Tanger - Kazimierz Banek - ebook

Tanger ebook

Banek Kazimierz

0,0

Opis

Książka zawiera zbiór opowiadań napisanych w latach 2012—2022. Każde opowiadanie jest o czymś innym, jednak to co je łączy, to kombinacja fikcji, wspomnień i osobistych refleksji autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kazimierz Banek

Tanger

© Kazimierz Banek, 2024

Książka zawiera zbiór opowiadań napisanych w latach 2012—2022. Każde opowiadanie jest o czymś innym, jednak to co je łączy, to kombinacja fikcji, wspomnień i osobistych refleksji autora.

ISBN 978-83-8369-143-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Moim dzieciom dedykuję

Dziewczyna z Irkucka

Zrobiłem wszystko, co możliwe o tej porze, czyli po śniadaniu… Pobuszowałem po internecie, przeczytałem dwa rozdziały Powieści teatralnej, wypiłem kawę i przez chwilę zadumałem się nad perypetiami Maksudowa. Nazwisko to intrygowało mnie, ponieważ kilka lat temu na konferencji naukowej w Moskwie Kostia Antonow poznał mnie z młodym i, jak on to powiedział, „dobrze zapowiadającym się” filozofem Iwarem Maksutowem z MGU. Więc teraz rozważałem, czy Maksutow to to samo nazwisko co Maksudow u Bułhakowa. I kiedy po tym wszystkim spojrzałem na zegarek, okazało się, że jest dziesiąta. Dopiero dziesiąta… Czas płynął więc zadziwiająco wolno. Przecież ja już zjadłem śniadanie, zaliczyłem internet i lekturę, wypiłem kawę, a tu dopiero dziesiąta.

Problem polegał na tym, że wciąż nie miałem pomysłu, co zrobić z tak rozpoczętym dniem. Czym go wypełnić… Na razie rysowały mi się dwie możliwości: wrócić do pracy nad powieścią o Tehir-beju albo pójść na łatwiznę i skoncentrować się na konsumpcji piwa. Pierwsza z nich prezentowała się bardziej ambitnie i perspektywicznie, ale też związana była z pewną trudnością, ponieważ wciąż nie mogłem się zdecydować, w jakiej epoce umieścić akcję. Pewne było tylko, że musi to być wiek siedemnasty i bardziej skłaniałem się do jego lat sześćdziesiątych-siedemdziesiątych, kiedy żył autentyczny Tehir-bej, ale kusiło mnie też, żeby przenieść ją w lata dwudzieste-trzydzieste, bo wówczas mógłbym wspomnieć o innych ważnych postaciach i wydarzeniach tamtych czasów, o Triasyle Fedorowiczu i Hryćku Czornym, o zdobyciu i zniszczeniu twierdzy Kudak przez Iwana Sulimę, o bitwie na uroczysku Niedźwiedzie Łozy koło jeziora Kurukowego, o wyprawach Kozaków na Synopę w 1614 i na Stambuł w 1615 roku, a także wykorzystać motyw Kantymira mirzy, zwanego Krwawym Mieczem, wodza Ordy Białogrodzkiej, Budziackiej i Dobrudzkiej. W tym wypadku musiałbym jednak ponownie przeczytać Narys istoriji Ukrajiny z najdawniszych czasiw do kincja XVIII stolittja Natalii Jakowenko oraz Powielitieli dwóch matierikow Oleksa Gajworonskiego, solidną pracę o chanach krymskich, którą otrzymałem od autora na konferencji w Bachczysaraju. Natomiast druga możliwość, czyli wariant piwny, mniej wyczerpujący i zdecydowanie przyjemniejszy w realizacji, niósł ze sobą pewne zagrożenie zdrowotne, związane ze skłonnością do dny moczanowej.

Żeby więc odwlec moment podjęcia decyzji, przyniosłem z kuchni czerwone Martini oraz tonik i wygodnie ułożyłem się na kanapie. W mieszkaniu panowała przyjazna cisza, sporadycznie zakłócana odgłosami uporczywego, suchego kaszlu, dolatującego z za ściany, sączyłem delikatnego drinka, patrzyłem w sufit i bezmyślnie dłubałem w nosie.

Przez chwilę skupiłem się na rozważeniu, kogo mógł tak męczyć ów kaszel i kto tam teraz mieszka. Bo kiedyś, przed laty, byłem tam nocną porą. Wróciłem z jakiejś imprezy imieninowej u znajomych i pod drzwiami okazało się, że nie mam klucza. Pewnie gdzieś go zapodziałem, a przecież musiałem dostać się do mieszkania. Wpadłem więc na pomysł, żeby udać się do równoległej klatki schodowej, wyjść na to samo piętro, czyli trzecie, dostać się do tamtego mieszkania i z balkonu przejść na swój balkon. No i nie patrząc na to, że jest środek nocy, zrobiłem tak. Po uporczywym dzwonieniu do drzwi, kiedy się tylko otworzyły, wtargnąłem do środka i rzuciwszy krótkie wyjaśnienie gospodarzom, którzy rozespani i zaskoczeni stali w piżamach z małym, zanoszącym się od płaczu dzieckiem na rękach, od razu przeszedłem przez pokój na balkon. Tam zaś wykonałem wysoce ryzykowny manewr, bo rzecz rozgrywała się na trzecim piętrze, a ja nie byłem zbyt trzeźwy, czyli pokonałem blisko metrową przerwę między balkonami. Jak to zrobiłem, doprawdy, nie pamiętam. Na szczęście, jeszcze wówczas nie wiedziałem, że cierpię na lęk wysokości.

A zatem sytuacja jest całkiem prosta: ja żyję sobie tu, a ów kaszlący człowiek tam, za cienką ścianą z pustaków. A z kolei po drugiej stronie, w innym mieszkaniu, tym środkowym, czyli w kawalerce, mieszka jeszcze ktoś inny, jakiś chudy, ponury młodzieniec, rzadko pojawiający się na schodach i chyłkiem przemykający po nich, zawsze w bluzie i z głową schowaną pod kapturem. To właśnie z jego mieszkania dolatuje co jakiś czas nagły wrzask, przeraźliwy i często przechodzący w zamierający stopniowo skowyt. Co się tam mogło dziać i jaka tajemnica się za tym kryła… nawet nie próbowałem tego dociekać. Natomiast sąsiadka z pierwszego piętra, która wprowadziła się tu zaledwie kilka lat temu, ale już zna wszystkich mieszkańców oraz wszystkie tajemnice naszej klatki schodowej, ujawniła mi kiedyś w wielkim zaufaniu, że ów młodzieniec miewa stany depresyjne i wówczas postanawia się otruć. A dokonuje tego przy pomocy śliwowicy i w towarzystwie niewyżytej przedszkolanki z drugiego bloku, której mąż od pięciu lat siedzi w Norwegii, gdzie jeździ na TIR-ach. Nie dlatego jeździ na tych TIR-ach, bo to lubi, tylko dlatego, że jego żona jest niewyżyta i ma ogromne aspiracje… przede wszystkim, chciałaby zbudować sobie dom na wsi.

No więc tak to wszystko wygląda, dosyć dziwnie… bo niby żyjemy tu razem, w tym samym bloku, czyli w tym samym miejscu i czasie, ale jakże odmienne są nasze losy. Jakby każdy z nas podążał przez ten świat odrębnym korytarzem, który pracowicie drążył, niczym kret, i przebijał się przez otaczającą nas rzeczywistość, ale innym tunelem. I w ten sposób, samotnie, w ukryciu, tworzymy swoje losy, zupełnie odmienne i unikatowe, z uporem posuwając się do przodu, pełni rozterek i niepewności, nie myśląc o tym, czy to ma jakiś sens i czy w końcu gdzieś dotrzemy. A przy okazji doznajemy też przeróżnych, dla każdego innych, przeżyć, na przemian radosnych i smutnych, w których musi być też miejsce na coś takiego, jak suchy, uporczywy kaszel lub niespodziewany wrzask i skowyt.

A przecież jest to ten sam świat i to samo miejsce, bo mieszkamy tuż obok siebie i powinniśmy mieć życie bardzo podobne. Nie inaczej jest też na ulicy w tłumie mijających nas ludzi. Wszyscy podążają tu własną i przez siebie wytyczoną ścieżką, zdobywają własne i jedyne w swoim rodzaju doświadczenie oraz tworzą swoistą, zupełnie unikatową historię. I właśnie dlatego nikt nie potrafi zrozumieć drugiego człowieka. Bo trochę inaczej się tu urządza i inną historię przeżywa, podążając tym swoim tunelem, żmudnie wydłubywanym w czasoprzestrzennej rzeczywistości, jakby rozgrywał z losem swoją prywatną partię szachów. Zdobywa też własne doświadczenie i własną wiedzę na wszelkie tematy oraz dochodzi do osobistych i indywidualnych wniosków, konstruując swoją, zupełnie unikatową interpretację świata. Po prostu, każdy inaczej, na swój sposób i zgodnie z własnymi możliwościami, zmaga się z tym, co go spotkało, czyli z własnym życiem.

Szybko jednak wyzwoliłem się z tych smętnych rozważań, mogących zaprowadzić mnie na jakieś dalekie, podejrzane manowce… łyknąłem sporego drinka, wykonałem dwa głębokie wdechy i rozluźniłem wewnętrzne napięcie. Zaraz też poczułem ulgę i wyraźną zmianę nastroju, który nabrał odcienia bardziej pogodnego i beztroskiego. Chętnie więc zaakceptowałem taki wariant, pogrążając się w nim i stopniowo, niezauważalnie, odpływając w jakieś odległe, zapomniane, trochę baśniowe krainy, niczym Valmiki w lesie Tamasa. Zaczęły mnie teraz odwiedzać i przesuwać się przed oczami przeróżne historie z przeszłości, nadzwyczaj ulotne i podobne do dymu na wietrze… jakieś góry, lasy i jeziora, fragmenty snów oraz zamazane postacie i zjawy, zwabione przyjazną dla nich atmosferą, często pogmatwane i przemieszane ze sobą, zamieszkujące zagubione w pamięci regiony, a rozciągające się hen… aż na zamglone pogranicza rzeczywistości i złudy.

I nagle, z któregoś tajnego zakamarka wyłoniła się Dżitawana… tamta Dżitawana z Primorska. Ukazała się wyraźnie, od razu w całej okazałości, nieruchoma i posągowa, jak wtedy na tle ogniska, i już pozostała, nie rozpływając się w przestworzu niczym inne zjawy krótkotrwałe. A wokół niej zaczęła się rozwijać i rozbudowywać owa pamiętna impreza sprzed prawie trzydziestu lat.

