Ten stary złodziej. Benek Kwiaciarz - Marek Nowakowski - ebook

Ten stary złodziej. Benek Kwiaciarz ebook

Marek Nowakowski

4,3

Opis

Zbiór wczesnych opowiadań Marka Nowakowskiego z debiutanckich tomów Ten stary złodziej (1958) i Benek Kwiaciarz (1961). Ówczesna krytyka literacka zwracała uwagę na nowatorstwo tematu i kompozycji – środowisko marginesu społecznego i prostych mieszkańców podmiejskich osiedli zostało przez autora sportretowane bardzo realistycznie, ale bez ocen i moralizowania.
Opowiedziane historie zdają się nie mieć pointy. Być może, dlatego do dziś tak silnie intrygują i zapadają w pamięć. Czytane obecnie, zyskują dodatkowy walor – są „fotografią” polskiej rzeczywistości lat tuż powojennych. Pozwalają wyobraźni przenieść się w niepiękny, ale urzekający świat, który bezpowrotnie minął.

Tytuł nie zawiera zdjęć obecnych w wydaniu drukowanym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Bo­gu­sła­wa Ję­dra­sik

Au­to­rzy i źró­dła zdjęć: Mi­ro­sław Iringh/PAP: str. 143;

Zbysz­ko Sie­masz­ko/FO­RUM: str. 141;

Wła­dy­sław Sław­ny/FO­RUM: str. 145;

Adam Urba­nek/PAP: str. 148;

PAP/CAF: str. 142, 144-147

Zdję­cie na ob­wo­lu­cie: PAP/CAF

Zdję­cie na okład­ce: An­drzej Ba­rec­ki

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2012

Co­py­ri­ght © by Ma­rek No­wa­kow­ski

ISBN 978-83-244-0207-6

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827 94 15

e-mail:[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Ten stary złodziej

W komisariacie

Na An­no­po­lu do­li­nia­rze po­wia­da­ją: „Wspól­nik jest jak brat”.

Było ich trzech. Cho­dzi­li ra­zem na ro­bo­ty.

Wpa­dli, spa­sku­dziw­szy pe­wien za­ro­bek, zda­je się, miesz­ka­nie „cie­płe­go” dok­to­ra.

Tego wie­czo­ru w aresz­tach pa­no­wa­ło prze­peł­nie­nie. Za­wie­zio­no ich au­tem na pe­ry­fe­rie mia­sta, do ma­lut­kie­go ko­mi­sa­ria­tu. Roz­zie­wa­ny dy­żur­ny wpi­sał do książ­ki za­trzy­mań. Po­ki­wał gło­wą na wska­zów­ki kon­wo­jen­tów. Wpa­try­wał się przez chwi­lę w ćmę wi­ru­ją­cą przy ża­rów­ce. Prze­tarł ku­ła­kiem za­czer­wie­nio­ne oczy i ka­zał za­pro­wa­dzić ich na dół.

Wbrew prze­pi­som zna­leź­li się ra­zem. Cel­ka była mała i ciem­na. Po­ło­wę po­wierzch­ni zaj­mo­wa­ła drew­nia­na nara. Naj­młod­szy z nich, zwa­ny Ka­czo­rem, ro­ze­śmiał się u drzwi.

– Klops, ale ra­zem – po­wie­dział.

Dwaj po­zo­sta­li do­strze­gli w mdłym świe­tle, są­czą­cym się z ko­ry­ta­rza, jego twarz roz­ba­wio­ną, twar­dą. Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce szu­kał cze­goś za pod­szew­ką kie­sze­ni. Wy­grze­bał kil­ka po­ła­ma­nych i skru­szo­nych pa­pie­ro­sów. Wy­brał naj­lep­sze­go. Za­pa­lił o nie­wiel­ki ka­wa­łek siar­cza­nej trza­ski, chci­wie wcią­gnął dym. Pa­trzył w twarz naj­star­sze­go, Wład­ka Ga­łu­sa. Ga­łus prze­su­nął ręką po za­bło­co­nej na­rze.

– Twar­da – mruk­nął, za­sta­no­wił się i do­dał – znów trze­ba ki­mać na twar­dym.

Ka­czor usiadł na de­skach, skrzy­żo­wał nogi i oparł się o chłod­ną ścia­nę. Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce pod­niósł za­rdze­wia­łą po­kry­wę ki­bla. Zaj­rzał z od­ra­zą.

– Daw­no nie­uży­wa­ny. – Splu­nął do środ­ka.

Ga­łus stał nie­ru­cho­mo w prze­strze­ni roz­ja­śnio­nej świa­tłem pły­ną­cym z ko­ry­ta­rza. Był to chłop już sta­ry, o rzad­kich wło­sach. Wą­skie usta dłu­gą li­nią prze­ci­na­ły spo­co­ną twarz.

„Za­wsze się poci” – zdzi­wił się Ka­czor.

Na scho­dach, pro­wa­dzą­cych do aresz­tu, roz­legł się ha­łas. Tu­pot kro­ków. Głu­chy od­głos, za­pew­ne pa­da­ją­ce­go cia­ła. Gło­sy zbli­ża­ły się.

– Za Boga nie wej­dę! Nie, nie! – chry­piał ktoś.

– Wej­dziesz, wej­dziesz – roz­cią­gli­wy i zdy­sza­ny głos try­skał ta­jo­ną pa­sją.

– O rany, za co!?

Po­tem uci­chło.

– Do­ło­ży­li klien­to­wi – stwier­dził Ka­czor.

– I już sie­dzi w pusz­ce – do­dał po­nu­ro Ga­łus. Usu­nął się ze smu­gi świa­tła. Te­raz wi­dać było tyl­ko ciem­ną po­stać i zmien­ny błysk oczu. – Mój brat – po­wie­dział – też był wiel­ki ko­zak. Nie pę­kał nig­dy. Kuli go tyl­ko w ame­ry­kan­ki…

– Co z nim? Ka­czor po­ru­szył nie­cier­pli­wie ręką.

– Bę­dzie rok jak wy­ki­to­wał… na mie­chy.

„Po co o tym gada?” – za­sta­no­wił się ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce. Po­wo­li zdjął z sie­bie ame­ry­kań­ski ciuch. Zło­żył w po­dusz­kę i rzu­cił na skraj drew­nia­ne­go łoża. Był zły i sen­ny.

Ka­czor ob­ma­cy­wał swe wi­śnio­we buty. Prze­tarł rę­ka­wem do po­ły­sku, skoń­czyw­szy, rzekł:

– Jesz­cze nie­kiep­skie. – Uśmiech­nął się do tych bu­tów jak do lu­stra.

Za­pa­dła ci­sza. Ga­łus od­dy­chał świsz­czą­co, cięż­ko. Ka­czor przy­gła­dził po­krę­co­ną i szorst­ką czu­pry­nę. Lu­bił ją w do­ty­ku.

– Nie­dłu­go ze­tną – prze­rwał ci­szę.

– Dla­cze­go? – za­in­te­re­so­wał się bez­myśl­nie ten w kra­cie, wy­trą­co­ny z drzem­ki. Za­miast od­po­wie­dzi Ka­czor za­gwiz­dał prze­ni­kli­wie.

Ga­łus wy­su­nął rękę do świa­tła, za­ci­snął pal­ce i po­wo­li wy­pro­sto­wał, jak­by z za­do­wo­le­niem przy­pa­tru­jąc się tej czyn­no­ści. Nie pod­no­sząc wzro­ku, za­czął:

– U mnie już siód­my raz…

Ka­czor po­ru­szył do­myśl­nie gło­wą.

– Re­cy­dy­wa.

– Przed woj­ną jesz­cze – cią­gnął Ga­łus – to była Da­ni­ło­wi­czow­ska.

– Te­raz ani śla­du – wtrą­cił ten w kra­cie.

Ga­łus ob­na­żył rękę do łok­cia. Była wy­schnię­ta, rzad­ko owło­sio­na, po­kry­ta wy­bla­kły­mi ta­tu­aża­mi.

– Stam­tąd – po­wie­dział.

Przy­su­nę­li gło­wy.

Nad prze­gu­bem ry­so­wał się kształt przy­po­mi­na­ją­cy kie­lich, kar­ta z wy­raź­nym asem tre­flo­wym i dwa noże. Pół­ko­li­sty na­pis „To mnie gubi” oka­lał ten sta­ry wzo­rek.

– Sła­bo kłu­te – oce­nił Ka­czor, marsz­cząc kro­sto­wa­te czo­ło.

Sam miał ład­ne, so­lid­nie wy­ko­na­ne ta­tu­aże. Ro­bił mu Joj­ny, naj­lep­szy na Gę­siów­ce ar­ty­sta.

Ga­łus spu­ścił rę­kaw. Po­czął cho­dzić. Tego spa­ce­ru wy­cho­dzi­ło le­d­wie czte­ry kro­ki. Od ki­bla do drzwi. Po­nad sie­dzą­cy­mi cień jego po­ru­szał się nie­po­ko­ją­co na ścia­nie.

Wo­dzi­li wzro­kiem, po­ru­sza­jąc gło­wa­mi.

Cho­dził szyb­ko wię­zien­nym, ner­wo­wym spo­so­bem. Za­dy­szał się i oparł ple­ca­mi o drzwi. Za­skrzy­pia­ły le­ciut­ko. Za­darł gło­wę, wpa­tru­jąc się w małe okien­ko za­gu­bio­ne pod su­fi­tem.

– Cho­ler­nie cie­pła noc – burk­nął.

Ka­czor ziew­nął i też pod­niósł gło­wę.

– W taką noc – po­wie­dział – dziw­ki są naj­ła­twiej­sze.

Z kąta nary dłu­gie wes­tchnie­nie. Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce jesz­cze nie spał. Z ze­wnątrz przy­biegł do nich stłu­mio­ny głos sy­re­ny. „We­del” – uśmiech­nął się Ka­czor. W We­dlu miał dziew­czy­nę. Uło­ży­li się do snu, pod­kur­cza­jąc nogi. Na twar­dym czas wlókł się wol­no. Ka­czor przy­po­mniał so­bie tę z We­dla. Pierw­szy raz dała w gębę, lecz nie ustą­pił. Po­tem po­my­ślał o in­nej, też faj­nej dziew­czy­nie. Zda­wa­ło mu się, że prze­le­żał do pół­no­cy. Po­wie­dział w ciem­ność:

– Pierw­sza noc naj­gor­sza. – Pra­gnął usły­szeć czyjś głos. Bo­la­ły nogi. Prze­wra­cał się, nie mo­gąc obrać wy­god­nej po­zy­cji. Nie był pe­wien, czy oni już śpią, więc po­wtó­rzył: – Naj­gor­sza…

– Za­mknął­byś gębę – głos Ga­łu­sa brzmiał głu­cho. – Bu­dzisz… za­mknij się – za­war­czał jesz­cze.

Te­raz Ka­czor był pe­wien, że sta­ry nie spał. „Więc o co mu cho­dzi?”. Ma­new­ru­jąc zdrę­twia­łą nogą, za­śpie­wał na złość. Śpie­wał fał­szy­wie. Pró­bo­wał cią­gnąć, lecz wy­cho­dzi­ło ochry­ple.

Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce za­chi­cho­tał. Ka­czor brnął przez dru­gą zwrot­kę.

– Jam… zło­dziej, cza­ro­dziej, przede mną wiel­ki, otwar­ty jest świat, w nie­jed­nej ja ciur­mie…

Ga­łus szyb­ko zlazł z de­sek. Sta­nął przy ki­blu, zna­cząc ciem­ność jesz­cze ciem­niej­szą bry­łą swej po­sta­ci. Wal­nął nogą w drzwi. Ude­rze­nie roz­le­gło się spło­szo­nym echem po piw­nicz­nym ko­ry­ta­rzu. Gdy już wy­ga­sło, krzyk­nął:

– Ty, cza­ro­dzie­ju! – Po na­my­śle po­wtó­rzył: – Ty… ty, ty. – Znie­ru­cho­miał. Po­tem już spo­koj­nie wy­ja­śnił: Ner­wy, sta­re ner­wy.

Ka­czor śmiał się bez­gło­śnie.

Ga­łus po­stę­ku­jąc, uło­żył się na de­skach. Od­dech miał trzesz­czą­cy. Wkrót­ce za­chra­pał.

„Szyb­ko”- po­my­ślał sen­nie Ka­czor. Ob­ra­cał w my­śli to sło­wo co­raz le­ni­wiej, co­raz wol­niej, wresz­cie utknął na środ­ko­wej li­te­rze.

Z okien­ka spły­nął bla­dy świt. Jesz­cze spa­li. Ten w kra­cie z roz­dzia­wio­ną gębą, Ka­czor zwi­nię­ty w kłę­bek i Ga­łus po­ję­ku­ją­cy dzi­wacz­nie.

Ktoś szedł ko­ry­ta­rzem. Pod­ku­te bu­cio­ry. Za­trzy­mał się. Zgrzyt klu­cza w zam­ku, ję­kli­wy jak płacz dzie­cia­ka, któ­ry do­stał po tył­ku. Cięż­kie oku­te bla­chą drzwi roz­war­ły się sze­ro­ko.

