Teija. Czarna róża - Claire Alexandra - ebook

Teija. Czarna róża ebook

Claire Alexandra

3,9

Opis

Przeprowadzka z bratem do nowego miasta. Pójście na studia i do wymarzonej pracy. Ucieczka od przeszłości. Rozpoczęcie nowego rozdziału. Dla May Shannon taka propozycja wydała się idealna. Gdy ją przyjęła, a plan się powiódł, nareszcie mogła odetchnąć z ulgą. W końcu zyskała spokój.

Jednak gdy pewnego dnia jest świadkiem wypadku samochodowego i ratuje życie Jasego Callowaya, ten spokój znów zostaje zaburzony.

Czy dla May może być teraz coś gorszego?

Okazuje się, że może, kiedy na jej drodze do szczęścia stanie ktoś, kto będzie próbował zniszczyć wszystko, co budowała przez ostatnie miesiące.

 

Pod otoczką opowieści o miłości  skrywa się tu porządna dawka suspensu. Powieść Alexandry Claire przyprawi was o gęsią skórkę i wciągnie aż do ostatniej strony. Polecam! - Anna Bellon, autorka serii „The Last Regret”

 

Uwaga, czytelnicy, zastanówcie się dwa razy, czy chcecie sięgnąć po „Czarną różę”. Kiedy bowiem to zrobicie, nie będziecie mogli się od niej oderwać! Autorka stworzyła świetną, pełną napięcia, zagadek i niedopowiedzeń historię, którą zwieńczyła niespodziewanym finałem. Dajcie się wciągnąć w pełen zagrożeń i namiętności świat głównej bohaterki, a gwarantuję, że nie pożałujecie i będziecie prosić o więcej! - Ludka Skrzydlewska, autorka książki „Sentymentalna bzdura”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (76 ocen)
31
22
14
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaJaniak

Nie polecam

Grafomania. Nie da się czytać. Infantylna i głupia. Aż wstyd, że ktoś decyduje się wydawać takie książki.
10
Basiaaaa123

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo piękna historia która chwyta za serce od początku do końca .Mam nadzieję że będzie kontynuacją bo jestem ciekawa jak dalej mogą potoczyć się losy bohaterów 🔥😘❤️
10
polikomoi

Całkiem niezła

książka nawet wciągnęła, czasami już nie chciało mi się czytać tych rozterek głównej bohaterki, ale przebrnęłam i wiem że na pewno przeczytam następną część 🙂
10
butcherplains

Nie oderwiesz się od lektury

Myślalam, że to typowa romantyczna powieść, a książka wciągnęła mnie na maksa.
00
agabh1977

Z braku laku…

To romans czy horror? Mam z tym problem. Nie zachwyciła mnie.
00

Popularność




Alexandra Claire

Urodzona 22 września 2000 roku w Gorzowie Wielkopolskim. Sercem i duchem jest w rodzinnym mieście, a ciałem w Bangor w Północnej Walii, gdzie studiuje to, co kocha najbardziej, czyli kreatywne pisanie i literaturę angielską. Kiedy tylko może, rozpieszcza swojego ukochanego husky Kiarę oraz dwa koty – Rysię i Mruczka. Zakręcona romantyczka, fanka speedwaya z krwi i kości, swoje serce oddała książkom. Pierwsze prace zaczęła pisać w wieku trzynastu lat, a kilka lat później ukazał się jej debiut literacki. Publikuje także na Wattpadzie pod pseudonimem alexaandra_claire. Pisze głównie literaturę young i new adult ze szczyptą sensacji lub fantastyki. Stara się spełniać marzenia i cieszyć każdym dniem, bo życie jest tylko jedno i, jak twierdzi, trzeba czerpać z niego pełnymi garściami jak z miski pełnej ulubionychsłodkości.

Copyright © by Alexandra Claire, 2020Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Zdjęcie na okładce: © by IVASHstudio/Shutterstock

Projekt okładki: Justyna Sieprawska

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]

Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree.com

Wydanie I - elektroniczna

ISBN 978-83-8290-018-7

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Playlista

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Podziękowania

Dla wszystkich czytelników, którzy byli ze mną od samego początku. Gdyby nie Wy, Wasze wsparcie, Wasze ciepłe słowa i Wasza nadzieja na wydanie tej historii, nie trzymalibyście jej teraz wrękach.Dziękuję Wam z całegoserca.To książka dlaWas.

Playlista

„Alive” – Sia

„Angel on Fire” – Halsey

„Bad Dream” – Ruelle

„Lovely (with Khalid)” – Billie Eilish, Khalid

„The Lonely” – Christina Perri

„Vendetta” – UNSECRET, Krigarè

„Who’s at the Door” – UNSECRET, Sam Tinnesz

„Over the Rainbow” – Judy Garland

„Will I Make It Out Alive” – Tommee Profitt, Jessie Early

„Too Far Gone” – Hidden Citizens, SVRCINA

„Secrets” – OneRepublic

„Stone Cold” – Demi Lovato

„Good Enough” – Little Mix

„Slip Away” – UNSECRET, Ruelle

Rozdział 1

MAY

Gdyby nie głos profesora Jablonsky’ego oznajmiający koniec dzisiejszego wykładu, zasnęłabym z głową schowaną w ramionach. Nie to, żebym nie lubiła pogadanek na temat literatury antycznej, ale zajęcia były naprawdę nudne, a ja wyjątkowo zmęczona. Znów nie spałam pół nocy i miałam ochotę walić głową w ścianę, żeby się rozbudzić. Dosłownie.

Podniosłam się ociężale z krzesła, spakowałam swoje rzeczy, a potem czym prędzej wyszłam z dusznej sali. Przed ostatnim wykładem chciałam znaleźć Sophie i zamienić z nią parę słów, ale nim zdążyłam pomyśleć, w którą stronę powinnam iść, poczułam, jak telefon wibruje mi w tylnej kieszeni dżinsowych spodni. Wyjęłam go i stanęłam pod ścianą, żeby odczytać esemes i nie zostać przy tymstaranowaną.

Sophie: Pani Kingston odebrała telefon, że jej córka rodzi. Odwołała wszystkie zajęcia z matematyki. Mam okienko! :D Chyba urwę się potem zekonomii…

Matematyka to był mój ostatni moduł, więc dobrze się złożyło. Leo za czterdzieści minut kończył lekcje. Przed pracą miałam też trochę czasu, więc postanowiłam, że zrobię bratu niespodziankę i odbiorę go ze szkoły, a później zrobimy zakupy, żebyśmy mieli co zjeść nakolację.

Oby ojciec nie zapomniał przelać tych pieniędzy. Inaczej będziemy dzisiaj głodować – pomyślałam.

Zabrałam z szatni swoje rzeczy i ubierałam się, spiesząc na przystanek. Nienawidzę ścigać się z czasem, żeby tylko zdążyć na autobus. Kursowały raz na godzinę, więc spóźnienie całkowicie pokrzyżowałoby mi plany, a dotarcie na najbliższy przystanek zajmowało mi zazwyczaj dziesięć minut. Kiedy minęłam główne drzwi budynku Fleming Hall, jęknęłam w duchu. Natychmiast zdjęłam z siebie chustkę. Słońce grzało niemiłosiernie, a ta, przewiązana na mojej szyi, sprawiała, że było mi jeszcze bardziej gorąco. Już zaczął się wrzesień, temperatura mogłaby spaść o te kilka stopni. Wszyscy byliby wtedy o wieleszczęśliwsi.

Za pierwszym zakrętem uznałam, że w takim tempie nie zdążę na czas. Otarłam kropelki potu z czoła, a w gardle poczułam suchość. Butelka wody mineralnej skończyła mi się przed końcem lunchu, a później nie pomyślałam, żeby podejść do automatu i kupić kolejną. Wzięłam parę głębszych oddechów, a potem zaczęłam biec. Z torbą na ramieniu i japonkami na stopach nie było to wcale łatwe. Co kilkadziesiąt stóp zwalniałam do szybkiego marszu. Nie chciałam, żeby ktoś później zeskrobywał moje roztopione ciało z chodnika. To byłby dla niego zapewne dużykłopot.

Kiedy dotarłam do Marina Street, zobaczyłam przystanek. Autobus powinien przyjechać za dwie minuty, więc dalej szłam już bez pośpiechu. Wraz ze mną do pojazdu wsiadało kilku studentów, których względnie kojarzyłam z uczelni. Wiele osób jeździło tą linią, głównie dlatego, że przemierza ona dość spory kawałek miasta. Na moje szczęście działała tu klimatyzacja. Inaczej chyba nie przeżyłabym tych trzydziestu minutdrogi.

Usiadłam na wolnym miejscu przy oknie i wyciągnęłam z plecaka jedno z nowszych wydań „Emmy” Jane Austen. Było piękne. Otworzyłam na stronie zaznaczonej zakładką. Nim dałam się jednak pochłonąć lekturze, spojrzałam w okno, bo akurat przejeżdżaliśmy obok rzeki. Kanawha była centrum całego Charleston. Dzieliła miasto na pół. Charakterystyczny element stanowił główny most znajdujący się nieco dalej. Uważałam go za trochę przestarzały, choć nadawał nieco klimatu. Czasami obserwowałam zakochane pary, które przyczepiały kłódki skrywające najróżniejsze sekrety i potem wrzucały klucz do rzeki. To w pewnym sensie romantyczne. Sama marzyłam, żeby kiedyś stanąć tam z miłością swojego życia i zrobić coś takiego. Był tylko jeden problem – w nikim się nie zakocham ani nikt nie zakocha się we mnie. Nigdy.

Natychmiast otrząsnęłam się z tych myśli i wróciłam do książki, choć nim się spostrzegłam, minęło pół godziny. Usłyszałam nazwę przystanku Littlepage Terrace, więc gdy drzwi się rozsunęły, wysiadłam na prażące słońce. Rozejrzałam się dookoła, bo chwilowo straciłam orientację. Niełatwo było się skupić, czując tak potworny skwar. Powachlowałam twarz dłonią i już chciałam przechodzić przez ulicę, gdy ze skrzyżowania wyjechał z piskiem opon brązowy lśniący SUV i pognał wprost na czarny samochód jadący z naprzeciwka, jakby obrał go sobie za cel. Cofnęłam się przerażona na chodnik i krzyknęłam, a po chwili usłyszałam potężny huk. Odłamki szkła i metalu posypały się na wszystkie strony, a zmasakrowane auto zaczęło dachować. Nie wiem, jakim cudem, ale sprawca jakby nigdy nic odjechał z miejsca zdarzenia. Śledziłam go wzrokiem, całkowicie oszołomiona, dopóki nie zniknął za kolejnym zakrętem. W uszach mi świszczało, a w płucach brakowało powietrza. Patrzyłam na to z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc uwierzyć, że byłam świadkiem wypadku. Takie rzeczy zdarzały się codziennie, ale nigdy na moichoczach.

