Tankista - Jewgienij Biessonow - ebook

Tankista ebook

Jewgienij Biessonow

3,8
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka zawierająca barwne, a zarazem dramatyczne wspomnienia urodzonego w Moskwie w 1923 r. oficera Armii Czerwonej z wojny na froncie wschodnim. W przeciwieństwie do podobnych publikacji wydawanych w byłym ZSRR nie ma charakteru propagandowego. Jest bardzo autentyczna. Biessonow przedstawia zmagania wojenne z perspektywy zwykłego żołnierza, nie pomijając jednak kwestii taktyki i strategii walk. Zaczyna od Kurska, gdzie odbył się jego chrzest bojowy. Potem, jako żołnierz gwardyjskich jednostek pancernych, uczestniczył w marszu Rosjan na zachód w ślad za wycofującym się Wehrmachtem. W 1945 r., podczas walk o Berlin, został ranny. ... Rozsądne i otrzeźwiające spojrzenie na rosyjską taktykę działania niewielkimi jednostkami, taktykę, w której liczyły się przede wszystkim efekty, a nikt nie zważał na to, ilu żołnierzy zginie. Biessonow pisze o odwadze, męstwie, a także o głupocie wszystkich należących do jego wojskowej "rodziny" - zarówno zwierzchników, jak i podwładnych. Dzięki niemu otrzymaliśmy szczerą aż do bólu i uczciwą relację o ludzkich postawach w ogniu walki, a jednocześnie wejrzenie w psychikę radzieckiego żołnierza. "Library Journal"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 297

Oceny
3,8 (5 ocen)
1
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zuzela84

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwa. Przedstawia wojnę jaką naprawdę była z pozycji żołnierza - oficera radzieckiego. Bez cenzury, można wiele wywnioskować czytając między wierszami. Obecne podejście polskich historyków wojskowości mocno przekłamuje obraz żołnierza Armii Czerwonej.
00



Przedmowa

PRZED­MOWA

Wielu towa­rzy­szy broni mówiło mi, że powi­nie­nem napi­sać wspo­mnie­nia, ale to trudna sprawa. Bądź co bądź nie jestem zawo­do­wym pisa­rzem, a prawdę mówiąc, daleko mi do tego. Ale potra­fię opo­wie­dzieć o histo­rii mojej rodziny, mojego dzie­ciń­stwa i mło­do­ści, a także o moich prze­ży­ciach w cza­sie Wiel­kiej Wojny Ojczyź­nia­nej.

Czas zaciera wiele prze­żyć i wyda­rzeń. Przy wszyst­kich codzien­nych pro­ble­mach i tro­skach nie mia­łem czasu na zaj­mo­wa­nie się wspo­mnie­niami. Nie byłem urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym, ale zwy­kłym czło­wie­kiem, podob­nym do milio­nów moich roda­ków. Wspo­mnie­nia te doty­czą wyda­rzeń, któ­rych byłem świad­kiem, albo które w cza­sie wojny wywarły wpływ na mnie i na moje oto­cze­nie. Nie twier­dzę, że mam ich pełny i obiek­tywny ogląd – ludzka pamięć jest zawodna – ale posta­ram się naj­le­piej, jak potra­fię. Spró­buję też nie oce­niać zbyt kry­tycz­nie innych. Sprawy, które tu opi­sa­łem, są odbi­ciem mojego oso­bi­stego punktu widze­nia, oso­bi­stej oceny i sto­sunku do życia. To moje spoj­rze­nie na życie typo­wego żoł­nie­rza Armii Czer­wo­nej, zawo­do­wego ofi­cera, który trzy­dzie­ści pięć lat słu­żył w mun­du­rze – od 1941 do 1974 roku. Wstą­pi­łem do woj­ska, kiedy mia­łem osiem­na­ście lat, a prze­sze­dłem w stan spo­czynku w wieku pięć­dzie­się­ciu trzech lat w stop­niu puł­kow­nika.

Oczy­wi­ście sku­pię się nie­mal wyłącz­nie na latach wojny. Wśród żywych jest coraz mniej wete­ra­nów, a ci, któ­rzy dotrwali do naszych dni, to już sta­rusz­ko­wie. Ja sam w 2003 roku skoń­czy­łem osiem­dzie­siąt lat. W Wiel­kiej Woj­nie Ojczyź­nia­nej Zwią­zek Radziecki poniósł ogromne straty, ale zwy­czajni ludzie prze­szli tę próbę, cho­ciaż życie zarówno na fron­cie, jak i na tyłach było bar­dzo trudne. Moim zamia­rem jest poka­za­nie wojny widzia­nej oczami jej bez­po­śred­niego uczest­nika – nie mar­szałka czy pisa­rza, ale dowódcy plu­tonu i kom­pa­nii desantu czoł­go­wego, dowódcy bata­lionu pie­choty zmo­to­ry­zo­wa­nej, bry­gady zme­cha­ni­zo­wa­nej 4. Armii Pan­cer­nej Gwar­dii. Wal­czy­łem w 4. Armii Pan­cer­nej Gwar­dii dwa lata, od 1943 do 1945 roku, prze­by­łem razem z nią około 3800 kilo­me­trów. Takie były moje wojenne wędrówki i każdy krok na tej dro­dze był trudny. Uczest­ni­czy­łem w natar­ciach pie­choty i jecha­łem na bitwę na czoł­gach ata­ku­ją­cych pozy­cje wroga. Intu­icja, doświad­cze­nie bojowe i zna­jo­mość tak­tyki prze­ciw­nika wiele razy oca­liły mi życie, ale sądzę, że prze­ży­łem przede wszyst­kim dzięki zwy­kłemu szczę­ściu. Szczę­ście jest na fron­cie czymś nie­zbęd­nym dla każ­dego żoł­nie­rza i nie spo­sób prze­ce­nić jego zna­cze­nia.

Jew­gie­nij Bies­so­now, 2003

Chronologia

Chro­no­lo­gia

1941

22 czerwca

Napaść Nie­miec na Zwią­zek Radziecki.

16 lipca

Dotar­cie Niem­ców do Smo­leń­ska.

9 sierp­nia

Powo­ła­nie mnie do Armii Czer­wo­nej(cze­bar­kul­ski obóz woj­skowy).

16 listo­pada

Prze­nie­sie­nie mnie do kamy­szłow­skiej szkoły ofi­cer­skiej.

1942

lipiec

Przy­dzie­le­nie mnie do 365. Zapa­so­wej Bry­gady Strze­lec­kiej w Suroku.

19 listo­pada

Roz­po­czę­cie się radziec­kiej kontr­ofen­sywy pod Sta­lin­gra­dem.

1943

31 stycz­nia

Kapi­tu­la­cja Niem­ców pod Sta­lin­gra­dem.

koniec maja

Prze­nie­sie­nie mnie do wydziału spraw oso­bo­wych w Moskwie.

5 lipca

Roz­po­czę­cie się bitwy pod Kur­skiem.

lipiec

Przy­dzie­le­nie mnie na front briań­ski.

sier­pień

Mia­no­wa­nie mnie dowódcą 2. plu­tonu, 1. bata­lionu zmo­to­ry­zo­wa­nego, 49. Bry­gady Zme­cha­ni­zo­wa­nej, 6. Kor­pusu Zme­cha­ni­zo­wa­nego war­dii, 4. Armii Pan­cer­nej.

wrze­sień

Walki w cza­sie ofen­sywy pod Orłem.

paź­dzier­nik – gru­dzień

W odwo­dzie w Kara­cze­wie.

6 listo­pada

Zdo­by­cie Kijowa.

1944

sty­czeń

Prze­rzu­ce­nie 4. Armii Pan­cer­nej do Kijowa.

luty

Prze­wie­zie­nie nas koleją do Połon­nego. Prze­marsz do Sze­pie­towki, prze­jazd cię­ża­rów­kami do Sła­wuty.

4 marca

Począ­tek wio­sen­nej ofen­sywy na Ukra­inie.

marzec – kwie­cień

Walki w ope­ra­cji kamie­niecko-podol­skiej (otrzy­ma­nie przez bry­gadę nazwy 49. Kamie­niecko-Podol­skiej Bry­gady Zme­cha­ni­zo­wa­nej).

maj – czer­wiec

W odwo­dzie w Kopy­czyń­cach.

lipiec – wrze­sień

Walki w ope­ra­cji lwow­sko-san­do­mier­skiej

paź­dzier­nik – listo­pad

W odwo­dzie w San­do­mie­rzu.

gru­dzień – sty­czeń

Walki w ope­ra­cji wiślań­sko-odrzań­skiej, marsz przez Pol­skę do gra­nicy Nie­miec.

1945

luty

Walki na przy­czółku nad Nysą.

marzec – kwie­cień

W odwo­dzie w Obe­rku. 17 marca na pod­sta­wie roz­kazu Ludo­wego Komi­sa­rza Obrony ZSRR 4. Armia Pan­cerna zostaje prze­mia­no­wana na 4. Armię Pan­cerną Gwar­dii, a 49. Kamie­niecko-Podol­ska Bry­gada Zme­cha­ni­zo­wana na 35. Kamie­niecko-Podol­ską Bry­gadę Zme­cha­ni­zo­waną Gwar­dii.

kwie­cień

Marsz na Ber­lin. Zostaję ranny w walce.

30 kwiet­nia

Samo­bój­stwo Hitlera.

2 maja

Kapi­tu­la­cja Ber­lina przed Armią Czer­woną.

8 maja

Pod­pi­sa­nie przez Keitela kapi­tu­la­cji Nie­miec (na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia Żukowa).

11 maja

Wyzwo­le­nie Pragi przez Armię Czer­woną.

maj

Powrót ze szpi­tala do bata­lionu w Pra­dze. Koniec Wiel­kiej Wojny Ojczyź­nia­nej.

