiarze praw jednostki i wolności politycznych (na takie rozumienie liberalizmu mogli przystać również dawni rewizjoniści marksistowscy), lecz także w wymiarze ekonomicznym. Przekładało się to na zainteresowanie teoretykami wolnego rynku i kapitalizmu, takimi jak Hayek, Mises czy Friedman. Tego rodzaju poszukiwania zajmowały takie kręgi, jak krakowskie środowisko skupione wokół Mirosława Dzielskiego i pisma „Stańczyk” czy przedsiębiorcy zaangażowani w ruch Towarzystw Przemysłowych. Działania tych ludzi, spotkania, książki i teksty wydawane w drugim obiegu przygotowywały po kilkudziesięciu latach realnego socjalizmu odrodzenie się przekonania, że kapitalizm, gospodarka wolnorynkowa to nie tylko pełne półki znane Polakom z wyjazdów do „krajów kapitalistycznych”, lecz także istotna tradycja intelektualna Zachodu.

Główny nurt solidarnościowej opozycji na czele z samym związkiem nie zmienił jednak zasadniczo poglądów na sprawy gospodarcze. Zmiana polegała na tym, że z biegiem lat 80. skala kryzysu i cywilizacyjnej zapaści realnego socjalizmu przerosła dalece wszystko to, z czym społeczeństwo miało do czynienia w roku 1981. Próby reform podejmowanych wówczas przez władze spełzły na niczym. W tych warunkach przedmiotem negocjacji Okrągłego Stołu na początku 1989 roku nie był sposób likwidacji istniejącego ustroju społeczno-gospodarczego, lecz jego głęboka reforma. Wśród wielu szczegółowych zapisów znalazł się punkt dotyczący indeksacji płac, czyli mechanizmu automatycznego podnoszenia wynagrodzeń o wskaźnik wzrostu cen. Choć kluczowy rozdział ekonomiczny porozumień Okrągłego Stołu poświęcony przyszłości nosił tytuł Nowy ład ekonomiczny, to nie przewidywał w istocie ustrojowej rewolucji. Koncentrował się na konieczności rozwoju samorządności pracowniczej, swobodnym kształtowaniu struktury własnościowej, rozwoju rynku i konkurencji, na likwidowaniu pozostałości systemu nakazowo-rozdzielczego i ograniczeniu planowania centralnego do kształtowania polityki gospodarczej państwa realizowanej za pomocą narzędzi makroekonomicznych. W kwestiach własnościowych operowano wprawdzie pojęciem „pluralistycznej struktury własnościowej”, jednak podstawowym elementem gospodarki miały pozostać samorządne przedsiębiorstwa uspołecznione. Pojęcia takie jak wolny rynek czy reprywatyzacja nie pojawiły się w tekście porozumień. Uderzający jest z dzisiejszej perspektywy brak rozważań nad zabezpieczeniem przed skutkami ewentualnego bezrobocia i rozwarstwienia społecznego. Samorządne przedsiębiorstwa miały pozostać głównymi graczami na pluralistycznym rynku, który dopuszczał wprawdzie rozwój własności prywatnej, w domyśle jednak: własności prywatnej działającej na znacznie mniejszą skalę niż wielkie zakłady pracy.

Kompletna klęska strony rządowej w wyborach 4 czerwca oznaczała całkowity reset kompromisu politycznego zawartego przy Okrągłym Stole. Przekreśliła ona rachuby na kilkuletni okres przejściowy; wszyscy coraz wyraźniej widzieli, że radykalne zmiany nadejdą o wiele szybciej, niż zakładano na początku roku. Latem 1989 roku polityczna Polska żyła zatem kwestią, kto stworzy nowy rząd – czy strona rządowa, tak jak to postanowiono przy Okrągłym Stole, czy jednak strona solidarnościowa. Starcia i negocjacje, które ostatecznie w końcu sierpnia doprowadziły do powierzenia misji utworzenia pierwszego po wojnie niekomunistycznego rządu Tadeuszowi Mazowieckiemu, trwały całe upalne lato. W tle dokonywał się równocześnie inny koniec – rozpadała się ostatecznie polska wersja gospodarki centralnie planowanej. Słowo „rozpadała” należy tutaj traktować dosłownie, bowiem to właśnie latem 1989 roku doszło do kompletnego załamania się rynku żywności i podstawowych artykułów życia codziennego.

Kompletna klęska strony rządowej w wyborach 4 czerwca oznaczała całkowity reset kompromisu politycznego zawartego przy Okrągłym Stole. Przekreśliła ona rachuby na kilkuletni okres przejściowy; wszyscy coraz wyraźniej widzieli, że radykalne zmiany nadejdą o wiele szybciej, niż zakładano na początku roku.