Pierw­szy ze­rwał się Ka­czor. Prze­tarł za­puch­nię­te oczy i wy­krzyk­nął prze­cią­gle:

– Po­bud­ka!

Wspól­ni­cy ze­rwa­li się ogłu­pie­ni krzy­kiem. Mi­li­cjant uśmiech­nął się sze­ro­ko. Uśmiech zna­czył po­licz­ki za­lot­ny­mi jak u dziew­czy­ny do­łecz­ka­mi. Gębę miał we­so­łą. Mło­dy. Ro­sły. „Po­wio­dło mu się” – po­my­ślał za­wist­nie Ka­czor. Do­strzegł srebr­ną ob­rącz­kę na pal­cu. -„Po­wio­dło mu się z ko­bi­tą”. Mi­li­cjant ob­rzu­cił ich uważ­nym spoj­rze­niem. Znów się uśmiech­nął.

– Spa­ło się jak w pu­chu?!

– Tyl­ko łóż­ko brud­ne.

– Może wy­szo­ru­je­cie?

– Po co? – wark­nął Ga­łus, dła­wiąc się ast­ma­tycz­nym kasz­lem.

Mi­li­cjant przy­gła­dził zmo­czo­ne, przy­le­pio­ne jak hełm wło­sy. Już za drzwia­mi po­wie­dział:

– Za­raz bę­dzie kawa.

– Kawa – po­wtó­rzył w za­my­śle­niu Ka­czor. Pa­trzył na twarz Ga­łu­sa. Nig­dy wła­ści­wie nie zwra­cał na nią uwa­gi. Sta­ra i wszyst­ko. Ga­łus gębę miał sza­rą i zmę­czo­ną. Pod oczy­ma żół­te tor­by. „Sta­ry urke” – po­my­ślał Ka­czor, dum­ny z ta­kie­go wspól­ni­ka. Za­uwa­żył, iż ręce Ga­łu­sa drżą nie­ustan­nie, de­ner­wu­ją­co. Ta wpad­ka roz­kle­iła go – był pe­wien. Uczuł nie­po­kój pod­ska­ku­ją­cy do gar­dła. Z okien­ka przy­biegł bab­ski głos:

– Jó­ziu, nie za­po­mnij bu­łek!

Okien­ko wy­cho­dzi­ło na po­dwó­rze ka­mie­ni­cy. Wi­dać było sza­ry ka­wał prze­ciw­le­głej ścia­ny.

Oży­wi­li się:

– Buł­ki… – za­sta­no­wił się ten w kra­cie.

– Sta­ra – burk­nął Ka­czor. My­ślał o ko­bie­cie, któ­ra wo­ła­ła na chłop­ca.

Ga­łus wes­tchnął. Oczy jego były roz­bie­ga­ne, pło­szy­ły się. Spo­tkaw­szy spoj­rze­nie Ka­czo­ra, wy­ja­śnił śpiesz­nie:

– Reu­ma­tyzm, ła­mie w ko­ściach. – Pod­cią­gnął opa­da­ją­ce spodnie. Mruk­nął: – Źle, że za­bie­ra­ją pa­ski. – Był bar­dzo chu­dy. W jego ga­ciach zmie­ścił­by się jesz­cze je­den taki. Wy­cią­gnął rękę i za­słu­chał się.

– Tram­waj – po­wie­dział szep­tem – na pew­no „dwój­ka”. Je­dzie pod sam dom… do mnie.

– Gdzie tam tram­waj – prze­ciął Ka­czor – stąd nie sły­chać.

Na wierz­chu dło­ni Ga­łu­sa wi­dać było pół­księ­życ z gwiaz­da­mi. Też bar­dzo wy­bla­kłe. Ka­czor po­li­czył gwiaz­dy. Trzy.

Ga­łus po­tarł po­licz­ki. Za­chrzę­ścił za­rost.

– Nim we­zmą – mó­wił – ka­że­my so­bie fry­zje­ra. Ład­nie ogo­li. – Wes­tchnął, jak­by tę­sk­niąc za fry­zje­rem.

Ka­czor spoj­rzał nań po­dejrz­li­wie i też po­tarł po­licz­ki. Miał za­rost ni­kły – pu­szek pra­wie. „Może sta­ry kpi?”. – Przy­gła­dził po­gnie­cio­ną kla­pę. Splu­nął na dłoń, pró­bu­jąc ro­ze­trzeć za­ła­ma­nia. Do­strzegł wie­le plam. Spo­glą­da­jąc na naj­więk­szą, zaj­mu­ją­cą pierś, po­wie­dział ma­rzy­ciel­sko:

– To było w „Sma­ko­szu”.

Ten w kra­cie, któ­ry za­lał się wte­dy, pod­niósł gło­wę – uśmiech­nął się głu­pa­wo. To on zro­bił Ka­czo­ro­wi tę pla­mę.

Na scho­dach za­bęb­ni­ły kro­ki. Ru­mia­ny mi­li­cjant sta­nął w pro­gu.

– Pa­nie star­szy – po­wie­dział z uśmie­chem – na prze­słu­cha­nie.

Ga­łus ostroż­nie ob­ma­cy­wał ob­wi­słe po­licz­ki.

Mi­li­cjant po­ki­wał gło­wą.

– Wy­ja­śni się, wy­ja­śni… grunt się nie przej­mo­wać – po­wie­dział przy­jaź­nie. Ga­łus dźwi­gnął się po­wo­li z de­sek. Wy­szedł z po­chy­lo­ną gło­wą. Pa­trzy­li z tępą uwa­gą w obi­te bla­chą drzwi. Kro­ki od­da­li­ły się.

– Za­ka­pu­je – po­wie­dział Ka­czor. Splu­nął. Tra­fił w fu­try­nę okien­ka. – Na pew­no za­ka­pu­je. Roz­kle­ił się.

Ten w kra­cie burk­nął:

– Rok nie wy­rok, dwa…

– Bę­dzie wię­cej – prze­rwał Ka­czor.

Ten w kra­cie po­czął prze­szu­ki­wać za­ka­mar­ki pod­szew­ki. Na dłoń sze­ro­ką jak ło­pa­ta wy­trzą­snął nie­co ty­to­niu.

„Miał twarz ta­kie­go, co syp­nie” – Ka­czor przy­po­mniał so­bie twarz wy­cho­dzą­ce­go Ga­łu­sa. Fał­da­mi zwi­sa­ją­ca twarz. „Do koń­ca syp­nie, do koń­ca!”. – Z de­spe­ra­cją mach­nął ręką.

– Uwa­żaj – wark­nął ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce – ty­toń. – Ostroż­nie skrę­cał pa­pie­ro­sa.

Z po­dwór­ka do­le­ciał ha­łas. Pisk. Śmiech.

„Może już gada ze śled­czym – roz­my­ślał Ka­czor. – W tym po­ko­ju jest biur­ko, w ką­cie zie­lo­na sza­fa. Pro­to­kó­lik. Śled­czy za­pi­su­je skwa­pli­wie. Uśmie­cha się. Po­cie­sza”.

Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce do­pa­lał już pa­pie­ro­sa, gdy Ka­czor ode­zwał się:

– Trach! Pod­pi­sał.

Mi­nę­ła go­dzi­na, może wię­cej, kie­dy roz­róż­ni­li na ko­ry­ta­rzu kro­ki. Ener­gicz­ne, szyb­kie – na­le­ża­ły do mi­li­cjan­ta. Po­włó­czą­ce – to szedł Ga­łus. W drzwiach za­kasz­lał cięż­ko. Krztu­sił się, wy­ba­łu­sza­jąc oczy.

Drzwi trza­snę­ły cięż­ko.

Ga­łus ro­zej­rzał się, wes­tchnął:

– Ale tam go­rą­co…

Mó­wił­by wię­cej, lecz do­strze­gł­szy twarz Ka­czo­ra, prze­rwał. Ka­czor ude­rzył krót­kim sier­pem. Tra­fił w nos. Gło­wa Ga­łu­sa obi­ła się o drzwi.

– Ła­chu­dro – wy­krztu­sił Ka­czor. Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce za­szedł z boku i mach­nął też.

Ga­łus mam­ro­tał coś, pry­cha­jąc jak kot. Nie zro­zu­mie­li. Upadł. Grze­bał się na be­to­nie. Ry­bio otwo­rzył usta. Pięść Ka­czo­ra wy­cią­gnę­ła go rów­no przy ki­blu. Za­krył twarz. Kop­nę­li parę razy. Stę­kał, moc­no za­ci­snąw­szy pal­ce na oczach. Prze­sta­li tłuc.

Ka­czor spo­glą­dał na le­żą­ce­go, po­wie­dział dy­sząc:

– Cha­rak­ter­nie zro­bio­ne, sam chy­ba wiesz naj­le­piej.

Ten w kra­cie od­gar­nął wło­sy. Ręce wy­tarł o spodnie.

– Za­pa­lił­bym – po­wie­dział ochry­ple. Zwró­cił twarz do drzwi. – Idzie gli­niarz – szep­nął.

Za­sło­nił Ga­łu­sa, któ­ry le­żał spo­koj­nie. Wpa­try­wał się jed­nym okiem w ścia­nę. Dru­gie, sino za­puch­nię­te, przy­mknął. Z nosa szedł ślad krwi aż pod bro­dę. Wy­glą­dał wstręt­nie. „Jak roz­pra­co­wa­ny ka­puś” – po­my­ślał ten w kra­cie.

Mi­li­cjant mo­co­wał się z zam­kiem. Szar­pał. Klął. Prze­sta­wał. Wte­dy po­sły­sze­li ci­chy, lecz wy­raź­ny szept z be­to­nu.

– To po was. ga­daj­cie, jak umó­wi­li­śmy się, ja nic wię­cej nie po­wie­dzia­łem…

Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce spoj­rzał na Ka­czo­ra. Ka­czor oglą­dał dło­nie po­kry­te gru­by­mi ży­ła­mi. Drzwi uchy­li­ły się.

– Na­stęp­ny do go­le­nia – po­wie­dział mi­li­cjant z uśmie­chem. Wi­dać ich twa­rze były dziw­ne, gdyż prze­stał się uśmie­chać i tyl­ko ski­nął na Ka­czo­ra.

Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce za­klął szpet­nie. Zo­stał sam z Ga­łu­sem, któ­re­mu wciąż cie­kła krew z nosa. Zer­k­nął ukrad­kiem. Do­strzegł na opar­tej o ki­bel dło­ni sta­re­go za­bło­co­ny ślad po ob­ca­sie. „Jego czy mój” – za­sta­na­wiał się. Wy­cią­gnął zło­żo­ną sta­ran­nie chust­kę. Była śnież­no­bia­ła, nie­uży­wa­na. Przed wpad­ką wziął z domu.

– Wy­trzyj się – po­wie­dział nie­wy­raź­nie. Śle­dził pal­ce Ga­łu­sa wol­no bęb­nią­ce w po­kry­wę ki­bla. Zda­wa­ło mu się, że Ga­łus skrzy­wił się bo­le­śnie. – Wszyst­ko przez tego gów­nia­rza – do­dał szyb­ko – ja od razu wie­dzia­łem, że ty nie… – nie wie­dział, co po­wie­dzieć da­lej.

Bęb­nie­nie w ki­bel usta­ło. Ga­łus syk­nął, do­ty­ka­jąc war­gi.

– Pie­cze… Ty też nie­kiep­sko bi­jesz – wska­zał na spuch­nię­te, bu­ra­ko­we­go ko­lo­ru ucho.

– Iii – zwąt­pił ten w kra­cie. – Pary w ła­pie to ja nie mam.

– Masz, masz – nie zgo­dził się Ga­łus.

Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce usiadł na brze­gu nary. „Leży jak w łóż­ku po wiel­kim pi­jań­stwie” – stwier­dził, pa­trząc na be­ton. Ga­łus uno­sząc gło­wę, ode­zwał się le­ni­wie:

– Do­brze, że tego wszyst­kie­go z moją gębą nie zro­bi­li­ście przed… Na gó­rze jest moja ko­bi­ta. Pie­cze – znów syk­nął i le­ciut­ko mu­snął war­gę.

Ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce po­krę­cił prze­czą­co gło­wą. Wie­dział, że przed na pew­no nie zro­bi­li­by tego.

– Pie­cze jak cho­le­ra – stęk­nął Ga­łus.

– To on cię tak za­ła­twił – po­śpie­szył z wy­ja­śnie­niem ten w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce. Pal­ce za­ci­snął na jed­nym gu­zi­ku ma­ry­nar­ki. Po­cią­gnął sil­nie. Gu­zik ustą­pił wraz z ka­wał­kiem ma­te­ria­łu w de­li­kat­ną nie­bie­ską kra­tę…

Drewniaki… albo dziewczyna kapusia

– To był kie­dyś do­bry urke – po­wie­dział niż­szy z męż­czyzn – i cha­rak­ter­ny jak mało kto.