Rozejrzałam się nerwowo, czy nic nie jedzie, i na drżących nogach wyszłam na drogę. Podeszłam do rozbitego samochodu. W liceum, a także w pracy na szkoleniu BHP ćwiczyliśmy zachowanie w takich sytuacjach, więc zasady pierwszej pomocy miałam w jednym paluszku, ale teraz…? Teraz wszystko uleciało mi z głowy. Wiedziałam jedynie, że sama nie damrady.

– Ej, wy! – krzyknęłam do nastolatków stojących niedaleko. – Musicie mi pomóc. Trzeba ratowaćrannych!

Oni mieli to gdzieś. Pobiegli w drugą stronę, śmiejąc się do siebie. Gdybym znajdowała się w lepszym momencie, zaczęłabym się zastanawiać nad ich zachowaniem. Tym razem musiałam jednak przełknąć gorzką wiązankę przekleństw, jaka cisnęła mi się na usta, i skupić na bieżącejsytuacji.

Nie było ognia ani przeszkód, które uniemożliwiałyby dostanie się doauta.

Pierwsze, co zrobiłam, zanim zajrzałam do środka, to drżącymi dłońmi wybrałam numer napogotowie.

– Pogotowie ratunkowe w Charleston, w czym mogę pomóc? – zapytała kobieta ciepłym, łagodnymgłosem.

– D-dzień dobry, potrzebna j-jest karetka, natychmiast! Na skrzyżowaniu… – zerknęłam szybko na tablicę – Washington Street z Lowa Street zderzyły się dwa samochody, jeden uciekł z miejsca zdarzenia, a kierowca drugiego pojazdu prawdopodobnie jest ciężko ranny. Proszę przysłaćkaretkę!

– Dobrze, ale najpierw proszę sięuspokoić…

– Jak mam być spokojna, jak właśnie umiera człowiek?! – warknęłam.

– Panika nic tutaj nie da, jedynie wszystko utrudni. Niech pani wciągnie powietrze nosem, a potem wypuściustami.

Zrobiłam tak, jakkazała.

– Jak się pani nazywa i ile ma panilat?

– May Shannon, dwadzieścia jeden – odpowiedziałamszybko.

Usłyszałam dźwięk uderzania palców oklawiaturę.

– Czy jesteś bezpieczna? Nic ci nie grozi? Nie jesteśranna?

– Nie. – Pociągnęłam nosem. – Jestem cała. Stałam kilkanaście stóp dalej. To stało się taknagle…

– Czy przejeżdżają obok samochody? Jeśli tak, proszę pomachać ręką i dać znak, żeby ktoś się zatrzymał. Sama możesz nie dać rady pomóc rannym. Możesz określić, ilu ichjest?

– Nikt t-tędy nie jedzie. Kawałek dalej jest zamknięta d-droga z powodu budowy. Nie ma tutaj dużegoruchu.

Z komórką przy uchu podeszłam bliżej, omijając elementy rozbitego auta. W powietrzu unosił się odór spalonej gumy. Myślałam, że za moment zwrócę śniadanie. Drzwi od strony kierowcy stały otworem. W środku siedział mężczyzna z rozciętym łukiembrwiowym.

– W samochodzie jest ranny kierowca – powiedziałam, starając się oddychać i nie wpadać wpanikę.

– Pogotowie powinno dotrzeć za dziesięć minut. Zostań na miejscu zdarzenia. Sprawdź, czy poszkodowany oddycha i czy jest przytomny. Jeśli będzie trzeba, spróbuj wyciągnąć go z pojazdu, a następnie wykonaj resuscytację. Gdyby ktoś przejeżdżał, spróbuj go zatrzymać z bezpiecznej odległości. Zachowajostrożność.

– Dobrze, dziękuję. – Głos zaczynał mi się łamać, a w oczach poczułamłzy.

– Proszę się nie martwić i nie rozłączać. W razie czego wytłumaczę, cozrobić.

Pokiwałam głową, mimo że kobieta nie mogła tego zobaczyć. Drżącymi dłońmi chwyciłam delikatnie nadgarstek mężczyzny i zmierzyłam puls dwoma palcami. Wyczuwalny. Na wszelki wypadek przysunęłam ucho do jego lekko rozchylonych warg. Oddychał.

– On żyje, a-ale jest nieprzytomny – powiedziałam dosłuchawki.

Z ogromną ulgą wypuściłam wstrzymywanepowietrze.

– Dobrze. Określ mniej więcej jego obrażenia i na ile mogą być one poważne. Kontroluj cały czas, czy klatka piersiowa poszkodowanego sięporusza.

Zmierzyłam wzrokiem jego ciało, próbując wyszukać głębszych ran. Zauważyłam jedno ogromne rozcięcie na nodze. Skrzywiłam się, choć bardziej z braku możliwości pomocy niż z powodu okropnego metalicznego zapachu krwi. Odwróciwszy głowę, trafiłam na pasy, które najprawdopodobniej uratowały mu życie. Teraz uwierały go, utrudniając oddychanie. Chciałam je odpiąć, ale zacięły się, więc nie było innego wyjścia, jak jeprzeciąć.

– Halo? May? Co się tam dzieje? – zapytaładyspozytorka.

– Pasy uciskają. Przez nie trudniej mu jest oddychać. Co mam robić? – wychlipałam, kompletnieprzerażona.

– Rozejrzyj się dookoła za czymś ostrym, czym będziesz mogła je przeciąć. Bądź przy tymostrożna.

Miałam zamiar zacząć przeszukiwać dostępne schowki w samochodzie, ale wolałam nie marnować czasu. Chwyciłam z ziemi ostry kawałek zbitego lusterka. Nagle syknęłam, czując ostre ukłucie. Krew powoli spływała mi po dłoni i skapywała naasfalt.

– Wszystko wporządku?

– Tak. Przecięłam się szkłem. To nictakiego.

Kiedy cięłam taśmę, powieki chłopaka zaczęły drgać, a z jego ust wydobywały się pojedyncze jękibólu.

– Jak się pan nazywa?! – krzyknęłam, potrząsając lekko jegoramieniem.

Nie powiem, łatwo nie było się z nim porozumieć. Mruczał coś pod nosem, może uchylił powieki, jednak zaraz znów jezamknął.

– Obudził się, ale tylko na moment. Nie łapiekontaktu.

– Dobrze, próbuj do niego mówić. Jestem pewna, że teraz będzie dobrze. Karetka powinna być zachwilę.

Spoglądałam na mężczyznę, zagryzając wargę prawie dokrwi.

Uklęknąwszy na ziemi, wsunęłam głowę do samochodu i w miarę możliwości przyjrzałam się dość poważnej ranie na jego prawejnodze.

Wolną ręką wyjęłam z torebki chustkę w kwiaty, po czym przewiązałam nią udo poszkodowanego, żeby choć trochę zatamować krwawienie. Walczyłam z atakiem paniki, który próbował opanować moje ciało. Tym bardziej kiedy on… przestałoddychać.

Zaczęłam przeraźliwie płakać, niemal szlochać, zapominając o kobiecie będącej nalinii.

– May, uspokój się. Jestem tu z tobą. Co siędzieje?

– On przestał oddychać! On umiera! – krzyczałam doniej.

– Nie pozwól, żeby panika tobą zawładnęła. Dasz radę mu pomóc. Postaraj sięwyciągnąć…

– Co tu się stało? Może pomogę – odezwał się ktoś zamną.

Był to mężczyzna, który zatrzymał się autemnieopodal.

– Powiedz temu, kto podszedł, żeby pomógł ci wyciągnąć rannego zpojazdu.

– Trzeba… on nie oddycha. Dyspozytorka mówi, byśmy ułożyli go na chodniku. Sama sobie nieporadzę.

– Znam chwyt Rauteka1. Jestem przeszkolony – oznajmił mi idyspozytorce.

– Ja też znam – chlipnęłam. – Wiem, corobić.

Odłożyłam komórkę na ziemię, po czym chwyciłam nieprzytomnego pod pachy i ustabilizowałam jego głowę oraz szyję. Mężczyzna zaś ostrożnie wysunął jego nogi i razem ułożyliśmy go na chodniku przy murze. Szybko udrożniłam poszkodowanemu drogi oddechowe, sprawdziłam, czy na pewno się nie pomyliłam, czy on faktycznie nie oddycha. Kiedy byłam pewna, że nie, zaczęłam resuscytację. Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy. Cykl powtarzałam kilka razy, krzycząc do mężczyzny jak w jakimśtransie:

– Żyj, żyj, nie możesz umrzeć, walcz! – wołałam do niego, próbując jakimś cudem przelać w niego energię. Życie.

Ten facet, który przyszedł z pomocą, chyba stał obok i rozmawiał z kobietą zpogotowia.

Byłam cholernie zmęczona, wystraszona, ale i zdeterminowana – dlatego nie przestawałam. Gdy usłyszałam sygnał karetki, ponownie sprawdziłam, czy mężczyzna oddycha. Niestety. Dopiero w połowie następnej rundy uciśnięć nabrał głęboko powietrza, a ja opadłam tyłkiem na asfalt, nie zważając na odłamki szkła, i zaczęłam płakać zulgi.

– Słyszy mnie pan? Pomoc za chwilę będzie. Proszę się nie ruszać! – powiedział nieznajomy do ledwie żyjącego chłopaka. – Świetna robota. – Te słowa chyba skierował do mnie, bo poklepał jeszcze moje ramię i ruszył w kierunku zatrzymującego siępogotowia.

Podbiegło do nas kilku ratowników, ale ja już nie byłam w stanie rejestrować tego, co dzieje się dookoła. Słyszałam tylko, jak zadawali mi pytania, próbowali coś ze mnie wyciągnąć, jednak szok opanował moje ciało do tego stopnia, że przez chwilę nie miałam zielonego pojęcia, gdzie się znajduję i co się wydarzyło. Jakaś kobieta pomogła miwstać.

– Zawiezie ją pan do szpitala imienia Pamięci Thomasa? Trzeba opatrzyć tę rękę. – Usłyszałam jejgłos.

– Tak, oczywiście. Czy policja zajmie się tą sprawą? Jestemprawnikiem.

– Najprawdopodobniej. Tym bardziej że, jak podała nam dziewczyna, sprawca uciekł z miejscazdarzenia.