Wróciliśmy wówczas z rejsu małym stateczkiem po rzece Ropotamo, krętej, zamulonej i gęsto zarośniętej po obu brzegach, nieudolnie imitującej którąś z egzotycznych delt, na przykład Orinoco lub Mississippi, i w oczekiwaniu na występ sekty niestiniarów, którzy mieli bosymi stopami tańczyć po gorącym popiele ze świeżo rozrzuconego ogniska, siedzieliśmy przy długich, prymitywnych stołach, rozstawionych wokół rozległego placu przy plaży w Primorsku, popijając wino bułgarskie i wyłapując dolatujące zewsząd strzępy rozmów w różnych językach. Czterech młodych niestiniarów, ubranych w białe płócienne stroje, przypominające kimono dżudoki, uwijało się przy przygotowywaniu ogniska, czyli układało imponującą piramidę z potężnych bali drewnianych, z głośników dolatywała skoczna muzyka bałkańska i niektórzy nawet tańczyli.

W pewnym momencie przy sąsiednim stole dostrzegłem interesującą dziewczynę o azjatyckiej urodzie. Siedziała w grupie mówiącej po rosyjsku, ale nie rozmawiała z nikim. Głowę miała zwróconą w kierunku morza i patrzyła tam, nieruchoma, jakby była ponad tym wszystkim, co się działo dookoła, zdystansowana do całego tłumu i w znaczącym stopniu nieobecna. Zdawała się chłonąć delikatne podmuchy rześkiego, morskiego wiatru, a także zapach dalekich, zapomnianych archipelagów i niespodziewanych zdarzeń, oraz wszystko to, co jeszcze niewiadome i nieoczekiwane. Emanowało z niej coś nieokreślonego, tajemniczego i pełnego nostalgii… coś niby czar egzotycznych, wschodnich przypraw i wonności, albo tęsknota za płaskimi, niemającymi końca stepami i pustyniami oraz dawnymi czasami… czasami Attyli, Czyngischana, Uług-bega i Timura Lenka.

Chętnie dostrzegłem w niej bratnią duszę i po krótkiej chwili wahania, porwany nagłym impulsem, przeprosiłem swoje towarzystwo i poszedłem zaprosić ją do tańca. W pierwszej chwili spojrzała na mnie jakimś bladym i nieobecnym wzrokiem, jakby nie rozumiała o co chodzi, a po jej oczach poznałem, że z trudem powraca do aktualnej rzeczywistości. Ale po paru sekundach otrząsnęła się, skinęła głową, wstała i poszliśmy tańczyć. Dopiero teraz zobaczyłem ją całą, a prezentowała się bardzo atrakcyjnie: dość wysoka, postawna, z gęstymi, czarnymi, raczej krótkimi włosami, a jej lekko skośne oczy, szerokie kości policzkowe i niewielki rozpłaszczony nosek wcale nie przeszkadzały w tym, że była naprawdę piękna. Choć była to piękność z innego świata, odmienna i zdecydowanie orientalna. Prosta, sportowa sukienka, mocno ściągnięta paskiem w talii, uwydatniała ładnie zaokrąglone biodra i wyraźny, kształtny biust. Od razu mi się spodobała i wiedziałem już, że gdyby nie to, iż przy naszym stole siedziała Ala, moja ówczesna żona, na pewno chciałbym poznać ją bliżej, a może nawet nawiązać jakiś bardziej trwały kontakt. Rychło też okazało się, że jest to otwarta i wesoła dziewczyna, bo rozmawiała chętnie i z coraz większym ożywieniem.

Już w trakcie drugiego i trzeciego tańca dowiedziałem się bardzo wiele: że przyjechała tu z grupą z Irkucka, ale nie jest Rosjanką, lecz Buriatką; jedyną Buriatką zakwalifikowaną na ten wyjazd przez kierownictwo fabryki, w której pracowała; była to nagroda za zajęcie trzeciego miejsca w strzelaniu z łuku podczas surcharbanu; reszta to Rosjanki; Buriacja to Republika Autonomiczna nad Bajkałem a jej stolicą jest Ułan-Ude, położone w miejscu gdzie rzeka Uda wpada do Selengi; ma dwa imiona, buriackie Tujana i buddyjskie Dżitawana, bo Buriaci są buddystami, zwłaszcza ci wschodni, zwani stepowymi; jej mama pochodzi z małej miejscowości Nowyj Brian” położonej nad rzeczką Brianką, która wpada do Udy i dopiero jak poślubiła pewnego Gruzina z Irkucka, to przeniosła się do tego miasta; Buriaci mieszkający po zachodniej stronie Bajkału nie prowadzą już koczowniczego trybu życia i nie są buddystami lecz wyznawcami tradycyjnego szamanizmu; czczą oni Białego Starca oraz oboo, czyli związane z duchami przodków usypane z kamieni pagórki, a niedaleko na południe od Irkucka, na lewym brzegu rzeki Irkut, jest miejscowość, która nazywa się Szamanka, bo u nich są też kobiety-szamanki zwane udagan, zaś na jeziorze, na wyspie Ol’chon, jest przylądek zwany Burchan-Szamańska Skała.

Słuchałem tego z dużym zainteresowaniem, choć słowa „Selenga”, „Buriaci” i „Ułan-Ude” mówiły mi niewiele, jedynie tyle, że to gdzieś daleko na Syberii, a więc w kraju odległym, egzotycznym i na pół legendarnym, zwłaszcza dla Polaka. To tam przecież, kiedyś, przed wiekami, rodziły się, niczym jakieś upiory, i wyruszały na dalekie łupieżcze wyprawy hordy Hunów i Mongołów. Był to więc kraj Attyli, Temudżina, Dżamuki i ich okrutnych następców, ale też kraj zesłańców, włóczęgów, przestępców i jurodiwych. O tych terenach kiedyś się tylko śpiewało: „na stepach, nad dzikim Bajkałem…” Dlatego to, co mówiła Dżitawana, spowite było jakąś szczególną aureolą, pełną tajemnicy, poczucia niebezpieczeństwa i jakiejś nieokreślonej tęsknoty. Był to kraj, gdzie wszystko mogło się zdarzyć. Przypomniały mi się też opowieści Mieczysława Baczyńskiego, które snuł jesiennymi wieczorami przy wódce, już po obcięciu mu nogi, a wspominał swoje przeżycia z gułagów we wschodniej Syberii, których zaliczył kilkanaście i opisał to w książce Ty musisz żyć, aby dać świadectwo prawdzie. Wtedy również padały słowa jakby z innego świata: Kołyma, Magadan, Amur, Sowgawani, paragraf 58, Serpentynka, purga, Arkagał, Amguń, błatniaki, dochodiagi, piatisota strojka, karczowanie drzew przy pomocy lasek dynamitu. I teraz było podobnie: owe tajemne słowa typu Bajkał, Irkut, Selenga, szamanizm, oboo, surcharbaniBiały Starzec emanowały jakąś przedziwną mocą, magiczną i wciągającą, a brzmiały niczym dawno zapomniane zaklęcia.

Były to dla mnie rzeczy tym bardziej odległe i egzotyczne, że wówczas nic jeszcze nie wiedziałem o Syberii, o Buriatach i ich powiązaniach z buddyzmem. Dopiero po latach, kiedy poważniej zająłem się tamtymi terenami i ich ludami, zrozumiałem, o czym opowiadała Dżitawana. A więc, że Bajkał to wspomniane w Tajnej historii Mongołów jezioro Tengis, przez które przeprawił się przodek Czyngischana, Börte Czino i jego żona Goa Marał, żeby osiedlić się u podnóża świętej góry Burkan Kałdun przy źródłach Ononu. A jeszcze szerzej objaśnił mi to Luboš Bělka, czeski uczony z Brna, którego poznałem na konferencji w Pardubicach i który wiele lat spędził w Buriacji, gdzie prowadził etniczno-antropologiczne badania terenowe. Od niego dowiedziałem się, że Buriacja jest większa od Polski, ale mieszka tam tylko milion ludzi, że buddyzm dotarł nad Bajkał w wieku siedemnastym, a w 1741 roku caryca Katarzyna II ogłosiła w Ukazie tolerancyjnym, że jest to w Buriacji oficjalna religia narodowa. W rzeczywistości, był to jeden z nurtów lamaizmu, zwany Żółte Czapki lub Ge-lugs-pa (gelugpa), założony na początku piętnastego wieku w Lhassie przez wielkiego reformatora mahajany, mnicha Cong-k’a-pę. Wspomniał też, że właśnie od tamtejszych ludów tureckich pochodzi nasze słowo „ułan”, występujące w nazwach miast Ułan-Bator i Ułan-Ude. Jednak tam oznacza ono zupełnie co innego niż u nas, mianowicie „czerwony”. Czyli Ułan-Ude to po prostu Czerwone Ude. A wieczorem, już po konferencji, kiedy siedzieliśmy u Tomaša Bubika, razem z Pavlem Titzem, Alešem Praznym, Martinem Klapetkiem, Attilą Kovacsem i Zdenkiem Zalubilem, i piliśmy Becherovkę, to Luboš przestał gładzić swoją imponującą brodę, którą zapuścił podczas pobytu na Syberii, zapewne wzorując się na tamtejszych zesłańcach i badaczach, nachylił się do mnie i powiedział coś takiego: „Wiesz, stary, ja spędziłem w Buriacji parę lat, najpierw w autonomicznym okręgu Ust Ordyńsko-Buriackim, blisko źródeł Leny, potem przeniosłem się na północ, nad rzeczkę Kirengę, potem na wschód od Bajkału, nad rzeczki Muja i Cipa, które wpadają do Witimu, i wreszcie kilka miesięcy spędziłem w Górach Północno-bajkalskich w górnym biegu Wielkiej Czuji. Przeszedłem też Wyżynę Patomską, dotarłem do rzeki Čara i spłynąłem nią do Olëokmy i Leny. Nooo słuchaj, przeżyłem tam wiele… zimy, wiosny i lata, mrozy, śnieżyce, komary, bagna i niedźwiedzie. I wiesz, co ci powiem, tak teraz, przy wódce… Jeśli nie byłeś na Syberii, ale tam daleko, na zupełnym odludziu, nie przeżyłeś purgi i nie stałeś sam na białym pustkowiu pokrytym śniegiem i ciągnącym się aż po horyzont, mając świadomość, że najbliższa jurta znajduje się o pięć albo osiem dni drogi, to nic nie wiesz o życiu ani o sobie. Jesteś zwykłym zjadaczem chleba, zwykłym groszorobem, który nic nie wie o świecie. Jesteś jak dziecko, które kurczowo trzyma się rąk rodziców i nie wyruszyło jeszcze w swoją drogę”. Zamyślił się, pochylony nad stołem, głęboko zaciągnął się papierosem i potem przez dłuższą chwilę trzymał go nad popielniczką, stukając w niego palcem, żeby strzepnąć popiół. „Tam nie ma nic… rozumiesz? to znaczy nic z tych rzeczy, do których przywykłeś tutaj. Tylko śnieg, mróz, lód, ogromna przestrzeń i straszliwa cisza, straszliwa samotność. Jakby świat zamarł w bezruchu. To nie jest miejsce dla człowieka. To jest świat zimny, milczący, obojętny i okrutny. Dlatego wtedy, jak stałeś tam, na tym bezkresnym, zaśnieżonym pustkowiu, sam wśród martwej ciszy i w otoczeniu powietrza lekko przydymionego od przeraźliwego mrozu, to tak jakbyś spojrzał śmierci prosto w twarz. I chyba rozumiesz, że po takim spotkaniu nie możesz być już taki sam, jak przedtem. Przekroczyłeś pewną granicę i nie potrafisz już wrócić do poprzedniego świata. Zostałeś czymś porażony… porażony Syberią. Bo już wiesz, że coś takiego istnieje… taka kraina, ogromna, okrutna i bezwzględna. Ale tak samo jest, jeśli nie byłeś na jakiejś pustyni, na przykład na Saharze, jeśli nie widziałeś gór Kabylii, Ahaggaru i Tassilii, to nic nie wiesz o życiu. Mieszkasz w jakimś mieście, masz wszystko pod ręką, jedzenie, wodę, prąd i gaz, wszystko kupisz w sklepie, jeździsz samochodem i karmisz się tym, co ci wciskają w telewizji i w gazetach, te wszystkie bzdury, więc nic nie wiesz o sobie ani o życiu, ale o takim prawdziwym życiu, kiedy jesteś daleko od cywilizacji i możesz liczyć tylko na siebie”.

