Tajemnica Dworu Helmersbruk - Eva Frantz - ebook

Tajemnica Dworu Helmersbruk ebook

Eva Frantz

4,1

Opis

Flora Winter przybywa z mamą do małego nadmorskiego miasteczka Helmersbruk. Zamieszkują w domku portiera znajdującym się na terenie opuszczonej posiadłości rodziny von Hiems. Jest początek grudnia 1975 roku.

Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, ale nic nie jest takie jak dawniej. Nie ma taty, mama jest zajęta pracą, więc Flora jest zdana sama na siebie. W wolnym czasie zwiedza teren wokół starego dworu. Bardzo szybko przekonuje się, że rezydencja ma swoje tajemnice… Czy naprawdę słyszała muzykę, dochodzącą z pokoju w wieżyczce, czy to wyobraźnia spłatała jej figla? Kto podrzuca jej figurki ze starej szopki? Dlaczego w nocy słychać stukot kopyt? I kim jest chłopiec, który pojawia się i znika, zanim Flora zdąży się odezwać. Stary dwór nie wydaje się tak opuszczony, jak wszyscy myślą.

Książka składa się z dwudziestu czterech rozdziałów – po jednym na każdy dzień od pierwszego grudnia aż do Wigilii – i każdy zbliża Florę do odkrycia prawdy o posiadłości von Hiemsów oraz o niej samej.

Książka wydana w ramach projektu KSIĄŻKI NIOSĄCE NADZIEJĘ.

Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.

Przygotowanie aplikacji do programu Kreatywna Europa dotyczącej projektu „Książki niosące nadzieję” zostało dofinansowane przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości.

Partnerami projektu są:

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (15 ocen)
7
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OlciaCie
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

ciekawa i dobra historia nie nudna, ale moim zdaniem mogła by być straszniejsza. Dużo dobra, miłości i świątecznego klimatu. Opłaca się przeczytać.
10
Audrey_

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia na zimowe wieczory :)
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Całkiem fajna powiastka dla starszych dzieci.
00
Janicka_Marta

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!
00
MartaBanach-Gornicka

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna baśń! Fantastyczna świąteczna opowieść o rodzinie i miłości z nutką tajemnicy.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Hem­li­ghe­ten i Hel­mers­bruk
Text © Eva Frantz 2021 Il­lu­stra­tions © Elin Sand­ström Pu­bli­shed ori­gi­nally in Swe­dish by Bon­nier Carl­sen and Schildts & Söder­ströms. Pu­bli­shed by agre­ement with Hel­sinki Li­te­rary Agency and Book/Lab Li­te­rary Agency. © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Wid­no­krąg, Pia­seczno 2023
Prze­kład: Agata Te­pe­rek
Re­dak­torka pro­wa­dząca: Anna No­wacka-De­vil­lard
Re­dak­cja i ko­rekta: Agnieszka Ha­łu­biec
Skład i ła­ma­nie wer­sji pol­skiej: Ma­ria Gro­mek
Opieka pro­duk­cyjna: Mul­ti­print Jo­anna Da­nie­luk
Wy­da­nie I
Sfi­nan­so­wane ze środ­ków UE. Wy­ra­żone po­glądy i opi­nie są je­dy­nie opi­niami au­tora lub au­to­rów i nie­ko­niecz­nie od­zwier­cie­dlają po­glądy i opi­nie Unii Eu­ro­pej­skiej lub Eu­ro­pej­skiej Agen­cji Wy­ko­naw­czej ds. Edu­ka­cji i Kul­tury (EACEA). Unia Eu­ro­pej­ska ani EACEA nie po­no­szą za nie od­po­wie­dzial­no­ści.
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury – pań­stwo­wego fun­du­szu ce­lo­wego. Książka wy­dana w ra­mach pro­jektu „Książki nio­sące na­dzieję”
ISBN 978-83-967960-9-7
Wy­daw­nic­two WID­NO­KRĄGwww.wy­daw­nic­two-wid­no­krag.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Od tak dawna już tu je­stem.

Pa­mię­tam, jak drzewa w alei były małe i chwiejne, a statki na ho­ry­zon­cie pły­wały pod ża­glami wcią­gnię­tymi na maszty.

Sły­sza­łem krzy­czące z prze­ra­że­nia no­wo­rodki i umie­ra­ją­cych, któ­rzy wzdy­chali z ulgą.

Wi­dzia­łem ra­dość i smu­tek, bo­gac­two i biedę, bujną ro­ślin­ność i su­szę.

Co roku pierw­sze pro­mie­nie wio­sen­nego słońca prze­peł­niały mnie wiarą w przy­szłość.

Te­raz czuję jed­nak, że po­woli ucho­dzi ze mnie ostat­nia na­dzieja.

Tak więc cze­kam.

Cze­kam.

Cze­kam.

Żywi o mnie za­po­mnieli.

Zmarli my­ślą tylko o so­bie.

Sporo czasu mi­nęło, od kiedy prze­peł­nia­łem ko­goś dumą.

Wkrótce za­pewne na­dej­dzie pora, bym znik­nął na za­wsze.

Ale jesz­cze nie te­raz.

Mam ostat­nią szansę.

Wy­ko­rzy­stam ją.

Pierw­szego grud­nia wy­ru­szyły nad mo­rze. Flora za­wczasu za­pi­sała na czer­wono w ka­len­da­rzu w kuchni: Do Hel­mers­bruk!!! Wy­glą­dało to za­ra­zem od­święt­nie i nieco wście­kle.