Dziś pamięta się przede wszystkim pierwszy z resetów, czyli ten polityczny; skala drugiego, choć mgliście obecna gdzieś w zbiorowej pamięci, została jednak zepchnięta w jej dalsze zakamarki. Może dlatego, że wiążą się z nią wspomnienia z dzisiejszej perspektywy krępujące – wspomnienia niemalże upokarzającej cywilizacyjnej i ekonomicznej nędzy? A jednak to właśnie tych kilka letnich tygodni odegrało decydującą rolę w zmianie społecznego nastawienia do gospodarczych celów transformacji. To za sprawą załamania się rynku żywności latem 1989 roku możliwe stało się gwałtowne i nieodwołalne porzucenie wizji reform gospodarki uspołecznionej w duchu pierwszej Solidarności. W konsekwencji zaakceptowano powszechnie wizję bolesnej i brutalnej transformacji gospodarczej, którą potem określać zaczęto jako neoliberalną. Gwałtowność tego krachu wywołała konieczność niezwykle szybkich działań o charakterze ratunkowym i doraźnym – przede wszystkim nakierowanych na zapewnienie elementarnej stabilności pieniądza i rynku. Stąd kwestie strategiczne, o fundamentalnym znaczeniu – takie jak pożądany docelowy model „kapitalizmu po polsku”, konsekwencje podejmowanych działań dla struktury społecznej, koszty społeczne itp. – były siłą rzeczy spychane na margines debaty bądź w ogóle w niej się nie pojawiały. Zasadnicze znaczenie dla rozwoju wypadków miał także kształt elity ruchu solidarnościowego. Jego ścisłe kierownictwo składało się z ludzi, których wiedza ekonomiczna nie wystarczała, by sprostać wyzwaniom chwili. Dlatego w natłoku wydarzeń, coraz to nowych zaskakujących i niebezpiecznych faktów związanych z gospodarką, decydujący wpływ na kształt strategii gospodarczej uzyskało wąskie grono ekonomistów – raczej teoretyków niż praktyków, ekspertów polskich i zagranicznych, którzy zdobyli zaufanie szefostwa politycznego ruchu solidarnościowego i przyszłego rządu na czele z Tadeuszem Mazowieckim. Do tego grona w różnych okresach i konfiguracjach można zaliczyć takie osoby, jak: Stanisław Gomułka, Jacek Rostowski, George Soros, Jeffrey Sachs, David Lipton oraz Leszek Balcerowicz a także krąg jego współpracowników wywodzących się przeważnie ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki, który tworzą: Stefan Kawalec, Marek Dąbrowski, Jerzy Koźmiński i inni.

Dlatego w natłoku wydarzeń, coraz to nowych zaskakujących i niebezpiecznych faktów związanych z gospodarką, decydujący wpływ na kształt strategii gospodarczej uzyskało wąskie grono ekonomistów – raczej teoretyków niż praktyków, ekspertów polskich i zagranicznych, którzy zdobyli zaufanie szefostwa politycznego ruchu solidarnościowego i przyszłego rządu na czele z Tadeuszem Mazowieckim.

Co było bezpośrednią przyczyną załamania się rynku żywności? Na początku roku rząd Mieczysława Rakowskiego zareagował na postępujące rozregulowanie rynku w typowy dla władz PRL sposób – przez wprowadzenie podwyżek cen. Tym razem jednak nic to nie dało. Dlatego pod koniec czerwca pojawił się w rządzie pomysł urynkowienia cen żywności. Omawiany był już przy Okrągłym Stole, wówczas jednak obwarowano go wieloma zastrzeżeniami i mechanizmami konsultacyjnymi. Latem nieuchronność jego wprowadzenia obwieścił Kazimierz Olesiak, wicepremier i minister rolnictwa z ramienia Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w gabinecie Rakowskiego. Dowodził, że rząd nie ma dostatecznej ilości mięsa, aby zapewnić pokrycie kartek. Wprowadzenie swobodnej gry popytu i podaży miało być jedynym rozwiązaniem tej sytuacji. Pomysł spotkał się z krytyką przedstawicieli Solidarności. Podkreślali oni, że nie zebrał się jeszcze sejm kontraktowy, nie wiadomo, co będzie z rządem, zatem nie wolno podejmować pochopnych i ryzykownych decyzji. Dodatkowym argumentem strony solidarnościowej był ciągły brak przewidzianego w umowie Okrągłego Stołu mechanizmu indeksacji płac. Urynkowienie cen żywności – co oczywiste – musiałoby prowadzić do drastycznych ich podwyżek. Społeczeństwo odczułoby boleśnie koszty tej operacji. Obawiano się, że w tych warunkach mogłoby dojść do niekontrolowanego wybuchu społecznego niezadowolenia.

Pogarszające się gwałtownie nastroje społeczne z lata 1989 roku widać znakomicie w tekstach publikowanych na łamach „Gazety Wyborczej”, niekwestionowanego wówczas lidera niezależnej opinii (kontrowersje związane z linią gazety to jeszcze kwestia przyszłości). Na przełomie czerwca i lipca pojawiły się tam liczne reportaże i artykuły opisujące rozpaczliwą sytuację na rynku. Pod koniec czerwca reporterka „Gazety” Jolanta Rawska notowała: „Tylko bez paniki, tylko bez paniki, powtarza w duchu każdy, kto po zrobieniu własnego bilansu finansowego biegnie czym prędzej z tym, co zarobił, do sklepu. A w sklepach handlujących żywnością sytuacja przypomina ruchome piaski. Zawsze można wymienić kilka artykułów, z których kupieniem były, są albo będą trudności. Tak było z cukrem i mąką, tak jest z kaszami, nie mówiąc o serach. Jedynie w sklepach mięsnych sytuacja ustabilizowała się na tyle, że znajdują się w nich obecnie wyłącznie haki i kolejka cierpliwie czekających od świtu na dostawę. Po dyżurnych jeszcze nie tak dawno łopatce, zwyczajnej czy mielonce pozostało jedynie wspomnienie. Idzie wszystko”.