Tak mi wtedy powiedział, ale chyba tego nie zrozumiałem. Nic przecież nie wiedziałem jeszcze o szamańskich tańcach kamłanie i podobnych do nich tańcach semah, muga-no-odori, concheros i jasigine, o ludowej muzyce mongolskiej, o zespole Altai Kai, o rytualnych, ekstatycznych tańcach căluş, wykonywanych na terenach Rumunii i Bułgarii przez ludowych lekarzy-tancerzy căluşarów, a ostatnio przypomnianych przez zespoły folklorystyczne typu Ansamblul Joc. Nie wiedziałem też o „Culaju” Nicolae Neacşu i jego niezwykłej grze na skrzypcach przy pomocy nici przymocowanej do strun, ani o zespole Taraf de Haidouks i ich koncercie w Paryżu w 1994 roku. Sprawy te zacząłem poznawać dopiero parę lat później, kiedy dostrzegłem problem mistycyzmu i zagłębiłem się w kwestie dotyczące różnych dróg prowadzących do niego.

Przypomniałem też sobie, jak to Włodek, który również był na Syberii, choć znacznie krócej, niedługo po powrocie opowiadał mi w swojej chałupie w Czchowie o rosyjskiej metodzie tworzenia nazw osiedli i miast zakładanych na terenach zajmowanych od końca szesnastego wieku za Uralem. Najpierw, w 1587 roku, przy ujściu rzeki Toboł do Irtysza założono miasto Tobolsk, a założono je w pobliżu Kaszłyka, stolicy chana Kuczuma, pokonanego pięć lat wcześniej przez Jermaka, nad rzeką Om był to Omsk, nad rzeką Irtysz — Irtysk, nad jeziorem Bajkał — Bajkalsk, nad Angarą — Angarsk, nad Jenisejem — Jenisejsk, nad Leną — Leńsk, nad Tom — Tomsk, nad Nerczą — Nerczyńsk, nad rzeką Barguzin, już blisko jej ujścia do Bajkału, jest miasto Barguzin, a w miejscu, gdzie Irkut wpada do Angary jest Irkuck. A więc to był ten Irkuck, o którym mówiła Dżitawana.

Włodek opowiadał też, oczywiście w tym swoim niepowtarzalnym stylu, czyli powoli, z głębokim namysłem, najpierw długo i starannie nabijając i zapalając fajkę a potem miarowo pykając, pochrząkując i prychając przez nos, gęsto przy tym popijając wódkę z grubej szklanki po musztardzie i ponaglając Irenę, żeby szybciej robiła zakąski… no więc opowiadał, jak to w kraju Ewenków, w regionie górnego biegu rzeki Tajmury, u podnóża Chrebet Jangir, w samotnej jurcie spotkał miejscowegostarika, który w połowie października włożył na siebie trzy kożuchy jeden na drugi, w pasie obwiązał się grubym drutem, zakręcił jego końcówki na brzuchu i z wielkim zadowoleniem stwierdził: „wot ja zakutałsja na zimu”. A następnie ujawnił, że odzienie to zdejmie dopiero w kwietniu, kiedy zawieje barguzin, południowo-wschodni wiatr, zwiastujący nadejście wiosennego ocieplenia. Włodek zrobił mu zdjęcie, bo gość prezentował się bardzo okazale w tych kożuchach, a jeszcze w ręce trzymał stary karabin obwiązany drutami i sznurkami, zaś za pasem, czyli za owym drutem, miał zatknięta sporą siekierę. Typowy, zaprawiony w bojach, twardy człowiek Syberii.

Niby więc tańczyłem z Dżitawaną i słuchałem jej opowieści, ale równocześnie przed oczami wyobraźni przesuwały mi się tamte, bezkresne, zaśnieżone pustkowia, po których hula i wyje okrutny syberyjski wiatr, szaleje purga, a także szeroko rozlewają się wielkie rzeki, Jenisej, Lena i Irtysz, oraz trwa w odwiecznym, ciężkim milczeniu, skuta przeraźliwym mrozem, groźna, mroczna, nieprzebyta tajga… w której wnętrzu kryją się wilki, tygrysy i niedźwiedzie. Tyle wówczas wiedziałem o Syberii i w takim to kraju mieszkała dziewczyna, z którą właśnie tańczyłem i którą trzymałem w swoich rękach, a wokół której owa Syberia roztaczała swą niezwykłą aurę, dodając jej specyficznego i niepowtarzalnego uroku.

Jakoś do tej pory w ogóle nie doceniałem, ani nawet nie dostrzegałem, urody kobiet z Centralnej Azji, na przykład z Mongolii, ale Dżitawana zupełnie odmieniła moje podejście w tej kwestii. Była naprawdę piękna, niezwykła, dziwnie miękka i ciepła, bardzo uduchowiona i szalenie egzotyczna. Emanował z niej jakiś głęboki, wewnętrzny spokój, poczucie równowagi oraz powiew bezkresnych, nieprzebytych przestrzeni, w których można się zagubić i zatracić całkowicie. Jednak po kilku tańcach, widząc, że Ala i całe nasze towarzystwo spoglądają na mnie coraz bardziej podejrzliwie, podziękowałem Dżitawanie i z bólem w sercu, mając świadomość, że sprawa nie może mieć żadnej przyszłości, odprowadziłem do miejsca, gdzie przebywała jej grupa, i powróciłem do swoich.

Siedzieliśmy więc przy wielkim stole, zbitym z grubych, oheblowanych ale nie pomalowanych desek, zanurzeni w coraz liczniejszym, gwarnym, wielojęzycznym tumulcie, piliśmy Mientowkę, brendy Pliskę i Pomorie, wino Mechanażijsko, a niektórzy straceńcy nawet Mastikę, samą, bez wody mineralnej, i gadaliśmy o byle czym. A równocześnie patrzyliśmy, jak płoną owe ogromne bale drewna ułożone wcześniej w piramidę. Ognisko potężniało z każdą chwilą, grube jęzory ognia zwijały się i ulatywały ukośnie na kilka metrów w górę, huczały i trzaskały, a iskry sypały się obficie, unoszone wiatrem w ciemność, na zatracenie… Słońce już wcześniej schowało się za drzewami, zmrok robił się coraz gęstszy, a niebo, w kontraście do intensywnie buzującego ognia, wisiało nad nami nisko, czarne, milczące i nieprzeniknione.

I znów przypomniałem sobie o Lubošu, jak to opowiadał wtedy w Pardubicach o Syberii. „To zupełnie inny świat, żadnej cywilizacji… oczywiście, w naszym rozumieniu. Przyjeżdżasz tam, do jakiejś prymitywnej chałupy, którą ktoś kiedyś zbudował z ledwie ociosanych drzew na skraju lasu, na zupełnym bezludziu, i w pierwszym dniu upajasz się tym, że jesteś sam… sam w otoczeniu dzikiej i groźnej przyrody. Bo wokół siebie czujesz już tę Syberię, bezkresną i nieodgadnioną. Czujesz jej oddech. A na drugi dzień też jesteś sam… i jest wspaniale. Stoisz przed tą swoją niezdarną chałupą, patrzysz daleko przed siebie, głęboko wdychasz czyste, mroźne powietrze i wsłuchujesz się w niezwykłą, absolutną ciszę. Wydaje ci się, jakby świat stanął na baczność i zamarł na długą chwilę. Patrzysz na drzewa z pobliskiego lasu… stoją nieruchomo, zastygnięte w tej samej pozycji, cierpliwe, bierne i bezradne… upajasz się tą przedziwną, nieznaną ci dotąd atmosferą, i odpoczywasz od cywilizacji, którą pozostawiłeś gdzieś tam daleko. Po trzech tygodniach przeczytałeś wszystkie książki, które wziąłeś ze sobą. Jeśli nie ma zawieruchy, to znów wychodzisz na pobliską polanę lub wzgórze i już widzisz, że wcale nie jest tak wspaniale… przed sobą masz wciąż ten sam śnieg, tę samą przeraźliwą ciszę, ten sam absolutny bezruch i przenikający wszystko mróz. Jakby twoje serce i ciebie całego uchwycono w jakieś żelazne kleszcze. Ta sama przenikająca wszystko pustka, obojętność i beznadzieja. Widzisz i czujesz na sobie tę bezkresną obcość otaczającego cię świata… jakbyś w ogóle nie istniał. Bo jesteś tu nikim. I nie znaczysz nic. Jeśli masz wódkę, to dobrze… ale szybko ją wypijesz. I znów zostajesz sam. I już rozumiesz, że to nie jest twój świat… i nie twoja bajka”. Tak powiedział.

W pewnym momencie, kiedy dwóch niestiniarów podeszło do ogniska, żeby przygotować się do rozrzucania płonących bali, rozgrzebywania ich i rozrzucania żaru, aby chodzić po nim na bosaka, Ala dotknęła mnie w rękę i głową pokazała w lewą stronę. Oglądnąłem się i zobaczyłem, że za mną, na tle huczącego i trzaskającego ognia, stoi Dżitawana… Stoi, nic nie mówi, czarna, nieruchoma, wyprostowana, jakby jakaś zjawa wyłaniająca się z innej rzeczywistości. Pomyślałem sobie: „oto dobrze wychowana kobieta, zdyscyplinowana i posłuszna, znakomity materiał na dobrą żonę, nie to, co polskie dziewczyny, przemądrzałe i pyskate”. Wstałem więc i podszedłem do niej, a ona wyjaśniła mi, że jej grupa musi już wracać do hotelu, bo następnego dnia wcześnie rano wyjeżdżają do Burgas na lotnisko i że chciałaby się pożegnać. Dała mi karteczkę, na której zapisany był jej adres i powiedziała, żebym do niej napisał, a jeśli to możliwe — żebym przyjechał do Irkucka.