– Dziękuję.

Nie pamiętam, jak wsiadałam do jego samochodu. Chyba zasnęłam i obudziłam się w szpitalu, mając na twarzy maseczkę z tlenem, a na ręku bandaż. Czułam się niemal jak nowo narodzona. Mogłabym skakać pod sam sufit, biegać po całej sali, lecz tylko do momentu, kiedy przypomniałam sobie, co się niedawno stało. Nagle ktoś zdjął mi maskę. Była to uśmiechnięta pielęgniarka, która teraz sprawdzała moje parametry życiowe. Gdy odeszła na bok, zobaczyłam przed sobąlekarza.

– Dzień dobry, panno Shannon. Jestem doktor Greg Hudson. Jak się paniczuje?

Popatrzyłam na mężczyznę, który, gdyby nie miał na sobie białego kitla, nie wyglądałby na lekarza. Może przekroczył już trzydziestkę, ale był naprawdęprzystojny.

– Dobrze. Jak… jak ja się tuznalazłam?

– Była pani świadkiem wypadku samochodowego. Uratowała życie kierowcy. Doznała pani jednak ogromnego szoku i ratownicy medyczni nie mogli się z panią porozumieć. Pani ręka zresztą wcale nie wyglądała dobrze. Musieliśmy ją zszywać. Zostanie pani tutaj jeszcze kilka godzin. Niech pani odpocznie, nabierze sił. Potem znów przyjdę sprawdzić, co z dłonią. – Posłał mi pocieszający, choć sztuczny, lekarskiuśmiech.

Nim zdążył wyjść z sali, zapytałam:

– A co z tym rannym człowiekiem? Żyje?

– Nie mogę zdradzać szczegółów. Jednak jest tutaj ktoś, kto chciałby z paniąporozmawiać.

Nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Przez próg przeszła elegancko ubrana kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Czułam się przy niej jak bezdomna. Byłam cała brudna, w niektórych miejscach poplamiona krwią, a na bluzce dostrzegłam dwie dość widocznedziury.

– Dzień dobry. Nazywam się Lydia Calloway i jestem matką poszkodowanego. – Uśmiechnęła się do mnieciepło.

Wytrzeszczyłam oczy, bo takiego obrotu spraw się nie spodziewałam. I pomyśleć, że jeszcze kilka godzin temu jechałam autobusem z uczelni do pracy, czytając książkę. Ha!

– O cholera. – Odruchowo zakryłam zabandażowaną rękąusta.

– Coś się stało? Wezwać lekarza? – zmartwiła się i zaczęła już wstawać zkrzesła.

Pokręciłamgłową.

– Ja… ja muszę wracać do domu. – Ściągnęłam z siebie nakrycie szpitalne i próbowałam niezdarnie wstawać z łóżka. – Mój brat jest sam. Powinnam być teraz w pracy. Nie będą wiedzieć, gdziejestem…

Kiedy chciałam stanąć na nogi, poczułam na ramieniu ciepłą dłoń tej kobiety. Spojrzałam na nią wystraszonymwzrokiem.

– Szpital już poinformował twoich najbliższych, że jesteś w szpitalu. Za chwilę ktoś powinienprzyjechać.

– A mójbrat?

– Z tego, co udało mi się podsłuchać, jakaś jego opiekunka ma się nim zająć do twojego powrotu. – Uśmiechnęła sięniewymuszenie.

Odchrząknęłam.

– To nie opiekunka, tylko sąsiadka i moja pracodawczyni. Czasami zajmuje sięLeo.

Lydia przytaknęła, nie pytając już o nicwięcej.

Obydwie chwilę milczałyśmy. Było mi trochę niezręcznie. Nie znałam tej kobiety. To matka chłopaka, którego uratowałam z wypadku, a ona tu siedziała jakby nigdy nic i ze mną rozmawiała. Czy takie rzeczy nie dzieją się wyłącznie w filmach? Czy ona nie powinna siedzieć teraz przy tym mężczyźnie zamiast przymnie?

– Czy mogę spytać, co z panisynem?

– Jase ma się już lepiej, jest w prywatnej klinice i czeka na operację. – Westchnęła ze smutkiem. – Ja… chcę ci podziękować. To mój ukochany syn, a gdyby nie ty… mogłabym go stracić. Cudowne jest to, że istnieją tacy ludzie jak ty. – Położyła dłoń na mojej zdrowej ręce, a potem spojrzała prosto w oczy. Biła z nich całkowita szczerość. – Jestem ciwdzięczna.

***

Mama Jasego posiedziała chwilę, dotrzymując mi towarzystwa, dopóki nie zjawiła się policja, żeby mnie przesłuchać, i, ku mojemu zdziwieniu, Sophie. Potem Lydia, wychodząc z sali, pożegnała się, jeszcze razdziękując.

– Dziewczyno… coś ty znowu nawyprawiała? – zapytała przyjaciółka, gdy drzwi zamknęły się za panią Calloway, i dokładnie zmierzyła wzrokiem moje ciało, czy na pewno tylko ręka fizycznieucierpiała.

Westchnęłamciężko.

– Przepraszam, Soph, ale nie mam najmniejszej ochoty teraz tego wyjaśniać. Sama muszę to przetrawić, bo do tej pory nie wszystko do mnie dotarło. Chcę już wracać dodomu.

– Jasne, rozumiem. Poczekaj tu, a ja pójdę po wypis od lekarza i chyba możemy jużjechać.

Jak powiedziała, tak zrobiła. Na szczęście nie trwało to długo. Lekarz przyszedł wraz z Sophie, żeby zrobić ostatnią kontrolę mojej ręki i ogólnie stanu psychicznego. Pożegnał nas uprzejmie, a potem mogłyśmy opuścić szpital. I wszystko znów wróciło do normy. Chyba…

1Chwyt Rauteka – jest to chwyt ratowniczy wykorzystywany w razie potrzeby natychmiastowej ewakuacji z niebezpiecznego miejsca; również w sytuacjach, gdy jest to konieczne, ponieważ nie ma innej możliwości wykonania resuscytacji krążeniowo-oddechowej (przyp. autor).

Rozdział 2

Minął tydzień od wypadku, a ja nie mogłam się pozbierać. Nie wiem dlaczego. Gubiłam się w codziennych obowiązkach, nie myślałam o niczym innym niż tamto zdarzenie. Irytowały mnie nieświadomość i pytania, na które nie znałam odpowiedzi. Czy Jase żyje? Jeśli tak, to jak się czuje? Czy opuścił już szpital? Wydobrzał?

Przez moje gapiostwo i zamyślenie Leo omal nie spóźnił się rano na autobus szkolny, w dodatku zapomniał o tornistrze. Trudno było funkcjonować, gdy na zewnątrz panował taki skwar. Miałam wrażenie, że znajduję się w jakimś dziwnym śnie. Powinnam szybko się z niego wybudzić, ale problem w tym, że nie wiedziałam, jak to zrobić, co podnosiło poziom mojejfrustracji.

Po wykładzie z profesor Roth, która nie za bardzo za mną przepadała, nastąpiła dłuższa przerwa. Od rana nic nie przełknęłam, więc mój żołądek zaczął się buntować już po dziesiątej, gdy jeszcze byłam wksięgarni.

Sophie na wiele różnych sposobów starała się przywrócić mnie do życia, ale do tej pory jej się to nie udało. Kiedy przyszłam dzisiaj na zajęcia, byłam zbyt zamyślona, aby w pełni odpowiedzieć choć na jedno jej pytanie. Na praktyce u profesora Marshalla podczas pracy w grupach nie skupiałam się w ogóle, a upomnienia Sophie kompletnie ignorowałam. Nie miałam jej za złe prób nawiązania ze mną kontaktu, ale prawda była taka, że jej się to nie uda, dopóki sama tego nie pokonam i dopóki sprawa z wypadkiem ze mnie nie spłynie. Widok zakrwawionego mężczyzny nadal siedział mi w głowie, a gdy zasypiałam, słyszałam huk rozbijanego auta, krzyki ratowników imój.

Otrząsnęłam się, gdy zobaczyłam przed oczami pstrykającepalce.

– Halo! May, nie słuchasz mnie w ogóle – żachnęła się Sophie, gdy siedziałyśmy nadziedzińcu.

Ona zajadała się wyśmienitą sałatką chefa z baru mieszczącego się zaraz obokkampusu.

– Nie, nie słuchałam. Przepraszam – jęknęłam, pocierając twarzdłońmi.

– Nadal chodzi o ten wypadek? Co tam się stało, że jesteś aż taknieobecna?

Zawiesiłam się na moment, powracając wspomnieniami do tamtego dnia. Kiedy dotarłam do resuscytacji, wstrząsnął mnądreszcz.

– Jak napisałaś do mnie, że zajęcia kończą się wcześniej, pojechałam odebrać Leo ze szkoły. Wysiadłam z autobusu, a wtedy nagle zobaczyłam, jak czarny samochód zostaje staranowany przez brązowy SUV, który… – Zamknęłam oczy pod wpływem napływających obrazów. – Rozbrzmiał potężny huk, a ja nie miałam pojęcia, co się dzieje. Kierowca SUV-a nawet nie zahamował. Pojechał dalej jakby nigdy nic, jakby jego auto byłoniezniszczalne.

– No dobra. Rozumiem. Ale co się stało potem? Przecież magicznie ręka ci się nie rozcięła i bez powodu nie trafiłaś doszpitala…

– Uratowałam temu kierowcy życie, a tą kobietą w szpitalu była jego matka – powiedziałam prosto z mostu, obserwując, jak szczęka Sophie opada do samejziemi.

Niemal widziałam jej umysł pracujący pełną parą, żeby połączyć wszystkie wątki i ułożyć historię w pełną całość. W końcu się otrząsnęła, kręcąc gwałtownie głową. Zdziwiłam się, że nie wyskoczył jej któryś kręgszyjny…

– Czekaj, czekaj… Możesz powtórzyć? Ale powoli i zeszczegółami?

Westchnęłamciężko.

– Nie mogłam go tam zostawić. Ten człowiek umierał – powiedziałam dobitnie. – Miał ogromną ranę na nodze, wykrwawiał się. Potrzebował pomocy. Nieopodal stało kilka osób, ale one jedynie patrzyły. Dopiero potem podszedł mężczyzna. Nawet nie zwróciłam na niego zbytniej uwagi, ale zjawił się w odpowiedniej chwili. Gdyby nie pomógł mi przenieść Jasego na asfalt, żebym mogła wykonać resuscytację… chłopak już by nie żył. – Pokręciłam głową, czując napływające do oczułzy.