Nikt roz­sądny nie jeź­dzi nad mo­rze w środku zimy. Cały sens ta­kich wy­jaz­dów po­lega na tym, że można się pod­czas nich ką­pać, ba­wić na pia­sku i opa­lić so­bie nogi. Mama jed­nak ani tro­chę na to nie zwa­żała. Była świę­cie prze­ko­nana, że mie­siąc nad mo­rzem jest do­kład­nie tym, czego im – Flo­rze i jej – wła­śnie trzeba.

W miej­sce pa­ra­sola sło­necz­nego i stro­jów ką­pie­lo­wych za­pa­ko­wały naj­grub­sze swe­try, weł­niane skar­pety i zi­mowce. Flora miała też wziąć ze sobą pod­ręcz­niki. Na­uczy­cielka dała jej długą li­stę za­dań do wy­ko­na­nia przed świę­tami. Sporo z nich Flora zro­biła jesz­cze w domu, za­nim gdzie­kol­wiek po­je­chały. Na­uka szła jej jak z płatka, je­śli tylko mo­gła przy­siąść do lek­cji w spo­koju i nikt nie rzu­cał w nią ka­wał­kami chrup­kiego pie­czywa, które wpla­tały się jej we włosy, ani nie prze­zy­wał jej Za­smar­kaną Florą.

Mama spa­ko­wała po­ma­rań­czową ma­szynę do pi­sa­nia. Za­mie­rzała pra­co­wać nad ko­lejną książką, kiedy Flora bę­dzie się uczyć. Wie­czo­rami miały pa­lić w ko­minku, jeść ka­napki z kieł­basą i grać w karty, tak w każ­dym ra­zie obie­cy­wała mama.

Je­dze­nie ka­na­pek i pa­le­nie w ko­minku za­po­wia­dało się cał­kiem przy­jem­nie, Flory jed­nak nie opusz­czały wąt­pli­wo­ści. Ma­mie cza­sem coś dziw­nego po­tra­fiło strze­lić do głowy, a te­raz, gdy nie było z nimi taty, który mógłby po­skro­mić jej naj­bar­dziej sza­lone po­my­sły, Flo­rze nie po­zo­sta­wało nic in­nego, jak się temu pod­dać. Cie­szyło ją, że nie bę­dzie mu­siała przy­naj­mniej cho­dzić do szkoły, tylko dla­czego mu­szą wy­bie­rać się aż tak da­leko?

Kiedy wy­sia­dły z au­to­busu, Florę ogar­nęły jesz­cze więk­sze wąt­pli­wo­ści. Hel­mers­bruk? Co to w ogóle za miej­sce? Gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, wszę­dzie ciemno i po­nuro. Po od­jeź­dzie au­to­busu ni­g­dzie nie było wi­dać ży­wego du­cha, mimo że znaj­do­wały się po­dobno w cen­trum ma­łego mia­steczka.

– Wszy­scy pew­nie sie­dzą u sie­bie w do­mach i je­dzą ko­la­cję – za­pew­niła ją mama. – Chodź, pój­dziemy do sie­bie.

– Czy to da­leko? – stęk­nęła Flora.

Jej ple­cak wa­żył tonę, a jakby tego było mało, w jed­nej ręce miała dużą siatkę z po­ścielą, a w dru­giej torbę z ubra­niami.

– Nie, rzut be­re­tem – od­parła mama, ale jej głos zdra­dzał, że sama nie ma bla­dego po­ję­cia.

Kiedy tak wle­kły się przed sie­bie, Flora od­nio­sła wra­że­nie, że po­chła­nia je gę­sta, lepka mgła. Za­częło zmierz­chać i pa­lące się la­tar­nie wy­glą­dały jak uno­szące się nad zie­mią, wiel­kie, pa­skudne świe­tliki. Na do­miar złego po pew­nym cza­sie za­częło kro­pić.

Szły i szły. Flo­rze za­częło bra­ko­wać sił w no­gach, a cięż­kie to­bołki wży­nały się jej w ręce do tego stop­nia, że po­zo­sta­wiały na nich za­głę­bie­nia. Flora z tru­dem się ha­mo­wała, żeby w kółko nie py­tać mamy: „da­leko jesz­cze?”, jak to ro­bią małe dzieci.

La­tar­nie za­bar­wiały drogę na po­ma­rań­czowo, poza tym wszystko było tu­taj ską­pane w mroku. Cza­sem Flo­rze wy­da­wało się, że po pra­wej stro­nie drogi do­strzega po­je­dyn­cze świa­tła. Może domy? Ża­den z nich nie był jed­nak tym, do któ­rego zmie­rzały.

– Mu­szę chwilę od­po­cząć – wy­bą­kała i po­sta­wiła ekwi­pu­nek na ziemi.

Do­okoła sły­chać było ci­che dud­nie­nie i Flora zo­rien­to­wała się, że stoi na mo­ście. Po obu jego stro­nach znaj­do­wała się ba­rierka, ale gdzieś da­leko w dole ki­piała woda. Flora za­sta­na­wiała się, jak wy­soki może być w za­sa­dzie ten most.

Zo­sta­wiła ba­gaże i po­de­szła do ba­rierki, żeby przez nią wyj­rzeć.

Nic, tylko ciem­ność, Flo­rze nie udało się na­wet doj­rzeć wody. Może stała nad bar­dzo głę­boką prze­pa­ścią?

Szybko ru­szyła, żeby do­go­nić mamę.

– Za­raz po­win­ny­śmy być na miej­scu – po­wie­działa mama, ale nie prze­ko­nała tym ani Flory, ani na­wet sie­bie.

Za mo­stem la­tar­nie były rza­dziej usta­wione, mię­dzy nimi le­d­wie dało się zo­ba­czyć wła­sne stopy. Flora do­my­ślała się jed­nak, że mu­szą być bli­sko mo­rza, bo za­częło po­rząd­nie wiać, a po­wie­trze pach­niało solą i zgni­li­zną.