Kiedy mówiła o tym zaproszeniu uśmiechnęła się delikatnie, niezwykle uroczo, i dodała, że bardzo by chciała podtrzymać naszą znajomość. Zresztą nie musiała tego mówić, bo ja to czułem, to było widać. Całe jej ciało przemawiało w ten sposób, było takie jakieś chętne i podatne, i zdawało się wysyłać bliżej nieokreślone, tajne, przyjazne fluidy. Obiecała pokazać mi „święte morze” Buriatów, czyli Bajkał, zwłaszcza jego najpiękniejszą plażę, Piesczaną Buchtę, leżącą w zakolu rzeki Gołoustnej, a także cmentarz, na którym prawdopodobnie pochowany został syn Bohdana Chmielnickiego, Jurij, biorący tam udział w stłumieniu buntu Buriatów w 1688 roku. Zobaczymy też miejsce na jeziorze, naprzeciw wypływu Angary, gdzie w 1867 roku polski zesłaniec i badacz, Dybowski, dokonywał pierwszych pomiarów jego głębokości i znalazł głębię sięgającą 1370 metrów, spróbujemy omula, najlepszego pstrąga w tych wodach, odwiedzimy stolicę Buriacji, Ułan-Ude, gdzie na głównej ulicy znajduje się popiersie Lenina, największe na świecie, bo wysokie na osiem metrów, a może również uda się nam wziąć udział w rodowym szamańskim tańcu sakralnym Buriatów chatarha oraz zobaczyć stare, liczące kilka tysięcy lat, rysunki naskalne koło Gachany i w buchcie Aja. Podziękowałem, powiedziałem, że bardzo chętnie do niej przyjadę, że bardzo mi się spodobała i pożegnaliśmy się. Objąłem ją, ale ostrożnie, bo przecież obok siedziała Ala, i ucałowałem w oba policzki.

Nigdy jej więcej nie zobaczyłem ani nawet do niej nie napisałem, ponieważ na drugi dzień rano Ala wyjęła mi z kieszeni koszuli ową karteczkę z adresem, podarła w mojej obecności, a kawałki papieru, ostentacyjnie i jakby triumfalnie patrząc mi w oczy, wyrzuciła przez okno. W ten sposób zobaczyłem, jak w postaci białych strzępów, niczym opadających wielkich płatków śniegu, ulatnia się i rozpływa w powietrzu to, co mogło się zdarzyć… ale co utraciło jakiekolwiek szanse, aby zdarzyło się naprawdę. Oto Dżitawana, moja Dżitawana, urokliwa, baśniowa, jakby wyśniona w szczęśliwej chwili, rozpływała się w powietrzu, niczym w buddyjskiej nicości… Została więc brutalnie wydana na pastwę losu i skazana na to, żeby w samotności, czyli beze mnie, dzień za dniem i miesiąc za miesiącem, z rosnącą wciąż tęsknotą i niedającą się opisać rozpaczą w sercu, musiała borykać się z kaprysami życia oraz wszelkimi niebezpieczeństwami nad dalekim, pełnym tajemnic Bajkałem i w objęciach okrutnej, niezmierzonej Syberii.

Z owej karteczki zapamiętałem tylko tyle, że nazywała się Tujana Burgodze, najwidoczniej po swoim ojcu Gruzinie. I to jest wszystko, co mi po niej zostało…

Witia

Od pewnego czasu dosyć często spotykam się z Witią. Wprawdzie znamy się od dawna, bo od lat szkolnych, ale dopiero teraz poznałem go lepiej i w znaczącym stopniu zmieniłem o nim zdanie. Wiadomo, każdy człowiek jest inny, jednak nie zawsze i nie od razu da się tę inność uściślić i zwerbalizować. I tak właśnie było z Witią: wymykał się wszelkim próbom zaszufladkowania. Najprościej by było powiedzieć, że to facet specyficzny i nietuzinkowy, po prostu indywidualista. O wielu sprawach miał własne zdanie, dobrze przemyślane i sprecyzowane, oraz potrafił skutecznie je bronić. Był też bardzo uważny i oszczędny w wyrażaniu swoich opinii oraz nadzwyczaj dociekliwy i spostrzegawczy, a przez to — wiarygodny, co nie zdarza się często. Dlatego lubiłem z nim rozmawiać, a nawet czułem pewną delikatną, choć bliżej nieokreśloną więź psychiczną. Trudno jednak powiedzieć, żeby był moim przyjacielem, albo słowo to nie jest właściwe w tym przypadku.

Często też zaskakiwał przeróżnymi umiejętnościami i zainteresowaniami. Po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę na jakiejś imprezie, chyba to było u Ireny. Wywiązała się dyskusja o II wojnie światowej, zwłaszcza na temat decydujących bitew morskich i walk w Afryce Północnej. I wówczas włączył się Witia: krótko lecz kompetentnie zrelacjonował przebieg bitew na Morzu Koralowym i pod Leyte, zwłaszcza ów kontrowersyjny manewr pościgu adm. Halsey’a za lotniskowcami japońskimi, a w kwestii frontu afrykańskiego opowiedział o koncepcji jakiegoś historyka czy dziennikarza brytyjskiego, że Montgomery pokonał Rommla dzięki lepszym latrynom. Otóż brytyjscy oficerowie sztabowi opracowali system, zgodnie z którym żołnierze mieli kopać na pustyni dołki większe i głębsze, a potem starannie je zasypywać. Chodziło o to, żeby muchy nie roznosiły zarazków. W armii niemieckiej zupełnie zlekceważono kwestię dołków latrynowych i dlatego była ona dziesiątkowana przez choroby zakaźne. Nawet Rommel zapadł na dyzenterię. „Rozumiecie? To nie wielki Monty i jego wojenny geniusz, nie samoloty, sławne Spitfire’y i Lancastery, nie czołgi, nowiutkie Shermany z USA, ale zwykłe sracze rozstrzygnęły o losach wojny w Afryce. Oczywiście, obaj generałowie prześcigali się w wymyślaniu podstępnych manewrów, artyleria strzelała, samoloty bombardowały, czołgi i piechota atakowały, ale tak naprawdę to zadecydowały lepsze latryny. To bardzo ciekawe doświadczenie — zakończył Witia swój wywód — mieć świadomość, że wygrało się wojnę dzięki lepszym sraczom”. Innym razem, a było to na Mazurach, niespodziewanie okazało się, że ma patent sternika i dzięki temu mogliśmy wypożyczyć żaglówkę. W zimie jeździł na nartach i łyżwach, a jeśli było trzeba to zagrał w siatkówkę, ping ponga lub szachy. I wszystko to robił na zupełnie dobrym poziomie.

Z czasem okazało się jednak, że prawdziwym jego żywiołem jest zima. Miał on taki zwyczaj, że od listopada do marca, bez względu na pogodę, chodził w długim, obszernym, czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu z szerokim rondem, a na szyi owijał sobie biały szal, którego końcówki, niedbale rozrzucone z przodu i z tyłu, fantazyjnie fiurgały na wietrze. Kiedy szedł przez miasto, tym swoim mocnym, zamaszystym krokiem, to ów czarny, długi płaszcz oraz czarny kapelusz sprawiały, że wydawał się wyższy i bardziej dostojny. Jakby rósł w oczach. A z tym faktem, że był człowiekiem zimy, wiązało się również to, że uwielbiał życie kawiarniane. Jesienno-zimowe wieczory spędzał w knajpach, najczęściej w „Tatrzańskiej”, gdzie spotykał się z różnymi znajomymi, kolekcjonerami, samochodziarzami, gawędziarzami, rzeźbiarzami, malarzami i w ogóle bywalcami kawiarni, jak na przykład sławny judoka Andrzej Marnik, posiadacz jedynego Maserati w Tarnowie, Jurek Hebda, znany w wielu kręgach miłośnik dobrych win, zwłaszcza z Toskanii, albo dziennikarz Darek Burkot, specjalizujący się w robieniu dziewczynom mocno wyzywających zdjęć. Ale pojawiał się też poeta z Ciężkowic, Andrzej Grabowski, oraz wnikliwy znawca dziejów Kościoła, dr Andrzej Gerlach, a czasami przyjeżdżał, aż z Chrząstowic (koło Wolbromia) Wojtek Barczyk, pasjonat okultyzmu, wielki kawalarz i ulubieniec kobiet, ksywa Doktor, bo po kilku kieliszkach proponował dopiero co poznanym dziewczynom zrobienie badań ginekologicznych, oczywiście u siebie w domu i nieodpłatnie. Zauważył bowiem, że jak już namówi dziewczynę, żeby go odwiedziła i całkiem się rozebrała, to zupełnie nie w tym celu, żeby jej robił jakieś badania.

Witia ujawnił mi kiedyś w zaufaniu, że cichym marzeniem Darka Burkota jest zostanie pisarzem, najlepiej wielkim, a jego idol to Hemingway. Dlatego pilnie studiował jego dialogi i zauważył, że są bardzo zgrabne i fajnie się je czyta, choć najczęściej nic z nich nie wynika. Ponieważ wiedział, że Hemingway lubił pić whisky, więc zakupił sporo butelek szkockiej, zwłaszcza tej sławnej, produkowanej w dolinie rzeki Spey, i w godzinach wieczornych siadał przy biurku z mocnym postanowieniem napisania czegoś niezwykłego. Zaczął zaś od pomysłu historycznego, a mianowicie sięgnął do dziejów Szkocji średniowiecznej, kiedy miejscowe klany prowadziły ciężkie walki z najazdami angielskimi. Wziął więc kartkę papieru i wielkimi literami napisał tytuł: Niezwykłe przygody Archibalda Ponurego. I nad tą kartką spędził wiele nocy bezsennych, a po jakimś czasie okazało się, że opróżnił mnóstwo butelek, i to drogich, ale nie napisał nic. Najwidoczniej historia Archibalda Ponurego nie miała żadnej mocy sprawczej i nie potrafiła go zainspirować w sposób wystarczający. Bardzo tym zgnębiony, postanowił, w ramach rekompensaty, zintensyfikować częstotliwość konsumowania whisky oraz wzmocnił wyzywający aspekt zdjęć, które robił dziewczynom. Był w tym na tyle skuteczny, że pewnego razu w „Tatrzańskiej” podszedł do niego przy szatni jakiś chłopak, niczym się nie wyróżniający, i jednym celnym ciosem na szczękę znokautował, wybijając mu dwa zęby. Jak się okazało, chłopak ten trenował boks i któregoś dnia zupełnie przypadkowo znalazł zdjęcia swojej dziewczyny, którą bardzo kochał, a którą po raz pierwszy zobaczył całkiem nagą, właśnie na fotkach zrobionych przez Darka. Wyszło też na jaw, że nie tylko robił jej te zdjęcia, mocno wyzywające, bo na golasa, ale także dupczył ją regularnie w swojej kawalerce, czego nie można powiedzieć o bokserze, ponieważ nie posiadał on kawalerki lecz mieszkał z mamą, a poza tym zbyt dużo czasu poświęcał na treningi, po których czuł się mocno zmęczony.