3 lipca, dzień przed pierwszym posiedzeniem sejmu wybranego w czerwcowych wyborach, ukazuje się na czołówce „Gazety Wyborczej” słynny tekst Adama Michnika Wasz prezydent, nasz premier. W tekście, który wpłynął na najnowszą historię poprzez klarowną artykulację konieczności odejścia od ustaleń Okrągłego Stołu, decydującym argumentem za objęciem rządu przez opozycję solidarnościową był narastający kryzys gospodarczy. Michnik pisze: „Sytuacja gospodarcza jest katastrofalna. Krajowi grożą społeczne wybuchy i niepokoje”. Kontekst dla tej nowej odsłony polskiego kryzysu stwarza narastający kryzys międzynarodowy: „W naszej części świata trwa ostry konflikt przeciwników totalitarnego komunizmu z jego obrońcami”. Walka trwa także w Związku Radzieckim, gdzie dokonuje się proces destalinizacji, którego elementem jest „poszukiwanie rynkowego mechanizmu gospodarczego”. Co ciekawe, to jedyny fragment tekstu Michnika, gdzie mowa jest o „rynku”. Dalej autor przyjmuje zasadniczo perspektywę geopolityczną – w jego mniemaniu zmiany w Polsce nie zagrażają interesom Moskwy. Potrzebny jest nowy układ możliwy do zaaprobowania przez wszystkie strony – „nowy, ale gwarantujący kontynuację” – czyli sojusz Solidarności i reformatorskiej części obozu władzy. W sensie ustrojowym oznacza to prezydenturę dla partii, a urząd premiera dla Solidarności. W zakończeniu tekstu czytamy: „Taki prezydent będzie gwarantował ciągłość władzy, umów międzynarodowych i wojskowych sojuszy. Taki rząd będzie miał mandat ogromnej większości Polaków i zagwarantuje konsekwentną zmianę systemu gospodarczego i politycznego. Tylko taki układ władzy może zrealizować w praktyce postulat »wielkiej koalicji« i ma szansę otrzymać odpowiednią pomoc dla odbudowy gospodarczej kraju. I będzie to układ wiarygodny dla Polski i świata”. Celem Michnika jest zatem przede wszystkim przebudowa systemu politycznego. Gospodarka pojawia się jako argument – bardzo ważny, ale podporządkowany głównej intencji o charakterze politycznym: autor podkreśla, że tylko rząd solidarnościowy będzie w stanie uzyskać skuteczną pomoc na Zachodzie.

Michnik nawiązywał tutaj do pomysłu często pojawiającego się w szeregach opozycji – nowego planu Marshalla. Rachuby te jednak szybko okazały się błędne. Pisał o tym w tym samym numerze „Gazety” Aleksander Paszyński po swoim powrocie z Wiednia, z konferencji zorganizowanej przez Instytut Nauk o Człowieku, w tekście Czy świat pomoże. Zwracał uwagę na to, że przedstawiciele wielkiego zachodniego kapitału wysłali wyraźny sygnał: nie będzie żadnego nowego planu Marshalla dla krajów socjalistycznych. Nie wyrażali także zainteresowania ofertami składanymi przez delegację rządu PRL na czele z ministrem Wilczkiem, który mówił o możliwości inwestowania w Polsce. Paszyński, jak pisał, odniósł wrażenie, że pierwszoplanowe znaczenie dla kapitału zachodniego ma polityka – a więc właśnie „działania utrwalające proces przekształceń zachodzących we wschodniej Europie”, jednak nie w ZSRR, lecz w Polsce i na Węgrzech. Autor podkreślał: „ten świat, z jakim spotkałem się w Wiedniu, nie jest zainteresowany robieniem z nami doraźnych interesów. On myśli w kategoriach strategicznych. Oczywiście sądzi, że wolny rynek może być skuteczniejszy niż pershingi. Wie też, że swobody polityczne znaczą wiele, ale same nie wystarczą”. Znaczące jest z tej perspektywy zakończenie relacji z wiedeńskiego seminarium: „Rynek jednak musimy stworzyć sami. Oczywiście przy pomocy. Są więc podstawy, by o nią zabiegać, co nie musi oznaczać żebraniny. Pod warunkiem, że nasze działania będą spokojne, racjonalne i niezbyt gwałtowne”. Gorzka ironia losu polegała na tym, że zbliżające się tygodnie i miesiące w najmniejszym nawet stopniu nie miały stworzyć warunków do działań „spokojnych” i „niezbyt gwałtownych”.

Problem polegał na tym, że elity solidarnościowe, skoncentrowane na politycznej taktyce, nie zdawały sobie sprawy ze strategicznych wyzwań związanych z nadciągającą rewolucją kapitalistyczną. Ich brak świadomości w tej materii punktował Janusz Jankowiak. W tekście Pięć wątpliwości wyliczał fundamentalne kwestie umykające uwadze solidarnościowej opozycji. Pytał między innymi: „Czy idzie nam o zmianę fatalnej polityki gospodarczej, czy o zmianę ustroju gospodarczego?”; „Jakie miejsce w programie Związku zajmuje kwestia reprywatyzacji gospodarki; jaki typ własności powinien – zdaniem Solidarności – w niej dominować? Czy proponując Zachodowi »sprzedaż« zadłużenia w formie zakupu akcji przedsiębiorstw państwowych, wiemy, w co gramy? Czy wiemy ile sprzedać, za ile i komu?”; „Czy członkowie i sympatycy Solidarności w ogóle rozumieją, co oznacza dla nich »program dostosowawczy« Międzynarodowego Funduszu Walutowego? A oznacza on sporo rzeczy nieprzyjemnych, np. szybszy wzrost cen niż płac...”. Ostatnie pytanie kierował do potencjalnych zachodnich partnerów Solidarności: „Czy eksperci MFW i Banku Światowego, przedkładając swój »program dostosowawczy« Polsce, rozumieją w dostatecznym stopniu, że ich dotychczasowe doświadczenia z kilkunastoma podobnymi programami są w tym wypadku guzik warte? Tam – z różnymi zresztą skutkami – reformowali kulawo działające gospodarki rynkowe. Tu próbują zaszczepić normalne odruchy na gospodarce »upaństwowionej«”. Konkluzja tekstu była gorzka: „z całą odpowiedzialnością wypada stwierdzić, że o większości tych spraw Solidarność nie ma, jak dotąd, pojęcia”.