Sophie pochyliła się nad stołem i ścisnęła moją dłoń w geściepocieszenia.

– Znasz tegofaceta?

– Nie. Jego matka kilka razy wypowiedziała to imię i nazwisko. Jase Calloway… – Zmarszczyłam nos. – Skądś kojarzę, ale nie potrafię dokładnie ci powiedzieć, kto tojest.

Twarz Sophie rozświetlił szerokiuśmiech.

– Może wyjdzie z tego wielkie love story? – zaświergotała.

– Sophie, ty i twój dziwny romantyzm… – Przewróciłam oczami. Rzuciłam w nią kawałkiem pomidora koktajlowego wydobytego z mojej nienaruszonej sałatki. – Nawet nie wiem, czy ten Jase żyje… może i go nie znam, ale to nie zmienia faktu, że sięmartwię…

– To jedź teraz do szpitala i siędowiedz.

Spojrzałam na nią jak naidiotkę.

– Zwariowałaś? Nie dość, że ta wredna Roth się na mnie uwzięła i nie daje mi żyć w spokoju, to jeszcze mam ryzykować ucieczką z zajęć? Nie ma mowy – burknęłam.

– Powiem, że musiałaś jechać do szkoły twojego brata. Wezwali cię, bo… bo na przykład zachorował. Jak zapyta, to będzie dobrawymówka.

– Nie wiem, Soph… Nawet jeśli tam pojadę, nie jestem nikim z rodziny. Nie udzielą mi żadnychinformacji.

– Warto chociaż spróbować… Może jeśli ładnie poprosisz, powiedzą ci chociaż, czyżyje…

Po jej wyrazie twarzy wywnioskowałam, że sama nie jest pewna swoich słów. Ja też nie byłam i jakoś nie wierzyłam w to, że recepcjonistka chociażby wpuści mnie na oddział, na którym leży Jase. Ale jakaś część mnie namawiała, by tam pojechać. Musiałam spróbować, nic nie traciłam. No dobra, oprócz wykładu i zajęć praktycznych. Jednak ludzkie życie było znacznie ważniejsze niż opuszczone dwie godziny w uczelni. Prawda?

– Okej. Jadę tam. Ile mamy szpitali prywatnych w Charleston? – zapytałam, zbierając swojerzeczy.

Wzruszyłaramionami.

– Wiem tylko o jednym, ale ile jest ich tutaj w sumie, nie mam pojęcia. Charleston to nie takie małemiasto.

– Trzeba jednak od czegoś zacząć. Podasz mi adres? – Wstałam i czekałam, aż Sophie wyszuka go w swoich nieuporządkowanych notatkach wkomórce.

W końcu przytrzymała mi ekran przed oczami. Przeczytałam ulicę i numer, starając się zapamiętać, a potem, przytuliwszy ją na pożegnanie, pobiegłam w stronę postojutaksówek.

***

Pół godziny później, zdyszana i spocona, weszłam do klimatyzowanego budynku prywatnej kliniki w Charleston. Nim podeszłam do recepcji, nabrałam kilka głębszych oddechów. Przetarłszy dłonią mokre czoło, odezwałamsię:

– Dzień dobry. Ja… – Przez chwilę zastanawiałam się, co powiedzieć, jakby nagle wszystko wyparowało mi z głowy. Uśmiechnęłam się niepewnie. – Tydzień temu przywieziono tutaj mężczyznę po wypadku. Nazywa się Jase Calloway. Chcę wiedzieć, jak sięczuje.

Z beznamiętnym wyrazem twarzy przeniosła wzrok z moich oczu na ekran monitora. Uderzała zwinnymi palcami w klawiaturę, szukając pacjenta o takim imieniu i nazwisku. Przestępowałam z nogi na nogę, czekając, aż kobieta powie cokolwiek. Miałam wrażenie, że ta jedna chwila ciszy trwaławieczność.

– Tak, jest ktoś taki w klinice. Czy jest pani kimś zrodziny?

Otworzyłam szerzej oczy, szukając dobrego argumentu na to, żeby wpuściła mnie na odpowiedni oddział. Czego ja się w ogóle spodziewałam? Przecież oni mieli tutaj procedury, których pracownicy musieli się trzymać. Dla Jasego jestem całkowicie obcą osobą, on mnie pewnie nie pamięta. Jak ja wyobrażałam sobie nasze spotkanie? Wejdę do sali i co? Przywitam się jakby nigdy nic? Od początku pomysł z wizytą w tym szpitalu skazany był naporażkę.

– Emm… nie jestem, ale… – postanowiłam improwizować – byłam świadkiem wypadku. Uratowałam mu życie i chcę po prostu wiedzieć, jak on sięma.

– Nie mogę udzielić pani takiej informacji. Nie jestem do tego upoważniona. – Na jej twarzy odmalowały się współczucie i skrucha. – Mogę jedynie wezwać lekarza prowadzącego. On zdecyduje, codalej.

Pokiwałamgłową.

– Byłabym pani naprawdę wdzięczna. Dziękuję.

– Proszę usiąść w poczekalni. Za chwilęwrócę.

Odwróciłam się i podążyłam do najbliższego krzesełka. Śledziłam wzrokiem zmierzającą ku gabinetowi recepcjonistkę, a gdy ta zniknęła za drzwiami, wzrok utkwiłam w dłoniach. Nie myślałam, co powiem, gdy przyjdzie doktor. Wystarczyła mi tylko namiastka informacji, nie musiałam się z Jasem widzieć. Chyba nawet niechciałam…

Kiedy usłyszałam czyjeś ciężkie kroki zbliżające się ku mnie, podniosłam się z miejsca i wyszłamnaprzeciw.

– Dzień dobry, nazywam się Michael Reynolds. Nadzoruję pana Jasego Callowaya. – Podał mi dłoń, a ja ją uścisnęłam. – Pani Jenkins mówiła, że byłaś świadkiem wypadku. Mogę wiedzieć, jak sięnazywasz?

– May Shannon. – Przełknęłam ciężkoślinę.

– Rozmawiałem z doktorem Hudsonem z publicznego szpitala imienia Pamięci Thomasa. Wspominał o pani i o wizycie pani Calloway. Z nią też się skontaktowałem, dlatego to tak długo trwało. Domyślała się, że w końcu przyjedziesz i będziesz chciała uzyskać jakieś informacje. Dostałem zgodę, by ci ich udzielić. Proszę za mną. – Posłał mi wyćwiczony do perfekcji uśmiech, po czym ruszył szybkim krokiem do pokoju lekarskiego, z którego przed chwiląwyszedł.

Musiałam biec truchtem, by za nimnadążyć.

Wnętrze jego gabinetu utrzymane było w turkusie i bieli, a pachniało czystością, środkami do dezynfekcji oraz jednorazowymi, gumowymi rękawiczkami. Doktor Reynolds wskazał mi krzesło naprzeciwkobiurka.

Odpowiedziałam, że postoję, a wtedy on zajął swoje miejsce i spojrzał namnie.

– Sytuacja wygląda następująco. – Westchnął, złączając dłonie i kładąc je na biurku. – Pan Calloway trzy dni temu przeszedł poważną operację śledziony, teraz odpoczywa, ale ma się coraz lepiej. To silny mężczyzna, który nie poddaje się bez walki. Poza tym wiele zdziałałaśty.

– Ja?

– Pani Calloway jest ci bardzo wdzięczna za to, co zrobiłaś. Powtarzała te słowa niejednokrotnie, gdy była w szpitalu. Jase zresztąrównież.

Wytrzeszczyłam na niego oczy, nie dowierzając. Usiadłam jednak na wolnym krześle, bo inaczej chybabym upadła. To on wiedział? No tak, Lydia mogła mu powiedzieć. Ale przecież to nie tylko moja zasługa. Był ze mną ten mężczyzna i gdyby nie on, nie udałoby mi się odratowaćJasego.

– Uratowałaś mu życie, May. To nie jest byleco.

Kątem oka widziałam, jak kręcigłową.

Wzrok jednak miałam utkwiony w jednym punkcie wpodłodze.

– Gdybyś nie zatamowała krwawienia chustką, straciłby mnóstwo krwi. Miał bardzo rozległą ranę na udzie, którą trzeba było zszywać. Nogę udało się uratować, groziła mu amputacja, nie wspominając o śmierci. – Zamilkł na chwilę, po czym tak jak ja zatopił się w myślach. – Jesteśmy w szoku, jak pan Calloway szybko wraca do siebie. Pytał dzisiaj, kiedy będzie mógł stąd wyjść. I pytał też ociebie.

Spojrzałam nerwowo na doktoraReynoldsa.

– A-ale jak to pytał o mnie? Przecież… przecież on mnie nie zna. – Zmarszczyłam czoło, będąc nadal w głębokim szoku. – O co dokładniepytał?

– To całkiem zabawna historia, panno Shannon. – Na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech. Nie wyuczony do perfekcji, lekarski, sztuczny uśmiech, lecz prawdziwy. – Kiedy pan Calloway przyjechał do nas po wypadku, był przytomny. Obudził się w karetce. Wtedy pytał o ciebie pierwszy raz. Ale nie o May Shannon, tylko o anioła stróża, dzięki któremużyje.

Analizowałam jego słowa, które w ogóle nie miały dla mnie sensu. Jase może na chwilę się przebudził, ale jakim cudem zapamiętał, co się stało? Co zrobiłam? Chyba że nie miał na myśli mnie. Przy wstrząsie mózgu halucynacje się zdarzają… prawda?

– Czy potem jeszcze wspominał omnie?

– Tak jak mówiłem. Pytał o ciebie nie raz, nie dwa. Z tego, co opowiadały pielęgniarki, pyta codziennie. Te biedne dziewczyny nie wiedzą, o co chodzi, i myślą, że pan Calloway doznał jakiegoś urazu powypadkowego i majaczy. – Zaśmiał się wgłos.

– Może faktycznie takjest?

Sama nie wiedziałam, czy się z tego cieszę, czy wręcz przeciwnie. Miałam mieszane uczucia. Nigdy nikt nie przypisał mi żadnego osiągnięcia, nie gratulował niczego, nie był też wdzięczny za cokolwiek. Pewnie dlatego było mi teraz z tymdziwnie.

– Oprócz urazów fizycznych, czyli wstrząśnienia mózgu, licznych otarć na ciele, rozległej rany na udzie oraz uszkodzonej śledziony, jego psychika nie ucierpiała w żadnym stopniu. Pod tym względem Jase czuje się całkowicie dobrze. Poza tym tak stwierdziłpsycholog.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem i poruszyłam się niespokojnie nakrześle.