Mama rap­tow­nie się za­trzy­mała i za­wo­łała:

– Po­patrz, Pas­sa­dvägen! Mu­simy być już nie­da­leko.

Na­zwa ulicy wid­niała na ta­bliczce za­wie­szo­nej na wy­so­kim ce­gla­nym mu­rze. Przez chwilę szły wzdłuż ogro­dze­nia, po czym zo­ba­czyły do­mek – mały i bar­dzo stary. Po­nie­waż także był zbu­do­wany z ce­gły, nie­mal zle­wał się z ogro­dze­niem.

– Tu mamy miesz­kać? – wy­rwało się Flo­rze.

– Tak mi się wy­daje.

– Jak w ogóle do­sta­niemy się do środka?

– Tam da­lej jest furtka. Chodź, bo za­raz za­mar­znę!

Mama chwy­ciła klamkę nie­wiel­kiej furtki. Naj­pierw spró­bo­wała ją po­cią­gnąć do sie­bie, po­tem pchnąć. Furtka ani drgnęła.

– A niech mnie, co jest do ja­snej cia­snej? – wy­dy­szała.

– Może ja spró­buję?

– Pro­szę cię bar­dzo, mu­siała naj­wy­raź­niej za­rdze­wieć albo coś.

Mama prze­su­nęła się na bok, a Flora chwy­ciła za klamkę.

Furtka otwo­rzyła się z de­li­kat­nym skrzyp­nię­ciem, jakby nie­mal mó­wiła „ha-haa”.

Mama par­sk­nęła śmie­chem.

– Jak to zro­bi­łaś?

– Po pro­stu ją po­cią­gnę­łam. Nie mu­sia­łam jej na­wet mocno szar­pać. Ale już chodźmy.

We­szły przez furtkę i okrą­żyły dom. Zna­la­zły nie­wiel­kie schodki pro­wa­dzące do drzwi.

– Może za­pu­kamy? – spy­tała mama.

 – No co ty!

Flora nie miała wcale za­miaru pry­chać, ale oka­zało się to sil­niej­sze od niej.

Co też ta mama znów wy­my­śliła? Było tu ciemno, zimno i pa­skud­nie, a dom wy­da­wał się do tego... no cóż, jakby to ująć, po­twor­nie sa­motny. Ema­no­wał od niego smu­tek. Po­waż­nie będą tu miesz­kały cały mie­siąc? W ta­kim ma­łym przy­gnę­bia­ją­cym domku po­śród ogrom­nej, spo­wi­ja­ją­cej wszystko ciem­no­ści?

Kiedy jed­nak drzwi się otwo­rzyły, z wnę­trza domu wy­lało się na schody cie­płe świa­tło. W progu stał ja­kiś męż­czy­zna. Wy­da­wał się po­ważny, ale ani tro­chę nie spra­wiał groź­nego wra­że­nia.

– Ach, tak. No pro­szę – po­wie­dział z za­my­śloną miną.

„Dość oso­bliwy spo­sób po­wi­ta­nia”, prze­mknęło przez myśl Flo­rze. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej na­tu­ralne zda­wa­łoby się „Za­pra­szam!” albo „Do­tar­ły­ście bez pro­blemu?”. Męż­czy­zna dał znak ręką, żeby we­szły, po czym przy­glą­dał im się za­cie­ka­wiony, kiedy dźwi­gały rze­czy po schod­kach.

Był mały jak na do­ro­słego męż­czy­znę, niż­szy od Flory, cho­ciaż ona miała za­le­d­wie dwa­na­ście lat. Jego kę­dzie­rzawe ja­sne włosy ster­czały na wszyst­kie strony i miał błę­kitne oczy. Trudno było zgad­nąć, ile może mieć lat, ale na pewno był star­szy od mamy. Wy­glą­dał jak krzy­żówka dość po­nu­rego skrzata z wy­ro­śnię­tym dziec­kiem.

– Do­bry wie­czór! – za­wo­łała mama krę­pu­jąco gło­śno.

W domu było cie­pło i pach­niało in­ten­syw­nie, ale przy­jem­nie, tak jak to zwy­kle bywa, kiedy pali się w ko­minku. Z ze­wnątrz dom wy­glą­dał po­nuro, w środku był jed­nak przy­tulny.

Flora upu­ściła cięż­kie to­boły na pod­łogę w sieni i od­sap­nęła.

– Pada, jak wi­dzę – wy­mam­ro­tał męż­czy­zna i po­pa­trzył na ich prze­mo­czone ubra­nia. – Mam na­dzieję, że nie chwyci mróz i nie zrobi się śli­zga­wica.

Mama ścią­gnęła rę­ka­wiczkę i wy­cią­gnęła dłoń w kie­runku męż­czy­zny.

– Miło mi po­znać. To ja na­zy­wam się Linn Win­ter, a to jest Flora.

– Aha, tak. Fri­dolf. Miesz­kam obok.

Flora zdjęła buty i we­szła na pal­cach do ma­łego sa­lonu. Przed ko­min­kiem, w któ­rym trzesz­czał ogień, stały dwa fo­tele. To wła­śnie na nich będą sie­dzieć i za­ja­dać się ka­nap­kami z kieł­basą. Drzwi pro­wa­dziły z sa­lonu do kuchni z cy­try­no­wymi szaf­kami, a z przed­po­koju dało się wejść po scho­dach na pię­tro.

– Ach, ależ tu ład­nie – po­wie­działa mama.

Fri­dolf po­ki­wał głową z po­ważną miną.

– Taaa – przy­znał. – Za­wsze lu­bi­łem tę stró­żówkę.

– Stró­żówkę?