– Uhm… – mruk­nął chu­dy o twa­rzy ma­łej i trój­kąt­nej; su­wał dło­nią po lep­kiej ce­ra­cie.

Knaj­pa już pu­sto­sza­ła. Bar­man­ka spo­glą­da­ła nie­przy­jaź­nie. Chu­dy wy­są­czył chci­wie odro­bi­nę piwa.

– Ostat­nio – ode­zwał się, nie prze­sta­jąc po­ru­szać dło­nią – sie­dzia­łem z nim pod jed­ną celą… on cią­gle bie­gał z ję­zy­kiem do na­czel­ni­ka. Wspól­ni­ków sy­pał. Była z nie­go strasz­na kur­wa – za­koń­czył i ści­snął dłoń.

– Strasz­na… – po­wtó­rzył niż­szy prze­cią­gle.

Z ze­wnątrz ktoś wal­nął w drzwi. Brzęk­nę­ły przej­mu­ją­co szy­by.

– Psia­krew – mruk­nę­ła bar­man­ka.

– A dziew­czy­nę ma do­brą – szep­nął chu­dy, ob­gry­za­jąc upo­rczy­wie pa­znok­cie. Dłoń miał sze­ro­ką, bia­łą, z nie­bie­ski­mi, gru­bo węź­le­ją­cy­mi ży­ła­mi.

Ni­ski prze­cią­gnął się le­ni­wie. Wzię­li czap­ki i wy­szli na uli­cę. Chłod­ny wiatr bił w twa­rze. Prze­chod­niów było nie­wie­lu, wszy­scy w płasz­czach z pod­nie­sio­ny­mi koł­nie­rza­mi. Mały po­cią­gnął kum­pla za rę­kaw. Przy­sta­nę­li.

– Tyle go zna­łem – mruk­nął – i nig­dy bym nie przy­pusz­czał.

Chu­dy twarz miał te­raz za­cię­tą, błysz­czą­cą śli­sko świa­tłem po­bli­skiej la­tar­ni.

– Na­le­ży mu się – po­wie­dział głu­cho – na­le­ży.

Szli, mil­cząc. Ni­ski na­dą­żał z tru­dem, gdyż chu­dy wy­cią­gał po­rząd­nie nogi. Na roku krzą­ta­ły się już dziw­ki. Cho­dzi­ły po­je­dyn­czo lub po dwie. Męż­czyzn pro­si­ły o ogień, za­ga­dy­wa­ły przy­mil­nie. Stróż w bra­mie owi­nął się szczel­nie ba­ra­nim ko­żu­chem, wy­su­nął nogi i za­pa­trzył się gdzieś po­nad domy. Ci dwaj roz­glą­da­li się uważ­nie. Ni­ski po­zdro­wił jed­ną z dzi­wek, krzy­wą i prysz­cza­tą.

– Jesz­cze jej nie ma – ode­zwał się chu­dy.

Ten niż­szy po­ki­wał gło­wą.

– Ona wy­cho­dzi póź­niej – mruk­nął.

– Może w ogó­le nie przyj­dzie? – za­tro­skał się chu­dy. – Może już cze­ka na nie­go?…

Niż­szy z męż­czyzn oparł się o ścia­nę. Był jesz­cze nie­sta­ry, ale po­marsz­czo­ny i ły­sa­wy. Spoj­rze­nie miał przy­ga­szo­ne, wy­peł­złe.

– Kupę cza­su – rzekł wresz­cie – nie wi­dzia­łem go… kupę, bę­dzie ze trzy lata. Ostat­nim wy­ro­kiem… – urwał i pod­niósł się na pal­cach. Chu­dy spoj­rzał za nim. Dziew­czy­na, na któ­rą cze­ka­li, sta­ła na przy­stan­ku, ko­ły­sząc nie­dba­le to­reb­ką. Jej wło­sy były bar­dzo ja­sne i dłu­gie. Fa­cet z tecz­ką spo­glą­dał na nią cie­ka­wie. Po­stą­pił krok na­przód i utknął nie­zde­cy­do­wa­nie.

– Już przy­szła – szep­nął mały.

– I od razu – za­uwa­żył jego kum­pel – ma klien­ta. Do­bre­go fra­je­ra – do­dał – wi­dać, że pa­ni­sko. Za­ro­bi – za­szep­tał jak­by do sie­bie – kupi mu wódy, wszyst­kie­go… – Po­tarł twarz, któ­ra sta­ła się go­rą­ca.

Dziew­czy­na ro­ze­śmia­ła się gło­śno i od­rzu­ci­ła da­le­ko na jezd­nię nie­do­pa­łek. Sta­nę­ła pod la­tar­nią. Za­uwa­ży­ła tych dwóch. Przy­wi­ta­li się w mil­cze­niu. Chu­dy przy­gryzł war­gi i opu­ścił wzrok. Pra­wie do­ty­ka­ły go jej pier­si, wy­so­kie i peł­ne, ob­ci­śnię­te ja­skra­wym swe­ter­kiem.

– Wi­dzie­li­ście Szta­je­ra? – głos dziew­czy­ny dźwię­czał nie­co chra­pli­wie. – Spił się i bije fra­je­rów. Szczę­ścia szu­ka. – Śmiech wy­żło­bił do­łecz­ki w po­licz­kach.

Czu­li za­pach ostrych per­fum.

Niż­sze­go uję­ła pod bro­dę.

– Smut­ni – za­uwa­ży­ła – nie­do­pra­wie­ni. – Po­szpe­ra­ła w la­kie­ro­wa­nej to­reb­ce. – Ma­cie – rze­kła we­so­ło – na ćwiart­kę.

„Za­do­wo­lo­na – po­my­ślał chu­dy – bo wie, że on”. – Od­su­nął rękę dziew­czy­ny.

– Twój chłop – wark­nął – bę­dzie tu­taj dziś przed pół­no­cą.

Spo­waż­nia­ła i ski­nę­ła gło­wą. Była to ład­na i mło­da dziw­ka.

– Przed pół­no­cą – po­wtó­rzył mały.

Ten dru­gi pod­rzu­cał na dło­ni pu­deł­ko z pa­pie­ro­sa­mi.

– Twój chłop – po­wie­dział, marsz­cząc dziw­nie twarz – to… – urwał i scho­wał pu­deł­ko do kie­sze­ni – to wiel­ka kur­wa.

Pa­trzy­ła nań wy­cze­ku­ją­co.

– Ka­puś – do­dał.

Mały uśmiech­nął się wsty­dli­wie.

– Po­je­dziem po nie­go na dwo­rzec – rzekł chu­dy.

Unio­sła wy­so­ko brwi.

– Ra­zem – wy­ja­śnił mały – prze­cież to sta­ry nasz kum­pel. – Splu­nął i dłu­go roz­cie­rał bu­tem śli­nę.

Chu­dy przy­pa­try­wał się dziew­czy­nie spod przy­mru­żo­nych po­wiek. „Twarz okrą­gła, świe­ża – zdzi­wił się. – Nie wy­glą­da na dziw­kę”. Zde­rzył się z jej wzro­kiem od­le­głym i czy­stym.Te­raz spoj­rze­nie utkwił w chod­ni­ku. „Dziw­ka – bez­gło­śnie po­wta­rzał – dziw­ka…”.

Mały zno­wu zmarsz­czył się wsty­dli­wie.

– Jak mo­żesz – po­wie­dział ła­god­nie – pra­co­wać na ta­kie­go ła­chu­drę. Jak mo­żesz?

– I to jesz­cze tak… – wy­rzu­cił z sie­bie chu­dy.

Jej twarz nie zmie­ni­ła wy­ra­zu. Pew­na i otwar­ta.

– Kie­dy sie­dzia­łem z nim – mruk­nął chu­dy – to pra­wie co ty­dzień do­sta­wał od cie­bie for­sę… my­ślisz, że dzię­ko­wał? Klął, że mało.

– Wię­cej nie mo­głam – wtrą­ci­ła gwał­tow­nie – nie­wie­lu te­raz po­rząd­nych klien­tów.

– Głu­piaś – syk­nął chu­dy – zu­peł­nie głu­piaś! Ta­kie­mu ny­gu­so­wi – po­wie­dział głu­cho. – No, ale on dziś wra­ca, na­resz­cie wra­ca – do­dał mści­wie.

– Weź­miem ta­ry­fę – rzekł ni­ski – i pod­sko­czy­my ra­zem.

Cof­nę­ła się o krok i opu­ści­ła gło­wę, gła­dząc to­reb­kę.

– Ja­sne, że ra­zem – rzekł chu­dy. Głos jego był ostry, nie­przy­jem­ny, chu­s­tecz­ką ocie­rał twarz.

Za­trzy­ma­li ma­łe­go, odra­pa­ne­go opla.

– Wschod­ni – rzu­cił chu­dy.

Tak­sów­ka, par­ska­jąc i dy­go­cąc, ru­szy­ła na­przód. Wci­snę­li się w sie­dze­nie. Chwi­la­mi ich twa­rze uka­zy­wa­ły się do­kład­nie w świe­tle mi­ja­nych la­tarń.Ten mały trą­cił swe­go kum­pla w ple­cy i wska­zał na dziew­czy­nę sku­lo­ną, zmar­twia­łą.

Chu­dy prze­klął szep­tem. „My­śli…” – był pe­wien, że o nim my­śli. Tak­sów­ka za­trzy­ma­ła się gwał­tow­nie, wy­trą­ca­jąc ich z odrę­twie­nia.

W brud­nej po­cze­kal­ni dwor­co­wej żół­te, mdlą­ce świa­tło uka­zy­wa­ło zmę­czo­ne i sen­ne twa­rze lu­dzi. Wiej­skie baby, ob­ło­żo­ne to­boł­ka­mi, dzie­ci sku­lo­ne w po­kracz­ne kłęb­ki, chra­pa­nia cien­kie i dłu­gie… draż­nią­cy po­świst za­ka­ta­rzo­ne­go opo­ja. Środ­kiem prze­cha­dzał się wy­pro­sto­wa­ny, o chmur­nej twa­rzy mi­li­cjant. Przy bu­fe­cie za­ro­śnię­ty włó­czę­ga pra­wił coś pi­ja­nym, plą­czą­cym się gło­sem. Za­trzy­ma­li się pod oknem, z któ­re­go wi­dać było czar­ne płasz­czy­zny pe­ro­nów. Z dala do­cho­dził zdar­ty głos me­ga­fo­nu.

– Już nie­dłu­go – za­uwa­żył ni­ski.

Dziew­czy­na roz­płasz­czy­ła twarz na szy­bie.

Chu­dy uśmiech­nął się krzy­wo. „Faj­na dziw­ka – po­my­ślał – faj­na”. Mały wska­zał ukrad­kiem jej peł­ny, zgrab­ny za­dek. Zmarsz­czył ob­le­śnie twarz. Chu­dy prze­łknął gło­śno śli­nę. Od wyj­ścia z wię­zie­nia nie miał jesz­cze żad­nej dziew­czy­ny.

– Słu­chaj – za­czął chra­pli­wie – po co ci to wszyst­ko?

Zwró­ci­ła doń twarz.

– Po co ci – po­wtó­rzył – taki chłop? Za­ro­bić, nie za­ro­bi. Nie umie. Tyl­ko chla i prze­cież cią­gle cię tłu­cze.

Wy­dę­ła usta.

– Wiem, wiem – rzekł gwał­tow­nie – ile już razy cho­dzi­łaś z pod­bi­ty­mi śle­pia­mi. – Od­dy­chał nie­rów­no. – I nisz­czysz się – do­dał zmę­czo­nym gło­sem – cią­gle na rogu… to zdro­wie od­bie­ra… A on – splu­nął – jesz­cze krę­cił z in­ny­mi dziw­ka­mi. Całą staj­nię miał…

Dziew­czy­na za­ci­snę­ła usta.

– Tak – po­wie­dzia­ła ci­cho – bić, to on po­rząd­nie bił. – Po­czę­ła ki­wać gło­wą, jak­by skan­du­jąc przy­po­mi­na­ją­ce się prze­ży­cia. – Jak tyl­ko miał to zro­bić, za­raz za­pa­lał pa­pie­ro­sa – mó­wi­ła. – Wa­lił cich­cem i wło­sy mu za­wsze spa­da­ły na oczy. Dłu­gie no­sił – do­da­ła wy­ja­śnia­ją­co. Jej twarz zła­god­nia­ła, wzrok skrył się pod opusz­czo­ny­mi po­wie­ka­mi.

Chu­dy moc­no za­ci­snął garść. „Głu­pia kur­wa – żuł ze zło­ścią – głu­pia…”.

– Tak, tak – wes­tchnę­ła.

Mały po­ru­szył zna­czą­co ra­mio­na­mi. Jego chu­dy kum­pel gniótł ze zło­ścią pa­pie­ro­sa, wresz­cie prze­ła­mał go i od­rzu­cił.