W środowisku tym Witia funkcjonował jako Kotuś, bo w sytuacji, kiedy był narąbany, co zdarzało się nie tak rzadko, lubił wyszukać sobie jakiegoś rozmówcę, dosiadał się do niego, chwytał go za udo w okolicy kolana, trzymał mocno, żeby nie uciekł, mówił mu „Kotusiu” i sączył prosto do ucha bardzo uczone ale też mocno zagmatwane opowieści o Bolosie z Mendes i aleksandryjskich alchemikach, o gnostykach, neoplatonikach i manichejczykach, o tekstach Zigabenosa Euthymiosa i Nersesa Sznorhali, o paulicjanach, Karbeasie, Sembacie i tondrakitach oraz o ich wpływie na bałkańskich bogomiłów i katarów w Langwedocji. Oczywiście, nie pozwalał sobie przerywać i absolutnie nie dopuszczał delikwenta do słowa.

Dość szybko zorientowałem się, że grupa ta jest niezwykle zróżnicowana i w jakiś sposób zhierarchizowana oraz bardziej hermetyczna i wewnętrznie ustabilizowana, niż to wyglądało na pierwszy rzut oka. Jak już się gdzieś zebrali, to potrafili całymi godzinami rozmawiać o astrologii, kalendarzach chińskich, heraldyce, ezoteryce, starych fotografiach i monetach, a także o stylowych meblach, obrazach, ekskluzywnych samochodach i ich zaletach oraz o udanych wczasach. W tym ostatnim przypadku, sypały się, niczym z rękawa, egzotyczne nazwy typu: Taormina, Bodrum, Paleokastritsa, Neseber, Thassos, Trogir, Peschici, Medulin, Ulcinj, Algarve, Antibez, Fethiye, Budva, Bečici, Madera… Szczegółowo też omawiali rozmaite transakcje kupna-sprzedaży, na przykład samochodów, obrazów i starych mebli, ale bez zaangażowania i z widocznym dystansem do sprawy, a równocześnie degustowali markowe wina i koniaki. Krótko mówiąc, byli to ludzie świadomi o co w życiu chodzi i umiejętnie korzystający z jego rozlicznych uroków.

Właśnie dlatego tak trudno było przeniknąć do tej grupy, sprawiającej wrażenie czegoś w rodzaju tajnej loży masońskiej albo zamkniętego klubu w stylu angielskim. Nadzwyczaj starannie przestrzegali ustalonych od lat rytuałów, posługiwali się specyficznym językiem i wypracowali własny, zupełnie unikalny sposób zwracania się do siebie. Podczas tych swoich wysoce abstrakcyjnych i trudno zrozumiałych dla kogoś z zewnątrz dyskusji obdarzali się wyszukanymi tytułami: ekscelencjo, mąsiniore, venerabilis, mesje i eminencjo, a do towarzyszących im kobiet mówili walencjo, malagenio, siniorino i bellissima. Na obrzeżach tej grupy funkcjonowały jeszcze ciompki, kobiety interesujące, ale tylko pod względem intelektualnym, nadające się wyłącznie do rozmów, zwłaszcza na wysokim poziomie abstrakcji. Z różnych subtelnych aluzji można było wywnioskować, że wspomniane kobiety, oczywiście poza ciompkami, traktowali jako wspólną własność i że wszyscy współżyli ze sobą seksualnie. Zorientowałem się w tym zupełnie przypadkowo. Otóż pewnego razu usłyszałem, jak jeden facet, funkcjonujący tam jako Żabiru (właściwie to nie wiadomo dlaczego, bo nie był ani wysoki, ani szczupły, ani nie miał grubej szyi, jak prawdziwe żabiru), zwrócił się do siedzącej obok niego malagenii:

— Cóż powiesz, moja piękna. Co robisz jutro wieczorem.

— Nic. Pewnie będę oglądać telewizję.

— To może oglądniemy razem? Wpadnij do mnie. Mam dobre wina portugalskie.

— Oooo, portugalskie? A jakie.

— Nooo, głównie czerwone, wytrawne i półwytrawne, dobre roczniki Portady. Ale jeśli wolisz coś bardziej słodkiego i ciężkiego, to mam też maderę Royal Madeira i Porto Cruz, malwazję Henriques Madeira i hiszpański jerez Barbadillo.

— OK. Wpadnę. A jak lubisz: wygolić?… czy niespodzianka.

— Ach malagenio, malagenio… sam nie wiem… Ty i tak zawsze jesteś śliczna. Niech będzie niespodzianka.

— Dobrze. A gdzie mieszkasz?

Ponieważ niemal identyczne rozmowy usłyszałem jeszcze dwa razy (zamiast win portugalskich padły wówczas nazwy znanych marek whisky albo brendy), zrozumiałem, że był to sformalizowany sposób załatwiania sobie seksualnych partnerek na wieczór. Do kobiet nie „zaliczonych” jeszcze przez wszystkich zwracano się malagenio, a te „zaliczone” były walencjami. Nowe, atrakcyjne nabytki, które najpierw trzeba było wprowadzić do grona i odpowiednio ukształtować, aby następnie przystąpić do ich zaliczania, nazywali bellissima. Z określeniami „wprowadzanie do grona” i „ukształtowanie” łączył się pewien ściśle określony rytuał, składający się z kilku etapów oraz uroczystego zakończenia. Witia opowiedział mi, że imprezę zakończeniową zaprojektował Karol von August a wykorzystał w tym celu pomysł Hrabala, który w Pociągach pod specjalnym nadzorem opisał, jak to dyżurny ruchu, pan Całusek, podczas nocnego dyżuru odbił wszystkie służbowe pieczątki ze stacji na gołej dupci pięknej telegrafistki, Zdeneczki Świętej. Uroczystości tej towarzyszyła specjalna atmosfera, bo rozgrywało się to w zaciemnionym pokoju, a członkowie loży tworzyli krąg wokół kandydatki na bellissimę. Dziewczyna stała pod lampą, oświetlona, i na dany znak zadzierała do góry spódniczkę, zaś wylosowany członek loży podchodził do niej i ściągał jej majtki, sprawdzał, czy pole genetyczne ma ładnie wygolone oraz przechylał ją przez oparcie fotela i wówczas wszyscy podchodzili po kolei, i na jej wypiętych do góry pośladkach odbijali pieczątkę z napisem bellissima.

W stosunku do facetów, którzy nie zdając sobie sprawy, jak zamknięte jest to grono i którzy na siłę próbowali wejść do niego, stosowano określenie Wacek. Wacek to po prostu ktoś z zewnątrz, obcy, niepasujący do tej grupy. W obecności takiego delikwenta zupełnie otwarcie i często krytycznie wypowiadano się na jego temat, on zaś nie miał świadomości, że chodzi właśnie o niego, ponieważ uwagi te dotyczyły jakiegoś Wacka. W szczególnie trudnych i zupełnie beznadziejnych przypadkach, kiedy osobnik nie kwalifikował się nawet do nazwania go Wackiem, używano terminu gamoń lub bećmok.

System ten wprowadził Witia a zapożyczył go ode mnie. Kiedyś opowiedziałem mu jak to podczas studiów mieszkałem w DS „Żaczek” w pokoju 234. Pokój był czteroosobowy a nas było trzech kumpli. Więc co rok administracja dodawała nam kogoś czwartego. Jednego roku ów czwarty, Michał, student biologii, a więc dla nas, polonistów, człowiek podlejszego gatunku, uskarżał się na kłopoty z włosami, ogolił sobie głowę do gołej skóry i co wieczór smarował ją jakimiś maściami. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby nazywać go Pablo, od Pabla Picassa, ale Michał o tym nie wiedział. Od tej pory mogliśmy swobodnie mówić o Pablu i żartować z niego, nawet w jego obecności. Mieszkańcy sąsiedniego pokoju, kiedy poznali naszą tajemnicę, także nazwali swojego czwartego Pablo. My mieliśmy swojego Pabla, a oni swojego. Żeby więc nie doszło do jakichś nieporozumień i pomieszania osób, z czasem zaczęli oni własnego Pabla nazywać Wacek. I tak już zostało.

Historia ta bardzo się Witii spodobała i postanowił ją wykorzystać w swojej grupie. Jako człowiek z zewnątrz, rzadko biorący udział w ich spotkaniach, byłem więc czujny lecz nie zauważyłem, żeby w mojej obecności używali określenia Wacek. Pewnie Witia ich ostrzegł, że znam sprawę. Poza tym, słowo wacek (w tym wypadku przez małe „w”) funkcjonowało w tym kręgu na określenie pewnej niewielkiej, choć nadzwyczaj istotnej, części męskiego organizmu, a dla niektórych osobników nawet jedynej istotnej.