Rozdział 1. Dzieciństwo i młodość

Roz­dział 1

Dzie­ciń­stwo i mło­dość

Uro­dzi­łem się w Moskwie 20 lipca 1923 roku, na ulicy Frie­dri­cha Engelsa 77, daw­niej nazy­wa­nej Iri­nin­ską. Mój ojciec, Iwan Wasi­lie­wicz Bies­so­now, prze­niósł się do Moskwy ze wsi w 1908 roku jako pięt­na­sto­letni chło­pak. Cho­ciaż nie miał pra­wie żad­nego wykształ­ce­nia, zdo­łał zdo­być pracę w nie­wiel­kim skle­pie i po jakimś cza­sie został sprze­dawcą, a póź­niej star­szym sprze­dawcą. W 1915 roku oże­nił się z moją matką, Olgą Paw­łowną, miesz­kanką Moskwy. W 1916 roku uro­dziła im się córka Jelena (nazy­wa­li­śmy ją Lelią), a ojciec został powo­łany do woj­ska. Słu­żył aż do rewo­lu­cji luto­wej i zde­mo­bi­li­zo­wał się w 1917 roku. Po Wiel­kiej Rewo­lu­cji Paź­dzier­ni­ko­wej ojciec pra­co­wał w han­dlu aż do eme­ry­tury w 1960 roku. Matka uczyła się w szkole kra­wiec­kiej w Moskwie, ale nie lubiła wspo­mi­nać tego okresu w swoim życiu. Mówiła, że była to straszna harówka. Musieli wsta­wać o 5 albo 6 rano, roz­pa­lać w piecu, robić her­batę cze­lad­ni­kom, myć naczy­nia po ich posiłku, a potem sprzą­tać pokoje i warsz­tat. Tacy ter­mi­na­to­rzy zaczy­nali naukę zawodu dopiero kilka lat póź­niej, ponie­waż dzięki temu mistrz kra­wiecki miał paru mało­let­nich słu­żą­cych pra­wie za darmo. Po ukoń­cze­niu szkoły matka dostała pracę w bar­dziej ele­ganc­kim zakła­dzie kra­wieckim na Kuź­niec­kim Moście i miała jak na owe czasy przy­zwo­itą pen­sję: 37–40 rubli w 1913 roku. Po tym jak wyszła za mąż za mojego ojca, uro­dziła czwórkę dzieci i zaj­mo­wała się gospo­dar­stwem domo­wym.

Na początku 1917 roku moi rodzice wyna­jęli miesz­ka­nie w budynku, w któ­rym póź­niej się uro­dzi­łem. Było tam typowe moskiew­skie podwórko ogro­dzone wyso­kim pło­tem. Na tej ulicy było wiele podob­nych podwó­rek, które nosiły nazwy od nazwisk wła­ści­cieli domów: Kru­szyń­ski, Reszet­kin, Masłow, Pie­tru­siń­ski i tak dalej.

Na naszym podwó­rzu stały trzy drew­niane budynki. W dwóch wynaj­mo­wano miesz­ka­nia za dość wysoki czynsz, a wła­ści­cielka wraz z rodziną zaj­mo­wała trzeci. Do domu wła­ści­cielki przy­le­gała wozow­nia i staj­nia. Wszyst­kie budynki były jed­no­pię­trowe, ogrze­wane pie­cami, bez bie­żą­cej wody i kana­li­za­cji, musie­li­śmy więc nosić wodę z ulicz­nej pompy. Wła­ści­cielka miała na podwó­rzu sad z jabło­niami i wiśniami, a także krze­wami malin i agre­stu.

Po rewo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej wła­ści­cielce ode­brano wszyst­kie trzy domy i ojciec zaczął pła­cić o wiele mniej za zaj­mo­wane przez nas dwa pokoje o powierzchni dwu­na­stu metrów kwa­dra­to­wych każdy. Kuchni uży­wa­li­śmy wspól­nie z sąsia­dami, któ­rzy rów­nież mieli dwa pokoje. Obie nasze izby i jedną sąsia­dów ogrze­wał rosyj­ski piec. W zimie rano tem­pe­ra­tura spa­dała do trzy­na­stu–pięt­na­stu stopni Cel­sju­sza.

Obiady, a wła­ści­wie wszyst­kie posiłki, pod­grze­wano na kuchen­kach naf­to­wych, czyli na pry­mu­sach. Uży­wa­li­śmy ich rów­nież do goto­wa­nia wody na her­batę, ponie­waż w głów­nym piecu i pod kuch­nią palono tylko raz dzien­nie. Gaz w budynku zało­żono dopiero po Wiel­kiej Woj­nie Ojczyź­nia­nej i wtedy kuch­nię opa­laną drew­nem zastą­piono gazową. Inne wygody – albo raczej nie­wy­gody – pozo­stały te same.

Powi­nie­nem dodać, że lampy elek­tryczne zain­sta­lo­wano na naszej ulicy dopiero w 1935 czy 1936 roku. Do tej pory oświe­tlały ją latar­nie gazowe. Spe­cjalny pra­cow­nik co wie­czór obcho­dził ulicę i zapa­lał latar­nie, a rano je gasił. W tym celu nosił ze sobą spe­cjalną dra­binkę, a na słu­pach latarni znaj­do­wała się poprzeczka, o którą ją opie­rał.

Do połowy lat trzy­dzie­stych cała ta oko­lica była matecz­ni­kiem zło­dziei i chu­li­ga­nów, i nawet na naszym podwórku miesz­kali słynni zło­dzieje. W latach 1936–1938 pod­jęto odpo­wied­nie kroki, by wszyst­kich ich wysłać do wię­zie­nia, i w sąsiedz­twie zapa­no­wał spo­kój.

Kiedy wspo­mi­nam nasze życie przed 1941 rokiem, odno­szę wra­że­nie, że było ono skromne. Mie­li­śmy maszynę do szy­cia Sin­gera i mama szyła na niej całą naszą odzież. Młod­sze sio­stry dona­szały wszystko po star­szych i nawet ja dosta­wa­łem jakieś rze­czy prze­ro­bione z ich ubrań. Ume­blo­wa­nie było bar­dzo pro­ste. Poza maszyną do szy­cia skła­dało się z wiszą­cego zegara, komody z szu­fla­dami, sta­rej szafy, dwóch meta­lo­wych łóżek, dwóch kufrów (które słu­żyły rów­nież za łóżka dla nas, dzieci), krze­seł i regału z paroma książ­kami.

Było cia­sno. Cza­sami mia­łem duży kło­pot ze zna­le­zie­niem jakie­goś miej­sca, żeby odro­bić lek­cje. Przez jakiś czas Lelia musiała nawet spać na stole, na szczę­ście dość dużym.

W każ­dym pokoju na hono­ro­wym miej­scu wisiały trzy ikony z lamp­kami, które bab­cia dość czę­sto zapa­lała. Kiedy Lelia i Gala w 1933 roku wstą­piły do Kom­so­mołu, ojciec zdjął ikony i je scho­wał. Pozo­sta­wił tylko jedną w kuchni dla babci.

W święta, a cza­sami w nie­dziele, pie­kli­śmy cia­sta, cia­steczka, pasz­te­ciki z kon­fi­tu­rami, a nie­kiedy pie­róg z kon­fi­tu­rami albo mię­sem. Na Nowy Rok ojciec kupo­wał cho­inkę, ozda­biał ją zabaw­kami, świecz­kami, które zapa­la­li­śmy wie­czo­rem, i sło­dy­czami, jeżeli je mie­li­śmy. Na Wiel­ka­noc mama i bab­cia pie­kły dwa cia­sta i nie­kiedy szły do cer­kwi, żeby je poświę­cić. Wycho­dziły wów­czas wcze­śnie rano i zosta­wały tam bar­dzo długo. Mój ojciec rzadko zapra­szał gości – przy­ja­ciół z żonami, cza­sami rów­nież z dziećmi. Cza­sem przy­cho­dziła nas odwie­dzić przy­ja­ciółka mamy, cio­cia Szura, jej dawna kole­żanka ze szkoły.

Zanim wyszli­śmy do szkoły na pierw­szą zmianę (ponie­waż bra­ko­wało szkół, w nie­któ­rych z nich orga­ni­zo­wano naukę na dwie zmiany – pierw­szą z rana i drugą po połu­dniu), pili­śmy her­batę i jedli­śmy chleb z masłem, jeżeli aku­rat było, ale żad­nego cie­płego posiłku. Po powro­cie ze szkoły był kapu­śniak albo jakaś inna zupa na pierw­sze danie, na dru­gie – kar­to­fle, maka­ron, kasza jęcz­mienna albo gry­czana, od czasu do czasu sma­żone kotlety albo ryba. Wie­czo­rami pili­śmy her­batę i jedli­śmy chleb, bar­dzo rzadko była kieł­basa. W szkole dosta­wa­li­śmy dar­mowe dru­gie śnia­da­nia.

W nie­dziele cho­dzi­li­śmy z przy­ja­ciółmi na filmy dla dzieci do kina, do klubu Mar­kowa albo do kina „3. Inter­na­cjo­nał” koło sta­cji metra Bau­man­skaja. Klub Mar­kowa był obok mojej szkoły na ulicy Bol­szaja Pocz­to­waja.

Zawsze cho­dzi­łem ze szkołą albo z robot­ni­kami z fabryki, w któ­rej pra­co­wał nasz sąsiad, Sier­giej Głaz­ków, wysoko wykwa­li­fi­ko­wany tokarz, na parady na placu Czer­wo­nym urzą­dzane z 1 maja albo 7 listo­pada, w rocz­nicę rewo­lu­cji. Lubi­łem cho­dzić na parady – było cie­ka­wie: odświęt­nie ubrani ludzie śpie­wali pie­śni, tań­czyli, wszę­dzie grały orkie­stry, a dzieci otrzy­my­wały pre­zenty od zakła­dów pracy (cukierki, cia­steczka i oran­żadę).