– Pani Calloway zaraz po wizycie u ciebie przyjechała tutaj, do syna. Gdy wszedłem wieczorem do sali, żeby sprawdzić, jak pacjent się czuje, słyszałem fragment ich rozmowy. I jestem święcie przekonany, że opowiedziała mu o tobie ze szczegółami oraz w samychpozytywach.

– To dlatego była u mnie. Żeby sprawdzić, o kim jej syn tak ciąglemówi.

Wszystko zaczynało mi się układać wcałość.

Mężczyzna naprzeciwko mnie wzruszyłramionami.

– Tego nie wiem, ale nie sądzę, by tak było. Pana Callowaya najpierw zawieziono do tego samego szpitala, co ciebie. Dopiero potem wynajęto dla niego salę oraz opiekę tutaj. Jego matka nie kursowałaby w tę i z powrotem wyłącznie z twojego powodu. – Przygryzł opuszek palca, wpatrując się we mnie zuwagą.

Miałam wrażenie, że siedzę tu już całą wieczność. Moje dłonie były lodowate, a na czole nadal perlił się pot, czego kompletnie nie rozumiałam. Zachowawszy resztkę rozsądku, nim powiedziałabym coś głupiego, podniosłam się istwierdziłam:

– To ja już pójdę. Nie będę zawracaćpanu…

– Chciałabyś goodwiedzić?

Bałam się, że to pytanie w końcu padnie. Aż dziwne by było, gdyby nie padło. O czym miałabym rozmawiać z Jasem? Co bym powiedziała, gdybym weszła do sali? Jak on by zareagował? Jakoś nie mogłam sobie tego wyobrazić. Dlatego, nim zdążyłam się głębiej nad tym zastanowić, zgodziłamsię.

– W takim razie proszę zamną.

Przełknęłam ciężko ślinę i, krzywiąc się ze zdenerwowania, udałam zalekarzem.

Mój umysł pracował w tym momencie na zwiększonych obrotach. Wyobrażałam sobie różne scenariusze. Co by zrobiła bohaterka czytanej przeze mnie ostatnio książki? Podjęłaby wyzwanie. Nieważne, jak trudna miała być ta rozmowa. Nieważne, że ten mężczyzna był mi całkowicie obcy, a ja nienawidziłam przebywać z facetem sam na sam w jednym pomieszczeniu. Olałam całkowicie swoje zasady i robiłam to, co podpowiadał mi instynkt. Oby mnie niezawiódł…

– Poczekaj tu chwilę. – Reynolds zatrzymał się nagle, a ja omal w niego niewpadłam.

Zdążyłam się jednak zatrzymać w porę i gdy pokiwałam głową, lekarz zniknął w sali numerdwadzieścia.

Za moment wyszedł i zamknął za sobą cichodrzwi.

– Pan Calloway śpi. Może pani do niego zajrzeć, ale nie na długo. Pacjent potrzebujespokoju.

Uśmiechnęłam się do niego, dziękując przy okazji. On jedynie ścisnął lekko moje ramię, co uznałam za odpowiedź, po czym odszedł w tylko jemu znanymkierunku.

Stałam jeszcze parę dobrych sekund, nim odważyłam się w końcu otworzyć drzwi. Wzięłam ostatni głęboki oddech dla odwagi, a potem podeszłam do drewnianego krzesełka stojącego przy łóżku. Jase… Jase wyglądał dobrze. Nie był podpięty do wielu rurek, tak jak się spodziewałam. W zgięciu łokcia zauważyłam wbitą igłę połączoną z kroplówką. Na palcu miał klamerkę, dzięki której maszyna monitorowała jego czynności życiowe. Na szyi odznaczał się kołnierz usztywniający. Jego oczy były zamknięte, a pełne, lekko posiniałe usta nieco rozchylone. Czekoladowe włosy opadały mu na czoło w nieładzie, a pierś unosiła sięrównomiernie.

Siedziałam przy nim przez dłuższą chwilę. Przyjechałam do szpitala, żeby zdobyć chociaż namiastkę informacji i wrócić do normalnego życia. Ale ja zawsze, gdy próbowałam się z czegoś wydostać, jeszcze bardziej się w to zagłębiałam. Nie wiedziałam, jak to się dzieje, naprawdę. To cholernie irytujące, ale może tak już miałam we krwi. Pomamie.

Nagle oczy Jasego otworzyły się, niemal gwałtownie, jakby usłyszał coś niepokojącego. W sali jednak panowała całkowita cisza, a ja nie wydałam z siebie najmniejszego dźwięku. Wstrzymałam oddech, wpatrując się w niego natarczywie. Kiedy odwrócił głowę w moją stronę i wbił we mnie intensywnie niebieskie oczy, zerwałam się z miejsca i uciekłam zpokoju.

Wracając autobusem na Capitol Street, szukałam usprawiedliwienia dla swojego głupiego, egoistycznego zachowania. W końcu zdałam sobie sprawę, że żadnego wytłumaczenia nie było. Prawda jest taka, że po prostustchórzyłam.

Rozdział 3

W piątek wróciłam z uczelni za piętnaście trzecia. Jak na złość autobus się spóźnił i nawet nie miałam czasu na zjedzenie normalnego obiadu. Chwyciłam jedynie jabłko z miseczki, a po przebraniu się w koszulkę firmową księgarni Colorful Books wyszłam zmieszkania.

Do pracy nie miałam daleko. Lokal mieścił się dosłownie naprzeciwko bloku, w którym mieszkałam razem z bratem. Capitol Street to jedna z wielu mniejszych alejek w mieście. Mimo tego księgarnia prosperowała bardzo dobrze. Jej dużym atutem był klimat przyciągający potencjalnych klientów. Moja pracodawczyni, a jednocześnie sąsiadka, pani McDonald, to miłośniczka i znawczyni dobrej literatury. Dzięki niej Colorful Books stał się rajem dla każdego molaksiążkowego.

Gdy weszłam do środka, od razu do moich nozdrzy dostał się piękny zapach nowych książek zmieszany z aromatem kawy. Wnętrze księgarni było znacznie większe niż wydawało się z zewnątrz. Mimo wielu półek wypełnionych egzemplarzami różnych gatunków znalazło się miejsce na stolik oraz wygodne fotele. Przy barze ozdobionym karteczkami z cytatami naszych ulubionych autorów każdy klient po okazaniu paragonu mógł dostać kawę za połowę ceny. To ja rzuciłam ten pomysł na naradzie odnośnie do tego, czym można jeszcze wyróżnić lokal. No cóż, podziałało, bo dzięki reklamie widniejącej w oknie wystawowym miłośników książek napływało do nas odgroma.

W księgarni panowała cisza. Dwie panie stały przy regale z romansami i erotyką, czytając tył okładki wybranej książki, a jeden pan siedział pochłonięty swoją lekturą. Uśmiechnęłam się na ten widok, po czym ruszyłam na zaplecze. Zza lady pomachał do mnie syn pani McDonald – Steve. Był moim współpracownikiem, a jednocześnie dobrym przyjacielem. Bardzo dużo pomagał w prowadzeniu działalności, w księgarni przebywał codziennie, praktycznie od rana do wieczora. Oprócz nas pracowała tutaj również Lily, jednak ona przychodziła jedynie w weekendy. Miała siedemnaście lat, a pracę dorywczą dostała tylko ze względu na imię, które, jak sama twierdzi, otrzymała po Lily Potter, matce Harry’egoPottera.

– Gdzie jest Leo? – zapytałam, kiedy nie zauważyłam go przy stoliku na dziale dziecięcym. Tam zwykle odrabiałlekcje.

– Mama zabrała go na lody. Niedługo powinni wrócić – odpowiedział Steve, pakując do reklamówki „Misery” Stephena Kinga i przekazując ją w ręceklienta.

– Mam nadzieję, że zjadł obiad w świetlicy. – Zmarszczyłambrwi.

– Mówił, że tak, ale z nim to nigdy nic nie wiadomo. – Zaśmiał się, a ja muzawtórowałam.

Przeniosłam na dział kryminałów książkę Agathy Christie porzuconą niechlujnie międzyhorrorami.

– Zmienić cię za kasą? Według harmonogramu zaraz i tak zaczynaszprzerwę.

Steve, wzruszywszy ramionami, poprawił okulary, które zsuwały mu się znosa.

– Okej. Tylko pracuj rzetelnie, a nie czytaj w ukryciu. Nawet jeśli klientów nie ma w pobliżu. – Pokazał na mnie palcem, odwołując się do sytuacji sprzed tygodnia, kiedy pani McDonald zobaczyła, jak zamiast pracować, czytałam.

– Nie moja wina, że nie mogłam oderwać się od książki! – oburzyłam się, choć na moich ustach gościłuśmiech.

Roześmiał się, a potem zniknął za regałem zbiografiami.

Westchnęłam przeciągle i znów rozejrzałam się po księgarni. Ruch był dzisiaj niewielki. Rano mieliśmy dostawę i nasz magazyn nie domykał się od nadmiaru pełnych kartonów. Postanowiłam więc zmienić nowości oraz bestsellery na stole wystawienniczym. Wyjęłam jedno pudło, a potem drugie i przeniosłam je na sklep. Książki, które przez ostatni tydzień, a nawet miesiąc były umieszczone na wystawie, teraz przeniosłam do odpowiednich regałów. Wymieniłam wodę w wazonie, żeby wstawić do niego świeże kwiaty przyniesione zapewne przez panią McDonald. Miała za blokiem mały ogródek, w którym sadziła bratki, stokrotki, róże, tulipany i wiele, wiele innych, a potem, gdy już rozkwitły, przycinała je i przynosiła do księgarni. Uwielbiała, kiedy wystrój lokalu był kolorowy, wesoły. Miało to zachęcać klientów, żeby przychodzili do nas na dłużej, a nie tylko po to, by kupić daną pozycję. Wierzyła, że to działa, a my wierzyliśmy w jej magiczne metody przyciągania kupujących. Podniosłam pudło wypełnione książkami z zamiarem przestawienia go bliżej stołu, jednak okazało się ono cięższe, niż przypuszczałam. Westchnęłam, ocierając dłonią mokre czoło, i spróbowałam jeszcze raz. Potem trzeci. A za czwartym razem poszło aż nazbyt szybko i lekko… Wyjrzałam znad kartonu, a kiedy mój wzrok spotkał się z oczami niebieskimi jak ocean, wypuściłam pakunek zrąk.