– Ostat­nio – ode­zwa­ła się dziew­czy­na – przed samą wpad­ką też dał mi wy­cisk. Nie­kiep­ski. – Pod­nio­sła wzrok na tych dwóch. Zo­ba­czy­ła wy­mię­tą twarz ni­skie­go i złą, peł­ną za­cię­to­ści chu­de­go. – Ale z tym już bę­dzie ko­niec – do­da­ła po­spiesz­nie – nie dam się…

Chu­dy uśmiech­nął się smut­no.

– Ko­niec – po­wie­dział prze­cią­gle. – To za­le­ży od nie­go. A póź­niej znaj­dzie inną, co le­piej tra­fia, wte­dy kop­nie cie­bie.

Nie od­po­wie­dzia­ła, lecz twarz jej mó­wi­ła, że nie wie­rzy w to.

– Dziew­czy­nę taką jak ty – mó­wił da­lej chu­dy – inny by na rę­kach no­sił… nie pusz­czał­by na uli­cę. Ubrać jak lal­kę i cho­dzić na ro­bo­ty chce się wte­dy… bo wia­do­mo, dla kogo się tra­fia. – Spo­glą­dał na nią za­chłan­nie.

– Pew­nie – wtrą­cił mały, po­zie­wa­jąc.

– Mu­sisz skoń­czyć z tym – rzekł głu­cho chu­dy. – Ko­niecz­nie.

Uważ­nie pa­trzy­ła w ciem­ność za oknem. Mi­li­cjant zmie­rzył ich dłu­gim spoj­rze­niem. Mały wtu­lił gło­wę w ra­mio­na i po­ru­szył się nie­pew­nie.

– Bo on – koń­czył chu­dy – nie umie cię usza­no­wać.

Od­wró­ci­ła się od okna. Te­raz jej twarz wy­ra­ża­ła trud­ny, bo­le­sny pra­wie na­mysł.

– Taki chłop jak on – mó­wił szyb­ko z na­dzie­ją w gło­sie chu­dy – co to za chłop.

Prze­rwa­ła, wy­cią­ga­jąc rękę. Przy­pa­try­wa­ła mu się kpią­co.

– Wca­le nie byle jaki – rze­kła gło­śno. – Gust to ja mam. Jest przy­stoj­ny – uśmiech­nę­ła się ła­god­nie. – Ma ta­kie cy­gań­skie oczy – szep­nę­ła – ta­kie, że aż… – prze­cią­gnę­ła się roz­kosz­nie.

– Musi mieć do­bre­go za­ga­nia­cza – wtrą­cił mały – bo go tak wspo­mi­nasz.

Chu­dy przy­gryzł war­gi.

– I wło­sy – mó­wi­ła mięk­ko – dłu­gie, fa­lu­ją­ce… A na szyi czar­ny pie­przyk… mało któ­ry chłop ma taki pie­przyk… Tak, tak – do­da­ła, zo­ba­czyw­szy kpią­cą gębę ma­łe­go – wie­lu już zna­łam i ża­den… W ogó­le… – za­koń­czy­ła gwał­tow­nie.

Przyj­rza­ła się te­raz chu­de­mu o ma­łej trój­kąt­nej twa­rzy, jak­by po­rów­nu­jąc. Przy­ku­lił się tro­chę pod jej chłod­nym i do­kład­nym spoj­rze­niem. Ten mały za­chi­cho­tał. Ba­bi­na śpią­ca obok na drew­nia­nych skrzyn­kach jęk­nę­ła rzew­nie przez sen. Pan w pum­pach oparł bro­dę o la­skę.

Chu­dy po­ru­szył się nie­cier­pli­wie.

– Niby nie je­steś trą­ba – pod­jął zno­wu – cho­dzisz do mia­sta… a tak ośle­płaś. Prze­cież on tyl­ko leci na two­ją for­sę. – Wcze­pił się pal­ca­mi w pa­ra­pet. – I li­sty od in­nej do­sta­wał – rzekł nie­dba­le – a jak jej od­pi­sy­wał…

Twarz dziew­czy­ny skur­czy­ła się.

– Jak? – spy­ta­ła.

– Ano – od­parł chu­dy – tak jak się pi­sze ba­bie, któ­ra moc­no w łeb wla­zła.

– Nie po­win­naś tak za nim ob­sta­wać – wtrą­cił sta­now­czo mały. – Z in­nym le­piej byś wy­gra­ła – do­dał, spo­glą­da­jąc zna­czą­co na swe­go chu­de­go kum­pla.

Za­my­śli­ła się, bęb­niąc pal­ca­mi w szy­bę.

– Nie­kiep­ska – szep­nął mały, a po chwi­li mla­snął śmiesz­nie, chu­dy przy­tak­nął skwa­pli­wie i przy­mru­żył oczy.

Po­de­szli do drzwi. Za parę mi­nut po­wi­nien na­dejść po­ciąg z Sie­dlec. Tym po­cią­giem przy­jeż­dżał on, jej chłop.

– Pa­mię­taj – szep­nął do niej chu­dy – nie od­zy­waj się do tego ciap­cia­ka, ja z nim za­ła­twię.

– Nic, ani sło­wa – przy­łą­czył się mały.

Nie od­po­wie­dzia­ła, tyl­ko nie­znacz­nie po­ki­wa­ła gło­wą. Z to­reb­ki wy­ję­ła szmin­kę i pod­ma­lo­wa­ła usta, uważ­nie prze­glą­da­jąc się w lu­ster­ku.

„Dla nie­go” – po­my­ślał ze zło­ścią chu­dy.

Z gło­śni­ka roz­le­gły się beł­ko­tli­we, zle­wa­ją­ce się sło­wa.

Ten ka­puś szedł szyb­kim kro­kiem, wy­su­nąw­szy do przo­du gło­wę. Ko­ły­sał się w ra­mio­nach. Ubra­nie na nim wi­sia­ło, wy­mię­te i ob­szar­pa­ne. Mi­nął bud­kę bi­le­te­ra i do­pie­ro wte­dy do­strzegł ich. Za­trzy­mał się i roz­chy­lił usta. Dziew­czy­na wpa­try­wa­ła się weń z łap­czy­wą do­kład­no­ścią. Wło­sy krót­kie, bez po­ły­sku, twarz bla­da, lecz ta sama, do­brze jej zna­na, z lek­kim, drwią­cym gry­ma­sem. Usta za­ci­snął w wą­ską upar­tą li­nię. Po­stą­pił krok, jak­by chcąc ich mi­nąć. Prze­su­nął dło­nią po krót­kich ster­czą­cych wło­sach.

– Przy­szłaś – mruk­nął. Jego wzrok śli­zgał się po twa­rzach tych dwóch, któ­rzy tkwi­li nie­ru­cho­mo. – Przy­szłaś – po­wtó­rzył i wy­cią­gnął do niej rękę.

Dłu­go za­pa­la­ła pa­pie­ro­sa.

Gwizd­nął le­ciut­ko.

– Nie chcesz! – rzekł, nie prze­sta­jąc spo­glą­dać na tam­tych. Rękę wsu­nął za ma­ry­nar­kę.

„Nad­ra­bia miną” – po­my­śla­ła dziew­czy­na. Wi­dzia­ła, jak krzy­wił się zło­śli­wie. Zna­ła te jego miny do­brze. Pod­cią­gnął opa­da­ją­ce, dziu­ra­we na ko­la­nach spodnie.

Chu­dy chrząk­nął wy­mow­nie.

– Przy­szli­śmy – rzekł ochry­ple – przy­wi­tać…

– Tak, tak – po­wie­dział pi­skli­wie ten mały.

Ka­puś mil­czał, omi­ja­jąc ich spoj­rze­niem. Zgar­bił się tro­chę. Dziew­czy­na zdu­si­ła w pal­cach pa­pie­ro­sa.

Wy­szli. Ci dwaj po bo­kach ka­pu­sia i ja­sno­wło­sa dziew­czy­na parę kro­ków za nimi. Po cięż­kiej, peł­nej za­du­chu at­mos­fe­rze po­cze­kal­ni ogar­nę­ło ich rześ­kie, nie­co wil­got­ne po­wie­trze je­sien­nej nocy. Chu­dy ode­tchnął głę­bo­ko, za­trzy­mał się nie­znacz­nie i moc­no ści­snął ło­kieć dziew­czy­ny. Na ko­złach do­ro­żek drze­ma­li woź­ni­ce. Nie­bo wi­sia­ło cięż­kie, skoł­tu­nio­ne. Gdzieś wzbił się prze­ni­kli­wy gwizd. Ich buty stu­ka­ły głu­cho. Ka­puś szedł nie­dba­le, roz­bu­ja­nym kro­kiem. „Tak za­wsze cho­dzi” – po­my­śla­ła dziew­czy­na. On zaś obej­rzał się na nią. Par­sk­nął gar­dło­wym śmie­chem.

– Głu­pia suka – mruk­nął pół­gło­sem. Znów za­śmiał się.

Drgnę­ła, lecz szyb­ko opa­no­wa­ła się. „Pod­ska­ku­je – my­śla­ła ła­god­nie – jak zwy­kle pod­ska­ku­je… uda­je ko­za­ka”. Szli te­raz wzdłuż pło­tu. Chu­dy jesz­cze raz chwy­cił rękę dziew­czy­ny, za­kasz­lał zna­czą­co i mach­nął krót­kim cio­sem z boku. Gło­wa ka­pu­sia od­sko­czy­ła jak pił­ka. Mały szczek­nął nie­przy­jem­nym śmie­chem i od­su­nął się ostroż­nie.

„Te­raz – uznał chu­dy – wal­nę łbem i we­zmę pod ob­ca­sy”. Zła­pał ka­pu­sia za kla­py i… na­gle otrzy­mał od tyłu moc­ne, krót­kie ude­rze­nie w cie­mię. Za­chwiał się i opu­ścił ręce. W gło­wie za­wi­ro­wa­ło.

Gdy otwo­rzył oczy, ka­puś już był da­le­ko. Jego syl­wet­ka roz­pły­wa­ła się w ciem­no­ści. Mały pró­bo­wał go­nić go nie­zgrab­nie, ale wkrót­ce prze­stał, dy­sząc i prze­kli­na­jąc. Dziew­czy­na sta­ła na jed­nej no­dze, nie­zdar­nie utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę, i wkła­da­ła but.

– Ty… ty… – chu­dy szu­kał z wście­kło­ścią sło­wa. Po­tarł obo­la­łą gło­wę.

– Klops – po­sły­szał za­dy­sza­ny głos ma­łe­go kum­pla – ona jest strasz­nie za nim.

Chu­dy do­strzegł jej twarz spo­koj­ną, nie­prze­nik­nio­ną, zda­wa­ło mu się, że z le­ciut­kim uśmiesz­kiem.

– Pu­ścił krew – po­wie­dzia­ła ci­cho – nie mo­głam pa­trzeć i…

Prze­rwał jej.

– Buty to masz nie­zgor­sze – po­wie­dział już spo­koj­nie i jesz­cze raz po­tarł gło­wę. Syk­nął.

– Drew­nia­ki – wy­ja­śni­ła krót­ko dziew­czy­na.

„Cha­rak­ter­na – po­my­ślał z uzna­niem chu­dy – cha­rak­ter­na jak mało kto…”.

Ten stary złodziej

Sy­nek cze­kał za­pew­ne na ko­goś przy kio­sku. Mru­żył oczy i spo­glą­dał w wy­lot uli­cy. Po­szpe­raw­szy w kie­sze­niach, za­pła­cił za piwo. Wła­śnie wte­dy z bra­my na­prze­ciw wy­szedł sta­ry chłop o bla­dej, po­marsz­czo­nej twa­rzy. Od razu do­strzegł Syn­ka. Przy­gar­bił się tro­chę i przy­spie­szył kro­ku. Lecz Sy­nek pod­biegł, za­stę­pu­jąc mu dro­gę.

– Sie­masz – uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Cze­ka­łem. – Za­cią­gnął na piwo. – Pij – mó­wił – w taki go­rąc nie ma jak piwo.

Sta­ry zdmuch­nął pia­nę, po­pi­jał drob­ny­mi ły­ka­mi.

– Do­brze, że przy­sze­dłeś – po­wie­dział Sy­nek. – Mam coś na oku… – Przy­gła­dził wło­sy i przy­su­nął się bli­żej. – Wy­pa­trzy­łem – szep­nął – do­brą ro­bo­tę… i pew­ną.

Sta­ry otarł rę­ka­wem usta.

– Do­bra ro­bo­ta – wtrą­cił, spo­glą­da­jąc gdzieś w bok – to jesz­cze nic, mu­sisz mą­drze się za­brać… pa­mię­taj… – Za­milkł i dzi­wacz­nie skrzy­wił usta. – Po­le­cę – mruk­nął, od­sta­wia­jąc ku­fel – spie­szę się…

Sy­nek chwy­cił go za rękę.