Odpowiedź na pytanie skierowane do zachodnich ekspertów znajdowała się na tej samej stronie „Gazety”. Tekst Jankowiaka sąsiadował bowiem z wywiadem z Jeffreyem Sachsem, który już wkrótce miał się stać jedną z twarzy neoliberalnej „terapii szokowej”. Ten wykładowca z Harvardu zyskał rozgłos jako doradca prezydenta Boliwii, któremu pomógł wyciągnąć kraj z totalnej zapaści gospodarczej. Na pytanie Grzegorza Lindenberga: „Jak wyglądamy [my – Polska – red.] przy Ameryce Południowej?”, odpowiada: „Podobnie: bardzo wysoka inflacja, spadający poziom życia i trudny proces demokratyzacji. W latach 70. Ameryka Południowa była rządzona przez reżimy wojskowe, które w latach 80. zaczęły przekształcać się w systemy demokratyczne”. Gdy cztery lata wcześniej Sachs zaczynał doradzać prezydentowi Boliwii, kraj ten był na granicy totalnej anarchii, a inflacja sięgała w nim 24 tysięcy procent. W chwili przeprowadzania wywiadu Boliwia miała ustabilizowane ceny, stały wzrost gospodarczy i przezwyciężyła kryzys zadłużenia. Lindenberg pyta: „Jak to się robi?”. Sachs: „Przez całkowitą redukcję wielkiego deficytu budżetowego, przekształcenie gospodarki w rynkową i jej otwarcie na świat. Boliwia nie miała socjalizmu, ale rynek był niezwykle skrępowany: istniał ogromny, niesprawny sektor państwowy. Pomogło zlikwidowanie kontroli państwa nad gospodarką, zniesienie dotacji i ograniczenie roli przedsiębiorstw państwowych”. W odpowiedzi na pytanie, czy nie widzi istotnych różnic pomiędzy Ameryką Południową a Europą Wschodnią, ekonomista zaznacza, że naturalnie je dostrzega: „skala przemian w Polsce nie ma precedensu w historii”. Polska powinna zatem – wobec prognozowanego przez niego skoku inflacji w nadchodzących miesiącach – zacząć od zmniejszenia deficytu budżetowego. Następnie należy przekształcić nieefektywny sektor państwowy w rynek oraz uwolnić kurs złotówki w stosunku do dolara, sztucznie regulowany przez państwo. W rozmowie pojawia się także wątek możliwych bolesnych kosztów: „Ci, którzy chcą przeprowadzić program stabilizacji, muszą umieć przekonać społeczeństwo do krótkoterminowych poświęceń dla osiągnięcia długoterminowych korzyści”. Jeśli te warunki zostaną spełnione, to za pięć lat Polska będzie „krajem nadziei”. „Moje doświadczenie mówi, że niezależnie od tego, jak bardzo beznadziejna wydaje się sytuacja, można dokonać skoku – zapewnia Sachs. – Gospodarka polska jest tak nieefektywna i źle zarządzana, że przy politycznym kierownictwie Solidarności, przy wykorzystaniu prostych reguł ekonomicznych i przy pomocy Zachodu nie macie innej możliwości. Musi się wam powieść”.

Sachs był zatem – dokładnie tak, jak sugerował Jankowiak – zupełnie nieświadomy nieprzystawalności doświadczeń zebranych w Boliwii do sytuacji polskiej. Problem sprowadzał się dla niego tylko do kwestii skali operacji, a nie jakościowej różnicy sytuacji obu krajów. Uważał, że w obu przypadkach można zastosować te same uniwersalne mechanizmy wypływające z neoliberalnej doktryny – przezwyciężenie kryzysu gospodarczego zależy przede wszystkim od stabilizacji wskaźników makroekonomicznych: likwidacji deficytu, stabilizacji pieniądza, otwarciu na gospodarkę światową. W wyniku tak przeprowadzonych reform musi się pojawić równowaga rynkowa popytu i podaży oraz wzrost gospodarczy. W wypowiedziach Sachsa nie ma śladu myślenia historycznego, świadomości rewolucyjnej skali polskiej transformacji – przejścia od komunizmu do kapitalizmu, stopnia skomplikowania tego procesu oraz potencjalnego wpływu przemian gospodarczych na społeczeństwo we wszystkich wymiarach jego funkcjonowania: ekonomicznym, politycznym, kulturowym. Chodzi o zastosowanie prostych, uniwersalnych reguł. Reszta – w domyśle – ma się „zrobić sama”. Warto też zwrócić uwagę na język Sachsa, pełen eufemizmów. Strategiczne przekształcenie ustroju społeczno-gospodarczego, jakie nie miało dotąd miejsca w historii (przejście od gospodarki komunistycznej do kapitalistycznej), prezentowane jest jako wielka, lecz w gruncie rzeczy techniczna operacja, bolesny, ale konieczny zabieg o gwałtownym, krótkim i nagłym charakterze – „skok”. Bardziej niż spokojnego, strategicznego namysłu, o jakim jeszcze kilka lat wcześniej pisał Paszyński, potrzeba tutaj odwagi i szybkości w działaniu.