Aż do trzy­na­stego czy czter­na­stego roku życia byłem sła­bo­wi­tym i chu­dym dziec­kiem. Bar­dzo czę­sto cho­ro­wa­łem – na szkar­la­tynę, wietrzną ospę, zapa­le­nie płuc i zapa­le­nie ucha środ­ko­wego. Byłem wsty­dliwy i czę­sto nie potra­fi­łem wykrztu­sić słowa, kiedy musia­łem odpo­wia­dać na lek­cjach, bo nie zawsze umia­łem wyra­zić odpo­wied­nio swoje myśli. Począt­kowo mia­łem kło­poty z mate­ma­tyką, ale potem sobie z nią pora­dzi­łem, ni­gdy jed­nak nie nauczy­łem się dobrze pisać – moje prace pisemne zawsze były pełne błę­dów. Dla zdro­wia zaczą­łem zaj­mo­wać się spor­tem – lek­ko­atle­tyką, bie­ga­niem na nar­tach, piłką nożną i siat­kówką. Mie­li­śmy zawody w skoku w dal i wzwyż. Przez dwa lata nale­ża­łem do sek­cji zapa­śni­czej na sta­dio­nie Loko­mo­tiw, gdzie także pod­no­si­łem cię­żary, aby wzmoc­nić mię­śnie. W szkole chłopcy ćwi­czyli skok przez konia i na porę­czach. Upra­wia­nie sportu wyszło mi na dobre. Sta­łem się sil­niej­szy fizycz­nie i cho­roby zosta­wiły mnie w spo­koju. W dzie­sią­tej kla­sie razem z moimi kole­gami, Foki­nem i Zoło­tu­chi­nem, byli­śmy naj­lep­szymi skocz­kami wzwyż. Bra­łem udział w rejo­no­wych zawo­dach w nar­ciar­stwie bie­go­wym, ale nie odnio­słem żad­nych więk­szych suk­ce­sów, podob­nie jak w zapa­sach. Kiedy we wrze­śniu 1941 roku zosta­łem powo­łany do woj­ska, mia­łem 180 cen­ty­me­trów wzro­stu i waży­łem 70 kilo­gra­mów, co dla osiem­na­sto­latka było normą. Sport pomógł mi pora­dzić sobie w woj­sku i na fron­cie ze spra­wami wyma­ga­ją­cymi wysiłku fizycz­nego. Póź­niej odkry­łem w sobie talent strze­lecki – zwłasz­cza do strze­la­nia z pisto­letu.

Nie byłem zbyt odważny i bar­dzo rzadko wal­czy­łem. Nie tylko dla­tego, że nie umia­łem się bić, ale rów­nież ze względu na mój cha­rak­ter. Bar­dzo nie podo­bało mi się bicie kogoś w twarz, zwłasz­cza przy­ja­ciela. W prze­ci­wień­stwie do innych chło­pa­ków, ni­gdy się na nikogo nie zło­ści­łem. Parę razy ude­rzono mnie, a ja nie mogłem się zmu­sić, żeby oddać.

Mam wra­że­nie, że wstą­pi­łem do Kom­so­mołu jako ostatni w kla­sie. Było to dopiero w 1939 roku. W młod­szych kla­sach nale­ża­łem do pio­nie­rów1 i zanim zosta­łem kom­so­mol­cem, nosi­łem czer­woną chu­stę.

Gdy naszą szkołę nr 341 prze­kształ­cono w grud­niu 1940 roku w zawo­dową, prze­nie­siono nas do szkoły nr 350 na ulicy Bol­szaja Pocz­to­waja, a orga­ni­za­cja kom­so­mol­ska wybrała mnie na prze­wod­ni­czą­cego towa­rzy­stwa Oso­awia­chim (prze­mia­no­wa­nego po woj­nie na DOSAAF2). Nie mogę powie­dzieć, aby orga­ni­za­cja ta dzia­łała w szkole bar­dzo aktyw­nie, ale nie­kiedy mie­li­śmy zawody strze­lec­kie, które były szcze­gól­nie ważne. Orga­ni­zo­wa­li­śmy wycieczki w maskach prze­ciw­ga­zo­wych, cza­sem nawet lek­cje i inne zaję­cia szkolne odby­wa­li­śmy w maskach. Moimi naj­lep­szymi wtedy przy­ja­ciółmi z naszej ulicy byli Wła­di­mir Dołma­tow, Piotr Gro­my­szow, Lew Koły­cha­łow (poległ w 1942 roku) i Jew­gie­nij Bogo­lub­ski (zagi­nął bez wie­ści). Póź­niej przy­jaź­ni­łem się z Alek­san­drem Foki­nem (poległ w 1943 roku) i Andrie­jem Otry­ga­nio­wem (został pod­puł­kow­ni­kiem i zmarł w 1957 roku w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu łat). Wszy­scy miesz­ka­li­śmy bli­sko szkoły mie­li­śmy podobne zain­te­re­so­wa­nia i zapa­try­wa­nia, wszy­scy byli­śmy wysocy, wyspor­to­wani i osią­ga­li­śmy podobne wyniki w nauce.

Nie­stety, w ostat­nim kwar­tale roku szkol­nego 1940/1941 musie­li­śmy prze­rwać zaję­cia spor­towe i przy­go­to­wy­wać się do matury. Po dłu­giej dys­ku­sji paru chło­pa­ków z mojej klasy, w tym rów­nież i ja, posta­no­wi­li­śmy wstą­pić do Ofi­cer­skiej Szkoły Mary­narki Wojen­nej w Sewa­sto­polu. Mnie jed­nak nie udało się przejść komi­sji lekar­skiej – zna­leźli u mnie dal­to­nizm, choć w dość nie­wiel­kim stop­niu. Mimo wszystko jed­nak komi­sja uznała mnie za nie­zdol­nego do służby w mary­narce wojen­nej i lot­nic­twie (pró­bo­wa­łem rów­nież zapi­sać się do aero­klubu). Ja i moi kole­dzy nie myśle­li­śmy o woj­nie, wie­rzy­li­śmy, że będzie toczona na tery­to­rium wroga, i byli­śmy w świet­nych nastro­jach. Zda­łem wszyst­kie moje egza­miny matu­ralne z wyróż­nie­niem, z wyjąt­kiem wypra­co­wa­nia z lite­ra­tury rosyj­skiej. Bal matu­ralny odbył się 17 czerwca i otrzy­ma­li­śmy świa­dec­twa. Wojna zaczęła się pięć dni póź­niej.

Rozdział 2. Zaczyna się wojna

Roz­dział 2

Zaczyna się wojna

O tym, że wybu­chła wojna, po raz pierw­szy usły­sza­łem na mie­ście. Z kolegą z klasy, Wła­di­mi­rem Griw­ni­nem, mie­li­śmy zamiar iść do kina sta­rych fil­mów przy Nikit­skich Woro­tach. Przy­ję­li­śmy wia­do­mość dość spo­koj­nie. Uwa­ża­li­śmy, że hitle­row­scy najeźdźcy zaraz zostaną odrzu­ceni za gra­nice naszego kraju. Ale stało się dokład­nie na odwrót. Kon­flikt ten, naj­strasz­liw­sza z wszyst­kich wojen, dla nas trwała 1418 dni, czyli 3 lata, 10 mie­sięcy i 17 dni.

25 albo 26 czerwca zapro­szono mnie razem z innymi kom­so­mol­cami do bau­mań­skiego komi­tetu dziel­ni­co­wego Kom­so­mołu. Tam zapro­po­no­wano nam, żeby­śmy poje­chali do briań­skiego rejonu budo­wać umoc­nie­nia. Wzię­li­śmy ze sobą tro­chę rze­czy oso­bi­stych oraz żyw­no­ści i wie­czo­rem tego samego dnia zała­do­wano nas do pociągu. Zaczę­li­śmy pra­co­wać pod Kiro­wem w rejo­nie briań­skim. Haro­wa­li­śmy po dwa­na­ście godzin na dobę, a ponie­waż nie byli­śmy przy­zwy­cza­jeni do pracy fizycz­nej, czu­li­śmy się bar­dzo wyczer­pani. Zasy­pia­li­śmy, gdy tylko nasze głowy doty­kały „łóżek” ze słomy lub siana, które przy­go­to­wy­wa­li­śmy sobie w sto­do­łach. Kopa­li­śmy rowy prze­ciw­czoł­gowe, okopy, sta­no­wi­ska na brze­gach rzek i usta­wia­li­śmy zapory z drutu kol­cza­stego. Musie­li­śmy też napra­wiać uszko­dzone w cza­sie nalo­tów tory kole­jowe i oczysz­czać je ze szcząt­ków znisz­czo­nych pocią­gów towa­ro­wych. Naszym głów­nym zaję­ciem było jed­nak kopa­nie rowów prze­ciw­czoł­go­wych. Wyży­wie­nie oka­zało się kiep­skie i nie wystar­czało go dla nas i miesz­kań­ców wsi, nie­zbyt dla nas miłych. Nasz bry­ga­dzi­sta, który przy­je­chał razem z nami z Moskwy, musiał roz­ma­wiać z miej­sco­wymi, naj­czę­ściej z sze­fami koł­cho­zów lub wio­sek, o ile nie zostali powo­łani do woj­ska, i nama­wiać ich, aby dali nam tro­chę jedze­nia albo cho­ciaż kar­to­fli. Takie roz­mowy cza­sem poma­gały, ale rzadko.

Nie­miec­kie lot­nic­two zbom­bar­do­wało nas kil­ka­krot­nie. Prze­ra­żeni, pierz­cha­li­śmy na wszyst­kie strony jak kró­liki. Byli­śmy mło­dzi, zdrowi i potra­fi­li­śmy szybko bie­gać. Nie ponie­śli­śmy żad­nych strat, ponie­waż bomby wybu­chały daleko od nas, ale jako że ni­gdy dotąd nie byli­śmy pod ogniem, trzę­śli­śmy się jak gala­reta. Pra­co­wa­li­śmy tam czter­dzie­ści pięć dni, aż do 8 sierp­nia 1941 roku, kiedy to pospiesz­nie zała­do­wano nas do pociągu i ran­kiem 9 sierp­nia zna­leź­li­śmy się z powro­tem w Moskwie na Dworcu Kijow­skim. Stu­den­tów wyż­szych uczelni powo­łano natych­miast do woj­ska i roze­słano do róż­nych jed­no­stek.