– Wiem – po­wie­dział szyb­ko – wiem, że trze­ba brać się mą­drze… wła­śnie dla­te­go – trą­cił sta­re­go w pierś – chcę z tobą… Ty – rzekł z uzna­niem – umiesz za­bie­rać się do in­te­re­su. Po­ga­da­my… – Po­cią­gnął go sil­nie za gu­zik.

– Uwa­żaj – mruk­nął sta­ry – urwiesz. – Ro­zej­rzał się wo­ko­ło. Wy­cią­gnął chust­kę. Gniótł ją chwi­lę w ręku i zno­wu scho­wał do kie­sze­ni.

– My­ślisz, że wsta­wiam far­ma­zon – ob­ru­szył się Sy­nek. – Pa­mię­tam – po­wie­dział – jak pod celą opo­wia­da­łeś o ro­bo­tach… Prze­cież spół­dziel­nia na Kroch­mal­nej… – Za­śmiał się chy­trze. – Wiem, wiem… ty ją za­ła­twi­łeś. Czy­sta ro­bo­ta – oży­wił się bar­dzo. Po­czer­wie­niał. Na skro­niach błysz­cza­ły kro­pel­ki potu.

„Gów­niarz – po­my­ślał sta­ry – gów­niarz i ta­ba­ka”. – Szarp­nął koł­nie­rzyk. – Nie lu­bię – burk­nął – mieć cia­sno pod szy­ją. Nie lu­bię – po­wtó­rzył ze zło­ścią.

– …To była czy­sta ro­bo­ta – po­sły­szał głos Syn­ka.

– Ci­szej – syk­nął sta­ry zło­dziej – nie drzyj się tak. – Po­tem jak­by wsty­dli­wie do­dał: – E tam, wca­le taki ko­zak nie by­łem.

– By­łeś, by­łeś – upie­rał się Sy­nek.

Sta­ry zło­dziej opu­ścił gło­wę.

– Moja – przy­po­mniał – cze­ka z obia­dem.

Po­szli za kiosk. Tam usie­dli na becz­kach. Za­pa­li­li. Sy­nek prze­cią­gnął się, aż za­trzesz­cza­ły ko­ści. Był te­raz za­do­wo­lo­ny i pew­ny.

– Tyl­ko cie­bie uwa­żam z tych wszyst­kich urków – mó­wił – bo inni to po­pa­prań­cy.

Sta­ry mruk­nął coś nie­zro­zu­mia­le.

– W ogó­le – po­wie­dział Sy­nek – lu­bię star­szych wspól­ni­ków. oni, wia­do­mo…

– Ma się ro­zu­mieć – ode­zwał się sta­ry zło­dziej i zdu­sił o becz­kę nie­do­pa­łek. W ustach czuł go­rycz. Splu­nął.

– Jesz­cze pod celą – cią­gnął Sy­nek – my­śla­łem, żeby z tobą. Do­brze, że wy­sze­dłeś – uśmiech­nął się – za­ro­bim ra­zem.

Sta­ry zło­dziej słu­chał z pół­otwar­ty­mi usta­mi.

– Nie mam już ta­kiej wpra­wy – wtrą­cił. Za­sta­no­wił się. – Dłu­go sie­dzia­łem. Sy­nek usa­do­wił się wy­god­niej. Pod­cią­gnął spodnie. Ma­ry­nar­kę zło­żył sta­ran­nie i po­ło­żył obok.

– Go­rą­co – mruk­nął.

Sta­ry z na­my­słem oglą­dał dło­nie. Były su­che, małe i nie­wy­pra­co­wa­ne.

– I nie znam cho­dów te­raz – ode­zwał się – wła­ści­wie ro­zej­rzał­bym się jesz­cze… – Spoj­rzał nie­pew­nie na Syn­ka, prze­łknął gło­śno śli­nę. Grdy­ka pod­sko­czy­ła mu śmiesz­nie.

Sy­nek prze­chy­lił się i po­kle­pał go lek­ko po ple­cach.

– Ty nig­dy nie pę­kasz – rzekł Sy­nek. – Wiem – za­koń­czył i ziew­nął.

Sta­ry zło­dziej od­wró­cił gło­wę. Na bal­ko­nie ktoś trze­pał z roz­ma­chem dy­wan. Uśmiech­nął się krzy­wo i sztucz­nie.

– Nie pę­kam – po­wie­dział ci­cho – bo tyle już lat… to i przy­zwy­cza­iłem się. – Wy­cią­gnął chust­kę. Ocie­rał twarz.

Sy­nek roz­kra­czył sze­ro­ko nogi. Roz­cheł­sta­na ko­szu­la od­sło­ni­ła jego owło­sio­ne i po­zna­czo­ne ta­tu­aża­mi pier­si.

„Też go na­zwa­li – zdzi­wił się sta­ry – Sy­nek”. Było to prze­cież chło­pi­sko wiel­kie i nie ta­kie mło­de, z gębą za­ro­śnię­tą pod oczy.

– Jaka to ro­bo­ta? – za­py­tał, gnio­tąc chust­kę – jaka?

– Ko­mis – wy­ja­śnił Sy­nek – ład­nie stoi i nig­dy jesz­cze nie był ro­bio­ny. Cho­dzę już dłu­go koło nie­go – po­wie­dział. Wstał i za­ło­żył ma­ry­nar­kę.

„Wiel­ki mi fa­cho­wiec – po­my­ślał sta­ry zło­dziej – wiel­ki…” – i scho­wał chust­kę.

Po­szli spa­cer­kiem. Sy­nek spo­glą­dał za dziew­czy­na­mi.

– Jak za­ro­bi­my – ga­dał – to dzi­wek bę­dzie, ile wli­zie… Dziw­ki… – uśmiech­nął się ma­rzy­ciel­sko.

– Dziw­ki albo krat­ki – mruk­nął sta­ry.

Skrę­ci­li w sze­ro­ką, za­bu­do­wa­ną no­wy­mi blo­ka­mi uli­cę.

„Na­bu­do­wa­li tego – po­my­ślał sta­ry. – Dłu­go sie­dzia­łem”.

Sy­nek wy­rwał do przo­du, ko­ły­sząc się po cwa­niac­ku. Ręce za­ło­żył za pa­sek, po­gwiz­dy­wał.

„Z cze­go się cie­szy? – za­sta­no­wił się ten sta­ry zło­dziej – z cze­go?” – Za­chmu­rzył się. Wzdłuż nosa po­nu­ro żło­bi­ły się głę­bo­kie bruz­dy.

– Tu­taj! – Sy­nek za­trzy­mał się.

In­te­res był duży z dwie­ma wy­sta­wa­mi. Za szy­ba­mi apa­ra­ty fo­to­gra­ficz­ne, har­mo­nie, ma­te­ria­ły…

– Dużo – bąk­nął sta­ry. – Same po­kup­ne rze­czy. – Jego wy­bla­kłe oczy oży­wi­ły się nie­co.

– Weź­miem tro­chę – szep­tał Sy­nek – parę pa­czek… a for­sy z tego cały kurz…

Sta­ry zło­dziej przy­mknął oczy. Po­licz­kiem przy­warł do chłod­nej szy­by. Na­gle zwró­cił się do Syn­ka.

– Dłu­go ty już sie­dzia­łeś? – za­py­tał.

Sy­nek zmarsz­czył czo­ło. Za­sta­na­wiał się.

– Bę­dzie z trój­kę – od­parł. Po­pa­trzył głu­pa­wo.

– Trój­kę – po­wtó­rzył sta­ry. Za­śmiał się bez­gło­śnie. – U mnie już dy­cha – po­wie­dział, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

Twarz Syn­ka wy­ra­ża­ła po­dziw. Prze­szli się obok skle­pu.

– Zro­bi­my go od tyłu – tłu­ma­czył Sy­nek. – Tam są drzwi.

– Wia­do­mo, że od tyłu – po­twier­dził sta­ry zrzę­dli­wie.

Od­li­czy­li od­le­głość od rogu. Było czter­dzie­ści pięć kro­ków. Za­szli od po­dwó­rza.

– Tu – szep­nął Sy­nek. Przy­gryzł war­gi i po­tarł ręce. – Tu – po­wtó­rzył i wy­cią­gnął rękę. – Trze­cia klat­ka scho­do­wa. Drzwi na lewo to drzwi do ko­mi­su. Już pra­wie nasz…

Sta­ry prze­su­nął ręką po chro­pa­wej ścia­nie.

– Wy­wa­ży­my drzwi – mruk­nął.

– Ja­sne – po­twier­dził Sy­nek. Pod­gar­nął spa­da­ją­ce na oczy ko­smy­ki wło­sów. – Jesz­cze dziś – za­szep­tał chra­pli­wie – jesz­cze dziś zro­bi­my go… – uśmiech­nął się ra­do­śnie.

„Pew­niak – po­my­ślał sta­ry zło­dziej. – Pew­niak jak każ­dy mło­dziak”.

– Skrzy­wił twarz, lecz bez zło­ści. – Po­trzeb­ny jesz­cze je­den – po­wie­dział głu­cho – na „świe­cę”.

Sy­nek miał ta­kie­go. W ogó­le wszyst­ko już miał przy­go­to­wa­ne, gra­ty też. Sta­ry za­my­ślił się.

– Z tobą – do­szedł doń głos Syn­ka – in­te­res zro­bi­my na pew­no.

Wy­smar­kał się w pal­ce.

– Cho­ler­ny świat – rzekł nie­spo­dzia­nie.

Sy­nek zdzi­wił się – nie wie­dział, o co cho­dzi, ale przy­tak­nął star­sze­mu wspól­ni­ko­wi.

Po­wró­ci­li na swo­ją uli­cę. Za­trzy­ma­li się przed odra­pa­nym pe­ki­nem.

– Pój­dę do cha­ty – mruk­nął sta­ry, pa­trząc w ciem­ną bra­mę, z któ­rej za­la­ty­wa­ło kwa­śnym smro­dem. – Żeby tyl­ko pew­ny in­te­res – po­wie­dział. Chrząk­nął. – Żeby pew­ny… I jesz­cze nie wiem…- do­dał, lecz urwał szyb­ko.

Umó­wi­li się o zmro­ku. Sy­nek miał za­gwiz­dać z po­dwó­rza.

– Tyl­ko nie wo­łaj – rzekł sta­ry – bo nie chcę… – zmie­szał się tro­chę – żeby moja… ro­zu­miesz…

Sy­nek zro­zu­miał.

– Wiem – zmru­żył oczy – pę­kasz swo­jej baby.

Sta­ry nie od­po­wie­dział.

Miesz­kał na dru­gim pię­trze. Przed drzwia­mi po­stał chwi­lę. Pa­trzył z uwa­gą na wy­pi­sa­ne kre­dą za­tar­te już li­te­ry K+M+B. „Trza by po­pra­wić” – uznał.

Na­słu­chi­wał, wresz­cie wszedł. Jego baba od­le­wa­ła wodę z ziem­nia­ków. Była mała, za­su­szo­na. Wło­sy spla­ta­ła w ko­ro­nę.

Usiadł przy sto­le.

– Wy­tarł­byś buty – mruk­nę­ła, nie od­wra­ca­jąc się od kuch­ni. – Wy­tarł­byś, bru­dzisz… – Od­sta­wi­ła gar­nek i przyj­rza­ła mu się uważ­nie. Oczy zmru­ży­ła w kose szpar­ki.

– Cze­go? – mruk­nął – cze­go tak śle­pia wy­trzesz­czasz?… – Wy­szedł na ko­ry­tarz, sta­ran­nie wy­cie­rał buty. „Taka nie­po­rut­na – po­my­ślał, wcho­dząc – a wiel­ka cwa­nia­ra”.

Po­da­ła zupę. Jadł bez sma­ku, grze­bał łyż­ką w ta­le­rzu.

– Nie­do­bra? – za­py­ta­ła. Ręce otar­ła o far­tuch i po­de­szła do sto­łu.

Opu­ścił gło­wę.

– Nie tyle zła – rzekł – co go­rą­ca…

Znów krzą­ta­ła się przy kuch­ni.Wte­dy od­sta­wił ta­lerz. Za­czął oglą­dać się w lu­ster­ku. Zer­k­nę­ła nań. Ma­cał bro­dę, tarł szczeć na po­licz­kach, szcze­rzył zęby.

– Sta­ryś już – za­śmia­ła się nie­przy­jaź­nie. – Gru­chot… i głu­pi – po­wie­dzia­ła po na­my­śle.

Lu­ster­ko przy­krył chust­ką. Wy­cią­gnął się na łóż­ku. Przez zmru­żo­ne po­wie­ki spo­glą­dał na swo­ją ko­bi­tę. Myła stat­ki, płu­ka­ła pod kra­nem, dru­cian­ką szo­ro­wa­ła gar­nek.

„Ro­bot­na – po­my­ślał – i cha­rak­ter­na. Jak tra­fię, to ubio­rę ją jak pa­nią. Wte­dy po­wie, że nie je­stem trą­ba… umiem za­ro­bić. Fu­trzy­sko ku­pię”. – Przy­mie­rzył do jej chu­dych, opa­dłych ra­mion. Uśmiech­nął się mięk­ko. Za­uwa­ży­ła ten uśmiech. Roz­chy­li­ła cien­kie war­gi. Za­klę­ła i znów za­ci­snę­ła usta.