W wypowiedziach Sachsa nie ma śladu myślenia historycznego, świadomości rewolucyjnej skali polskiej transformacji – przejścia od komunizmu do kapitalizmu, stopnia skomplikowania tego procesu oraz potencjalnego wpływu przemian gospodarczych na społeczeństwo we wszystkich wymiarach jego funkcjonowania: ekonomicznym, politycznym, kulturowym.

Mit nowego planu Marshalla nie był jedynym mitem tamtych czasów. W niezależnej opinii publicznej panowała też wiara w magiczną siłę wielkich pieniędzy trzymanych przez społeczeństwo w domach. W lipcu ukazał się w „Gazecie Wyborczej” tekst Stefana Bratkowskiego Przed siebie iw górę, w którym autor twierdził, że Polacy trzymają w skarpetach kilka miliardów dolarów. Tylko drobna część „tych dewiz krąży po prostu, jako polska waluta uzupełniająca w dużych transakcjach i obsługuje prywatny handel zagraniczny: reszta jest zamrożona. I dopóki Polacy nie będą się we własnym kraju czuli na tyle bezpiecznie, by inwestować te pieniądze w Polsce, nie ma co kusić zagranicznych inwestorów. I nie ma co układać się z zagranicą o dodatkowe kredyty. Najpierw ułożyć się trzeba z własnym rodakami”. Należy więc – postuluje Bratkowski – uruchomić te pieniądze, a to będzie możliwe po autentycznej reformie gospodarczej. Powinna ona polegać na organizacji banków wzajemnej pomocy kredytowej drobnych przedsiębiorców i chłopów. Chodzi o to, że – jak dowodzi autor – prywatnym bankom „nikt długo nie zawierzy, ponieważ długi czas nie staną za nimi żadne gwarancje wypłacalności. Państwowym nikt nie zaufa tym bardziej. Polska historia dostarcza przykładów, że takie instytucje [wspomniane banki wzajemnej pomocy kredytowej – red.] mogą odnieść wielki sukces – najlepszym dowodem jest sukces poznańskiego Banku Związku Spółek Zarobkowych, założonego przez księdza Wawrzyniaka w czasach zaborów”. Pieniądze – uważa Bratkowski – „powinny z górą wystarczyć na odbudowę zniszczonej struktury średnich, małych i drobnych przedsiębiorstw w przemyśle i handlu, obejmującej w normalnej gospodarce 60 proc. zatrudnionych”. Nie należy więc straszyć bezrobociem ani innymi nieuchronnymi dolegliwościami związanymi z reformą. Powinno się raczej zachęcić ludzi do aktywności w imię wspólnego dobra: „Oczekuję kogoś, kto powie robotnikom: poczujcie się gospodarzami swojej przyszłości, ponieważ innej przyszłości nie ma – wyznaje autor. – Zbadajcie razem ze swoimi fachowcami swoje zakłady, zbadajcie, co można robić z waszymi umiejętnościami i urządzeniami, na czym zarabiać, zastanówcie się, jak odtworzyć, zorganizować na nowo nowe małe przedsiębiorstwa zatrudniające najwyżej kwalifikowanych, tych ze »złotymi rękami«, jak pomóc zakładać sklepy, warsztaty, małe firmy przewozowe tym, którzy to potrafią. No i jak zracjonalizować organizację »odchudzonych« liczebnie zakładów, przygotować konwersję techniczną tam, gdzie jest niezbędna. Na konwersję banki zachodnie pożyczą pieniędzy – samodzielnym i dzielnym przedsiębiorstwom. Biurokracji – nie”. Ten rodzaj wiary w siłę samorządu i kooperacji powracał stale w historii PRL od drugiej połowy lat 50., kiedy pojawiło się hasło rad robotniczych i kiedy popularny wśród kontestującej inteligencji stał się tak zwany model jugosłowiański. Latem 1989 roku był on już jednak nieco anachroniczny i naiwny, w żaden sposób nie przystawał do skali wyzwań, przed którymi stała Polska, a spośród których największym była transformacja ustroju gospodarczego i powrót do systemu kapitalistycznego. Mityczne miliardy trzymane przez Polaków w domach nie miały w tym wielkim dziejowym dramacie odegrać żadnej roli. Chociaż Bratkowski uważał, że występuje jako orędownik uwolnienia wyobraźni, to w rzeczywistości jego tekst ilustrował zasadnicze ograniczenia myśli gospodarczej solidarnościowej inteligencji.