– Taaa. Cho­ciaż stróż nie jest tu dzi­siaj po­trzebny. Ja sam miesz­kam w pralni.

– Dla­czego mieszka pan w pralni? – zdzi­wiła się Flora.

– Eee, to nie jest już pral­nia, prze­bu­do­wa­łem ją na miesz­ka­nie. Stró­żówka była dla mnie za duża. Pral­nia oka­zała się w sam raz.

Flora za­wsze są­dziła, że pral­nie to ta­kie po­miesz­cze­nia, które ewen­tu­al­nie można spo­tkać w sta­rych blo­kach w piw­nicy. Miało to jed­nak sporo sensu, żeby ulo­ko­wać ją w od­dziel­nym bu­dynku.

– Jest tu­taj coś jesz­cze? – spy­tała.

– Taaa. Jest ga­raż i staj­nia. Kilka bu­dyn­ków go­spo­dar­czych i oran­że­ria, no i, rzecz ja­sna, dwór.

Flora aż pod­sko­czyła.

Dwór!

Mama nic nie mó­wiła o tym, że bę­dzie tu ja­kiś dwór!

Flora za­wsze uwiel­biała stare domy. Ma­rzyła o tym, żeby pew­nego dnia za­miesz­kać w ta­kim na­prawdę sta­rym z licz­nymi or­na­men­tami, za­miast ki­sić się w nud­nym miesz­ka­niu w du­żym mie­ście. Może kie­dyś jej się uda, je­śli trafi szóstkę w totka lub coś w tym stylu.

Wpraw­dzie stró­żówka też była stara, ale trudno uznać ją za im­po­nu­jącą. Flora miała na­dzieję, że dwór okaże się na­prawdę duży i piękny. Naj­chęt­niej od razu by tam po­bie­gła, żeby zo­ba­czyć go na wła­sne oczy, ale na ze­wnątrz było zbyt ciemno.

– Czy w tym dwo­rze ktoś mieszka? – spy­tała.

Fri­dolf po­krę­cił głową.

– Neee. W dwo­rze von Hiem­sów nikt już nie mieszka od do­brych pięć­dzie­się­ciu lat.

Fri­dolf znik­nął z mamą w kuchni. Mama gło­śno traj­ko­tała, a on mam­ro­tał coś o ru­rach z wodą i wen­ty­la­cji. „Nie wy­daje się szcze­gól­nie za­do­wo­lony z na­szej obec­no­ści – po­my­ślała Flora. – Po co więc wy­na­jął ten dom, skoro nie chce lo­ka­to­rów?”. Za­ra­zem Flora uwa­żała za iry­tu­ją­cych lu­dzi peł­nych sztucz­no­ści, któ­rzy cały czas tylko się uśmie­chają. Z dwojga złego wo­lała już ma­łych i po­nu­rych, ale uprzej­mych, ni­skich dżen­tel­me­nów.

Wspięła się po scho­dach na pię­tro. Z nie­wiel­kiego przed­po­koju od­cho­dziły trzy pary drzwi, otwo­rzyła te naj­bli­żej scho­dów i we­szła do po­koju z ta­petą w kwiaty. W ką­cie stało sta­ro­modne łóżko z fi­ku­śną że­liwną ramą i nie­wielki sto­lik nocny. Pod oknem było biurko i krze­sło, a tuż przy wej­ściu duża, po­ma­lo­wana na biało szafa z lu­strem na drzwiach.

Po­mysł przy­jazdu do Hel­mers­bruk i spę­dze­nia mie­siąca nad mo­rzem za­czął wy­da­wać się jej nieco lep­szy. Za­wsze ma­rzyła o tym, żeby mieć na ścia­nach taką ta­petę. Po­do­bały jej się także białe ko­ron­kowe fi­ranki, na pierw­szy rzut oka rów­nież stare.

„Po­kój w sam raz dla Ani z Zie­lo­nego Wzgó­rza”, po­my­ślała i po­ło­żyła czer­wony ple­cak na szy­deł­ko­wej na­rzu­cie. Na krze­sło rzu­ciła czapkę, długi sza­lik i kurtkę.

Po­de­szła do okna i wyj­rzała na po­dwó­rze, ma­jąc na­dzieję, że do­strzeże dwór, ale mimo że przy­warła no­sem do szyby, wi­działa tylko ciem­ność i wła­sne od­bi­cie.

Od­głosy do­bie­ga­jące z sieni wska­zy­wały na to, że Fri­dolf zbiera się do wyj­ścia.

– Te­raz bę­dzie­cie mu­siały ra­dzić so­bie same. Pu­kaj­cie, gdyby coś się działo. Cały czas je­stem w domu.

– Bar­dzo dzię­kuję – po­wie­działa mama.

Fri­dolf po­pa­trzył na Florę, która stała na scho­dach.

Na­gle wy­dał się jej zdzi­wiony. Wle­pił w nią swoje duże błę­kitne oczy wy­sta­jące spod krza­cza­stych brwi.

– Ależ to nie może być... – wy­mam­ro­tał pod no­sem, za­nim jed­nak Flora zdą­żyła go za­py­tać, co ta­kiego, Fri­dolf od­wró­cił się do jej mamy.

– No cóż. Bę­dzie wam tu do­brze. W tym domu miesz­kali po­rządni lu­dzie. Do­bro sie­dzi w ścia­nach. Czu­je­cie?

Te­raz znów po­pa­trzył na Florę.

– Tak – przy­znała Flora, bo na­prawdę wy­czu­wała tu­taj do­brą ener­gię.

Drzwi za­trza­snęły się za Fri­dol­fem z ło­sko­tem. Mama za­chi­cho­tała.