Z po­dwó­rza do­biegł prze­ni­kli­wy, go­łę­biar­ski gwizd. Sta­ry zło­dziej dźwi­gnął się z łóż­ka.

– Idę… – wy­mam­ro­tał.

Pa­trzy­ła wy­cze­ku­ją­co. Przy­gar­bił się.

– Do kum­pli – do­dał.

– Już trze­ci dzień – po­wie­dzia­ła – od­kąd wy­sze­dłeś… Ła­zisz i ła­zisz… i co z tego? – Wzię­ła się pod boki.

– In­te­re­sy – wy­ja­śnił.

Twarz ko­bie­ty sta­ła się za­cię­ta i obca.

– Two­je in­te­re­sy – po­wie­dzia­ła – to same wpad­ki. Ukro­pu bym na łeb tym kum­plom… – szep­nę­ła.

Po­stał jesz­cze chwi­lę, uni­kał jej wzro­ku. Gdy wy­szedł, prze­chy­li­ła się w oknie. Pa­trzy­ła w ciem­ność. Na­słu­chi­wa­ła. Cięż­kie, po­włó­czą­ce kro­ki. Chy­ba jej sta­re­go. Usia­dła sztyw­no na łóż­ku. Ręce zło­ży­ła na po­doł­ku.

Na dole sta­ry zło­dziej za­trzy­mał się.

– Cho­le­ra! – za­klął prze­cią­gle. Splu­nął.

W bra­mie cze­kał Sy­nek z tym trze­cim, któ­ry miał sta­nąć na „świe­cy”.

– Kto to? – za­py­tał sta­ry. W zmro­ku trud­no było do­strzec twarz.

– Ka­szu­biak – rzekł ten trze­ci.

Przy­wi­ta­li się.

– Ka­szu­biak? – za­sta­no­wił się gło­śno sta­ry – znam, znam… z two­im oj­cem sie­dzie­li­śmy w izo­lat­ce… Dłu­go…

– Te­raz – po­wie­dział Ka­szu­biak – znów się wła­do­wał… za­ka­po­wa­li. – Głos miał cien­ki, nie­przy­jem­ny.

Usie­dli na ław­ce pod ścia­ną. Ob­ga­da­li wszyst­ko. Te­raz cze­ka­li tyl­ko na głę­bo­ką noc. Po­szli nad glin­ki. Wy­le­gi­wa­li się na tra­wie. Wy­pi­li ćwiart­kę – był smak na wię­cej, ale nie wol­no, bo ro­bić trze­ba po trzeź­we­mu… Ka­szu­biak wkrót­ce od­szedł. Umó­wi­li się pod ko­mi­sem. Było ciem­no…Tu i ów­dzie ja­rzy­ły się pa­pie­ro­sy. Sta­ry mil­czał, spo­glą­da­jąc w za­gwież­dżo­ne nie­bo. Sy­nek po­gwiz­dy­wał. Prze­stał i po­czął śpie­wać. Śpie­wał ochry­ple, fał­szu­jąc.

– Wy­łącz się – mruk­nął sta­ry, za­ci­snął dło­nie… – Ryby stra­szysz – do­dał. Za­śmie­li się. Było ci­cho i cie­pło. „Ład­nie” – po­my­ślał sta­ry.

Lek­ki wia­te­rek owie­wał twa­rze. Nad glin­ka­mi zro­bi­ło się już pu­sto. Ode­szła ostat­nia par­ka sple­cio­na w uści­sku. Za­wy­ła sy­re­na. Dłu­go jesz­cze le­że­li. Wsta­li, po­stę­ku­jąc i po­szli spa­cer­kiem. Sta­ry od­dy­chał nie­rów­no.

– Moja – szep­nął – śpi już… albo… – za­my­ślił się.

– A moja – wtrą­cił Sy­nek – cze­ka. Wie i cze­ka… Zdro­wa jest. – W uśmie­chu za­bie­li­ły się zęby.

Mil­cze­li. Gdy do­szli do tej sze­ro­kiej uli­cy, sta­ry ro­zej­rzał się.

– Wła­ści­wie – po­wie­dział – noc za ja­sna.

Znów dłu­gie mil­cze­nie i stu­kot ich bu­tów.

– Ale niech tam – mruk­nął sta­ry. Dy­szał tro­chę. – Ka­wał dro­gi – rzekł – nogi wy­sia­da­ją…

Sy­nek po­pra­wił za­wi­niąt­ko z na­rzę­dzia­mi.

– Czy aby wszyst­ko wzią­łeś? – za­nie­po­ko­ił się sta­ry zło­dziej.

– Le­wa­rek – wy­li­czał Sy­nek – łom, dłu­to… – I jesz­cze mó­wił, ale sta­ry nie słu­chał…

Mi­nę­ło ich kil­ku spóź­nio­nych prze­chod­niów. Za­le­cia­ło wód­ką.

„Spie­szą się – po­my­ślał sta­ry – w kimę”. Obej­rzał się za nimi, jak­by za­zdrosz­cząc.

Za ro­giem cze­kał Ka­szu­biak. Był pod­nie­co­ny, chci­wie za­cią­gał się pa­pie­ro­sem.

– Spo­koj­nie – szep­nął.

Jesz­cze raz ob­ga­da­li wszyst­ko. Było bar­dzo póź­no. Chy­ba koło pół­no­cy. Uli­ca pu­sta. W dali ma­ja­czy­ła syl­wet­ka „pa­pu­gi”.

– Ten się nie li­czy – rzekł Sy­nek.

Ską­po oświe­tla­ła ich na­roż­na la­tar­nia. Po­ka­zy­wa­ła twa­rze mło­dych – wil­cze, peł­ne ocze­ki­wa­nia, gębę sta­re­go – z cie­nia­mi kry­ją­cy­mi się w bruz­dach.

Na­gle sta­ry oparł się o ścia­nę. Wy­glą­dał dziw­nie.

– Co ci? – za­py­tał Sy­nek.

– Żo­łą­dek – wy­mam­ro­tał sta­ry zło­dziej – na­wa­la… ale już prze­szło. Jesz­cze bar­dziej po­marsz­czył twarz, chy­ba w uśmie­chu…

Za­szli od tyłu. Stą­pa­li ci­cho. Li­czy­li klat­ki scho­do­we. Za­trzy­ma­li się. Sy­nek roz­pa­ko­wał na­rzę­dzia. Ro­zej­rze­li się. – Spo­koj­nie i bar­dzo ci­cho. – Za­bra­li się do drzwi. Pod­wa­ży­li kil­ka razy, lecz trzy­ma­ły się moc­no. Na­par­li sil­niej. Zgrzyt­nę­ły jak ła­ma­na kość. Ha­łas ten wy­peł­nił czar­ny ko­ry­tarz, a na­wet wy­da­wa­ło się, że bie­gnie wy­żej ze wzmoc­nio­nym na­tę­że­niem.

– Ku­re­stwo – po­wie­dział sta­ry. Za­drżał prze­nik­nię­ty tym ha­ła­sem. „Ostat­nia ro­bo­ta – po­my­ślał. – Ostat­nia ro­bo­ta… to za­wsze de­ner­wu­je…” – po­cie­szył się. Po­pluł w dło­nie i chwy­cił łom. Pot ob­ła­ził twarz, ogar­niał go­rą­cy od­dech Syn­ka.

Drzwi ustą­pi­ły. Pierw­szy pchał się Sy­nek. Na­gle usły­sze­li z uli­cy prze­cią­gły krzyk… w po­ło­wie urwał się. Krzy­czał Ka­szu­biak.

Ostry gwizd. War­kot mo­to­ru.

– Pę­ka­my – szep­nął sta­ry – pę­ka­my… bo in­a­czej… – nie do­koń­czył.

Rzu­ci­li się do uciecz­ki. Bie­gli, nie oglą­da­jąc się. Za nimi na­wo­ły­wa­nia, gwizd­ki. Tu­pot wie­lu kro­ków. Już wpa­dli w bocz­ną ulicz­kę. Były tam gru­zy, a więc ra­tu­nek… Wte­dy za­bły­sły la­tar­ki. Za­mru­ga­li po­wie­ka­mi. Wzię­to ich ze wszyst­kich stron. Sta­nę­li, od­dy­cha­jąc cięż­ko. Chwy­co­no ich za ręce. Wie­lu mi­li­cjan­tów.

– I to był pew­ny in­te­res – wy­char­czał ten sta­ry zło­dziej. – Ty gaw­nia­ku. – Za­niósł się du­szą­cym kasz­lem. Wy­trzesz­czył oczy.

„Ma stra­cha – po­my­ślał Sy­nek – roz­kle­ił się…”. – Za­chi­cho­tał zło­śli­wie. Na­ło­żo­no im na ręce kaj­dan­ki.

– A naj­gor­sze – już spo­koj­nie po­wie­dział sta­ry – że wpa­dli­śmy z do­wo­dem. – Po­tem po­pa­trzył na sino błysz­czą­ce dyb­ki i do­dał ze zło­ścią: – Na­wet wy­smar­kać się nie moż­na…

– Zgry­wus! – rzekł je­den z mi­li­cjan­tów. Inni za­śmie­li się.

Umierający paser

Od pie­cy­ka roz­cho­dzi­ło się dusz­ne cie­pło. Było ci­cho. Tyl­ko za prze­pie­rze­niem roz­le­gał się szczęk zmy­wa­nych na­czyń.

Ko­ły­sa­li się przy pu­stej już pół­li­trów­ce. Wa­ze­li­na spo­glą­dał nie­kie­dy na sza­rą, pra­wie prze­zro­czy­stą twarz pa­se­ra. Nie była ta sama co przed dwo­ma laty. Oczy wpa­dły głę­bo­ko i stra­ci­ły blask, zaś ko­ści po­licz­ko­we ster­cza­ły ostro. „Ki-ciu­cha koń­czy się” – po­my­ślał. Pa­ser, zwa­ny Ki­ciu­chą, do­strzegł ba­daw­czy wzrok daw­ne­go kum­pla. Po­ru­szył się nie­cier­pli­wie. Za­stu­kał pa­lu­cha­mi w bu­tel­kę.

– Dłu­go nie przy­cho­dzi­łeś – po­wie­dział skrzy­pią­co.

Wa­ze­li­nę ogar­nia­ła sen­ność. Z tru­dem uniósł cięż­kie po­wie­ki.

– By­łem w dro­dze – mruk­nął.

Od sy­gne­tu, któ­ry no­sił na ostat­nim pal­cu, szedł na izbę wy­tar­ty, ni­kły blask.

Pa­ser wstał po­wol­nie. Był to wiel­ki chłop, przy­gar­bio­ny, się­gał pra­wie pod su­fit. Gar­ni­tur wi­siał na nim jak na szczu­dle, pe­łen fałd i za­ła­mań.

– Gi­tes ma­te­riał – rzekł z uzna­niem Wa­ze­li­na. Ostroż­nie do­tknął rę­ka­wa.

– Set­ka – wy­mam­ro­tał pa­ser. Za­kasz­lał char­ko­tli­wie, splu­nął w chu­s­tecz­kę. – Kiep­sko plu­ję – po­wie­dział, oglą­da­jąc uważ­nie. Uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie.

Wa­ze­li­na za­pa­trzył się w okno. Na uli­cy za­bły­sły pierw­sze la­tar­nie. Wy­glą­da­ły jak żół­te kule wśród dzien­ne­go jesz­cze świa­tła. Domy zna­czy­ły się zwę­glo­nym kon­tu­rem.

– Póź­no… – szep­nął i prze­cią­gnął się. Za­piął ma­ry­nar­kę.

Za prze­pie­rze­niem ni­ski ko­bie­cy głos za­nu­cił ja­kąś pio­sen­kę.

„«Ci­cha woda» – stwier­dził Wa­ze­li­na – sta­re to…”. – Wstał. Choć był nie­ma­ły, jed­nak pa­se­ro­wi do­sta­wał le­d­wie do ucha.

Po­ma­cał w kie­sze­ni pie­nią­dze. Za­sze­le­ści­ły. „Mało” – po­my­ślał. Za­darł gło­wę, szu­ka­jąc oczu pa­se­ra Ki­ciu­chy…

– Dłu­go nie przy­cho­dzi­łem – za­czął wol­no – to praw­da, ale już wy­ci­skasz mnie jak fra­je­ra. – Pod­szedł do prze­pie­rze­nia. Do­pie­ro te­raz zo­ba­czył, że była to za­sło­na z ko­lo­ro­we­go ma­te­ria­łu, ob­cią­gnię­ta górą i u dołu dru­tem. Prze­cią­gnął dło­nią. Za­fa­lo­wa­ło. – Co ty da­jesz? – rzekł. – Za taki fant pa­ty­ka…? Cy­ga­nie le­piej pła­cą. – Spoj­rzał na pa­se­ra, lecz w pół­mro­ku do­strzegł tyl­ko jego ostry, skrzy­wio­ny pro­fil. – Mógł­bym – zni­żył nie­co głos – zna­leźć in­ne­go. Za­pła­cił­by wię­cej…

Pa­ser wy­pro­sto­wał się sztyw­no. Te­raz był na­praw­dę ol­brzy­mem. Znów za­niósł się kasz­lem. Od­dy­chał nie­rów­no i świsz­czą­co.