W systemie tym zdarzały się wyjątki, czego najlepszym przykładem był Lucek. Lucek Kowacz. Pochodził on z Wojnicza, a konkretnie z jego części zwanej Isep. Był to więc Lucek z Ispu i tak go nazywano. Teoretycznie rzecz biorąc, należał do kategorii Wacek, ale był „tolerowany”, co oznaczało, że mógł brać udział we wszystkich spotkaniach loży, choć bez prawa głosu w sprawach kluczowych. Status taki wywalczył sobie dość przypadkowo. Otóż pewnego razu, a było to jakieś dwa lata temu, pojawił się w „Tatrzańskiej” w stanie wskazującym na „spożycie” i to znaczne. Bez pytania dosiadł się do towarzystwa, a właściwie to do niego wtargnął, był bardzo elokwentny, wtrącał się do dyskusji, a na koniec, popijając „szarlotkę”, opowiedział swoją historię, która okazała się dosyć barwna. No więc urodził się w Wojniczu, tam też chodził do szkoły a potem grał w piłkę nożną w LZS Isep. Przypadkowo, podczas rozgrywek pucharowych, dostrzegł go jakiś łowca talentów piłkarskich i w ten sposób szybko trafił do Wisły Kraków. Tam dostrzegli go Węgrzy i zaproponowali, aby przeniósł się do nich. Pojechał więc do Budapesztu, grał w drużynie Ferencvaros, dostał obywatelstwo węgierskie i nazywał się Kovacs. Następnie zainteresowali się nim Czesi. Zaprosili go do siebie i od tej pory grał w Dukli Praga, dostał czeskie obywatelstwo, grał w reprezentacji Czech i nazywał się Kovaček. Wtedy dostrzegli go Rumuni i zaproponowali, żeby się przeniósł do nich. Pojechał więc do Bukaresztu, grał w Rapidzie, otrzymał obywatelstwo rumuńskie i nazywał się Kowanescu. Potem zauważyli go Serbowie i zaprosili do siebie. Pojechał więc do Belgradu, grał w Partizanie, otrzymał obywatelstwo serbskie i nazywał się Kovacić. Na Mistrzostwach Europy dostrzegli go Rosjanie i zaoferowali grę u siebie. Więc pojechał do Rosji, grał w Dynamie Moskwa i Zenicie Kazań, dostał obywatelstwo rosyjskie i od tej pory nazywał się Kowanow. Potem grał jeszcze w Gruzji, gdzie nazywał się Kowaczadze, w Armenii (jako Kowaszwili), w Portugalii (jako Kovalho), w Finlandii (jako Kovacöö), w Japonii (jako Kowamatsu), w Grecji (jako Kowanokopulos), w Szwecji (jako Kovalöf) i w Litwie (jako Kovanis). Opowieścią tą tak rozbawił członków loży, bo zaprezentował ją w sposób niezwykle dowcipny, że wszyscy go zaakceptowali i od tej pory stał się dla nich Luckiem z Ispu. Mógł przy nich funkcjonować.

Jeśli zaś chodzi o mnie, to tylko kilka razy i to zupełnie przypadkowo miałem okazję wziąć udział w ich wieczornych posiedzeniach oraz słynnych dociekaniach, tak wnikliwych i drobiazgowych, że trudno je było zapamiętać. Ale jedna z takich historii utkwiła mi w pamięci do dziś.

Teoretycznie rzecz biorąc, nie było wśród nich żadnych liderów, wszyscy byli „równi”, jak brytyjscy rycerze Okrągłego Stołu. Dało się jednak odczuć, że nieformalnym przywódcą był Karol August von Marcke de Lummen, w skrócie Karol von August, potomek starego rodu niemiecko-flamandzkiego, a może raczej burgundzkiego, ponieważ pieczętował się herbem Drya (trzy drogie kamienie na czerwonym polu i trzy strusie pióra), przez heraldyków wywodzonym od żyjącego w trzynastym wieku rycerza Mutyny z Meyzieux. Rycerz ten wspomniany był w dwóch średniowiecznych kronikach prowansalskich z okazji spisku, zawiązanego w Carcassonne w 1283 roku a skierowanego przeciw dominikańskiemu inkwizytorowi Mikołajowi d’Abbeville (podobno był to przodek owego karmelity bosego, Claude d’Abbeville’a, autora Ziemi brazylijskiej, czyli pierwszego opisu Brazylii). Karol von August zazwyczaj odzywał się mało, a jeśli już — to niezwykle trafnie i dowcipnie.

Niemal równie ważną pozycję zajmował Jan Stanisław Wilk, ksywa Dżiuseppe, posiadacz bujnej, mocno pokręconej fryzury, dżentelmen w każdym calu, bywalec salonów, znany menadżer w obszarze kultury, inicjator i wykonawca śmiałych pomysłów, powiązany z wieloma ważnymi postaciami z pogranicza świata biznesu i polityki, a równocześnie autor subtelnych wierszy oraz miłośnik Andaluzji, win hiszpańskich i kobiet, zwłaszcza ognistych i bezpruderyjnych brunetek. Te ostatnie, żeby nie popaść w rutynę, zmieniał co jakiś czas i wówczas, na początku nowego związku, przez kilka miesięcy znajdował się w stanie euforii i swoistego upojenia, nazywał je muzami i „kobietami swojego życia” oraz dedykował im piękne, mocno erotyczne wiersze, w których dość szczegółowo opiewał ich cielesne uroki, koncentrując się zwłaszcza na biodrach i ich pobliżu. A jeśli chodzi o owe śmiałe pomysły i inicjatywy, których miał mnóstwo, to zapamiętałem tylko jeden, a mianowicie wzniesienie na Górze Marcina, wysokiego na trzydzieści sześć metrów, pomnika Kamehamehy I Wielkiego, króla Wysp Hawajskich w latach 1792—1819. Przy każdej okazji Dżiuseppe tłumaczył dziennikarzom i biznesmenom, że sens zbudowania owego monumentu polega na tym, iż Kamehameha I Wielki, którego nazywano Napoleonem Pacyfiku i którego zasługi są ogromne, dotąd nie ma swojego pomnika, nawet na Hawajach. W ten sposób Tarnów byłby jedynym miastem na świecie, mogącym się pochwalić taką konstrukcją. Trzeba też przyznać, że Dżiuseppe nie był skrajnie apodyktyczny i w razie jakichś wątpliwości godził się też na wzniesienie pomnika Djodjobojo, króla Jawy z XIV wieku, albo Andrianampoinimerina, który w XVIII wieku zjednoczył królestwo Imerina w środkowej części Madagaskaru, ale też mógł to być Semakookiro, Kamuyamatoiwarehiko, Teharonahajawagon, Wercyngetoryks lub Bru-cz’en-gjung-drung-bla-ma. Sprawdził to i daje głowę, że żaden z nich pomnika dotąd nie posiada, z wyjątkiem Wercyngetoryksa. Natomiast co do wysokości monumentu, był bardziej stanowczy i szczególnie do niej przywiązany. Otóż trzydzieści sześć metrów wcale nie jest przypadkowe, a bierze się stąd, że właśnie tyle liczy imponujący i bardzo piękny posąg Daibutsu, czyli Buddy w Kamakura, widoczny z daleka i dostojnie górujący w parku nad koronami drzew wśród których go postawiono.

Znaczącą rolę odgrywał też mąsiniore Krywult, ksywa Kurczaczek. Który to Kurczaczek, poza tym, że był wszędzie, gdzie i inni, górował nad resztą z tego powodu, że dwa razy zwiedzał Krym. Dlatego często katował swoich słuchaczy obszernymi relacjami na ten temat. Snuł więc barwne opowieści o tym, jak degustował wina w wielkich podziemnych halach zakładów je produkujących w Inkermanie i Słonecznej Dolinie, jak jechał najdłuższą na świecie linią trolejbusową z Symferopola do Sudaku i po drodze widział górę, która z dużej odległości przypomina leżącego Lenina, albo jak zwiedzał pałac chanów krymskich w Bachczysaraju, był na Eski-Kermen, Czufut-Kale i Mangup-Kale, a w Mar’jam-Dere oglądał resztki tekkie sufich, w Fiolencie schodził na plażę po tysiącu schodach i widział rezydencję admirała Łazariewa, dowódcy Floty Czarnomorskiej i wojennego gubernatora Sewastopola, wszedł na Ajudah (czyli górę Miedwied’) i Czatyrdah, był w zbudowanym w różnych stylach pałacu generał-gubernatora Woroncowa w Ałupce, przeżył grozę jazdy kolejką linową na Aj-Pietri a z minaretu meczetu Dżuma Dżami w Eupatorii oglądał to przedziwne miasto, liczące siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców ale zabudowane wyłącznie domami parterowymi. Swoją pozycję czołowego globtrotera (albo, jak on to nazywał: globtrotuara) umocnił jeszcze bardziej przy okazji zdemaskowania pewnego hochsztaplera o nazwisku Masajada, który próbował przeniknąć do ich grupy. Otóż startujący z pozycji Wacka i usiłujący zaimponować całemu towarzystwu Masajada, opowiedział pewnego razu, jak to zwiedzał południową Afrykę, był w Kapsztadzie, wyjechał na Górę Stołową i oglądał stamtąd unikatowe zjawisko stykania się i mieszania dwóch oceanów, Atlantyckiego i Indyjskiego. Wszyscy słuchali go z wielkim zainteresowaniem. Jednak wówczas włączył się mąsiniore Krywult i zapytał:

— No dobrze, to było widać, kiedy patrzyłeś w kierunku południowym. Choć to wcale nie jest takie oczywiste, bo z tej góry do mieszania się oceanów jest jeszcze kawał drogi. Ale powiedz mi: jak spojrzałeś z Góry Stołowej w kierunku północnym, to co widziałeś?

— W kierunku północnym? Nic. Tam jest płaskowyż.

— Jak to. Żadnej góry nie było? — drążył temat Kurczaczek.

— Nie.

— Aaaa, więc to tak… Tu cię mamy, stary oszuście. Ładnie to tak kłamać? Przecież tam są dwie góry, niezbyt wysokie, ale dobrze widoczne i łatwo rozpoznawalne: z lewej strony, czyli od zachodu, jest Lion’s Head o wysokości 670 metrów, a z prawej Devil’s Peak wysoki na 980 metrów. No i cóż z tego wynika, moi drodzy? Otóż to, że na żadnej Górze Stołowej nie byłeś. Wszystko, co opowiadałeś, to prymitywna ściema, a z nami takie numery nie przejdą. Jesteśmy ludźmi kulturalnymi, więc po dobroci proponujemy ci: zabieraj się stąd i to zaraz. Tu nie ma miejsca dla kłamczuchów i oszustów.

Masajada nic się nie odezwał, ale po chwili chyłkiem opuścił lokal i już więcej się w tym gronie nie pojawił. A po jakimś czasie wyszło na jaw, że był tajniakiem, skierowanym do rozpracowania tej grupy, wcale nie nazywał się Masajada lecz Mukawa, urodził się w obozie jenieckim nad Ussuri a jego rodzicami byli japoński sierżant Mukawa, wzięty do niewoli podczas radzieckiej ofensywy w Mandżurii w sierpniu 1945 roku oraz młoda Polka ze Lwowa, wywieziona w 1941 roku do Chabarowska. W ten sposób sprawa została szybko rozwikłana, a Kurczaczek wyraźnie wzmocnił swoją pozycję człowieka, który był wszędzie. Choć po cichu przyznał później, że z tymi górami koło Kapsztadu to wygląda trochę inaczej, bo one nie są od strony północnej, ale chciał faceta sprawdzić.