– Nie jest on może ra­do­sny jak skow­ro­nek, ale wy­daje się miły.

– Lu­bię go – od­parła Flora.

– Ja też. No i co po­wiesz, skar­bie? O domu i w ogóle.

– W po­rządku.

– Na pewno? My­ślisz, że bę­dzie nam tu do­brze?

Mama zda­wała się wy­stra­szona. Ry­chło w czas. Było już prze­cież za późno, żeby się roz­my­ślić.

Flora po­sta­no­wiła być jed­nak miła i po­kle­pała mamę po ra­mie­niu.

– Z pew­no­ścią bę­dzie nam tu cu­dow­nie!

Od razu spró­bo­wały się za­do­mo­wić. Po­ście­liły łóżka, mama wy­pa­ko­wała ma­szynę do pi­sa­nia i po­sta­wiła ją na stole w sa­lo­nie, a Flora usta­wiła pod­ręcz­niki w rów­nym rządku w po­koju z ta­petą w kwiaty. Anię z Zie­lo­nego Wzgó­rza i Upiora rodu Can­te­rville’ów po­ło­żyła na sto­liku noc­nym. W sza­fie wi­siało mnó­stwo sta­rych ubrań i tylko jedna półka oka­zała się wolna, ale nie miało to jed­nak więk­szego zna­cze­nia, bo Flora pra­wie nic ze sobą nie przy­wio­zła.

– Chodź na dół coś zjeść – za­wo­łała z kuchni mama.

Flora zga­siła świa­tło w sy­pialni i już miała zejść, kiedy jej wzrok padł przy­pad­kiem na okno.

Dziwne, cho­ciaż był późny wie­czór, miała wra­że­nie, że na ze­wnątrz zro­biło się odro­binę ja­śniej. Może mgła się roz­rze­dziła i wyj­rzał księ­życ?

W tym sa­mym mo­men­cie Flora za­uwa­żyła, że za oknem trze­po­cze coś bia­łego!

Nie tylko coś tam trze­po­tało, roz­legł się też sze­lest. Przy­po­mi­nał szept!

– To ona!

To coś bia­łego znik­nęło tak szybko, że Flora nie zdą­żyła zo­ba­czyć, co to, ale przez kilka upior­nych chwil są­dziła, że zza okna przy­glą­dała się jej i do niej szep­tała ja­kaś blada twarz.

Po­kój znaj­do­wał się jed­nak na pię­trze, nikt więc nie mógł tu prze­cież zaj­rzeć?

Stała w progu jak spa­ra­li­żo­wana.

Czy znaj­dzie w so­bie tyle od­wagi, żeby po­dejść do okna i wyj­rzeć?

Kilka razy prze­łknęła ślinę.

Nie, nie może być tak lę­kliwa. Jak ina­czej wy­trzyma cały mie­siąc w sta­rym domu, skoro za każ­dym ra­zem, gdy zo­ba­czy lub usły­szy coś nie­ocze­ki­wa­nego, bę­dzie tru­chleć ze stra­chu?

Po­de­szła do okna i znów wyj­rzała.

Kiedy wy­tę­żyła wzrok, do­strze­gła w od­dali kilka ga­łęzi. Ni­g­dzie jed­nak nie było wi­dać nic bia­łego.

„Mu­siało mi się coś przy­wi­dzieć – po­my­ślała. – Może było to tylko moje od­bi­cie? A to, co przy­po­mi­nało szept, to mio­tana wia­trem ga­łąź, która prze­je­chała po ścia­nie domu...”.

– Idziesz wresz­cie? – za­wo­łała mama.

W domu za­pach­niało pie­czo­nymi kieł­ba­skami i Flora ze­szła na dół.

Pierw­szej nocy w stró­żówce w Hel­mers­bruk Flora nie spała naj­le­piej. Miała wra­że­nie, że z ma­te­raca wy­stają sprę­żyny, a po­duszka dziw­nie pach­nie, cho­ciaż po­wle­kła ją po­szewką, którą przy­wio­zła z domu. Brą­zowo-żółte wzory na po­ścieli ani tro­chę nie pa­so­wały do reszty po­koju. Ide­alna by­łaby tu­taj wy­ma­glo­wana po­ściel z ko­ronką, a do tego naj­le­piej jesz­cze długa biała ko­szula nocna.

Flora wi­działa z łóżka swoje od­bi­cie w lu­strze. Też tu nie pa­so­wała. Jak na swój wiek była wy­soka, miała sze­ro­kie ra­miona i okrą­głą twarz. Ko­lor jej wło­sów wy­da­wał się po­spo­lity, ni­jaki. Te fajne dziew­czynki z jej szkoły, które jeź­dziły konno, na­zy­wały go my­sim.

Za­plo­tła więc te­raz swoje my­sie włosy w dwa dłu­gie war­ko­cze i wstała. Na ze­wnątrz wciąż było ciemno, a w domu bar­dzo zimno.

W sa­lo­nie mama pró­bo­wała roz­pa­lić w ko­minku. Jed­nak szło jej to mar­nie.

– Może chrust jest uło­żony zbyt luźno? – za­su­ge­ro­wała Flora. – Albo zbyt cia­sno, wtedy też nic z tego nie wyj­dzie.

– Zna­la­zła się eks­pertka – od­parła mama, spra­wia­jąc wra­że­nie po­iry­to­wa­nej. – Skąd ty wy­trza­snę­łaś ta­kie mą­dro­ści?

– Tata mi po­ka­zy­wał.

Na to mama nic nie od­po­wie­działa, ale jej plecy zdra­dzały, że zro­biło jej się smutno. Wtem jed­nak ogień za­trzesz­czał w ko­minku.

– No i już! – ucie­szyła się i wstała.