– Wow, uważaj, bo wszystko wyleci i książki się pogniotą – ostrzegł, łapiąc pudło, przy czym uśmiechał się szeroko. – Gdzie mam goodłożyć?

Stałam przed nim oniemiała. Mierzyłam go od stóp do głów, zamiast odpowiedzieć na pytanie. Był wyższy, niż sobie wyobrażałam. Zdecydowanie. Czułam się jak zgredek sięgający mu klatki piersiowej. Wyglądał też o wiele, wiele lepiej, zważywszy na to, że widziałam go zaledwie parę dni temu podpiętego do kroplówki i z kołnierzem na szyi. Miał na sobie granatowe spodnie pasujące tak idealnie, jakby były szyte na miarę, i nieskazitelnie białą koszulę z rozpiętymi dwoma guzikami pod szyją oraz podwiniętymi do łokci rękawami. Nie dziwiło mnie to, było potwornie gorąco. Brązowe włosy, wcześniej w nieładzie, dzisiaj ułożone, choć z pewnością już kilka razy przeczesywane palcami. Podsumowując, Jase Calloway był nieziemsko przystojnym facetem. A ja głupiutką sprzedawczynią książek śliniącą się na jegowidok.

Po tej myśli sięotrząsnęłam.

– Czego pan szuka dokładnie? Może coś panupolecić?

Jego uśmiech poszerzył się, tworząc dołeczki w policzkach. Teraz patrzyłam na Jasego jak na ciastko z kremem, które tak bardzo chciałam zjeść, a niemogłam.

– Pytałem się, gdzie to pudło odłożyć. – Rozejrzał się polokalu.

Moje policzki zapłonęły żywym, czerwonym rumieńcem, który za wszelką cenę starałam się stłumić. Nie miałam doświadczenia w rozmowach z mężczyznami, niewielu z nich ufałam, więc kompletnie nie wiedziałam, jak się w tej sytuacji zachować. Zamiast wziąć się w garść, robiłam z siebie idiotkę przed najprzystojniejszym facetem, jakiego kiedykolwiekwidziałam.

Wyciągnęłam rękę i wskazałam stolik wystawienniczy naprzeciwko wejścia. Jase, kulejąc nieco, podszedł do niego, a następnie wsunął karton pod spód, żeby klienci mogli bez przeszkód przechodzić. Stanęłam za ladą, bo akurat podeszła klientka chcąca zapłacić za „List w butelce” Nicolasa Sparksa. Posłałam jej uśmiech i zaproponowałam dobranie zakładki do książki ze śmiesznym tekstem dotyczącym czytania lub cytatem któregoś autora. Ona jednak podziękowała uprzejmie, po czym zabrała paragon i ruszyła dowyjścia.

Poszukałam wzrokiem Jasego, mając nadzieję, że również sobie poszedł. Niestety, nie mogłam na to liczyć. Stał przy regale z sensacją, lecz trudno było wywnioskować, czy szukał czegośkonkretnego.

Spojrzałam na niego z ukosa. W ogóle wyglądał, jakby myślami był całkowicie gdzie indziej. To dało mi pewność, że nie zjawił się tu bez powodu. I nie po to, by kupić książkę. Nie wyglądał mi na kogoś, kto jest fanem sensacji. Poza tym w mieście mógł znaleźć wiele księgarń, na przykład… Books-A-Million – jedna z większych i popularniejszych sieciówek wCharleston.

Westchnęłam więc, a potem ruszyłam w jegostronę.

– Czym mogę służyć? – zapytałam, stając w bezpiecznej odległości odniego.

Jase zamknął książkę i spojrzał na mnie zuśmiechem.

– Szukam „Sekretu” Rhondy Byrne. Maciemoże?

Zmarszczyłam brwi. Naprawdę? Literatura faktu? W takim razie dlaczego był na dziale z książkamisensacyjnymi?

– Eee… muszę sprawdzić w systemie. – Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam do komputera stojącego na ladzie przykasie.

Jase oparł się łokciami po drugiej stronie blatu. Gdy wpisywałam tytuł oraz autora w katalogu, kątem oka zerkałam na mężczyznę, który, jak mi się przez chwilę wydawało, wzrok miał utkwiony w moich piersiach. Ale nie. Patrzył na plakietkę przypiętą do firmowej koszulki. „May Shannon – doradca ds. książek, sprzedawca”.

– Miło cię w końcu poznać. Tym razem oficjalnie – powiedział poważnie, prostując się. Wyciągnął rękę w mojąstronę.

Po chwili zawahania uścisnęłamją.

– Mnie również. Choć nie przypuszczałam, że to się kiedykolwiek wydarzy – wyznałam, a potem odchrząknęłam. – Jak się pan czuje? Już wszystko wporządku?

– Po pierwsze, nie mów do mnie per pan. Podejrzewam, że jesteśmy w podobnym wieku. Nazywam się JaseCalloway.

– May Shannon, a-ale to już chyba wiesz – przedstawiłam się, wskazując naplakietkę.

– Wiem. I to nie od dzisiaj. – Zaśmiał się. – A po drugie, czuję się już lepiej, dziękitobie.

– To nic wielkiego, naprawdę…

– Niecodziennie ratuje się komuś życie i to w dodatku z powodzeniem. – W jego oczach ujrzałam błyskuznania.

Rumieniec, który wykwitł mi przed chwilą na policzkach, powiększył się aż po cebulki włosów. Miałam tylko nadzieję, że moja twarz nie była czerwona jakburak…

– Zrobiłam to, co powinnam była zrobić, Jase. Nie uważam tego za jakiś wielki wyczyn – powiedziałam nerwowo. Przygryzłam wargę, zerkając znów na monitor. – Książka znajduje się w księgarni. Zarazją…

– Dasz się zaprosić na kolację dziś wieczorem? – wypalił, a mnie dosłownie zamurowało. – Oczywiście w ramach podziękowania za to, co zrobiłaś – doprecyzował.

Że kolacja? Że z nim? Że dzisiaj? Nie pojmowałam tego. Ledwo się znamy. Praktycznie w ogóle. Co ja miałam mu odpowiedzieć? Musiałam się zastanowić, przemyśleć to. Przygotowaćpsychicznie!

Mój oddechprzyspieszył.

Chyba zaczynałampanikować.

Otwierałam buzię kilka razy, próbując cokolwiek wydusić, lecz z powodu szoku nic z tego nie wychodziło. Ani jedno słowo. Dałam radę jedynie głębiej odetchnąć i uspokoić galopujące serce, gdy usłyszałam dzwonek oznajmiający, że klient wchodzi do księgarni. Albo i nie klient, tylko pani McDonald trzymająca za rękę Leo jedzącego niebieskiego loda. Jego twarz była umorusana, podobnie biała koszulka, na którą skapywały kropelkisorbetu.

– May! May! Jane zabrała mnie… – Zauważywszy rozmawiającego ze mną, a teraz wpatrującego się w niego z uśmiechem Jasego, zamilkł. – Kim jest ten pan? – zapytał po chwili zciekawości.

– To jest Jase. Mój… znajomy – palnęłam. – Jase, to mój brat Leo. Leo, idź do mieszkania i zanieś swoje rzeczy. Tu masz klucze. Uważaj, kiedy będziesz przechodził przez ulicę. – Wyciągnęłam pęk z tylnej kieszeni spodni i podałam małemu, lekko popychając go w stronę wyjścia zksięgarni.

Mój brat nawet się nie odwrócił. Po prostu wziął swój plecak, a po chwili już go nie było. Spojrzałam przepraszająco na panią McDonald, która tylko puściła mi oczko, jakby wiedziała, o co chodzi, i umknęła nazaplecze.

– Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł… – zwróciłam się niepewnie do Jasego. Nie chciałam go urazić. – Praktycznie się nie znamy… nie wiemy o sobie nic. Skąd mam wiedzieć, że…

– Nie jestem Tedem Bundym albo innym niebezpiecznym seryjnym mordercą? – przerwał mi, ewidentnie tymrozbawiony.

Przeczesałam ręką włosy, wzdychającprzeciągle.

– Tak, właśnie. Poza tym mam brata, którym muszę się zająć. On nie może zostawać samna…

– Nie przejmuj się, May. Ja mogę z nim posiedzieć kilka chwil. Zasłużyłaś sobie na wolny wieczór. Daj się mu wyciągnąć na tę kolację. Zobacz, jak mu zależy… – przekonywała pani McDonald, wychylając głowę zza zasłonki oddzielającej zaplecze odsklepu.

Popatrzyłam na nią, potem na Jasego i przewróciłam oczami. Jak ja miałam mu odmówić, gdy zrobił minę niczym kot ze „Shreka”?

– No dobrze. Zgadzamsię.

Na jego twarzy pojawił się szeroki, szczery uśmiech, który był najwyraźniej zaraźliwy, bo udzielił się równieżmnie.

– Pozwolisz, że przyjadę po ciebie odziewiętnastej?

– W porządku. Pasuje. Mieszkam kawałek dalej, po drugiej stronie ulicy. Pierwsze drzwi obok sklepu jubilerskiego. Zadzwoń domofonem pod numercztery.

– Jasne. W takim razie do zobaczenia wieczorem. – Puścił do mnieoko.

Moje policzki znów zapłonęły żywymrumieńcem.

– Do zobaczenia – szepnęłam, ale Jase był już przy drzwiach i zapewne nieusłyszał.

Odwrócił się, ponownie posyłając mi uśmiech, po czym wyszedł, by za moment zniknąć zarogiem.

Patrzyłam przez chwilę w tamtą stronę, jakbym się spodziewała, że wróci. Gdy się otrząsnęłam z krótkiego letargu, spojrzałam na monitor. Ze śmiechem pokręciłam głową. Jase przyszedł tu, rzekomo poszukując „Sekretu”. Ostatecznie o książce zapomniał i wyszedł, nawet nie zdając sobie sprawy, że jeszcze przed rozmową planował jąkupić.

***

O dziwo Jane dała mi wolne na resztę popołudnia, bym mogła w spokoju przygotować się na kolację. Zwykle żadnemu z pracowników nie pozwala wychodzić wcześniej ze względu na dość duży ruch w księgarni, a że w zespole nie było nas wielu, mieliśmy mnóstwo pracy. Tym razem zrobiła wyjątek, za co dziękowałam jej z całego serca, bo w pół godziny na pewno bym się nie wyrobiła. Przeprosiłam więc Steve’a za to, że wieczorem będzie musiał zostać z tym wszystkim sam, i, zabrawszy swoje rzeczy, wyszłam zlokalu.