Kiedy pię­ciu czy sied­miu z nas wsia­dło do wagonu metra, pasa­że­ro­wie zwra­cali na nas uwagę. Byli­śmy brudni i obszar­pani, w poła­ta­nych koszu­lach i spodniach, włosy mie­li­śmy dłu­gie, tłu­ste i zmierz­wione. Kobiety jed­nak po jakimś cza­sie pode­szły do nas i zain­te­re­so­wały się, kim jeste­śmy i skąd. Gdy dowie­działy się, że pra­co­wa­li­śmy przy umoc­nie­niach, zaczęły – jak to matki – wypy­ty­wać nas o swoje dzieci, ale nie widzie­li­śmy i nie zna­li­śmy żad­nej osoby, którą wymie­niły.

W domu cze­kał na mnie urzę­dowy doku­ment infor­mu­jący, że zosta­łem powo­łany do Armii Czer­wo­nej i 11 sierp­nia mam się sta­wić w szkole na Tak­ma­kow­skim Pie­rieułku. Mie­ścił się w niej punkt zbior­czy woj­sko­wej komendy uzu­peł­nień dziel­nicy bau­mań­skiej mia­sta Moskwy. Nie­któ­rzy sąsie­dzi z ulicy i kole­dzy z klasy już otrzy­mali podobne wezwa­nia.

W nocy 12 sierp­nia zała­do­wano nas do pociągu. Zaję­li­śmy miej­sca w wago­nach towa­ro­wych (dla czter­dzie­stu ludzi lub ośmiu koni) i poje­cha­li­śmy na wschód. Po dro­dze odłą­czano poszcze­gólne wagony z ludźmi, któ­rych wysy­łano do róż­nych szkół woj­sko­wych. W taki wła­śnie spo­sób roz­sta­li­śmy się z Alek­san­drem Foki­nem. W oko­li­cach Cze­la­biń­ska zakwa­te­ro­wano nas w namio­tach w obo­zie cze­bur­kal­skim, w któ­rym sta­cjo­no­wały w lecie jed­nostki Ural­skiego Okręgu Woj­sko­wego. Zanim zaczęły się chłody, żyli­śmy w obo­zie, przede wszyst­kim ucząc się musz­try. Wciąż byli­śmy w cywil­nych ubra­niach. Kiedy zro­biło się zimno, prze­nie­siono nas do kina let­niego w Cze­la­biń­skim Parku Kul­tury. Przed wojną w Moskwie rów­nież ist­niały takie let­nie kina. Jesień na Uralu była zimna, bar­dzo mar­z­li­śmy w tym kinie, nie­któ­rzy z nas cho­ro­wali, a buty czę­ści z nas się roz­pa­dły. Poza tym wyży­wie­nie było bar­dzo złe i zda­rzało się, że ludzie dopusz­czali się kra­dzieży.

Po jakimś cza­sie ktoś na górze posta­no­wił pozbyć się tej wiel­kiej, nie- zor­ga­ni­zo­wa­nej i róż­no­rod­nej grupy (było nas co naj­mniej pię­ciu­set), któ­rej więk­szość każ­dego ranka wypra­wiała się do mia­sta w poszu­ki­wa­niu jedze­nia. Zaczęto nas roz­sy­łać w różne miej­sca, gdzie mie­li­śmy peł­nić służbę. Moi przy­ja­ciele: Tura­now, Two­ro­gow i Siel­wa­no­wicz wyje­chali. Spo­tka­łem się z nimi dopiero po woj­nie, w Moskwie. Wszy­scy byli na fron­cie i prze­żyli, tylko Siel­wa­no­wicz został ranny i był kaleką.

W paź­dzier­niku jakiś obcy star­szy sier­żant wybrał nas, około dwu­dzie­stu ludzi, i poje­cha­li­śmy razem z nim do koł­chozu kopać kar­to­fle, któ­rych miej­scowi nie zdą­żyli zebrać przed pierw­szymi mro­zami. Umiesz­czono nas w nie­ogrze­wa­nej sali, w któ­rej nocami pra­wie zama­rza­li­śmy. Bądź co bądź to był Ural i mie­li­śmy połowę albo koniec paź­dzier­nika. Po całym dniu pracy byli­śmy jed­nak tacy zmę­czeni, że nie zwra­ca­li­śmy uwagi na chłód. Wie­śniacy wcale nam nie poma­gali. Nie dawali ani jedze­nia, ani drewna na opał, nie mie­li­śmy nawet garnka, w któ­rym mogli­by­śmy ugo­to­wać kar­to­fle. Byli­śmy cią­gle głodni, a poza tym nie­któ­rzy z nas, w tym rów­nież ja, prze­zię­bili się. Nasz prze­ło­żony rów­nież nie dbał o nas nale­ży­cie i byli­śmy zado­wo­leni, kiedy pod­jęto decy­zję, żeby zabrać nas z powro­tem do Cze­la­biń­ska. W jakimś stop­niu mogę zro­zu­mieć kobietę z jed­nej z wio­sek, gdzie kopa­li­śmy rowy prze­ciw­czoł­gowe, która nie chciała dać nam jedze­nia, mówiąc: „A czym będę kar­miła Niem­ców, kiedy przyjdą?”. Ale tamto było w rejo­nie Briań­ska, a nie na Uralu, gdzie Niemcy byli daleko. Ni­gdy wię­cej w moim życiu nie spo­tka­łem takich ludzi – naprawdę, w pełni zasłu­gi­wali na to, żeby ich nazy­wać czoł­do­nami3. Z takimi posta­wami zetknę­li­śmy się jedy­nie na Ukra­inie Zachod­niej, ale to były tereny Ban­dery4.

Nie wró­ci­li­śmy już do let­niego kina. Prze­rzu­cano nas z jed­nych koszar do dru­gich, ale miało to dobrą stronę, że było w nich przy­naj­mniej cie­pło. Kar­miono nas naprawdę źle: goto­wane buraki w gorą­cej wodzie i to wszystko. Zamiast tale­rzy mie­li­śmy małą mied­nicę. Trudno wyja­śnić taką nędzę, prze­cież to był dopiero czwarty mie­siąc wojny. Widzie­li­śmy bar­dzo wielu żoł­nie­rzy powo­ła­nych z rezerwy. Byli to ponu­rzy, nie­chlujni, zre­zy­gno­wani czter­dzie­sto­lat­ko­wie, któ­rzy robili wra­że­nie o wiele star­szych. Na fron­cie ni­gdy nie spo­tka­łem takich zaco­fa­nych ludzi. Aż dziw bie­rze, że to byli Sybi­racy! Na początku listo­pada 1941 roku około czte­ry­stu z nas zała­do­wano w Cze­la­biń­sku do pociągu i wysłano wszyst­kich do kamy­szłow­skiej szkoły ofi­ce­rów pie­choty. W dro­dze do Kamy­szłowa bar­dzo doku­czał nam głód. Na star­szego naszej grupy wyzna­czono – jak zwy­kle – zło­dzieja. Pobrał pro­wiant dla całej grupy, wydał nam rację na jeden dzień i znik­nął z resztą żyw­no­ści. Już go wię­cej nie zoba­czy­li­śmy. Na początku wojny, kiedy zło­dziei trudno było zła­pać, kra­dzieże zda­rzały się bar­dzo czę­sto. Głodne chło­paki dosłow­nie prze­wra­cały do góry nogami dwor­cowe kio­ski, zabie­ra­jąc wszystko, co udało im się zna­leźć. Po kilku takich napa­dach zaczęto robić postoje w otwar­tym polu, a nie na sta­cjach czy we wsiach. Dosta­łem od zna­jo­mych tro­chę jedze­nia, głów­nie chleba.

Wysa­dzono nas w Kamy­szło­wie w obwo­dzie swier­dłow­skim, jakieś sto osiem­dzie­siąt kilo­me­trów na wschód od Swier­dłow­ska (obec­nie Jeka­te­ryn­burg). Wszyst­kich przy­by­łych tym trans­por­tem roz­dzie­lono pomię­dzy cztery kom­pa­nie – 13., 14., 15. i 16., które two­rzyły razem 4. bata­lion. Zna­la­złem się w 15. kom­pa­nii. Tych, któ­rzy kon­se­kwent­nie i upar­cie odma­wiali ucze­nia się, a także byłych prze­stęp­ców kry­mi­nal­nych wysłano do for­mo­wa­nych na Uralu jed­no­stek woj­sko­wych, które miano wysłać na front.