Po­nie­waż wciąż było lo­do­wato zimno, Flora za­ło­żyła na sie­bie gra­na­towy mę­ski ka­ftan, który wi­siał w sieni. Fri­dolf po­wie­dział ma­mie, że mogą uży­wać wszyst­kiego, co tu znajdą. Swe­ter się­gał Flo­rze nie­mal do ko­lan, okrę­ciła się nim jak szla­fro­kiem. Dra­pał i czuć było od niego sta­ro­ścią, ale przy­naj­mniej za­pew­niał cie­pło.

– Co ty masz na so­bie za ku­brak? – spy­tała mama.

– Wi­dzisz chyba, że to pa­radny swe­ter stróża! – Flora wsu­nęła ręce do kie­szeni i zro­biła pi­ruet. W pra­wej coś było.

Wy­jęła por­ce­la­no­wego aniołka.

– Mamo, po­patrz, co zna­la­złam w kie­szeni!

– Ach, jaki uro­czy!

Flora przyj­rzała się uważ­nie fi­gurce. Ktoś po­ma­lo­wał ją z wprawą sta­ran­nymi po­cią­gnię­ciami pędzla, por­ce­la­nowe skrzy­dełka wy­glą­dały, jakby były po­kryte praw­dzi­wymi pió­rami. Flora po­sta­wiła aniołka na re­gale i na­gle przy­szło jej coś do głowy.

– Mamo! Za­bra­ły­śmy z domu ozdoby świą­teczne?

Mama po­pa­trzyła na nią za­sko­czona.

– Ozdoby świą­teczne? Nie, nie wzię­ły­śmy ich. Uzgod­ni­ły­śmy prze­cież, że bie­rzemy ze sobą tylko to, co nie­zbędne!

– Ale prze­cież ozdoby świą­teczne są nie­zbędne! Przy­naj­mniej w cza­sie świąt.

Mama po­pa­trzyła na nią nie­pew­nie.

– Tak, chyba masz ra­cję. To tylko ja nie przy­kła­dam wagi do ta­kich rze­czy.

Flora bar­dzo do­brze o tym wie­działa. To nie mama ubie­rała u nich cho­inkę, je­dy­nie wy­cią­gała świecz­niki i przy­kle­jała skrzaty na szy­bie w kuchni. Tata z ko­lei uwiel­biał Boże Na­ro­dze­nie i de­ko­ro­wa­nie domu było do­meną jego i Flory.

– Prze­pra­szam – wes­tchnęła mama. – Nie po­my­śla­łam o tym...

– Nic nie szko­dzi – od­parła Flora, cho­ciaż nie było w tym krzty prawdy.

– Może same coś przy­go­tu­jemy? Albo ku­pimy łań­cuch i parę skrza­tów w Hel­mers­bruk?

Flora po­krę­ciła głową. Nie chciała no­wych de­ko­ra­cji. Pró­bo­wała nie my­śleć o sta­rym po­żół­kłym pu­dełku sto­ją­cym na sa­mej gó­rze w szafce w kuchni, im bar­dziej się jed­nak sta­rała, tym upo­rczy­wiej my­ślała o nim i o wszyst­kim, co w nim prze­cho­wy­wano.

Srebrne łań­cu­chy, które w wielu miej­scach się prze­rze­dziły, ale mimo to po­zo­stały piękne, czer­wony drew­niany świecz­nik, gwiazda z pa­pieru do za­wie­sze­nia na ża­rówce oraz dość brzyd­kie włócz­kowe skrzaty, które zro­biła sama, kiedy była mała.

Przede wszyst­kim my­ślała jed­nak o ja­sno­brą­zo­wym pu­dełku ze sta­rymi bomb­kami z de­li­kat­nego szkła, które nie­gdyś na­le­żały do jej babci. Każ­dego roku w wie­czór wi­gi­lijny tata ostroż­nie wyj­mo­wał je z prze­gró­dek wy­ło­żo­nych bi­bułą i mó­wił: „Po­wie­simy je te­raz na naj­moc­niej­szej ga­łęzi, bo to klej­noty two­jej babci...”.

Tra­dy­cją stało się u nich to, że wy­po­wia­dał do­kład­nie te słowa. Wtedy Flora czuła, że już na­prawdę, ale to na­prawdę na­de­szły święta.

W ze­szłe Boże Na­ro­dze­nie – jego ostat­nie – tata był tak słaby, że le­d­wie pod­no­sił się z krze­sła, ale ze­brał się w so­bie, żeby za­wie­sić na cho­ince pierw­szą bombkę, resztą za­jęła się Flora.

Te­raz Flora od­wró­ciła głowę, żeby mama nie wi­działa łez ci­sną­cych się jej upar­cie do oczu. Nie było de­ko­ra­cji świą­tecz­nych, nie było klej­no­tów, nie było taty. Tylko je­den biedny por­ce­la­nowy anio­łek stał sa­mot­nie na re­gale. Świąt też za­pewne nie bę­dzie.

– Pójdę się przejść – po­wie­działa Flora.

– Baw się do­brze! – za­wo­łała za nią mama.

Miło było wyjść na świeże po­wie­trze. Prze­stało już wiać, niebo jed­nak wciąż cho­wało się za chmu­rami i zda­wało się bez­barwne.

Flora wło­żyła białe weł­niane rę­ka­wiczki z frędz­lami i wy­pu­ściła z ust ob­łok pary. Ze schod­ków pro­wa­dzą­cych na ga­nek do­strze­gła skra­wek mo­rza, rów­nie sza­rego jak wszystko do­okoła.