Przede wszystkim jednak, Kurczaczek wart jest wspomnienia z tego względu, że pewnego razu, akurat w mojej obecności, uwikłał się w długotrwałą dyskusję z Witią i w jej wyniku postawił przed obecnymi wówczas członkami loży problem tyle delikatny co i kontrowersyjny, a mianowicie wielości znaczeń słowa „pierdolić”. I właśnie tę historię udało mi się zapamiętać dość dokładnie. Eminencje i mąsiniorzy, a szczególnie malagenie i walencje, wyzwanie potraktowali całkiem naturalnie i z należytą powagą. Popijając te swoje wyszukane drinki, pochylili się nad sprawą i przystąpili do jej dogłębnego i wszechstronnego rozpracowania. Zaraz na wstępie ustalono, że pierwotne, a zatem podstawowe, znaczenie tego słowa miało albo charakter pozornie wulgarny, czyli „pierdolić” to tyle co „mieć stosunek płciowy” (o czym każdy wie), albo też zupełnie niewinne, czyli „gadać głupoty”, ponieważ słowo „pierdołki” to „głupstwa, bzdury”, a „pierdoła” to „niedołęga, człowiek gadający głupstwa”. Co ciekawe, u mężczyzn więcej zwolenników uzyskała ta druga koncepcja. Natomiast kobiety, zjednoczone pod wodzą znanej feministki, Teresy Sajdak, zgłosiły stanowczy sprzeciw i stwierdziły, że jedyne co ma jakiś głębszy sens w słowie „pierdolić”, to powiązanie z seksem, i właśnie ten motyw stanowi o jego wielkim uroku. A zatem uznanie go za wulgarne jest zupełnie niesłuszne. Bo jest to właśnie słowo piękne i zawierające niezwykle bogatą treść.

Następnie przystąpiono do wyszukiwania kolejnych znaczeń. Krok po kroku, popijając te swoje drinki, spokojnie, a nawet z pewną wyszukaną elegancją, bez zacietrzewiania się i z widocznym dystansem do sprawy, docierano do prawdy i ustalono, a ja to obserwowałem z ogromnym zaciekawieniem, następujące możliwości: „opierdolić” to tyle co skrzyczeć kogoś, okraść go lub ograć w karty; „opierdalać się” to leniuchować, obijać się w pracy; „spierdolić” to uciec albo coś zepsuć; „wypierdolić” to wyrzucić coś lub kogoś, na przykład z domu, albo z pracy; „dopierdolić” to zrobić jakąś głupotę albo komuś dokuczyć; „przepierdolić” to stracić majątek lub przegrać sporo pieniędzy, na giełdzie albo w karty; „wpierdolić” to zbić kogoś, zjeść dużo albo utopić spore pieniądze w jakimś nieudanym interesie; „wpierdolić się” to zezłościć się, wtargnąć gdzieś na siłę albo wpaść w kłopoty; „wypierdolić się” to wywrócić się, na przykład na nartach; „wpierdalać” to jeść dużo i łapczywie; „przypierdolić” to mocno kogoś uderzyć; „zapierdolić” to ukraść coś albo zawalić jakąś sprawę; „zapierdalać” to ciężko pracować, albo szybko coś robić, na przykład mówić, iść lub jechać, a przy grze w pokera mówi się, że komuś karta „zapierdala”; „rozpierdolić” to zniszczyć coś, rozwalić; „zapierdol w pracy” to masa roboty, najczęściej bez sensu; „rozpierdolić się” to mieć wypadek, zwłaszcza samochodowy; „odpierdolić się” to ładnie się ubrać albo odczepić się od kogoś, czyli dać mu spokój; „upierdolić” to oblać kogoś na egzaminie, ubrudzić się albo nie dopuścić do realizacji czegoś (np. pomysłu); „upierdolić sobie” to wyobrazić sobie coś głupiego albo upierać się przy czymś; „popierdalać” to gadać bez sensu; „napierdolić” to dużo czegoś nałożyć, na przykład jedzenia na talerz; „napierdolić się” to mocno się opić; „napierdalać” to narzekać na kogoś albo skrzyczeć go; „napierdalać się” to bić się z kimś; „napierdala łeb” to mieć kaca; „podpierdolić” to ukraść coś albo kogoś zadenuncjować; „pierdolnąć czymś” to rzucić coś, np. pracę, kamień albo kartami o stół; „pierdolnięty” to nienormalny; „komuś odpierdoliło” to zwariował na jakimś punkcie; „coś się komuś popierdoliło” to pomieszało mu się w głowie; powiedzieć „ja pierdolę!” to objaw najwyższego zachwytu lub zdziwienia i zaskoczenia; powiedzieć „wypierdalaj” lub „spierdalaj” to zjeżdżaj stąd i to natychmiast, a „napierdol” to nałóż coś, na przykład farbę na ścianę. Kiedy to wszystko podliczono, okazało się, że tych znaczeń słowa „pierdolić” i jego pochodnych jest pięćdziesiąt. Na koniec, Witia zażartował sobie bo zasugerował jeszcze jedną możliwość: „spierdalaloglju”. Chodzi tu o sportowców bułgarskich, zwłaszcza ciężarowców, którzy w latach dziewięćdziesiątych, pod pozorem posiadania pochodzenia tureckiego, emigrowali do Turcji. W ten sposób jakiś Sulejmanow nagle zamieniał się w Sulejmanoglju. Wreszcie, w ramach podsumowania tych dociekań, zwrócono uwagę, że rola tego wyrazu systematycznie rośnie, ponieważ wciąż pojawiają się nowe jego znaczenia, jakby świeże pąki na jakimś krzewie. Zauważono na przykład, że zaczęto już używać wariantu „napierdalać się z czegoś” czyli „wyśmiewać się”. Jest to więc zjawisko żywe i zawsze aktualne. No i przede wszystkim, wyraz ten jest nie tylko uniwersalny, ale też posiadający specyficzną, mocną, wymowę. Jest przecież różnica, kiedy się powie „spierdalaj!” lub „wypierdalaj!”, a powiedzeniem „odejdź stąd”. W pierwszym przypadku czuje się determinację i moc tej wypowiedzi.

I wtedy doznałem nagłego olśnienia, bo zrozumiałem, że bez użycia tego wyrazu nie może się obyć żadna konkretna rozmowa. A zatem, jest sprawą oczywistą, że uważanie słowa „pierdolić”, w różnych jego formach i znaczeniach, za brzydkie lub wulgarne jest z gruntu niesłuszne. Bo jest ono jak najbardziej naturalne, a przede wszystkim, skuteczne i w wielu wypadkach niezbędne. To tylko człowiek posiada takie specyficzne zboczenie, a mianowicie skłonność do oceniania wszystkiego, wartościowania i w rezultacie rozdzielania na to co „dobre” i to co „złe”. A przecież nic z założenia nie jest ani dobre, ani złe: te rzeczy jedynie MOGĄ, w zależności od konkretnej sytuacji, OKAZAĆ SIĘ pożyteczne lub nie, czyli, jak my to mówimy — dobre albo złe. Lekarstwo ratuje człowieka w chorobie, ale zażywane w zbyt wielkich dawkach lub przez zdrowego może się stać trucizną. Odpoczynek to rzecz piękna, ale jeśli miałby trwać przez wiele miesięcy, zamienia się w nudę a potem staje się czymś uciążliwym. Biorąc to wszystko pod uwagę, należy więc bez żadnego skrępowania, radośnie i beztrosko mówić, przy różnych okazjach: spierdalaj, zapierdalaj, pierdolić, zapierdolić, spierdolić, wypierdolić, dopierdolić itd. Była to dla mnie bardzo pouczająca lekcja i właśnie dlatego tak dokładnie ją zapamiętałem.

W środowisku tym Witia czuł się znakomicie, był w swoim żywiole i lubił też imponować. W przypływie dobrego humoru stawiał kolejki drogich alkoholi, wspominał o swojej zażyłości ze znanymi postaciami oraz afiszował się z jakimiś eleganckimi, wyzywającymi i wyzwolonymi kobietami w ponczach, fantazyjnych kapeluszach i apaszkach, nie ukrywającymi faktu, że są ponad to, aby przesadnie dbać o swoją reputację oraz ostentacyjnie obnosić się ze swoją kobiecością, na przykład poprzez używanie staników albo majtek.

Ale potem przychodziła wiosna, a z nią ciepłe, słoneczne dni, i wówczas spotkania w knajpie odbywały się coraz rzadziej, długi czarny płaszcz, kapelusz i biały szal znikały we wnętrzu szafy, a wszystko wracało do normy. Jakby chwilowo tracił grunt pod nogami w wersji Kotusia i znów stawał się normalnym kumplem, czyli Witią.

Lovers in the wind

Wyłoniła się cicho i niespodziewanie, z głębokiego mroku, niczym jakaś tajemnicza zjawa. Była w długiej, białej, luźnej sukni, pod szyją zasznurowanej tasiemką, podobnie jak to jest w bluzeczkach ludowych strojów ukraińskich. Twarz miała śliczną, łagodną, w stylu tajskim albo kambodżańskim, z dużymi, zamglonymi oczami, trochę smutnymi i rozumiejącymi wszystko. Kiedy podeszła bliżej, objąłem ją i całowałem jak szalony, a ona stała w milczeniu, z rękami opuszczonymi i nic nie reagowała. Więc rozwiązałem tę tasiemkę pod szyją, na Ukrainie nazywaną zaścieszką, rozchyliłem suknię na jej barkach i ramionach a ta suknia miękko, bezszelestnie zsunęła się na podłogę. Piersi miała urocze, lekko rozchylone na boki, jak to często bywa u Murzynek, sutki drobne a otoczkę delikatnie różowawą. Pachniały jakimiś przyjemnymi wschodnimi specyfikami, może szafranem albo wanilią. Całowałem je z wielkim zapałem, a jedną wziąłem do ust, delikatnie uchwyciłem zębami, zwilżyłem śliną i zacząłem pieścić językiem i subtelnie zasysać. Westchnęła wówczas cichutko, zagłębiła palce w moich włosach i pieszczotliwie je ugniatała. Wtedy poczułem jak ta pierś rośnie w moich ustach i twardnieje. Oderwałem się więc na chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza, niczym nurek, i zaraz w ten sam sposób rzuciłem się w otchłań i przywarłem do drugiej piersi. A potem pochyliłem się i zacząłem obcałowywać resztę jej ciała, powoli posuwając się w dół. I kiedy, po przyklęknięciu, dotarłem do brzucha, gładkiego i rozkosznie zagłębiającego się i znikającego w owym tajemnym mroku pomiędzy udami oraz pokrytego tam miękkimi, zmierzwionymi włoskami, pachnącymi imbirem albo czymś podobnym… nagle rozległ się przeraźliwy, rozdzierający wrzask i brutalnie wdarł się w tę przepiękną, urokliwą chwilę. Dolatywał on z za ściany, z tej środkowej kawalerki, wrzask dobrze mi znany, bo pojawiający się od czasu do czasu, zawsze w momencie najmniej odpowiednim, a przechodzący w zamierające stopniowo wycie.