W tym samym czasie ukazało się 10 tez Jacka Kuronia, przedstawionych po raz pierwszy na posiedzeniu Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Kuroń popierał pomysł rządu solidarnościowego Michnika, poświęcał jednak więcej miejsca kwestiom gospodarczym. W tezie czwartej czytamy: „Wzrasta niecierpliwość społeczna i nacisk rewindykacyjny, wzmacniane przez liberalizację i postępy demokracji. Minione 40 lat przyzwyczaiło nas, że poczucie bezpieczeństwa daje tylko stabilność cen. Tymczasem struktura cen jest chora. Bez względu na przyjętą strategię urynkowienia gospodarki nieunikniona jest w szybkim terminie znaczna podwyżka cen żywności, zwłaszcza mięsa. Wywoła to najprawdopodobniej masowe strajki i demonstracje, w wyniku których proces przemian w naszym kraju może się załamać”. Dlatego w kolejnej, piątej tezie autor pisze: „Budowa nowego systemu gospodarczego wymaga czasu i kapitałów – nie mamy ani jednego, ani drugiego. Pomoc kapitałowa Zachodu jest możliwa, a będzie tym większa i prędzej uruchomiona, im większe będzie ich [tj. Zachodu – DG] zaufanie do rządu polskiego”. To jest właśnie decydująca przesłanka do powstania rządu solidarnościowego. Jednocześnie Kuroń zauważa, iż zasadniczą słabością pracy OKP jest brak myślenia strategicznego dotyczącego gospodarki, samorządów lokalnych, środków społecznej komunikacji i innych. Dlatego w dziesiątej tezie postuluje: „W pierwszej kolejności należy przedyskutować i zadecydować, jak przejść do gospodarki rynkowej i jak dokonać reformy własności. W przypadku naszego rządu należy się nastawiać na szybkie, jednorazowe przejście do gospodarki rynkowej. W przypadku rządu koalicyjnego pod naszą kontrolą – raczej myśleć o przejściu etapowym”.

Choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że w konsekwencji dojdzie do budowy w Polsce gospodarki rynkowej, to nikt nie dyskutował na szczeblu politycznym, w jaki sposób tego dokonać oraz jaki ma być kształt docelowy nowego ustroju gospodarczego.

W tezach Kuronia widać dobrze sposób rozumowania przywódców ruchu solidarnościowego, obecny także u Michnika: podstawową przesłanką działania politycznego była dla nich presja ze strony załamującej się gospodarki. Jednocześnie, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że w konsekwencji dojdzie do budowy w Polsce gospodarki rynkowej, nikt nie dyskutował na szczeblu politycznym, w jaki sposób tego dokonać oraz jaki ma być kształt docelowy nowego ustroju gospodarczego. Pojawiały się pojedyncze głosy, które wzywały do debat, na przykład Aleksandra Paszyńskiego, ale wadą tych koncepcji było rozciąganie całego procesu w czasie (Paszyński mówił o dwuletnim okresie przejściowym i dwóch programach gospodarczych: doraźnym, ratunkowym, i drugim o charakterze strategicznym). Tego czasu jednak już nie było – dlatego w wielu tekstach daje się odczuć narastająca panika. Podstawowe wyzwanie, przed którym stanęła Solidarność, wiązało się z wspomnianym w tezie pierwszej założeniem, że celem głównym jest przejście od systemu totalitarnego do pełnej demokracji parlamentarnej. Brakowało jednocześnie świadomości, że musi temu towarzyszyć przejście od komunizmu do kapitalizmu w sferze gospodarczej. Kuroń miał jednak świadomość niepodejmowania w OKP refleksji natury strategicznej w dziedzinie gospodarki. Przyszłość pokaże, że do takich debat wśród parlamentarzystów solidarnościowych nie dojdzie. Projekt przeprowadzenia transformacji zostanie opracowany przez ekspertów działających na zewnątrz tej struktury i przyjęty w całości, niejako „w pakiecie”, przez Tadeusza Mazowieckiego, gdy ten obejmie urząd premiera.

*

1 sierpnia rząd Rakowskiego urynkowił ceny żywności. Ten dzień przyniósł kumulację innych symbolicznych wydarzeń i rocznic – generał Czesław Kiszczak został oficjalnym kandydatem na premiera, obchodzono czterdziestą piątą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Oznaczało to, że decyzja podjęta przez rząd uzyskała potencjalnie, w sposób niezamierzony, kontekst symboliczny o dramatycznej wymowie. Obok informacji o rocznicy Powstania, ilustrowanej zdjęciem młodego powstańca, na pierwszej stronie „Wyborczej” znalazł się reportaż Zabrakło chleba isoli. „W szturmie na sklepy szczególnie nieustępliwi byli ci, którzy nie wykupili kartek na mięso, ale z półek sklepowych znikało dosłownie wszystko. Cukier, mąka, ryż”. Autorzy tekstu podkreślali, że w warszawskich sklepach zapanowała panika. „W Supersamie już w południe zabrakło cukru, a jeszcze nie dowieźli mąki, kaszy i ryżu. Żółtego sera wystarczyło tylko na godzinę. W kolejce dochodziło do bijatyk. W Hali Mirowskiej – dostawy mniejsze niż zwykle. Podstawowe towary reglamentowano (po dwa kilogramy cukru dla każdego), a dostawę soli i mąki dzielono na poranną i popołudniową porcję. [...] W Sezamie, ku zdumieniu klientów, zaopatrzenie lepsze niż zazwyczaj, ale za to gigantyczna kolejka. Matki z dziećmi i inwalidzi czekali dwie godziny, pozostali cztery. Tylko w Hali Marymonckiej nie stały dziś żadne kolejki. W nocy z 30 na 31 lipca dokonano tam włamania – złodzieje wynieśli wszystko”. Najgorsza była sytuacja w mniejszych sklepach osiedlowych. Na Ursynowie, Tarchominie, osiedlu Za Żelazną Bramą na półkach zostały tylko droższa herbata i gorsze dżemy. A i tak ustawiały się kolejki. Podobnie wyglądały sprawy w innych dużych miastach kraju, w niektórych było nawet gorzej niż w stolicy, na przykład w Krakowie nie można było kupić chleba i masła. W tych warunkach Obywatelski Klub Parlamentarny debatował na temat indeksakcji płac. Ale była to już pieśń przeszłości. Jerzy Osiatyński w dyskusji wprost mówił o tym, ze indeksacja to „zarzynanie gospodarki na ołtarzu polityki”. Już wiedziano, że stare wzorce i ustalenia z Okrągłego Stołu to przeszłość. Nie było jednak jasne, co zaproponować w zamian.