Zło­ży­li­śmy przy­sięgę 16 listo­pada 1941 roku i ofi­cjal­nie zosta­li­śmy uznani za kur­san­tów. Począt­kowo dosta­li­śmy kama­sze z owi­ja­czami zamiast butów z cho­le­wami. Mie­li­śmy z nimi mnó­stwo kło­po­tów – czło­wiek pró­buje okrę­cić łydkę, kiedy nagle owi­jacz wyśli­zguje się z ręki i trzeba wszystko zaczy­nać od nowa. W tym okre­sie nie­mal wszy­scy żoł­nie­rze Armii Czer­wo­nej mieli buty z owi­ja­czami, zwłasz­cza w pie­cho­cie. W szkole wydano nam mun­dury zimowe (wtedy też zamiast kama­szy otrzy­ma­li­śmy buty z cho­le­wami): baweł­niane onuce, weł­niane bluzy i piko­wane spodnie, piko­wane kurtki, które nosiło się pod płasz­czem, i weł­niane ręka­wice. Nie mie­li­śmy jed­nak zimo­wych cza­pek i cho­dzi­li­śmy w zwy­kłych gar­ni­zo­no­wych. Kiedy tem­pe­ra­tura spa­dała do minus dwu­dzie­stu–dwu­dzie­stu pię­ciu stopni Cel­sju­sza, nie­któ­rzy wkła­dali pod czapkę gar­ni­zo­nową ręcz­nik. Mrozy na Uralu były bar­dzo silne. Widzie­li­śmy wró­ble zama­rza­jące w locie – i wcale tego nie zmy­ślam. Czapki zimowe dosta­li­śmy dopiero w stycz­niu 1942 roku. Miesz­ka­li­śmy na par­te­rze wiel­kiego, dwu­kon­dy­gna­cyj­nego bloku kosza­ro­wego. Spa­li­śmy na pię­tro­wych meta­lo­wych łóż­kach. Sami napy­cha­li­śmy sobie sia­nem mate­race i poduszki. Pobra­li­śmy też po dwa prze­ście­ra­dła i po jed­nym baweł­nia­nym kocu. Na prze­ciw­le­głych koń­cach bloku znaj­do­wały się dwa wiel­kie, opa­lane drew­nem piece. Na każ­dym pię­trze zakwa­te­ro­wane były dwie kom­pa­nie, po stu dwu­dzie­stu ludzi w każ­dej. Pomię­dzy salami kom­pa­nii biegł sze­roki kory­tarz, gdzie usta­wia­li­śmy się do poran­nego prze­glądu (for­mu­larz nr 20 – spraw­dza­nie, czy nie mamy wszy) i na wie­czorną zbiórkę. Na końcu bloku kosza­ro­wego był maga­zyn, sala ofi­cer­ska, zbro­jow­nia (wła­ściw­sze okre­śle­nie: sto­jaki na kara­biny), łazienka i ubi­ka­cje. Zaję­cia, razem z nauką wła­sną, trwały dzie­sięć do dwu­na­stu godzin dzien­nie. Pobudka była o 6.00 lub 6.30, nie pamię­tam tego dokład­nie, cap­strzyk o 23.00. Zaję­cia były bar­dzo męczące, ponie­waż odby­wały się na dwo­rze, byli­śmy więc zawsze głodni i śpiący. Kar­miono nas dość dobrze. Otrzy­my­wa­li­śmy około 750 gra­mów chleba dzien­nie i cukier do her­baty na śnia­da­nie i obiad. Na śnia­da­nie zazwy­czaj dawali kaszę, masło (20 gra­mów), her­batę i chleb. Na obiad mie­li­śmy zupę albo szczi zro­bioną na bulio­nie mię­snym, na dru­gie danie tłu­czone ziem­niaki albo owsiankę z mię­sem, kom­pot i chleb. Kola­cje były dość kiep­skie – sałatka z bura­ków albo kawa­łek goto­wa­nej ryby (cza­sami śledź) z kar­to­flami, her­bata, chleb i cukier. Kur­sanci otrzy­my­wali wyży­wie­nie lep­sze nawet niż dowódcy w swo­jej kan­ty­nie5. Ale my zuży­wa­li­śmy mnó­stwo ener­gii i spę­dza­li­śmy całe dnie na mro­zie, nasze młode orga­ni­zmy potrze­bo­wały zatem wię­cej jedze­nia i snu. Tego ostat­niego wciąż nam bra­ko­wało, cho­ciaż po obie­dzie mie­li­śmy czas na wypo­czy­nek. Nie­któ­rzy kur­sanci nie mogli podo­łać takiemu wysił­kowi fizycz­nemu i sta­wali się coraz chudsi i słabsi, a inni, nie­przy­zwy­cza­jeni do tak sil­nych mro­zów, cier­pieli na odmro­że­nia stóp.

Dowódcą naszej kom­pa­nii był Kazach, porucz­nik Sulej­ma­now, silny fizycz­nie, świetny instruk­tor. Kom­pa­nia skła­dała się z czte­rech plu­to­nów, po trzy­dzie­stu kur­san­tów w każ­dym. W całej szkole ofi­cer­skiej było ogó­łem dwa­dzie­ścia kom­pa­nii (pięć bata­lio­nów). Dowódcą mojego pierw­szego plu­tonu był podporucz­nik Chra­po­wicki, a podporucz­nik Iljin – dru­giego. Nie pamię­tam już nazwisk dwóch pozo­sta­łych dowód­ców plu­to­nów. Więk­szość kur­san­tów w pierw­szym i dru­gim plu­to­nie sta­no­wili moskwia­nie, nato­miast w trze­cim i czwar­tym byli naj­czę­ściej miej­scowi, z Uralu i przy­le­głych regio­nów.

Komen­dan­tem szkoły był kom­brig6; miał na pat­kach koł­nie­rza po jed­nym rom­bie – cho­ciaż już wpro­wa­dzono stop­nie gene­ral­skie. Widy­wa­li­śmy go rzadko, jedy­nie w cza­sie defi­lad, a mie­li­śmy ich w cza­sie naszego pobytu w szkole zale­d­wie dwie lub trzy. Mówiono, że nie­dawno zwol­niono go z wię­zie­nia. Został aresz­to­wany jako były ofi­cer car­skiej armii, podob­nie jak mar­sza­łek Związku Radziec­kiego Rokos­sow­ski i gene­rał Gor­ba­tow.

W poło­wie grud­nia 1941 roku naszą kom­pa­nię wysłano do obozu zimo­wego poza mia­stem, gdzie miesz­ka­li­śmy w zie­mian­kach i spa­li­śmy na pię­tro­wych pry­czach. Nie było bie­żą­cej wody i po ćwi­cze­niach fizycz­nych musie­li­śmy się myć śnie­giem. Trzeba to było robić na dwo­rze, na mro­zie, a rano tem­pe­ra­tura spa­dała aż do minus trzy­dzie­stu–trzy­dzie­stu pię­ciu stopni Cel­sju­sza! Trzy razy w mie­siącu jeź­dzi­li­śmy na nar­tach osiem­na­ście kilo­me­trów do łaźni. Uczy­li­śmy się rów­nież musz­try – krok defi­la­dowy, zwroty w lewo, w prawo i w tył oraz salu­to­wa­nie (w tym okre­sie nazy­wano to pozdro­wie­niem dowódcy). Zapo­zna­wa­li­śmy się z bro­nią, zasa­dami służby i regu­la­mi­nem walki pie­choty. Uczy­li­śmy się też tak­tyki – ćwi­czy­li­śmy prze­pro­wa­dza­nie ata­ków na wroga, a także dzia­ła­nia plu­tonu i kom­pa­nii w obro­nie. Nie­kiedy mie­li­śmy zaję­cia na strzel­nicy. Po mie­siącu albo pół­tora wró­ci­li­śmy do koszar w mie­ście.

Mie­li­śmy zakaz opusz­cza­nia terenu szkoły i cho­dze­nia do mia­sta, ale i tak nie byłoby co tam robić. Na miej­scu znaj­do­wała się poczta, skle­pik z przy­dat­nymi dla żoł­nie­rza dro­bia­zgami, takimi jak nici i igły. Był także klub z kinem i biblio­teką. W nie­dziele (dla nas, kur­san­tów, były to także dni wolne) cho­dzi­łem do biblio­teki i czy­ta­łem gazety, zazwy­czaj „Prawdę”. Poży­cza­łem też bele­try­stykę, zabie­ra­łem książki do koszar i nawet uda­wało mi się zna­leźć czas na lek­turę. Masze­ro­wa­li­śmy w szyku do kina – zazwy­czaj miało to miej­sce rano, przed obia­dem. Zapa­mię­ta­łem tylko jeden film: Roz­gro­mie­nie nie­miec­kich wojsk pod Moskwą. W cza­sie innych fil­mów zasy­pia­łem, podob­nie jak wielu kur­san­tów, pomimo że w sali ogrze­wa­nie było bar­dzo kiep­skie. Peł­niąc służbę w kom­pa­nii – kur­sant i trzech goń­ców – kiedy przy­jeż­dżał pociąg z Moskwy, bie­ga­li­śmy do baru na sta­cji po kaszę – psze­niczną, a nie z prosa. W barze nie było nic wię­cej. Naj­czę­ściej wle­wa­li­śmy ją do wia­dra prze­ciw­po­ża­ro­wego. Do kaszy dosta­wa­li­śmy też parę kawał­ków chleba. W nocy zja­da­li­śmy wia­dro kaszy, a jeżeli tro­chę zostało, budzi­li­śmy paru kole­gów. Do rana wia­dro musiało być wyczysz­czone i ponow­nie powie­szone na tablicy ze sprzę­tem prze­ciw­po­ża­ro­wym. W szkole byli bar­dzo różni kur­sanci – nie­któ­rzy uczciwi, przy­jaźni, chętni do pomocy, któ­rzy dzie­lili się pacz­kami żyw­no­ścio­wymi z przy­ja­ciółmi, inni byli ich prze­ci­wień­stwem i nie speł­niali nawet pod­sta­wo­wych wymo­gów dys­cy­pliny. Ze zło­dzie­jami kur­sanci roz­pra­wiali się we wła­snym gro­nie. W każ­dym razie starsi nie znę­cali się nad młod­szymi, a jeżeli działo się coś takiego, nic o tym nie wie­dzie­li­śmy.

Nie mia­łem trud­no­ści z peł­nie­niem służby woj­sko­wej, mróz też mi nie doku­czał. Byłem trze­cim pod wzglę­dem wzro­stu kur­san­tem w kom­pa­nii. Naj­wyż­szy był Ana­to­lij Paw­ło­wicz Zło­bin. Po woj­nie został wybit­nym pisa­rzem; zmarł w 2000 roku. Obu nas powo­łano w Moskwie. Na fron­cie Ana­to­lij był dowódcą bate­rii moź­dzie­rzy. Z wszyst­kimi ludźmi w kom­pa­nii mia­łem dobre sto­sunki, a w plu­to­nie wszy­scy się przy­jaź­ni­li­śmy – byli­śmy moskwia­nami z tej samej dziel­nicy, koń­czy­li­śmy szkoły, które znaj­do­wały się bli­sko sie­bie, i nawet doszu­ka­li­śmy się wspól­nych zna­jo­mych. Nie mie­li­śmy żad­nych powo­dów do kłótni. Pod wzglę­dem fizycz­nym byłem nie gor­szy od innych kur­san­tów w plu­to­nie czy kom­pa­nii. Może nie wybit­nym, ale dawa­łem sobie radę. Nie pod­li­zy­wa­łem się nikomu i nie zmy­śla­łem. Dowódca kom­pa­nii trzy­mał się od nas nieco na dystans i nie widy­wa­li­śmy go codzien­nie. Wie­czo­rami mie­li­śmy zaję­cia z pomoc­ni­kami dowódcy plu­tonu. Zazwy­czaj byli to starsi kur­sanci, ci, któ­rzy wstą­pili do szkoły ofi­cer­skiej wcze­śniej niż my. Niektó­rzy mieli trud­no­ści z nauką, a dwaj kur­sanci nie pora­dzili sobie. Jeden z miej­sco­wych, Lisy­cyn, zastrze­lił się w zie­miance w cza­sie, gdy kom­pa­nia peł­niła służbę war­tow­ni­czą. Drugi – moskwia­nin, Wisz­niew­ski, uciekł. Szu­kano go długo, ale nie zna­le­ziono. Oba incy­denty były dla kom­pa­nii nad­zwy­czaj­nymi wyda­rze­niami. Póź­niej krą­żyła plotka, że od Wisz­niew­skiego przy­szedł list z infor­ma­cją, iż jest na fron­cie i prosi, aby nie uzna­wać go za dezer­tera. Jed­nakże ofi­cjal­nie nie odczy­tano nam tego listu – zapewne dla­tego, żeby inni kur­sanci nie poszli za jego przy­kła­dem.