Wi­działa wjazd, przy któ­rym znaj­do­wała się stró­żówka. Sze­roką wy­rwę w mu­rze wy­peł­niała ozdobna kuta brama z czar­nego że­laza zło­żona z dwóch skrzy­deł po­łą­czo­nych ze sobą po­środku. Na sa­mej gó­rze mię­dzy zdo­bie­niami znaj­do­wało się duże H, nie­gdyś za­pewne złote, ale te­raz pra­wie cał­kiem ze­szła z niego farba.

„H jak Hel­mers­bruk”, po­my­ślała Flora. „Czy jak tam Fri­dolf mó­wił, że na­zy­wali się ci wła­ści­ciele dworu? Von Hiems? Może w ta­kim ra­zie to H ozna­cza Hiem­sów? Cóż to w ogóle za dziwne na­zwi­sko”.

Po­de­szła i spró­bo­wała otwo­rzyć bramę, ale ta ani drgnęła. Może dało się po­ko­nać ten mur je­dy­nie tą małą furtką znaj­du­jącą się ka­wa­łek da­lej, przez którą same we­szły.

Flora ro­zej­rzała się w po­szu­ki­wa­niu pralni Fri­dolfa, ale nie do­strze­gła ni­g­dzie żad­nego in­nego bu­dynku niż stró­żówka. Gdzieś zza chmur mu­siało jed­nak wyj­rzeć słońce, bo ro­biło się co­raz wid­niej.

Bez cie­nia wąt­pli­wo­ści w ob­rę­bie mu­rów znaj­do­wał się kie­dyś park. Drzewa i krzewy wy­glą­dały wpraw­dzie na zdzi­czałe, ale nie spo­sób było nie za­uwa­żyć, że temu, kto je za­sa­dził, przy­świe­cała ja­kaś kon­cep­cja.

Flora obe­szła roz­ło­ży­sty krzew i sta­nęła na­gle na końcu alei ob­ro­śnię­tej wy­so­kimi drze­wami. Wszyst­kie stra­ciły już li­ście, ale ga­łę­zie two­rzące ich ko­rony były tak gę­ste, że spla­tały się ze sobą wy­soko i aleja przy­po­mi­nała tu­nel. Droga oka­zała się wy­bo­ista i pełna błot­ni­stych ka­łuż, trzeba więc było pa­trzeć pod nogi.

Szła przed sie­bie, zwa­ża­jąc na to, gdzie sta­wia stopy, prze­ska­ki­wała ka­łuże i stą­pała ostroż­nie. Szybko się zo­rien­to­wała, że po­winna była wło­żyć zi­mowce, a nie te­ni­sówki, ale te­raz nie było sensu wra­cać i zmie­niać bu­tów, skoro i tak była uma­zana bło­tem po ko­lana.

Drzewa za­szu­miały nad jej głową. Po­dmuch wia­tru prze­szedł przez aleję. Dziwna cie­pła bryza po­chwy­ciła jej war­ko­cze i sza­lik.

Jesz­cze dziw­niej­sze było to, że wiatr szep­tał! Jego szept przy­po­mi­nał ten, który Flora sły­szała za oknem po­przed­niego wie­czoru.

– To ona! Wró­ciła!

Za­trzy­mała się rap­tow­nie i ro­zej­rzała wkoło. Któż to szep­cze? Ni­g­dzie nie wi­działa ży­wej du­szy.

Zo­ba­czyła z ko­lei po raz pierw­szy stary dwór von Hiem­sów.

Tak się tym prze­jęła, że na­tych­miast za­po­mniała o szep­czą­cym gło­sie, mo­krych sto­pach i wszyst­kim in­nym.

Ni­gdy nie wi­działa rów­nie im­po­nu­ją­cego domu. Przez dłuż­szą chwilę stała jak ra­żona pio­ru­nem i sta­rała się na­pa­trzeć do syta.

Re­zy­den­cja miała trzy kon­dy­gna­cje, spi­cza­sty dach i naj­róż­niej­sze wy­ku­sze. Były w nim okna w róż­nych kształ­tach: okrą­głe, kwa­dra­towe, owalne, duże i małe. Po­dob­nie jak mur i stró­żówkę dwór także zbu­do­wano z ce­gły. W rogu znaj­do­wała się nie­wielka wieża, a jedna ze ścian była cał­ko­wi­cie po­ro­śnięta pną­czem. W wielu oknach dało się za­uwa­żyć wi­traże, inne z ko­lei były za­bite de­skami.

Na pierw­szy rzut oka można było są­dzić, że nikt nie miesz­kał tam od bar­dzo, bar­dzo dawna.

Flo­rze ze­brało się na płacz, ależ piękny był ten dwór roz­ta­cza­jący wo­kół sie­bie pod­upa­dłą, ma­je­sta­tyczną aurę.

Czy od­waży się do niego zbli­żyć? A co, je­śli – serce zro­biło w jej piersi ko­ziołka – co, je­śli drzwi nie są za­mknięte na klucz? Może mo­głaby wejść do środka i się ro­zej­rzeć? Nic nie za­bie­rze, na­wet ni­czego nie bę­dzie do­ty­kać, tylko po­pa­trzy...

Zro­biła krok w stronę dworu, ale się za­trzy­mała. Na­gle wy­dało jej się to nie­uprzejme, żeby tak ob­ce­sowo pod­cho­dzić do drzwi i szar­pać za klamkę. Może le­piej naj­pierw obejść dwór i obej­rzeć go ze wszyst­kich stron?

Jak się oka­zało, ła­twiej to było po­wie­dzieć niż zro­bić. Żeby okrą­żyć bu­dy­nek, mu­siała przejść przez za­ro­śnięty gaik, a po­tem nie­mal wpa­dła do sta­rej fon­tanny. Na­stęp­nie przedarła się przez gę­ste krzaki, wspięła na ni­ski mu­rek i na ko­niec obe­szła po­ro­śnięty mchem po­mnik, który przed­sta­wiał pół­nagą ko­bietę z wazą w rę­kach.