Warto tutaj zaznaczyć, iż Mieczysław Rakowski, premier, który podjął – jak się wkrótce okazało – brzemienną w skutki decyzję o uwolnieniu cen żywności, z perspektywy czasu przyznawał, że nie był wówczas świadom jej wagi. W książce Jak to się stało wydanej w 1991 roku pisał: „Ostatnim dramatycznym posunięciem mojego rządu było podjęcie decyzji o urynkowieniu gospodarki żywnościowej. Wieś domagała się tego od dawna, a ogromną rolę jako siła nacisku odgrywało Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i jego eksponent w rządzie, wicepremier Kazimierz Oleksiak. W ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na krok bezprecedensowy w polityce gospodarczej minionych czterech dekad. Po objęciu władzy przez obóz solidarnościowy zostaliśmy za [to] postawieni pod pręgierzem. Używano sobie na rządzie i na mnie w sposób bezprzykładny. Obarczono nas odpowiedzialnością za wzrost cen na artykuły żywnościowe, inflację etc. W rok później Stefan Kisielewski powiedział do mnie: »Panie Mieczysławie, po jakiego diabła w ostatniej chwili wziął pan sobie to na głowę? Trzeba było to zostawić swemu następcy«. To prawda. Do dziś nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego tak postąpiłem”. Zadziałał prawdopodobnie ten sam mechanizm, co po stronie solidarnościowej – całą uwagę Rakowskiego pochłaniał kryzys polityczny, rozpad systemu władzy PZPR. Na gospodarkę brakowało wyobraźni i czasu.

2 sierpnia przyniósł kolejną odsłonę splotu kryzysu politycznego – misja formowania rządu powierzona Kiszczakowi zaczynała grzęznąć – i załamania gospodarczego. Jednocześnie sejm przyjął dymisję rządu Rakowskiego. Opozycja żądała powołania specjalnej komisji sejmowej do zbadania polityki gospodarczej ustępującego gabinetu, z ewentualnym zadaniem postawienia niektórych jego członków przed Trybunałem Stanu. Nową sytuację komentował Adam Michnik: „Losy polskie decydują się dzisiaj bardziej w kolejkach sklepowych niż w kuluarach Sejmu. Szokujące ceny wprawiają w przerażenie, a puste półki pogłębiają gorycz. Dla wszystkich staje się oczywiste, że coś trzeba zrobić. I to prędko. Polska potrzebuje sygnału, że system zaczął się zmieniać. Takim sygnałem może być nowy rząd. [...] Opozycja, która zwyciężyła w wyborach, może przystąpić do tworzenia rządu. Zadaniem tego rządu byłoby przeobrażenie Polski w kraj normalnej gospodarki, normalnych płac i cen, normalnego życia”.

Paradoks polega na tym, że szukając polskiego Erharda, Mazowiecki znalazł Balcerowicza. Idea społecznej gospodarki rynkowej stała się wprawdzie potem inspiracją dla tekstu konstytucji III RP (w artykule dwudziestym przywołano to pojęcie), ale rzeczywistość transformacji okazała się od niej bardzo odległa.

Próbowano jeszcze odwoływać się do dawnej logiki samoorganizacji społecznej jako najlepszego sposobu na przezwyciężenie konsekwencji rynkowego krachu. 7 sierpnia Stefan Bratkowski w tekście Co my na to wszystko? pisał całkiem na poważnie w „Gazecie Wyborczej”: „Spróbujmy uruchomić nasz zdrowy instynkt samoobrony. Odbudujmy błyskawicznie [...] nasze komitety obywatelskie. Wojewódzkie, miejskie, dzielnicowe i gminne. Stwórzmy osiedlowe. Tak, szybko, ba: jeszcze szybciej, niż stanęliśmy do akcji wyborczej: chaos nie czeka. [...] Sami weźmy się do zbadania, dlaczego nieczynne są sklepy, kto podejmował decyzje, ilu ludzi pracuje w urzędach rządzących tymi sklepami i co robią. Ustanówmy swoją kontrolę nad całym zaopatrzeniem, nad magazynami i przewozem – nie po to, by kontrolować szeregowych pracowników, lecz żeby kontrolować biurokrację”. Dalej autor proponuje, aby komitety z miast dotarły samodzielnie do rolników, by wspólnie z nimi zorganizować przewóz i sprzedaż towarów – choćby z pudeł i straganów rozstawianych na ulicach. W ten sposób, jak pisze, przybliży się „wolną konkurencję w handlu żywnością, bez której to wolnej konkurencji monopole biurokratyczne będą nam nadal dyktowały ceny”. Z kolei komitety obywatelskie na wsi mogą opracować dane dotyczące produkcji, realnych cen, a komitety zakładowe Solidarności – rejestrować ruch budżetów domowych swoich członków i ruch cen. Posłowie i senatorowie powinni w tym czasie opracować projekt „pełnej reformy handlu i usług”. Wszystko to dlatego, że odpowiedzią „na głupstwa i złą wolę biurokracji nie może być płacz i protest. Wiele ona słyszała i wszystko wytrzymała. Czego nie wytrzymuje, to niezmożonej aktywności obywateli w roli gospodarzy. Poczujmy się więc gospodarzami. Załatwimy to sami”. Wizja powszechnej samoorganizacji obywatelskiej, która będzie w stanie zastąpić mechanizmy rynkowe, uderza dziś swoją szlachetną naiwnością. Wielkimi krokami zbliżała się już jednak nowa rzeczywistość.