Musie­li­śmy w sześć mie­sięcy nauczyć się tego, co w przed­wo­jen­nej szkole ofi­cer­skiej stu­dio­wa­li­by­śmy przez dwa lata. Front potrze­bo­wał ofi­ce­rów na sta­no­wi­ska dowód­ców plu­to­nów, ponie­waż na pierw­szej linii oni wła­śnie ginęli naj­szyb­ciej. Stu­dio­wa­li­śmy regu­la­miny walki i musie­li­śmy opa­no­wać w prak­tyce prze­wi­dziane w „Regu­la­mi­nie Walki Pie­choty” z 1936 roku dzia­ła­nia w obro­nie i ataku, począw­szy od poje­dyn­czego żoł­nie­rza, a skoń­czyw­szy na obo­wiąz­kach dowódcy kom­pa­nii. Regu­la­min ten został wyco­fany w 1942 roku i zastą­piony przez jego nową wer­sję, opartą na doświad­cze­niach zebra­nych w cza­sie pierw­szych dwu­na­stu mie­sięcy wojny. Mie­li­śmy rów­nież dosko­nale znać regu­la­miny: ogól­no­woj­skowy, służby wewnętrz­nej, służby war­tow­ni­czej i musz­try. Stu­dio­wa­li­śmy pod­ręcz­niki tech­niczne. Zazna­jo­miono nas z róż­nymi rodza­jami uzbro­je­nia, roz­kła­da­niem i skła­da­niem broni, jej zasto­so­wa­niem, zasa­dami dzia­ła­nia, uster­kami oraz spo­so­bami ich usu­wa­nia. Pozna­wa­li­śmy kara­bin Mosina wzór 1892/1930, samo­pow­ta­rzalny kara­bin Simo­nowa, erkaem Dieg­tia­riowa (RPD lub DP) i ciężki kara­bin maszy­nowy Maxim. W przy­padku tego ostat­niego trudne było roz­kła­da­nie i skła­da­nie skom­pli­ko­wa­nego zamka. Maximy, podob­nie jak kara­bin Mosina, pocho­dziły jesz­cze z okresu pierw­szej wojny świa­to­wej i wojny domo­wej, i uży­wano ich do końca Wiel­kiej Wojny Ojczyź­nia­nej. Zapo­zna­wa­li­śmy się także z moź­dzie­rzami: moź­dzie­rzem kom­pa­nij­nym kali­bru 37 mm (wyco­fanym póź­niej z uży­cia), a także kali­bru 50 mm i 82 mm. Uczy­li­śmy się ich danych tech­niczno-tak­tycz­nych, zasto­so­wa­nia, przy­go­to­wa­nia do strze­la­nia i warun­ków pro­wa­dze­nia ognia. Prawdę powie­dziaw­szy, poziom szko­le­nia ognio­wego był kiep­ski, ponie­waż instruk­to­rzy sami nie rozu­mieli tematu. Ogól­nie rzecz bio­rąc, w cza­sie wojny nasze obsługi moź­dzie­rzy strze­lały naprawdę bar­dzo słabo. Oczy­wi­ście jed­nostki arty­le­ryj­skie – bata­liony, a nawet pułki moź­dzie­rzy – były bar­dzo dobrze wyszko­lone, ale moź­dzie­rze pie­choty spi­sy­wały się mar­nie. Pew­nego razu omal nie zabiły mnie samego! Nato­miast nie­miec­kie obsługi moź­dzie­rzy były bar­dzo dobre i świet­nie wyszko­lone, pod­czas gdy arty­le­ria Niem­ców była raczej śred­nia.

Uczono nas także wyda­wa­nia komend (w porów­na­niu z innymi zaję­ciami odnio­słem w tej dzie­dzi­nie duże suk­cesy), mie­li­śmy też zaję­cia poli­tyczne. Ogra­ni­czały się one do wykła­dów lek­tora, z któ­rych nie­wiele docie­rało do wyczer­pa­nych kur­san­tów i nie­któ­rzy z nich zasy­piali. Pamię­tam dosko­nale, sam zawsze drze­ma­łem na tych wykła­dach i nic z nich nie pozo­stało mi w pamięci. Jed­nakże przez więk­szość czasu zaj­mo­wa­li­śmy się spra­wami woj­sko­wymi; szko­le­nie było inten­sywne i wyczer­pu­jące. Ni­gdy nie ukoń­czy­li­śmy kursu przy­go­to­wa­nia danych strze­lec­kich do moź­dzie­rza 82 mm i mie­li­śmy się tego nauczyć w jed­nost­kach fron­to­wych. Ja jed­nak pozo­sta­łem w pie­cho­cie, a oprócz mnie co naj­mniej trzy­dzie­stu ludzi nie wysłano do pod­od­dzia­łów moź­dzie­rzy. Ni­gdy nie strze­la­li­śmy z moź­dzie­rzy ostrą amu­ni­cją i było to roz­sądne, jeśli weź­mie się pod uwagę, że nasi dowódcy plu­to­nów i dowódca kom­pa­nii w grun­cie rze­czy sami nie wie­dzieli, jak się z nimi obcho­dzić. Poza dowódcą kom­pa­nii wszy­scy byli absol­wen­tami tej samej ofi­cer­skiej szkoły pie­choty w Kamy­szło­wie i w cza­sie stu­diów nie mieli zajęć z obsługi moź­dzie­rzy ani takich dział, jakie znaj­do­wały się w pro­gra­mie szkół ofi­ce­rów arty­le­rii. Pozna­wali teo­rię strze­la­nia z moź­dzie­rzy razem z nami i nie byli w sta­nie prze­ka­zać nam żad­nej sen­sow­nej wie­dzy. W rezul­ta­cie kur­sanci nie trak­to­wali poważ­nie szko­le­nia moź­dzie­rzo­wego.

Nasza nauka dobie­gła końca i na początku maja 1942 roku kur­sanci otrzy­mali stop­nie woj­skowe. Nie­któ­rzy zostali pod­po­rucz­ni­kami, inni cho­rą­żymi. Ku mojemu roz­cza­ro­wa­niu zna­la­złem się w tej dru­giej gru­pie. Byłem zmar­twiony, ale osta­tecz­nie uspo­ko­iłem się – w końcu co to za róż­nica – i tak wszy­scy mie­li­śmy pójść na front jako dowódcy plu­to­nów. Szkołę ukoń­czyło czte­ry­stu osiem­dzie­się­ciu ofi­ce­rów (cztery kom­pa­nie). Pro­mo­cja prze­szła nie­po­strze­że­nie, jak każdy inny dzień – była wojna. Koszary opu­sto­szały, nowi kur­sanci mieli dopiero przy­być. Poże­gna­li­śmy się z wszyst­kimi – z nie­któ­rymi na dobre. Nie mia­łem jesz­cze nawet dzie­więt­na­stu lat. Zło­żono na nasze młode barki szcze­gól­nie cięż­kie brze­mię odpo­wie­dzial­no­ści. Mło­dzi ludzie, nie­mal chłopcy, musie­li­śmy dowo­dzić co naj­mniej setką doro­słych, doświad­czo­nych męż­czyzn. Byli­śmy odpo­wie­dzialni za ich życie, za porzą­dek, musie­li­śmy roz­strzy­gać pro­blemy moralne, ale mimo mło­dego wieku nie ugię­li­śmy się i nie zała­ma­li­śmy. Tak to było.

Nie­któ­rzy ofi­ce­ro­wie – już nie kur­sanci – jakieś dwa­dzie­ścia pięć do trzy­dzie­stu osób, wśród nich i ja, pozo­sta­li­śmy w szkole. Oznaj­miono nam, że przej­dziemy szko­le­nie dowód­ców plu­to­nów nisz­czy­cieli czoł­gów. W grun­cie rze­czy nikt nie wie­dział, co to takiego. Potem otrzy­ma­li­śmy wyja­śnie­nie w postaci pod­ręcz­nika. Prze­czytaliśmy w nim, że w każ­dym bata­lio­nie strze­lec­kim ma zostać sfor­mo­wany naj­pierw plu­ton, a póź­niej kom­pa­nia kara­bi­nów prze­ciw­pan­cer­nych do zwal­cza­nia czoł­gów wroga. Szkoła otrzy­mała dwa kara­biny prze­ciw­pan­cerne – jeden pro­jektu Dieg­tia­riowa i drugi, powta­rzalny, Simo­nowa – oraz gra­naty prze­ciw­pan­cerne. Rzadko kiedy strze­la­li­śmy z tych kara­bi­nów, ponie­waż trzeba było oszczę­dzać amu­ni­cję, a zamiast ostrych gra­na­tów rzu­ca­li­śmy atrapy. W końcu na początku lipca 1942 roku wysłano nas do jed­no­stek.