I wtedy, niestety, obudziłem się. Z rozpaczą w sercu jeszcze przez chwilę leżałem bez ruchu, porażony urokiem snu i bezradnie obserwując, jak on blednie, rozpływa się i znika w oddali, wracając do swojej krainy. Szybko schowałem się więc pod kołdrę, w nadziei, że uda mi się go zatrzymać, choć na chwilę, żeby dokończył swoją opowieść. Ale było już za późno, odpłynął na zawsze… Poleżałem więc jeszcze kilkanaście minut, rozpamiętując to, co mi się przyśniło i jakie to było piękne, usilnie starając się utrwalić w pamięci to niezwykłe, ulotne, rozkoszne wspomnienie oraz zatrzymać pod powiekami niepowtarzalny czar fascynującej dziewczyny-zjawy…

A potem znów przysnąłem na krótko. Tym razem zobaczyłem coś zupełnie innego. Oto znalazłem się nad zalewem w Radłowie, był piękny słoneczny dzień, w wodzie i na brzegu żadnych amatorów kąpieli lub opalania, a w pobliskich krzakach pan Zagłoba przebierał się za dziada-lirnika, jak to było w czasie ucieczki z Rozłogów, zaś Helena Kurcewiczówna samotnie zażywała kąpieli w wodach zalewu. Potem wyszła na brzeg i stanęła na skarpie, owiewana wiatrem od wschodu, całkiem naga, poprawiając sobie włosy i jakby zapominając o tym, że w biały dzień bezwstydnie i bez żadnego skrępowania prezentuje pełnię swojego białego, jak na prawdziwą szlachciankę przystało, dorodnego ciała. Próbowała się wytrzeć ręcznikiem, który jej nieopatrznie podałem, a do niej dołączyły zaraz Natalia i Monika, które także wyszły właśnie z wody. August Renoir, widząc okazję do stworzenia dzieła wiekopomnego, szybko rozstawił przed nimi sztalugi, pociągnął z flaszki głębszy łyk wina i z fajką w zębach oraz w kapeluszu z wielkim rondem, trzymając w jednej ręce paletę, a w drugiej pędzel, wprawnymi pociągnięciami malował je jako „trzy Gracje” albo „sąd Parysa”. Bo jeszcze nie miał pewności, co z tego będzie. Obok, na trawie, stała Ela, obiema rękami podtrzymując po bokach dół swojej długiej spódnicy i obszernymi ruchami wachlowała nią w górę i w dół, chłodząc w ten sposób swoje spocone uda. Kiedy nadjechali Skrzetuski z Wołodyjowskim, temu pierwszemu modestia nakazała odwrócić głowę, żeby nie oglądać scen nieobyczajnych w postaci trzech gołych kobiet, stojących przed Francuzem, który je malował, a ten drugi zsiadł z konia i machnął szablą, obcinając wąsy malarzowi. Helena, która przez swoje roztrzepanie do tej pory nie zdążyła przyodziać szat i obnosiła się ze swoimi cielesnymi urokami niczym jakaś głupia kurew z St. Pauli w Hamburgu, natychmiast padła do nóg Skrzetuskiego, zalała się łzami i chciała mu stopy całować, niczym Oleńka Kmicicowi, kajając się i przepraszając, że przed obcą nacją wystawiała na światło dzienne goliznę swojego niewinnego ciała. Ale Azja Tuhajbejowicz, okrutny jak kontynent, którego imię nosił, rozzsierdyłsja nie na żarty i polecił sprośnym ordyńcom rozciągnąć ją na dywanie oraz przykładnie wybatożyć korbaczem, a na koniec, zapłakaną i rozdygotaną, z pośladkami pociętymi do krwi, oddał im na całonocną rozpustę oraz wieczne pohańbienie. A w tym czasie Wołodyjowski zdołał już zapałać szalonym afektem do Natalii, owijającej się właśnie ręcznikiem, i groźnie ruszając wąsem wyzwał Renoira na pojedynek… na szable do krwi ostatniej. Na sekundantów wyznaczono Maneta, malującego w pobliskim lesie Śniadanie na trawie, oraz Joyce’a, który z powodu słabego wzroku oraz wielkiej ilości alkoholu, pitego non stop przez dwa tygodnie z Hemingway’em i Scottem Fitzgeraldem najpierw na rancho pod Cooke City w Montanie a potem w Key West na Florydzie, zamiast do Paryża trafił na kozackie Dzikie Pola.

Kiedy się obudziłem tym razem, uznałem, że wszelkie dalsze próby w dziedzinie snu nie mają sensu, więc po prostu wstałem z łóżka, nieodwołalnie porzucając świat nocy oraz wszystkie jego tajemnice i wkroczyłem do twardej rzeczywistości. Oczywiście, najpierw, jak zwykle, poszedłem do kuchni. Spojrzałem przez okno i po ciemnych, nisko płynących chmurach poznałem, że nie będzie to dzień ani udany, ani przyjazny. Nie bawiąc się więc w żadne rutynowe, zupełnie w tej sytuacji bezsensowne, działania typu śniadanie, kawa i tak dalej, od razu wziąłem z lodówki butelkę piwa, otworzyłem i potraktowałem ją bezkompromisowo, czyli w krótkim czasie wypiłem całą.

Chmury tymczasem przerzedziły się, podniosły i na chwilę zaświeciło Słońce. Odczytałem to jako znak zesłany z niebios, a mianowicie, że rzecz rozpoczętą w sposób tak udany, czyli konsumpcję piwa, należy kontynuować. Zrobiłem to na balkonie, delektując się widokiem świeżej zieleni drzew i krzewów oraz słuchaniem śpiewu ptaków. Do pięknie kwitnących surfinii podleciał jakiś duży trzmiel, rutynowo zaglądnął do kilku kwiatów i odleciał. Potem pojawił się żółtawo-czarny owad, trochę podobny do małej osy, zatrzymywał się w powietrzu przed każdym kwiatem i do niektórych z nich wchodził prawie cały. Kiedy ta osa stała nieruchomo w powietrzu, badając zawartość kielicha i najwidoczniej rozważając, czy warto się nim zainteresować, jej skrzydełka poruszały się tak szybko, że tworzyły wokół niej coś w rodzaju delikatnej mgiełki.

W tym momencie w sąsiednim mieszkaniu ktoś otworzył okno i natychmiast doleciały stamtąd dźwięki znanej mi melodii, a mianowicie Lovers in the wind Rogera Hodgsona. Przestałem więc obserwować surfinie i latające wokół nich owady, a zagłębiłem się w słuchanie muzyki. Robiłem to z wielką przyjemnością, bo to była nie tylko jedna z moich ulubionych piosenek, ale przede wszystkim wiązała się z nią piękna historia sprzed wielu lat. Bo właśnie dzięki tej melodii, poznałem kiedyś w Czarnym Potoku Klaudię i potem spędziliśmy ze sobą trzy wspaniałe, niezapomniane lata. I to przez nią, przez Klaudię Iwanowną, albo Klaudię Rochester, gdyż tak ją w myślach nazywałem, tak trudno było mi znaleźć później odpowiednią kobietę. Żadna nie mogła się z nią równać.

I pomyślcie tylko, jak to się wszystko snuje i przeplata… bo przecież wtedy, w Czarnym Potoku, też było rano, też na balkonie i ta sama melodia się pojawiła… a ile rzeczy wydarzyło się od tej pory, jaki kawał życia przewalił się, brutalnie, niczym walec drogowy… A zatem znów mamy typowy motyw: ta sama sytuacja lub to samo miejsce, ale zupełnie inny czas i inne okoliczności. Czyli tak jak wtedy, w Piwnicznej w hotelu Koliba, przed ośmiu laty, kiedy po kolacji poszedłem do swojego pokoju, cały rozdygotany oraz pełen niecierpliwości i oczekiwania: czy Ona (którą poznałem dwa dni wcześniej na Kicarzu i która od razu, jak się to mówi, zawładnęła moim sercem) przyjdzie, tak jak obiecała, czy zapuka do mojego pokoju numer 28… A potem, po pięciu latach, znów byłem w tym samym miejscu, czyli w Kolibie i też w pokoju 28, ale już na nikogo nie czekałem, bo byłem z żoną, oczywiście własną, i spaliśmy w wielkim łożu małżeńskim. Niby więc była to ta sama Koliba i ten sam pokój, ale jakże inna otoczka. Nie było już żadnej niewiadomej, żadnej niepewności, oczekiwania i napięcia, bo wszystko było z góry oczywiste. Po prostu, w sposób wypróbowany już od dwóch lat, wykonaliśmy w owym łożu z góry przewidziane, rutynowe czynności.

W tej chwili przemknęła mi przez głowę jakaś niespodziewana, piękna, głęboka, choć także trochę smutna, myśl na temat życia, miłości i niespodzianek, które na nas czekają w ukryciu. Więc zatrzymałem się nad nią, żeby dopracować i oszlifować jej kształt, aby uzyskała formę możliwie najdoskonalszą i najprostszą. Ale niestety, zupełnie nieopatrznie, odruchowo spojrzałem na chmury, które po stronie zachodniej znów zaczęły się kłębić nad domami i drzewami, w sposób wysoce niepokojący, bo zwiastujący rychłą ulewę, i owa myśl natychmiast wyleciała mi z głowy. Nie zdążyła się utrwalić w pamięci i nie potrafiłem jej odtworzyć. A była taka piękna i mądra…

Skoncentrowałem się więc na słuchaniu ptaków. Bardzo aktywny był pierwiosnek, który od jakichś dwóch tygodni pojawił się na naszym osiedlu i dawał znać o sobie, zwłaszcza w godzinach porannych. Po prostu, był niezmordowany. Ale rozpoznałem też kosa i chyba trznadla. W tym ostatnim przypadku miałem pewne wątpliwości, bo wciąż jeszcze trudno mi rozróżnić śpiew trznadla i piecuszka. Uderzyło mnie zwłaszcza to, że do tej pory zbyt mało doceniałem coś takiego, jak ptaki… a przecież, ileż radości i naturalnego uroku wnoszą one do naszego świata. Bez nich byłoby znacznie smutniej. Tyle pięknych melodii, tyle kolorów i ruchu, jakże zwinnego i wesołego, oferują nam, kiedy sobie beztrosko szybują po niebie, albo śpiewają w koronach drzew.

Pomimo tego, że mieszkałem blisko centrum miasta, nagle dostrzegłem jak silne są moje powiązania z przyrodą… Żyłem tu przecież w otoczeniu klombów z kwiatami, dużych drzew iglastych, rozłożystych krzewów, w których wesoło świergotały wróble, wśród bujnej zieleni oraz barwnego i niezwykle zróżnicowanego chóru śpiewającego ptactwa, zwłaszcza jaskółek, popisujących się pod wieczór swoimi szalonymi ewolucjami i wypełniających przestwór radosnym jazgotem, a do moich surfinii przylatują pszczoły, trzmiele i inne owady.