Na zewnątrz z każdą godziną robiło się coraz chłodniej. Opatuliłam się swetrem, który chwyciłam w biegu, gdy wychodziłam do pracy, po czym przebiegłam przez ulicę, żeby jak najszybciej znaleźć się na klatce. Wbiegłam po schodach na drugie piętro i nim zdążyłam otworzyć drzwi do mieszkania, rozdzwonił się mójtelefon.

– Halo? – Odebrałam, nie patrząc nawet nawyświetlacz.

– Cześć, May. Co powiesz na babski wieczór dzisiaj? – zapytała Sophie wesołymgłosem.

– Przepraszam cię, ale nie dam rady. Mam już plany. – Przygryzłam wargę, ściągając w przedpokoju buty isweter.

– Ty i jakieś plany? – zdziwiła się, a ja próbowałam nie parsknąć śmiechem. – Cośnowego.

– Zgadnij, kto pojawił się dzisiaj wksięgarni.

Przez chwilęmilczała.

– No mów. I tak bym niezgadła.

– JaseCalloway.

Znów zapadła długa cisza. Aż spojrzałam na ekran, by sprawdzić, czy przypadkiem połączenie nie zostało przerwane. Jednak nie. Sophie nadal była nalinii.

– Soph… jesteśtam?

– Ten Jase Calloway? – zapytała w końcu, niedowierzając.

Zachichotałam, a potem opadłam z westchnieniem na kanapę obok brata, który oglądał kreskówki na CartoonNetwork.

– Tak. Niby przyszedł kupić książkę, ale gdy tylko upewnił się, że ja to May Shannon, i udało mu się zaprosić mnie na kolację, ostatecznie wyszedł bez niej. – Przeczesałam włosy palcami. Te słowa brzmiały takniedorzecznie!

– Zaprosił cię na randkę?! – pisnęła tak głośno, że gdy odsunęłam od siebie komórkę, nadal słyszałamprzyjaciółkę.

– To nie jest randka. – Przewróciłam oczami. – Mówił, że to w ramach podziękowania za uratowanieżycia.

Zaraz po tym, jak wróciłam do domu ze szpitala, zadzwoniłam do Sophie i powiedziałam jej o wszystkim, czego się dowiedziałam. Jak zwykle sobie żartowała oraz snuła jakieś romantyczne domysły, jednak wiedziałam, że ją to również zaskoczyło. Nie spodziewała się takiego obrotuspraw.

– Proszę… powiedz, że się zgodziłaś… – wyjęczała.

– Czy gdybym się nie zgodziła, odmówiłabym ci babskiego wieczoru? – zapytałamironicznie.

– No w sumie racja… Mniejsza, nawet nie wiesz, jak sięcieszę!

Zaśmiałamsię.

– Ja też. Jase wydaje się miłym gościem. Jest w nim coś, co budzi moje zaufanie – wyznałam.

– To dobrze. Robisz postępy, May. Ostatnio, gdy na imprezie koleś chciał z tobązatańczyć…

– Tak, tak, Soph. Pamiętam, nie musisz mi tego wypominać – przerwałam jej, wykrzywiając twarz wgrymasie.

Dwa tygodnie temu dałam się namówić na wyjście do klubu. Nie lubiłam takich imprez, poza tym nie piłam alkoholu i czułam się niekomfortowo. Byłam spięta cały wieczór. Sophie z kolei bawiła się fantastycznie, wlewała w siebie kolejne kieliszki wódki, a ja nie mogłam jej tam tak po prostu zostawić. Musiałam pilnować, żeby nie zrobiła jakiejś głupoty. Więc siedziałam w loży, starając się być niezauważalną. Nie udało się. W pewnym momencie przysiadł się do mnie już nieźle wstawiony mężczyzna. Jego uśmiech wydał mi się obleśny. Chciałam być jednak uprzejma, ale gdy położył dłoń na moim udzie i siłą próbował zaciągnąć mnie na parkiet, w końcu nie wytrzymałam. Dostałam ataku paniki. Zaczęłam się wyrywać, krzyczeć, a potem uderzyłam go tak mocno, że padł nieprzytomny na sofę. Na szczęście niewiele osób się tym zainteresowało, więc kiedy tylko sprawdziłam, czy żyje, zabrałam Soph z parkietu i wyciągnęłam ją zklubu.

– May? Jesteśtam?

Jej głos wyrwał mnie zzamyślenia.

– Muszę już kończyć. Nie zdążę się przygotować do dziewiętnastej – odpowiedziałam, uśmiechając się podnosem.

Widziałam, że Leo uważnie słuchał, o czymrozmawiałyśmy.

– Jasne. Miłej zabawy! – zaświergotała zadowolona, po czym sięrozłączyła.

Westchnęłam, gdy odkładałam telefon na ławę. Mój brat w tym samym czasie ściszył telewizor i spojrzał na mnie badawczo. Jak na ośmiolatka był bardzo spostrzegawczymchłopcem.

– Kto to ten James? – zapytał. W jego oczach pojawił się błysk ciekawości, podobnie jak wksięgarni.

– Jase, nie James – poprawiłam go. – Taki jeden… znajomy. Pomogłam mu, gdy był w potrzebie i tyle. Dzisiaj wieczorem zostaniesz na chwilę z panią McDonald, bo ja wychodzę, w porządku? – Przeczesałam brązowe włoski Leo, a ten natychmiast strząsnął mojąrękę.

– Z nim wychodzisz na kolację? To twój chłopak? – dopytywał siędalej.

Przewróciłam oczami ze śmiechem i zmieniłamtemat.

– Odrobiłeś jużlekcje?

– Połowę, ale nie wszystko, bo Jane zabrała mnie nalody.

– To jest pani Jane, a nie Jane, Leo. Pani McDonald nie jest twoją koleżanką – zganiłamgo.

Ten jedynie wzruszył ramionami, a potem wstał i poszedł do kuchni. Po chwili jednak wrócił do salonu z niebieskim kubkiem z sokiempomarańczowym.

– Ona pozwala mi mówić do siebie poimieniu.

Pokręciłam głową zdezaprobatą.

– No dobrze, a teraz leć, zrób resztę pracy domowej. Jak przyjdzie sąsiadka, będziesz mógł obejrzeć bajkę i zjeść budyń czekoladowy, który wczorajkupiłam.

Leo uśmiechnął się szeroko, a następnie w podskokach udał się do swojej sypialni, zamknął drzwi i zapadła cisza. Spojrzałam na zegarek. Była piąta czterdzieści, co oznaczało, że Jase przyjdzie po mnie za niespełna półtorej godziny. Zerwałam się z miejsca, żeby pobiec do swojego pokoju. Tam wysypałam wszystkie ubrania z komody na ziemię i zaczęłam jeprzeglądać.

Przymierzałam najpierw jedną, potem drugą bluzkę. Nawet odważyłam się włożyć sukienkę, którą kupiłam na wyprzedaży miesiąc temu, lecz ani razu nie miałam jej na sobie i tym razem też się na to nie zapowiadało. Bezsilna opadłam na łóżko, przecierając twarz dłońmi. Nic. Kompletnie nic nie pasowało na tę okazję. Nie wiedziałam już sama, czy włożyć coś eleganckiego, jakbym szła na randkę, czy raczej coś prostego i codziennego. Z kolejnymi spodniami oraz spódniczką, które odrzuciłam, robiłam się coraz bardziej sfrustrowana. Jase jest… wyglądał na eleganckiego mężczyznę, z tego, co zdążyłam zauważyć po spotkaniu w księgarni. Nie chciałam wypaść gorzej od niego. Chciałam zrobić na nim dobre wrażenie. Poza tym dawno nigdzie z nikim nie wychodziłam, a jak wychodziłam, to specjalnie się nie stroiłam. Ale teraz… pragnęłam jakiejś zmiany. Nie wiem, co mnie naszło, ale odejście trochę od normalności wydało mi się czymśdobrym.

Z letargu wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Wstałam gwałtownie i z mocno walącym sercem spojrzałam na zegarek. Wystraszyłam się, że nadeszła godzina zero, a przecież byłam kompletnie nieprzygotowana. Zmarszczyłam jednak brwi, zorientowawszy się, że mam jeszcze godzinę. Podeszłam więc do drzwi, by sprawdzić przez wizjer, kto stoi po drugiej stronie. Była toSophie.

– Hej! Co ty tu robisz? – przywitałam się, wpuszczając ją dośrodka.

Ze swojej nory wyszedł również Leo, zaniepokojony odgłosami. Gdy zobaczył Soph, podbiegł i rzucił się jej w ramiona, jakby nie widzieli sięwieki.

– Cześć, młody. – Poczochrała jego loczki. – Jak tamleci?

Leo stanął naziemi.

– Jakoś. Pani Molly mówi, że jestem dobry w liczeniu i ostatnio dostałem duże A z matematyki. – Uśmiechnął się z dumą. – Kiedy przyjdziesz do nas na maraton zMadagaskarem?

– Obiecuję, że niedługo. Król Alex nie może przecież czekać. – Puściła do niegooczko.

Pogadali jeszcze przez chwilę, a potem Leo uciekł do swojego pokoju, wymawiając się jakąś nową grą komputerową, którą pożyczył mukolega.

– Przybywam z pomocą! – zaświergotała Sophie, gdy drzwi do sypialni brata zamknęły się, i pokazała na torbę, którą trzymała wręku.

– Co to jest? – Ściągnęłam brwi, idąc za niąkorytarzem.

– Twoja kreacja na dzisiejszy wieczór. – Uśmiechnęła się cwanie. – Byłam wręcz przekonana, że w swojej garderobie niczego odpowiedniego nie znajdziesz, więc postanowiłam ci cośpożyczyć.

Nie wiedziałam, czy miałam uznać to za obrazę, ale puściłam to mimo uszu i skupiłam się na tym, co Sophie właśnie wyciągnęła z torby. Była to czerwona, lekko rozkloszowana spódnica oraz czarna, koronkowa bluzka z rękawami trzy czwarte. Do tego czarna ramoneska i buty nakoturnach.

Rozdziawiłambuzię.

– Sophie… ja tego nie włożę… – powiedziałam.

Mój styl był dość przeciętny. Większość ubrań dla Leo i siebie kupowałam na wyprzedaży, żeby zaoszczędzić trochę pieniędzy. Nie nosiłam sukienek, chyba że była to naprawdę wyjątkowa sytuacja, podobnie ze spódniczkami. Nie ubierałam się kontrowersyjnie, nie odkrywałam tych części ciała, których nie musiałam, ale nie robiłam tego tak, by zakrawało to na przesadę. Zazwyczaj wkładałam zwykłe dżinsy, koszulkę z krótkim rękawkiem itenisówki.