Nie poszli­śmy pro­sto na front, ale zna­leź­li­śmy się w 365. zapa­so­wym pułku pie­choty 46. Zapa­so­wej Bry­gady Pie­choty, sta­cjo­nu­ją­cym przy sta­cji Surok w okręgu marij­skim. Szko­lono w nim uzu­peł­nie­nia dla jed­no­stek fron­to­wych. Żoł­nie­rze Armii Czer­wo­nej prze­cho­dzili tu pod­sta­wowe prze­szko­le­nie woj­skowe, przede wszyst­kim strze­lec­kie i tak­tyczne – zwy­kłe dzia­ła­nia poje­dyn­czego żoł­nie­rza w dru­ży­nie i plu­to­nie. Pod­po­rucz­nik Żuków, moskwia­nin z naszej szkoły, był dowódcą kom­pa­nii, a ja zosta­łem dowódcą plu­tonu. Mia­łem w pod­od­dziale trzy­dzie­stu ludzi roz­ma­itych naro­do­wo­ści, w bar­dzo róż­nym wieku, w tym wielu dość sta­rych. Począt­kowo czu­łem się tro­chę nie­zręcz­nie, wyda­jąc roz­kazy star­szym ode mnie, ale póź­niej wszystko to zaczęło wyda­wać się nor­malne. Dowódca plu­tonu otrzy­my­wał żołd w wyso­ko­ści sze­ściu­set rubli mie­sięcz­nie. Z tego zabie­rano pięć­dzie­siąt rubli na poda­tek woj­skowy i otrzy­my­wa­li­śmy pięć­set pięć­dzie­siąt rubli gotówką, ale nie mie­li­śmy na co wyda­wać pie­nię­dzy, ponie­waż w pułku nie było skle­pów. Poza jed­nostką obo­wią­zy­wał sys­tem kart­kowy, a na rynku ceny były bar­dzo wyso­kie. Boche­nek chleba kosz­to­wał dwie­ście–dwie­ście pięć­dzie­siąt rubli, pół litra wódki albo bim­bru dwie­ście pięć­dzie­siąt–trzy­sta rubli. Tylko tyle mogli­śmy kupić za nasze pobory.

W kom­pa­nii strzel­ców wybo­ro­wych oprócz strze­la­nia oraz budowy i zasad uży­cia broni uczy­li­śmy ludzi oko­py­wa­nia się za pomocą łopatki saper­skiej, masko­wa­nia w tere­nie, posu­wa­nia się sko­kami, rzu­tów gra­na­tem (naj­czę­ściej RGD-33) oraz ataku na bagnety. Do kom­pa­nii strzel­ców wybo­ro­wych przy­dzie­lano młod­szych ludzi, któ­rzy z entu­zja­zmem pod­cho­dzili do szko­le­nia ognio­wego i pró­bo­wali dorów­nać mi umie­jęt­no­ściami, ale bar­dzo nie­wielu w pułku potra­fiło strze­lać lepiej ode mnie. Cho­ciaż nie mie­li­śmy praw­dzi­wego doświad­cze­nia bojo­wego, prze­ka­zy­wa­li­śmy pod­wład­nym całą wie­dzę, którą zdo­by­wa­li­śmy w szkole ofi­cer­skiej. Okres szko­le­nia strzel­ców wybo­ro­wych był dłuż­szy w porów­na­niu z przy­go­to­wa­niem sze­re­go­wego z kom­pa­nii pie­choty. Po dwóch lub trzech mie­sią­cach, a cza­sami jesz­cze krót­szym okre­sie nauki, żoł­nie­rzy wysy­łano jako uzu­peł­nie­nie do jed­no­stek bojo­wych, ale ofi­ce­rów, a wła­ści­wie dowód­ców z pułku, rzadko wysy­łano na front. Na przy­kład ja spę­dzi­łem w pułku pra­wie rok (od czerwca 1942 do kwiet­nia lub maja 1943 roku). W lecie i na jesieni 1942 roku dwu­krot­nie wysy­łano mnie jako ofi­cera odpro­wa­dza­ją­cego kom­pa­nie mar­szowe do jed­no­stek bojo­wych, naj­pierw w oko­lice Możaj­ska, a potem Woro­neża. Moim obo­wiąz­kiem było dostar­czyć kom­pa­nię bez strat per­so­nelu (zda­rzały się przy­padki dezer­cji). Nie­kiedy dowódcy kom­pa­nii towa­rzy­szył ofi­cer poli­tyczny. Kom­pa­nie mar­szowe zazwy­czaj dopro­wa­dzano do sta­no­wi­ska dowo­dze­nia dywi­zji lub pułku, gdzie przy­dzie­lano ludzi do poszcze­gól­nych pod­od­dzia­łów. Z 365. zapa­so­wego pułku rów­nież ofi­cerowie zaczęli odcho­dzić na front, a na ich miej­sce przy­cho­dzili inni ze szpi­tali, w któ­rych leczyli rany, nie­kiedy cięż­kie. Rów­nież i dla mnie nade­szła pora odej­ścia z pułku. Tkwi­łem w nim długo, ale zdo­by­łem doświad­cze­nie w dowo­dze­niu ludźmi i wzbo­ga­ci­łem swoją woj­skową wie­dzę; zosta­łem też świet­nym strzel­cem. Nie mia­łem tu żad­nych przy­ja­ciół – wielu z nich już ode­szło i byłem zado­wo­lony, że opusz­czam pułk zapa­sowy.

Pod koniec maja 1943 roku wysłano mnie do wydziału oso­bo­wego Moskiew­skiego Okręgu Woj­sko­wego. Razem z innymi ofi­ce­rami przy­dzie­lono mnie do zapa­so­wego bata­lionu ofi­cer­skiego w Kuczy­nie w pobliżu Moskwy. Nie zaba­wi­łem w nim długo, mniej wię­cej mie­siąc. Nie robi­li­śmy tam pra­wie nic, tylko sta­ra­li­śmy się, żeby jak naj­szyb­ciej wysłano nas na front. Pod koniec lipca 1943 roku odko­men­de­ro­wano nas, około stu ofi­ce­rów, na front briań­ski. Zaczę­li­śmy naszą podróż z Moskwy pocią­giem, a potem łapa­li­śmy oka­zje, albo nawet musie­li­śmy iść pie­szo. Był to okres bitwy pod Kur­skiem – jed­nej z naj­więk­szych ope­ra­cji w tej woj­nie. Nasza kontr­ofen­sywa zaczęła się pomyśl­nie, ale z powodu krwa­wych walk w obro­nie, a póź­niej w cza­sie natar­cia, oddziały ponio­sły duże straty wśród sze­re­go­wych i ofi­ce­rów. Dla­tego wła­śnie jed­nostki na fron­cie briań­skim roz­pacz­li­wie potrze­bo­wały uzu­peł­nień.

Mapa frontu briań­skiego i ofen­sywy pod Orłem, od 26 lipca do 20 sierp­nia 1943 roku

Rozdział 3. Chrzest ogniowy – ofensywa pod Orłem

Roz­dział 3

Chrzest ogniowy – ofen­sywa pod Orłem

2 lub 3 sierp­nia 1943 roku przy­by­li­śmy do dowódz­twa frontu briań­skiego, gdzie przy­dzie­lono nas do róż­nych armii. Razem z kil­koma innymi ofi­ce­rami zosta­łem wysłany do 4. Armii Pan­cer­nej, która 26 lipca roz­po­częła natar­cie i pro­wa­dziła walki, prze­ła­mu­jąc opór nie­przy­ja­ciela i posu­wa­jąc się w kie­runku Orła. 8 lub 9 sierp­nia przy­by­li­śmy do dowódz­twa armii. Znaj­do­wało się w wąwo­zie, odpo­wied­nio zama­sko­wane przed nie­przy­ja­ciel­skim lot­nic­twem. W tym okre­sie dowódcą armii był gene­rał dywi­zji W.M. Buda­kow. Po krót­kiej roz­mo­wie z sze­fem wydziału oso­bo­wego skie­ro­wano mnie i kilku innych ofi­ce­rów do 6. Zme­cha­ni­zo­wa­nego Kor­pusu Gwar­dii, dowo­dzo­nego przez gene­rała bry­gady A.I. Aki­mowa. Z sek­cji oso­bo­wej sztabu kor­pusu tra­fi­li­śmy do róż­nych bry­gad. W tym momen­cie towa­rzy­szyło mi od pię­ciu do sied­miu ofi­ce­rów ze stu, któ­rzy wyje­chali z Moskwy. Nie­któ­rych przy­dzie­lono do 16. Zme­cha­ni­zo­wa­nej Bry­gady Gwar­dii, innych do 17. Gwar­dii, nato­miast ja byłem jedy­nym ofi­ce­rem wysła­nym do 49. Bry­gady Zme­cha­ni­zo­wa­nej (wtedy jesz­cze nie nadano jej gwar­dyj­skiego tytułu). Bry­gadą dowo­dził pod­puł­kow­nik Piotr Niki­ticz Tur­kin. Po namy­śle, 13 lub 14 sierp­nia, szef sek­cji oso­bo­wej bry­gady posta­no­wił skie­ro­wać mnie w ramach uzu­peł­nie­nia do 1. bata­lionu pie­choty zmo­to­ry­zo­wa­nej. Dowódcą bata­lionu był wów­czas porucz­nik Tie­rien­tij Gri­go­rie­wicz Kozienko (kapi­ta­nem został dopiero w paź­dzier­niku 1943 roku). Z bata­lionu wysłali gońca, żebym nie musiał błą­kać się po wąwo­zach, szu­ka­jąc sta­no­wi­ska dowo­dze­nia bata­lionu. Razem z goń­cem zamel­do­wa­łem swoje przy­by­cie w celu peł­nie­nia dal­szej służby sze­fowi sztabu bata­lionu, kapi­ta­nowi S.P. Mazu­ro­wowi. Pierw­szy bata­lion wła­śnie prze­rwał kon­takt bojowy z wro­giem i ludzie dopro­wa­dzali się do porządku. Ta krótka prze­rwa w wal­kach bar­dzo mi pomo­gła – w cza­sie pół­dnio­wej pauzy w wal­kach byłem w sta­nie szybko zapo­znać się z per­so­ne­lem. Mia­no­wano mnie dowódcą 2. plu­tonu pierw­szej kom­pa­nii, dowo­dzo­nej przez cho­rą­żego Pio­tra Iwa­no­wi­cza Titowa. Przez całą wojnę prze­sze­dłem jako dowódca tegoż plu­tonu i dopiero we wrze­śniu lub paź­dzier­niku 1945 roku ofi­cjal­nie mia­no­wano mnie dowódcą 1. kom­pa­nii.