– Chy­tryś – mó­wił Wa­ze­li­na – chy­tryś jak nie kum­pel. A prze­cież je­steś już na do­go­ryw­ku!… – zdzi­wił się. Zmie­rzył go zim­no, z za­cie­ka­wie­niem.

Pa­ser po­ru­szył nie­cier­pli­wie ręką. Za­ci­snął pal­ce na kra­wę­dzi sto­łu. Wy­gła­dził ob­rus, prze­sta­wił bu­tel­kę.

– Nie o to cho­dzi – ode­zwał się. Za­klął i skrzy­wił twarz. – Zresz­tą te­raz taka cena – do­dał. Głos jego brzmiał twar­do i upar­cie.

„Wszarz…”- po­my­ślał obo­jęt­nie Wa­ze­li­na. Wzru­szył nie­znacz­nie ra­mio­na­mi.

– Wiem do­brze – po­sły­szał głos pa­se­ra – że moje mie­chy to szajs.

Wa­ze­li­na spoj­rzał ukrad­kiem na jego twarz. Była po­fał­do­wa­na, z kro­pel­ka­mi potu. „Chy­ba ma ra­cję – za­my­ślił się – nie­dłu­go wy­cią­gnie ko­py­ta…”. Gło­śno zaś po­wie­dział:

– Ech, może tak źle nie jest, pod­le­czysz się… – Po­tarł pal­ca­mi o spodnie. Sy­gnet za­błysz­czał sil­niej.

Roz­le­gło się pu­ka­nie. Umó­wio­ne, bo trzy razy.

– Klient – mruk­nął pa­ser Ki­ciu­cha. Otwo­rzył drzwi.

Wszedł si­na­wy chłop, o ma­łych roz­bie­ga­nych oczach. Uśmiech­nął się do bu­tel­ki, obok po­ło­żył czap­kę. Moc­no uści­snął im dło­nie. Po­czę­sto­wał pa­pie­ro­sa­mi. Siadł na brzeż­ku krze­sła, pod­wi­ja­jąc nogi w woj­sko­wych, pod­bi­tych gwoź­dzia­mi bu­tach. Po­grze­bał w kie­sze­niach. Wy­cią­gnął pła­ski zło­ty ze­ga­rek.

– Ład­na sztu­ka – po­chwa­lił Wa­ze­li­na – ład­na…

– Przej­dzie? – za­py­tał si­na­wy.

Pa­ser od­sta­wił szklan­ki. Zdmuch­nął ze sto­łu okru­chy.

– Za­le­ży – rzekł – za ile.

Tar­go­wa­li się dłu­go. Ten si­na­wy wsta­wał dwa razy i że­gnał się sta­now­czo. Za­wra­cał od drzwi. Prze­kli­nał wy­myśl­nie. Dep­tał nie­do­pał­ki. Pa­ser był nie­prze­nik­nio­ny i spo­koj­ny.

„Cwa­niak – chi­cho­tał Wa­ze­li­na – duży cwa­niak…”. Śle­dził pal­ce Ki­ciu­chy wol­no ob­li­cza­ją­ce pa­pier­ki. Pa­znok­cie miał sze­ro­kie, wy­pu­kłe.Ten si­na­wy rów­nież prze­li­czył, po­pa­trzył na nich nie­przy­jaź­nie i scho­wał pie­nią­dze, zgnió­tł­szy je w gar­ści. Wci­snął głę­bo­ko czap­kę, obej­rzał się w lu­strze. Przy drzwiach za­mru­czał nie­zro­zu­mia­le. Dłu­go trzesz­cza­ły scho­dy, gdyż scho­dził po­wo­li i z roz­ma­chem.

– Za­ła­twi­łeś le­piej niż mnie – po­wie­dział Wa­ze­li­na.

Pa­ser Ki­ciu­cha zdjął wiecz­ko i oglą­dał me­cha­nizm ze­gar­ka. Dmu­chał weń. Z roz­chy­lo­ny­mi usta­mi wsłu­chi­wał się w sła­biut­kie cy­ka­nie.

– Pój­dę już – Wa­ze­li­na prze­cią­gnął się.

– Zo­stań – mruk­nął pa­ser, owi­ja­jąc w szmat­kę ze­ga­rek – zje­my ko­la­cję. – Szarp­nął za­sło­ną.

Zza prze­pie­rze­nia wy­szła ko­bie­ta. W gęst­nie­ją­cej ciem­no­ści twarz wi­dać było nie­wy­raź­nie. Roz­sta­wi­ła ta­le­rze. Z sza­fy wy­cią­gnę­ła bu­tel­kę. Od­bi­ła pew­nym, wy­mie­rzo­nym ude­rze­niem w dno.

„Upa­sła się” – Wa­ze­li­na przy­gryzł war­gi. Prze­su­nął wzrok ni­żej. – „Nig­dy – uśmiech­nął się lek­ko – nie mia­ła ta­kiej dupy”. – Przy­po­mniał so­bie jej twarz. Pa­mię­tał z uli­cy. Wte­dy była to dziw­ka chu­da i łasa na for­sę. Te­raz wy­glą­da­ła jak pani. Waż­na. Kro­iła chleb. Pa­trzy­ła na nie­go obo­jęt­nie. Aż po­czer­wie­niał. Prze­cież zna­li się do­brze. Zo­sta­wi­ła ich sa­mych.

Pa­ser za­pa­lił lamp­kę. Rzu­ca­ła ską­py blask na stół. Na ścia­nach peł­za­ły cie­nie, a w ką­tach, da­lej, za­le­gał gę­sty jak ko­żuch zmrok. Pa­ser żuł kieł­ba­sę. Po­cią­gnął tęgi łyk wód­ki.

– I chlać nie mogę – rzekł. – Nie mam sma­ku… W ogó­le… – Jego cień jak ptak po­ru­szył się na ścia­nie.

– W ogó­le – pod­jął za­gad­ko­wo Wa­ze­li­na – dużo się u cie­bie zmie­ni­ło… ko­bi­tę masz… Bo ja – za­śmiał się nie­szcze­rze – cho­dzę jesz­cze po proś­bie…

– Znasz moją? – prze­rwał pa­ser Ki­ciu­cha. Jego twarz po­zna­czył nie­po­kój. Pio­no­we głę­bo­kie zmarszcz­ki zło­bi­ły się mię­dzy brwia­mi.

– Mało to ko­biet znam – po­wie­dział obo­jęt­nie Wa­ze­li­na. Ba­wił się śli­ską i lep­ką skór­ką po sal­ce­so­nie. – Tak – umknął przed spoj­rze­niem pa­se­ra – i two­ją znam… Daw­niej – od­rzu­cił skór­kę – za­wsze mia­ła po­pod­bi­ja­ne gały. Cią­gle czę­sto­wa­ła chło­pa­ków try­per­kiem. Pra­wie każ­dy miał do niej żal… – Uśmiech­nął się szczę­śli­wie do tych wspo­mnień.

– Dmu­cha­łeś ją? – za­py­tał pa­ser. Po­pił tro­chę wód­ki. Po­chy­lił się nad ta­le­rzem.

Wa­ze­li­na za­śmiał się bez­gło­śnie.

– Zresz­tą – wy­mam­ro­tał pa­ser – to nie­waż­ne. – Miał za­łza­wio­ne, w bla­sku lamp­ki jak­by szkla­ne oczy.

„Kiep­skie ma szczę­ście” – po­my­ślał Wa­ze­li­na. – Z two­ją for­są – po­wie­dział – zła­pać moż­na inną… lep­szą babę.

Pa­ser za­ci­snął usta w wą­ską i pro­stą li­nię.

– Bo to war­to – wy­ce­dził po chwi­li. – Kie­dyś – po­chy­lił się na krze­śle – też mia­łem lep­sze dziw­ki. – Jego twarz kry­ła się te­raz w cie­niu ręki.

– Ona – wtrą­cił Wa­ze­li­na – ona ma do­brze u cie­bie. Tra­fi­ła jak mało kto… Ale – za­koń­czył sta­now­czo – za­wsze to dziw­ka. – Za­mru­gał oczy­ma. „Prze­cież – po­my­ślał – nie moja spra­wa”.

Pa­ser pod­krę­cił knot. Za­ja­śnia­ło ostrym bla­skiem. Świa­tło ła­ma­ło się w zie­lon­ka­wym szkle bu­tel­ki. Wa­ze­li­na dłu­bał za­pał­ką w zę­bach. Z roz­dzia­wio­ną sze­ro­ko gębą wy­glą­dał głu­pa­wo i śmiesz­nie.

Za prze­pie­rze­niem szmer. sze­le­sty.

– Roz­bie­ra się – bąk­nął pa­ser.

– Czy aby do­bra w łóż­ku? – za­py­tał Wa­ze­li­na. Uważ­nie ła­mał za­pał­kę na drob­ne ka­wa­łecz­ki.

Pa­ser nie od­zy­wał się, lecz coś go mę­czy­ło, bo wes­tchnął cięż­ko.

– Mó­wisz – pod­niósł gło­wę i pod­parł łok­cia­mi – że znasz ją do­brze. – Roz­gar­nął pal­ca­mi wło­sy. Na skro­niach było już dużo si­wych. – Czy ona z kimś wte­dy…? – za­py­tał. Pa­trzył uważ­nie na Wa­ze­li­nę.

– Bo to z jed­nym krę­ci­ła – od­parł tam­ten. – Lu­bi­ła chło­pów.

– A czy – za­jąk­nął się pa­ser – z kimś za­cho­dzi­ła?

– Co? – nie zro­zu­miał Wa­ze­li­na.

– Czy nikt – spo­koj­nie py­tał pa­ser – nie zma­chał jej brzu­cha…?

Wa­ze­li­na uniósł wy­so­ko brwi, po­dra­pał się po po­licz­ku.

– Nie wiem – rzekł. – Zresz­tą – do­dał – to była cwa­nia­ra. Zna­ła się.

Pa­ser prze­chy­lił się nad sto­łem i przy­krę­cił knot. W izbie za­pa­no­wał mrok. Ich twa­rze były nie­wi­docz­ne, tyl­ko oczy świe­ci­ły się lek­ko.

– Chcę – rzekł pa­ser Ki­ciu­cha – mieć z nią dzie­cia­ka… syna. – Od­sta­wił ta­lerz. – Już pod­bi­łem – do­dał – mówi, że czu­je to… Czy baba może to wy­czuć? – Spoj­rze­nie miał te­raz upo­rczy­we, nie­ru­cho­me. – Czy może? – Przy­su­nął się tak bli­sko, że Wa­ze­li­nę ogar­nął jego go­rą­cy, z po­świ­stem od­dech.

– Bo ja wiem – mruk­nął Wa­ze­li­na.

– Żeby to było pew­ne – po­wie­dział ci­cho pa­ser Ki­ciu­cha. Od­wró­cił gło­wę i po­pluł w chu­s­tecz­kę. – Mówi, że na pew­no za­szła. – Pod­su­nął sło­ik z musz­tar­dą. – Bierz – bąk­nął – bez tego za tłu­ste.

– Wierz dziw­kom… – rzekł Wa­ze­li­na. Na­dział wi­del­cem bo­czek i po­sma­ro­wał musz­tar­dą. – Wierz – po­wtó­rzył – a tra­fisz na cmen­tarz… – „Głu­pi – po­my­ślał – w ser­co­wych spra­wach zu­peł­nie głu­pi”. – Jadł, mla­ska­jąc. Po­ły­kał wiel­kie kęsy chle­ba.

– Do­bre żar­cie – po­chwa­lił – świe­że. Ty też jedz – po­ra­dził – na mie­chy nie ma jak tłu­ste żar­cie.

Pa­ser ukrył twarz w ko­ści­stych i dłu­gich pal­cach. Wło­sy spa­da­ły ja­sny­mi ko­smy­ka­mi na dło­nie.

Wa­ze­li­na odło­żył wi­de­lec. Wy­tarł usta.

– Nie przej­muj się – po­wie­dział mięk­ko – po brzu­chu roz­po­znasz. To szyb­ko ro­śnie. – Chciał do­dać, że tego chy­ba do­cze­ka jesz­cze, lecz ugryzł się w ję­zyk.

Do drzwi pod­szedł ci­cho, na pal­cach. W ko­ry­ta­rzu ucze­sał się sta­ran­nie, ukła­da­jąc nad czo­łem ład­ną falę.

W parę dni póź­niej Wa­ze­li­na spo­tkał na ba­za­rze ko­bie­tę pa­se­ra. W no­wej pe­li­sie. Pod­cią­gnął spodnie i gwizd­nął prze­cią­gle.