*

Sierpień wypełniły polityczne spory i targi, których zwieńczeniem stała się decyzja o powierzeniu misji sformowania solidarnościowego rządu Tadeuszowi Mazowieckiemu. 24 sierpnia nowy premier wygłosił swoje exposé, w którym zapowiedział „powrót do normalności”, czyli przejście od totalitaryzmu do demokracji w zachodnim stylu. „Normalność” była także słowem kluczem we fragmentach jego wystąpienia poświęconym gospodarce: „Długofalowym strategicznym celem poczynań rządu będzie przywrócenie Polsce instytucji gospodarczych od dawna znanych i sprawdzonych. Rozumiem przez to powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej od rozwiniętych gospodarczo krajów. Polski nie stać już na ideologiczne eksperymenty”. Mazowiecki nie miał jednak na myśli gwałtownej rewolucji. W rozmowach ze swoimi współpracownikami posługiwał się terminem „społeczna gospodarka rynkowa”. Jak notował Waldemar Kuczyński, odpowiedzialny w pierwszych dniach urzędowania premiera za kontakty z ekonomistami, Mazowiecki powtarzał, że szuka „polskiego Erharda”. Ludwig Erhard, główna postać niemieckiego ordoliberalizmu i ojciec chrzestny niemieckiego powojennego cudu gospodarczego, był dla premiera symbolem człowieka potrafiącego połączyć sprawność w zarządzaniu gospodarką z wrażliwością społeczną. Paradoks polega na tym, że szukając polskiego Erharda, Mazowiecki znalazł Balcerowicza. Idea społecznej gospodarki rynkowej stała się wprawdzie potem inspiracją dla tekstu konstytucji III RP (w artykule dwudziestym przywołano to pojęcie), ale rzeczywistość transformacji okazała się od niej bardzo odległa. Zaczynała się epoka liberalnej „terapii szokowej”.

Jej zapowiedzią było posiedzenie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, które odbyło się 24 sierpnia 1989 roku – dokładnie w dniu exposé premiera – w sejmowej Sali Kolumnowej, a wystąpili na nim Jeffrey Sachs oraz Stanisław Gomułka, od lat mieszkający na Zachodzie. Uczestnikom posiedzenia rozdano polskie tłumaczenie tekstu Gomułki z brytyjskiego „Guardiana” o konieczności reform rynkowych (dokonał go w ekspresowym tempie Jerzy Osiatyński). Półtoragodzinną relację z tego spotkania pokazała telewizja, omówienie ukazało się w „Gazecie Wyborczej” (która wsparła plan Sachsa dwoma kolejnymi artykułami: Czy Sachs powtórzy sukces Grabskiego z 23 sierpnia i Plan Sachsa z 24 sierpnia) oraz w „Życiu Gospodarczym”. W prezydium zasiadł wpływowy republikański senator Ronald Doyle z małżonką. Sachs urzekł Kuronia. Jak wspominał Karol Modzelewski, Kuroń chwalił jego styl – ekonomista udzielał kojąco prostych odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Podobno przysłuchujący się Sachsowi Ryszard Bugaj rzucił w pewnym momencie: „Co za bzdury ten facet opowiada!”, na co Kuroń odpowiedział: „Nie znam się na tym”, ale dodał: „Słuchając, wiem, że to rozwiązanie ma walor polityczny”. Chodziło mu o to, że program ekonomiczny może być lepszy lub gorszy merytorycznie, ale musi być prosty i zrozumiały dla ludzi, bo jeśli go zrozumieją, to udzielą mu swojego poparcia. Na nic zdały się uwagi tak doświadczonych ekonomistów jak Jan Lipiński, który porównywał przeprowadzanie „terapii szokowej” w warunkach szalejącej inflacji i głębokiej nierównowagi do remontu lub przebudowy domu w trakcie jego pożaru. Sympatie solidarnościowej elity wyraźnie przychylały się ku rozwiązaniom radykalnym i prostym. Indeksacja, plany Marshalla, samoorganizacja i samorząd pracowniczy – wszystkie te dawne pomysły odchodziły na zawsze do lamusa.

Wystąpienie Sachsa w Sali Kolumnowej stanowiło ukoronowanie procesu toczącego się od kilkunastu tygodni. Równolegle bowiem do coraz dramatyczniejszego krachu gospodarczego, rozpędzającej się inflacji oraz przepychanek wokół indeksacji i odpowiedzialności za rozpad rynku żywności w gronie kilkunastu osób zawiązywała się nić porozumienia co do konieczności przeprowadzenia radykalnej i brutalnej „terapii szokowej”. Historia tych kontaktów została zrekonstruowana przez Tadeusza Kowalika w jego znakomitej, a przecież nieznanej szerszej publiczności książce Polska transformacja