Dowódcą 1. plu­tonu był Piotr Sier­gie­je­wicz Sza­kuło, nato­miast 3. plu­to­nem dowo­dził pod­po­rucz­nik Gaw­ri­łow (zapo­mnia­łem, jak miał na imię). Dowódcy plu­tonu kara­bi­nów maszy­no­wych nie było – został ciężko ranny i znaj­do­wał się w szpi­talu. Sze­fem kom­pa­nii był star­szy sier­żant Wasyl Bło­chin, dawny mary­narz z Floty Oce­anu Spo­koj­nego. W kom­pa­nii był sani­ta­riusz Safro­now, pisarz kom­pa­nijny Bara­kow­ski, a także strze­lec wybo­rowy, wielki Kazach, który nazy­wał się Jam­bul. Zastępcą dowódcy bata­lionu do spraw poli­tycz­nych, czyli zampo­li­tem, był Abram Jefi­mo­wicz Ger­stein, a zastępcą dowódcy bata­lionu (sek­cja oso­bowa) – porucz­nik Mak­sym Tara­so­wicz Bur­ków, który poległ 16 stycz­nia 1945 roku. Drugą kom­pa­nią zmo­to­ry­zo­waną dowo­dził podporucz­nik Afa­na­sij Niki­ticz Gulik, a trze­cią podporucz­nik Jurij Alek­sie­je­wicz Gri­go­riew, który w maju 1944 roku został sze­fem sztabu bata­lionu.

Star­szy sier­żant Bło­chin przed­sta­wił mi pomoc­nika dowódcy plu­tonu sier­żanta Saba­jewa i ordy­nansa kom­pa­nii. Wie­czo­rem tego samego dnia prze­szli­śmy na pozy­cję wyj­ściową, aby rano zaata­ko­wać Niem­ców. W nocy wszy­scy trzej ofi­ce­ro­wie kom­pa­nii zostali wezwani do dowódcy kom­pa­nii, Titowa, który wyzna­czył nam cele ataku. W ciem­no­ści ani ja nie pozna­łem pozo­sta­łych dowód­ców plu­to­nów, ani oni mnie. O świ­cie kom­pa­nia utwo­rzyła tyra­lierę i razem z dwiema innymi kom­pa­niami bata­lionu szyb­kim kro­kiem ruszyła w stronę wzgó­rza, nie mając poję­cia, czy jest bro­nione przez prze­ciw­nika. To był mój chrzest ogniowy: już nie szko­le­nie, ale wojna, a przed nami znaj­do­wał się wróg. Niemcy jako pierwsi otwo­rzyli do nas ze wzgó­rza ogień z kara­bi­nów maszy­no­wych, a potem nakryli nas skon­cen­tro­waną nawałą moź­dzie­rzową. Jak robi­łem to na ćwi­cze­niach, roz­ka­za­łem żoł­nie­rzom: „Bie­giem naprzód” i sam zaczą­łem biec – dokład­nie jak na ćwi­cze­niach. I nagle nikogo przede mną nie było. Sły­sza­łem głosy dobie­ga­jące z boku, z wąwozu, w któ­rym ukryli się już żoł­nie­rze z mojego plu­tonu i całej kom­pa­nii. Zaczęli się oko­py­wać. Nie mia­łem nawet łopatki, nie mówiąc już o broni – ani pisto­letu, ani peemu. Otrzy­ma­łem uzbro­je­nie dopiero parę dni póź­niej. Z mojej pra­wej strony był żoł­nierz, który już zro­bił sobie okop do strze­la­nia w pozy­cji leżą­cej, popro­si­łem go więc o łopatkę. Oko­pa­łem się i zrobi­łem przed­pier­sie. Odda­łem łopatkę rudo­bro­demu żoł­nierzowi i zapy­ta­łem, kim jest. Odpo­wie­dział, że dowódcą plu­tonu z 1. kom­pa­nii, pod­po­rucz­ni­kiem Pio­trem Sza­kułą. Widzia­łem go tylko raz w nocy i przy świe­tle dzien­nym nie pozna­łem. W taki wła­śnie spo­sób Piotr Sza­kuło stał się moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem na całą wojnę. Nasza przy­jaźń trwała aż do jego śmierci w 1988 roku.

Kiedy zapa­dła ciem­ność, wyszli­śmy z wąwozu i oko­pa­li­śmy się na otwar­tej prze­strzeni bez­po­śred­nio przed wzgó­rzem, sta­ra­jąc się jak naj­le­piej zama­sko­wać nasze wąskie, poje­dyn­cze okopy przed nie­przy­ja­ciel­skim lot­nic­twem i obser­wa­cją prze­ciw­nika. W nocy otrzy­ma­li­śmy roz­kaz powtó­rzyć natar­cie na nie­przy­ja­ciel­skie woj­ska bro­niące wzgó­rza. Nocny atak to spe­cjalna forma walki – jest skom­pli­ko­wana i wymaga ści­słego współ­dzia­ła­nia wszyst­kich pod­od­dzia­łów bata­lionu, a nawet poje­dyn­czych żoł­nie­rzy kom­pa­nii, a także odwagi i sil­nych ner­wów.

Natar­cie roz­wi­jało się dobrze do momentu, gdy dotar­li­śmy do zasie­ków z drutu kol­cza­stego i kom­pa­nia musiała przed nimi zaleć. W jaki spo­sób mogli­śmy poko­nać prze­szkodę? Nie mie­li­śmy nożyc do cię­cia drutu. Może paru żoł­nie­rzy razem ze mną mogłoby się prze­czoł­gać pod zasie­kami. Ale co z pozo­sta­łymi? Czy pójdą za nami? W ciem­no­ści nic nie było widać. Wspie­ra­liby mnie, a ja ich – to pod­sta­wowa sprawa w noc­nej walce. Nie wie­dzia­łem, co robić, i prze­czoł­ga­łem się, aby poszu­kać Sza­kuły i Gaw­ri­łowa, dwóch pozo­sta­łych dowód­ców plu­to­nów naszej kom­pa­nii. Ponie­waż Niemcy inten­syw­nie oświe­tlali teren rakie­tami, udało mi się odna­leźć towa­rzy­szy. Był z nimi rów­nież pod­po­rucz­nik Niko­łaj Kon­stan­ti­no­wicz Czer­ny­szow, dowódca plu­tonu z 2. kom­pa­nii. Wszy­scy razem posta­no­wi­li­śmy wyco­fać się na pozy­cję wyj­ściową.

Zamel­do­wa­li­śmy, że nie udało się nam wyko­nać zada­nia, i ponow­nie otrzy­ma­li­śmy roz­kaz zdo­by­cia oko­pów wroga. Wyda­nie ust­nego roz­kazu ozna­cza­łoby, że ja i inni żoł­nie­rze sta­li­by­śmy się celem dla Niem­ców, któ­rzy, choć zacho­wa­li­śmy abso­lutną ciszę, pro­wa­dzili strasz­liwy skrzy­dłowy ogień z kara­bi­nów maszy­no­wych. Strze­lali poci­skami świetl­nymi, które jaskrawo lśniły w ciem­no­ści. Przy­go­to­wa­li­śmy naszych żoł­nie­rzy do nowego ataku i omó­wi­li­śmy z innymi dowód­cami plu­to­nów, w jaki spo­sób naj­le­piej wyko­nać roz­kaz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Pio­nie­rzy – ówcze­sna orga­ni­za­cja dla mło­dzieży w wieku 10–15 lat. Bar­dzo zide­olo­gi­zo­wana, miała zada­nie prze­ka­zy­wać dzie­ciom wie­dzę o pań­stwie radziec­kim, uczyć histo­rii par­tii komu­ni­stycz­nej itp. (Przyp. tłum. ory­gi­nału). [wróć]

2. Towa­rzy­stwo Wspie­ra­nia Lot­nic­twa i Obrony Prze­ciw­che­micz­nej. Była to dzia­ła­jąca w latach trzy­dzie­stych w ZSRR orga­ni­za­cja zapew­nia­jąca pod­sta­wowe prze­szko­le­nie woj­skowe oraz w zakre­sie obrony prze­ciw­che­micz­nej. (Przyp. tłum. ory­gi­nału). [wróć]

3. Prze­zwi­sko Rosjan miesz­ka­ją­cych na Sybe­rii. Zazwy­czahj nie ma ono nega­tyw­nego cha­rak­teru. (Przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

4. Ste­pan Ban­dera – ukra­iń­ski dzia­łacz naro­dowy, przed drugą wojną świa­tową czło­nek Orga­ni­za­cji Ukra­iń­skich Nacjo­na­li­stów (OUN), w 1940 r. sta­nął na jej czele (stąd: ban­de­rowcy). Do 1941 r. rzecz­nik współ­pracy z Niem­cami, w czerwcu 1941 osa­dzony przez Niem­ców w Sach­sen­hau­sen, skąd wyszedł w lutym 1945. Po woj­nie przy­wódca OUN – ban­de­row­ców, czło­nek Ukra­iń­skiej Głów­nej Rady Wyzwo­leń­czej (UHWR). Zamor­do­wany w Mona­chium w 1959 roku przez agenta KGB. (Przyp. tłum. wyd. pol.). [wróć]

5. W 1941 i 1942 roku ofi­ce­ro­wie w Armii Czer­wo­nej wciąż byli ofi­cjal­nie nazy­wani dowód­cami. (Przyp. tłum. ory­gi­nału). [wróć]

6. Przed wojną i we wcze­snym okre­sie wojny sto­pień w Armii Czer­wo­nej odpo­wia­da­jący stop­niowi gene­rała bry­gady. (Przyp. tłum. ory­gi­nału.). [wróć]