– Ho, ho – mruk­nął – wy­glą­dasz jak ar­ty­cha…

– Z nim go­rzej – po­wie­dzia­ła.

Za­szli za bud­kę. Prze­pę­dził drze­mią­ce­go Adol­fa Ją­ka­łę i usie­dli na skrzyn­ce.

„Zdro­wa” – po­my­ślał. Ści­snął ją moc­no za ło­kieć.

– Od­czep się – wark­nę­ła. Po­ru­szy­ła się nie­cier­pli­wie. Skrzyn­ka za­chy­bo­ta­ła.

– Mą­dra­lin­ko – syk­nął zło­wro­go – nie pod­ska­kuj.

Zła­god­nia­ła. Na­prę­żo­na ręka zwi­sła mięk­ko.

„Mam u niej fory…” – tego był pe­wien. W ogó­le ba­bom mógł się po­do­bać. Bar­czy­sty, z upar­tą gębą… i śmia­ły. Te­raz oglą­dał ją uważ­nie.

– Kie­dyś by­łaś kro­sto­wa­ta – uśmiech­nął się – i ca­ło­wać nie było gdzie… a te­raz… – jego głos za­brzmiał szcze­rym po­dzi­wem.

– Prze­stał­byś – szep­nę­ła. Skrzy­wi­ła się nie­pew­nie.

– Do­bra, do­bra – mruk­nął. Ujął ją pod rękę. – Zo­ba­czym… co z nim. Wy­szli z ba­za­ru. Ją­ka­ła po­krzy­ki­wał za nimi.

Wa­ze­li­na sta­wiał wiel­kie kro­ki. Na­dą­ża­ła z tru­dem, po­stu­ku­jąc drew­nia­ka­mi. Przed do­mem przy­sta­nę­li. Ro­zej­rzał się. Wi­dok wo­ko­ło po­nu­ry. Wszę­dzie gru­zy, tyl­ko kil­ka oca­la­łych ka­mie­nic. Usy­pi­ska po­ro­śnię­te sza­rą od ku­rzu tra­wą. Da­lej ster­cza­ły wie­że ko­ścio­ła na Dziel­nej. Mię­dzy wie­ża­mi wi­dział jej pro­fil.

– Po­dob­no bę­dzie­cie mie­li dzie­cia­ka? – za­py­tał ostroż­nie.

Po­ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Skąd – po­wie­dzia­ła. Grze­ba­ła w to­reb­ce.

Roz­chy­lił ga­pio­wa­to usta.

– On pra­wie wca­le nie może… – Spu­ści­ła oczy. Przy­pu­dro­wa­ła się w lu­ster­ku. – Tyl­ko tak mu ga­dam – wy­zna­ła. – Ostat­nio na­wet – zni­ży­ła głos – wsta­wi­łam ba­jer, że by­łam u le­ka­rza. Uwie­rzył – do­da­ła.

– Taki ba­jer – skrzy­wił się po­gar­dli­wie Wa­ze­li­na – to na Gró­jec… Ja bym… – po­pa­trzył na nią zu­chwa­le. Za­sta­no­wił się nad czymś, trąc bro­dę. – Ale – rzekł po na­my­śle – trze­ba tak ga­dać. On dłu­go nie po­cią­gnie…- Po­tem zer­k­nął na nią ba­daw­czo. Szturch­nął ją w brzuch. – Po­win­naś – mruk­nął – wło­żyć tam po­dusz­kę. Nie­chby przed śmier­cią ucie­szył się. – Za­ci­cho­ta­li. Na­gle spo­waż­nia­ła.

– Uwa­żaj – szep­nę­ła. Na pierw­szym pię­trze ktoś roz­płasz­czył na szy­bie twarz. Wy­wi­nę­ła war­gi. Pod­ma­lo­wa­ła się. Za­uwa­żył zęby po­psu­te i rzad­kie.

We­szli na scho­dy. Pach­nia­ło wil­go­cią i go­to­wa­ną bie­li­zną. Przy­parł ją do ścia­ny.

– Po­bru­dzisz – szep­nę­ła. Od­su­nął się, za­pla­ta­jąc ręce na brzuch. Przed drzwia­mi na­słu­chi­wa­li. Ci­sza…

Pa­ser zda­wał się nie wi­dzieć wcho­dzą­cych, le­żał spo­koj­nie z pod­kur­czo­ny­mi no­ga­mi, w bia­łej, wy­kroch­ma­lo­nej po­ście­li.

Ko­bie­ta od­mie­rzy­ła na łyż­kę le­kar­stwo. Z wy­su­nię­tym ję­zy­kiem li­czy­ła wol­no spa­da­ją­ce z bu­tel­ki kro­ple. Po­da­ła cho­re­mu.Trzy­mał chwi­lę w drżą­cych pal­cach, wresz­cie wy­lał z roz­ma­chem na pod­ło­gę.

– Po co? – stęk­nął. Pró­bo­wał uśmiech­nąć się.

Za­klę­ła. We­szła za prze­pie­rze­nie.

Wa­ze­li­na usiadł na ni­skim stoł­ku pod ścia­ną. Wy­cią­gnął nogi. Było ci­cho. Nie­kie­dy tyl­ko za­skrzy­pia­ły sprę­ży­ny łóż­ka. Twarz pa­se­ra Ki­ciu­chy błysz­cza­ła. Pra­wie zle­wa­ła się z po­ście­lą, tak była bla­da.

– Śpisz? – Wa­ze­li­na prze­rwał cięż­ką ci­szę.

Cho­ry po­ru­szył prze­czą­co gło­wą. Się­gnął po szklan­kę.

– Jed­nak – po­wie­dział z nie­spo­dzie­wa­ną mocą – za­szła. – Od­po­czął. Za­dzwo­nił zę­ba­mi o szkło… – Była u le­ka­rza. Na pew­no za­szła. Zresz­tą to wi­dać – do­dał. Wpa­trzył się prze­ni­kli­wie w Wa­ze­li­nę, któ­ry po­ru­szył się ha­ła­śli­wie na stoł­ku.

– Nie­wy­god­ny – bąk­nął. Wstał.

Wzrok pa­se­ra Ki­ciu­chy wle­pił się weń.

– Tak – po­wie­dział prze­cią­gle Wa­ze­li­na – chy­ba za­szła. Od­zna­cza się… – Prze­łknął gło­śno śli­nę. – Wi­dać.

Pa­ser przy­mknął oczy. Twarz wy­krzy­wił gry­mas zmę­cze­nia. Wa­ze­li­na roz­glą­dał się uważ­nie. Za­uwa­żył ob­raz nad łóż­kiem.

– Ład­nie na­ma­lo­wa­ne – szep­nął. Był to bu­ra­ko­we­go ko­lo­ru za­chód słoń­ca. – Chy­ba dro­gie… – Prze­su­nął dło­nią po płót­nie. – Z bli­ska kiep­skie – po­wie­dział. Pod­szedł do okna. Ob­gry­zał pa­znok­cie. Li­czył prze­chod­niów na uli­cy. Sze­ściu. Zza wę­gła wy­cho­dził jesz­cze je­den. Siód­my… Ucie­szył się.

– Tak – usły­szał nie­wy­raź­nie głos pa­se­ra – po­rząd­nie wi­dać, że za­szła. Przy­tak­nął.

– Nie lu­bię – po­wie­dział – ko­biet z brzu­cha­mi. – Z uwa­gą ob­ser­wo­wał tego siód­me­go. Był to chu­dy chło­pi­na. Kuś­ty­kał… – Brzyd­ną – do­dał.

Ko­bie­ta ostroż­nie we­szła do po­ko­ju. Po­pra­wi­ła koł­drę. Po­waż­na. Tłu­sta. Uda od­zna­cza­ły się pod spód­ni­cą.

„Spra­gnio­na”- po­my­ślał Wa­ze­li­na, przy­my­ka­jąc oczy. Po­tem gdy już jej nie było, po­wie­dział spiesz­nie:

– Tak, na pew­no za­szła. Brzuch już pa­kow­ny. – Wy­krzy­wił gębę.

Pa­ser, zwa­ny Ki­ciu­chą, za­ci­snął dłoń na kra­wę­dzi łóż­ka. Pal­ce miał dłu­gie i żół­te od ty­to­niu. De­li­kat­nie, nie­bie­skim de­se­niem po­ka­zy­wa­ły się żyły. Wa­ze­li­na uniósł swą dłoń. Była gru­ba, czer­wo­na i sze­ro­ka. Coś jak zro­zu­mie­nie po­ka­za­ło się na jego twa­rzy.

Na­gle pa­ser roz­pro­sto­wał pal­ce.

– Ka­wał cza­su wy­ży­ją – po­wie­dział – ona i dzie­ciak. – Mó­wił beł­ko­tli­wie, mo­cu­jąc się z każ­dym sło­wem. Jego twarz sta­ła się pew­na i uro­czy­sta. – Tro­chę – cią­gnął – za­osz­czę­dzi­łem. – Roz­kasz­lał się. Skrzy­pia­ło w pier­siach. Ką­ci­ka­mi ust spły­wa­ła śli­na.

Wa­ze­li­na od­su­nął się nie­znacz­nie od łóż­ka. „Jesz­cze oplu­je” – po­my­ślał. Spoj­rzał na ko­bie­tę, któ­ra te­raz wy­glą­da­ła zza za­sło­ny. Była roz­czo­chra­na, w ku­sym szla­fro­ku. Mru­gnął do niej. „Zdzi­ra”- po­my­ślał. Po­ru­szył śmiesz­nie war­ga­mi. Pod­su­nął cho­re­mu wodę.

Twarz pa­se­ra ob­la­zły ru­mień­ce, duże i pur­pu­ro­we. Go­rącz­ko­wał. Ko­bie­ta zmie­nia­ła kom­pre­sy. Wty­ka­ła w spie­czo­ne usta le­kar­stwa. Ki­ciu­cha bez­sil­nie po­ru­szył ręką. Ucie­kał z gło­wą.

– Ka­pry­śny – mruk­nął Wa­ze­li­na.

Trą­cił ją w ob­na­żo­ne ra­mię. W uśmie­chu wil­czo wy­szcze­rzył zęby. Koło po­łu­dnia przy­szedł ten si­na­wy zło­dziej. Coś przy­niósł.

– Nie da rady – szep­nął Wa­ze­li­na. Uczy­nił wy­mow­ny gest. Ten si­na­wy po­pa­trzył na łóż­ko i za­chmu­rzył się.

– A może ona – mruk­nął, wska­zu­jąc na ko­bie­tę – kupi.

– Głu­piś – wark­nął Wa­ze­li­na.

Sta­ła u wez­gło­wia. Wi­dział ją pro­fi­lem. Brzuch mia­ła zwy­kły, bab­ski. Wia­do­mo – lek­ko wy­pu­kły. „Prze­ro­bi­li­śmy pa­se­ra” – po­my­ślał Wa­ze­li­na.

Pa­ser Ki­ciu­cha pró­bo­wał te­raz dźwi­gnąć się z po­sła­nia. Zdzi­wi­li się. Z na­tę­że­niem po­pa­trzył na swo­ją babę. Wa­ze­li­nie wy­da­ło się, że oczy jego peł­ne są za­do­wo­le­nia. Przy­tak­nął gło­wą temu spoj­rze­niu. Było mu tro­chę głu­pio, więc po­kle­pał się po ko­la­nach. Si­na­wy zło­dziej zbie­rał się do wyj­ścia. Na­ci­snął czap­kę, uca­ło­wał w rękę ko­bie­tę. Wte­dy wła­śnie z łóż­ka do­biegł szmer. szmer wzmógł się.

– Pusz­cza far­bę – rzekł ten si­na­wy zło­dziej.

Pod­bie­gli tam. Pa­ser Ki­ciu­cha za­char­czał i ry­bio otwo­rzył usta. Krew rzu­ci­ła się stru­gą. Wy­pro­sto­wał się, po­ru­szył nie­cier­pli­wie ręką. Oczy wy­trzesz­czył. Były wiel­kie, strasz­li­we. Znie­ru­cho­miał.

Koł­dra zsu­nę­ła się, od­kry­wa­jąc pa­ty­ko­wa­te i owło­sio­ne nogi.

– Wy­kor­ko­wał – mruk­nął ten si­na­wy zło­dziej. Za­fra­so­wał się. Zer­k­nął na ko­bie­tę i spiesz­nie ścią­gnął czap­kę. Zaś ona pła­ka­ła, roz­ma­zu­jąc ręką łzy.

Wa­ze­li­na ode­tchnął głę­bo­ko.

– Nie becz – rzekł ze zło­ścią. – Prze­cież zo­sta­wił ci wszyst­kie­go… – do­dał. Od­ję­ła dłoń od twa­rzy.

– Pa­pie­ro­sa – wy­krztu­si­ła.

Ten si­na­wy po­dał jej spor­ta.

Wa­ze­li­na pod­szedł do łóż­ka i po­pra­wił koł­drę.