– Proszę, zrób to chociaż ten jeden raz… Zobaczysz, że nie pożałujesz. Będziesz wyglądaćzjawiskowo!

Jeszcze raz spojrzałam na przyniesione przez Sophie ubrania, a potem na jej błagalną i pełną nadziei minę. Zgodziłam się, bo przecież pofatygowała się taki kawał drogi, wysiliła się, żeby mi pomóc. Poza tym mogłam zaryzykować. Chociaż ten jedenraz.

Soph poczekała, aż wezmę prysznic i wysuszę włosy, żeby potem poskręcać mi je w loki oraz zrobić makijaż. Gdy wkładałam przyniesioną przez nią kreację, miałam niecałe pół godziny do przyjazdu Jasego. Serce łomotało mi w piersi, a na policzkach czułam gorąco palących je rumieńców. Wyszłam z łazienki, żeby trafić pod oceniające spojrzenieprzyjaciółki.

– Wiedziałam, że będziesz wyglądać genialnie! – pisnęła, wstając złóżka.

Spojrzałam w lustro i faktycznie… Po prostu zaniemówiłam. Ledwo siebie poznałam w tym wydaniu, w pozytywnym sensie oczywiście. Nie czułam się źle ani niekomfortowo, wręcz przeciwnie. Po raz pierwszy od dawna widziałam w sobie młodą kobietę. Podobało mi się to cholernie. Ale czy nie była to lekka przesada? Sophie wystroiła mnie jak naimprezę.

Odwróciłam się do niej z niepewnąminą.

– Myślisz, że to nie za dużo jak na jedną, zwykłąkolację?

– Chyba żartujesz! Musisz go oczarować, May. To twoja szansa. Facet zaprosił cię na randkę, bo mu się spodobałaś. Zdajesz sobie w ogóle sprawę, co tooznacza?

– Chyba zbyt poważnie to traktujesz. – Westchnęłam. – Tak czy siakdziękuję.

– Drobiazg. – Wzruszyła ramionami. – Wyglądasz zjawiskowo. Jase będziezachwycony.

Dziesięć minut później do naszego mieszkania przyszła pani McDonald, żeby zająć się Leo. Pożegnałam się z Sophie, która musiała już uciekać, bo jechała do Ethana, a potem szybko umyłam zęby i włożyłam buty oraz kurtkę. Nie powiem, wyczucie czasu to ja miałam. Gdy tylko skończyłam pakować najpotrzebniejsze rzeczy do małej torebki, rozdzwonił siędomofon.

Rozdział 4

JASE

Miałemdość.

Leżenie w szpitalu doprowadzało mnie do szewskiej pasji, a dni dłużyły się coraz bardziej. Zaległości w pracy rosły, myślami bez przerwy byłem w firmie. Nieustający ból w nodze nie pozwalał mi jednak za wiele się ruszać. Starałem się chociaż trochę pracować tutaj, aby zabićczas.

Ktoś zapukał do drzwi, kiedy kończyłem odpisywać na mail. Do środka weszła moja matka, posyłając mi karcące spojrzenie na widokkomputera.

– Lekarz kazał ci odpoczywać. Odłóż na chwilę tę pracę, Oliver się wszystkimzajmuje.

– Mam gdzieś, co mówi lekarz. – Z westchnieniem odłożyłem laptop na szafkę obok łóżka. – A Oliver w jedną sekundę może spieprzyć jakąś sprawę i boję się powierzyć mucokolwiek.

– Kochanie… – Usiadła na krześle obok. – Musicie dzielić się obowiązkami, już niedługo będzie ich tylko więcej i sam sobie nie poradzisz. A Oliver doskonale wie, że jeśli trzeba, to musi. Jest odpowiedzialnymchłopakiem.

– Dobrze powiedziane. Chłopak. Kocham go jak brata, ale czasami zachowuje się jeszcze jakdziecko.

– A może to ty zachowujesz się zbytdojrzale?

Posłałem jej spojrzenie mówiące „skończmy ten temat i nie wracajmy do tego”. Mama doskonale wiedziała, że nie było co się ze mną kłócić, więc nic nie powiedziała. Z reklamówki, którą ze sobą przyniosła, wyjęła owoce itermos.

– Nie wiem, co możesz już jeść, a czego nie, ale przyniosłam ci parę rzeczy. W termosie maszherbatę.

– Dziękuję. – Uścisnąłem jejrękę.

– A jak się czujesz? Jaknoga?

– Czuję się na tyle dobrze, że mógłbym już wyjść z tego szpitala, ale lekarz upiera się, że muszę zostać przynajmniej parę dni na obserwacji. To był poważny wypadek i nie dojdę do pełni sił tak szybko. – Poprawiłem się na łóżku, żeby siedzieć niecowyżej.

– Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ta dziewczyna… Wiele jejzawdzięczam.

Zmarszczyłem brwi, gdy w głowie pojawił mi się obraz wystraszonej twarzy. Bardzo zaskoczył mnie jej widok kilka dni temu. Przez chwilę po przebudzeniu się, myślałem, że mam halucynacje. Dopiero gdy zerwała się z krzesła jak burza i zniknęła w mgnieniu oka, pozostawiając po sobie jedynie powiew wiatru oraz odgłos trzaskających drzwi, zdałem sobie sprawę, że ona była tunaprawdę.

– Tak, ja też… – powiedziałem w zamyśleniu. – Swojeżycie.

– Masz zamiar coś z tym zrobić? – zapytała mnie nagle, a potem kichnęła i pociągnęłanosem.

– Co masz na myśli? – Popatrzyłem na nią, zaskoczony.

– Jak to co, Jase? Trzeba jej jakośpodziękować.

Przetarłem twarzdłonią.

Tak bardzo jak nie chciałem tego przyznać, tak wiedziałem, że mama miała rację. Nie mogłem tego zostawić, bo gdyby nie ona, teraz by mnie tu nie było. Powinienem też sprawdzić, jak ona sięczuje.

– Wiesz w ogóle, kto tojest?

Mama uśmiechnęła się kącikiemust.

– Nazywa się May Shannon. Rozmawiałam z nią chwilę. Była wystraszona, trochę pokaleczona od rozbitego szkła, ale trzymała się całkiem dobrze. Okazało się, że moja dobra znajoma, jak jej o tym opowiedziałam, zna tę dziewczynę z księgarni na Capitol Street, w której często kupuje książki. Ona tampracuje.

– I chcesz, żebym tam pojechał, jak tylko wyjdę ze szpitala, prawda? – Westchnąłemprzeciągle.

– Oczywiście, że tak, synu. Ona na to zasługuje. W dodatku zdaje się, że nic nie wie, o dziwo, ale to chyba dobrze. – Pochyliła się i pocałowała mnie w czoło, a potem wstała. – Nie zapracuj się, odpocznij trochę. Przyjadę jeszczejutro.

***

Gdy tydzień później wychodziłem ze szpitala na gorącą, wręcz parną pogodę, odetchnąłem z ulgą. Z torbą i wypisem w ręku, ruszyłem w stronę czekającego na mnie samochodu. Skinąłem głowąJonathanowi.

– Cieszę się, że jest pan cały i zdrowy – oznajmił, uśmiechając się. Otworzył przede mną drzwi samochodu, skąd od razu buchnęło chłodne, klimatyzowanepowietrze.

– Dziękuję, dobrze cię w końcu widzieć. – Poklepałem go po ramieniu, a potem wślizgnąłem się na skórzanąkanapę.

Jonathan zamknął drzwi i sam wsiadł za kółko. Sięgnąłem po butelkę schłodzonej wody i wypiłem połowę naraz.

Czas na powrót dorzeczywistości.

Niepokoiły mnie kłopoty w firmie spowodowane moją nieobecnością. Oliver obiecał, że się wszystkim zajmie, ale najwyraźniej nie umiał sobie z tym poradzić. Do diabła z nim. Wiedziałem, że tak będzie. Przecież wkrótce mieliśmy przejąć firmę. Nie mogliśmy teraz niczegozawalić.

Wykonałem parę telefonów, by umówić spotkania, które musiałem odwołać z powodu rekonwalescencji. Gdy skończyłem jedną rozmowę, Jonathan wyjeżdżał z parkingu szpitala na ruchliwąulicę.

– Na Capitol Street, Jonathanie. Mam tam do załatwienia jednąsprawę.

Zaparkowaliśmy kawałek dalej od księgarni, bo nigdzie indziej nie byłomiejsca.

Wysiadłem z auta i stanąłem niepewnie, w jednej nodze wciąż odczuwałem nieprzyjemny ból. Poprosiłem kierowcę, żeby poczekał. Nie powinno to zająć dużo czasu. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, zmierzając do wyróżniającej się barwnym szyldem księgarni ColorfulBooks.

Nawet się nie zawahałem. Wszedłem dośrodka.

***

Punktualnie o dziewiętnastej z powrotem znalazłem się na Capitol Street i zadzwoniłem domofonem do mieszkaniaMay.

– Halo? – odezwał się jej łagodnygłos.

– To ja, Jase. Wpuścisz mnie nachwilę?

– Jasne.

Pociągnąłem za klamkę, a potem ruszyłem schodami w górę. Nim zapukałem do drzwi, wziąłem dwa głębokiewdechy.

– Cześć – przywitała się nieśmiało, gdy stanęła wprogu.

Zmierzyłem ją wzrokiem. W spódniczce, koronkowej bluzce i czarnej kurtce wyglądała naprawdę cudownie. W tym wydaniu była zupełnie inną dziewczyną niż ta, którą widziałem w księgarni. W pozytywnym znaczeniu. Nie miałem żadnych wątpliwości, co do tego, że jest śliczna. Każdy przyznałby mi terazrację.

Mimo to nie powinienem się pchać w żaden romans. To tylko jednakolacja.

– Cześć. – Uśmiechnąłem się szczerze, przybierając pewniejszą pozę. – To dla ciebie. – Wyciągnąłem rękę, w której trzymałem bukiet czerwonychróż.

May otworzyła buzię z zaskoczenia i patrzyła to na mnie, to na kwiaty. W ostatniej chwili zdążyłem dojrzeć, jak rumieńce oblewają jej twarz, bo szybko przyjęła prezent, a potem uciekła w głąbmieszkania.

Wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Rozejrzałem się po przytulnym wnętrzu utrzymanym w czystości i żywych kolorach. Ściany były pomalowane na jasną, ciepłą żółć, niczym promienie słońca, a na białej komodzie w