Było to jed­nak warte za­chodu, bo od tyłu dwór wy­glą­dał jesz­cze pięk­niej niż od frontu! Zdobne okna we­randy wy­cho­dziły na ogród ozdo­biony licz­nymi po­są­gami i ste­la­żami dla ro­ślin. Z pew­no­ścią ro­sły tu kie­dyś róże i krzewy przy­cięte w roz­ma­ite kształty. Mu­siało to wy­glą­dać prze­pięk­nie! Istny park pa­ła­cowy z ogro­dem ró­ża­nym!

Nad we­randą znaj­do­wał się roz­ło­ży­sty bal­kon z wy­so­kimi drzwiami, które pro­wa­dziły za­pewne do du­żego po­koju. Może do sali ba­lo­wej? A może sale ba­lowe są tylko w baj­kach?

Flora cof­nęła się o kilka kro­ków, żeby z dy­stansu przyj­rzeć się dwo­rowi, po­tem znów po­de­szła do bu­dynku, żeby do­kład­niej obej­rzeć wszyst­kie de­tale.

Jak stary mógł być ten dwór? Naj­pew­niej bar­dzo, może miał na­wet kil­ka­set lat. Czemu już nie bu­do­wano ta­kich do­mów? Prze­cież z pięk­nymi oknami i sko­śnymi bla­sza­nymi da­chami pre­zen­to­wa­łyby się dużo le­piej niż te okropne kloc­ko­wate bloki.

Cie­kawe, do kogo ten dwór i park mo­gły te­raz na­le­żeć? Bo chyba ra­czej nie do Fri­dolfa? Gdyby tak było, dla­czego miesz­kałby w daw­nej pralni? „Nie, Fri­dolf jest ra­czej kimś w ro­dzaju do­zorcy”, po­my­ślała Flora.

Może żył gdzieś jesz­cze ja­kiś po­to­mek von Hiem­sów, któ­rzy wznie­śli ten dwór? Je­śli tak, to za­pewne do niego na­le­żała ta po­sia­dłość. Ależ z niego szczę­ściarz.

Tylko czemu w ta­kim ra­zie nikt tu te­raz nie miesz­kał? Bu­dy­nek był, rzecz ja­sna, za­nie­dbany, ale gdyby tylko na­le­żał do Flory, bez mru­gnię­cia okiem znio­słaby to, że wy­maga nie­wiel­kiego re­montu. Szcze­gól­nie zwa­żyw­szy na wie­życzkę. Tylko po­my­śleć, że mo­głaby mieć tam po­kój!

To wa­riac­two, ale Flora w mgnie­niu oka po­czuła, że ko­cha każdy mi­li­metr kwa­dra­towy tego sta­rego domu. Mimo że po­ra­nek był mroźny, zro­biło się jej przy­jem­nie cie­pło. Czy to wła­śnie ta­kie uczu­cie to­wa­rzy­szy za­ko­cha­niu? Czy jest dziwna, bo za­ko­chała się w ja­kimś za­pusz­czo­nym dwo­rze, cho­ciaż ni­gdy do­tąd nie była za­ko­chana w żad­nym czło­wieku?

„Je­śli tak, to pro­szę bar­dzo, mogę być dziwna”, po­my­ślała Flora.

Wy­glą­dało na to, że park jest więk­szy, niż przy­pusz­czała. Ogród stop­niowo prze­cho­dził w las, więc po­sia­dłość mo­gła cią­gnąć się w nie­skoń­czo­ność. Flora po­sta­no­wiła, że któ­re­goś dnia za­pu­ści się ka­wa­łek da­lej i zo­ba­czy, czy w le­sie też znaj­dzie coś cie­ka­wego.

Kiedy po­woli obe­szła cały bu­dy­nek, wró­ciła na pod­jazd przy alei.

Do ma­syw­nych drzwi z ciem­nego drewna pro­wa­dziły schodki. W drzwiach znaj­do­wało się owalne okienko o wy­glą­dzie su­ro­wego oka. Kiedy Flora się do niego zbli­żyła, od­nio­sła wra­że­nie, że dwór ją ob­ser­wuje. Za­wsty­dziła się.

– Umm... dzień do­bry, nie chcia­ła­bym prze­szka­dzać, ale czy mo­gła­bym się tu tro­chę ro­zej­rzeć?

Ależ była głu­pia! Żeby tak stać i roz­ma­wiać ze sta­rym do­mem. Po­my­śleć, że mo­głyby ją zo­ba­czyć ko­niary! Mimo wszystko ze względu na okno w kształ­cie oka czuła, że na­leży się przy­wi­tać.

We­szła po schod­kach, po­ło­żyła rękę na du­żej klamce i spró­bo­wała ją na­ci­snąć.

Drzwi oka­zały się za­mknięte na klucz.

No ja­sne.

Wes­tchnęła za­wie­dziona. Och, ależby chciała wejść do środka! Z cie­ka­wo­ści le­d­wie mo­gła ustać w miej­scu. Czy po­winna jesz­cze raz obejść dom i spraw­dzić drzwi pro­wa­dzące na we­randę? A może dało się otwo­rzyć któ­reś okno?

Na­gle usły­szała mu­zykę.

Gdzieś w po­bliżu roz­brzmie­wała ci­cha me­lo­dia!

Flora ją znała. To de­li­katna, plum­ka­jąca wer­sja pie­śni o zie­lo­nej cho­ince. Nie brzmiało to jak ża­den in­stru­ment, ra­czej jak po­zy­tywka.

Tylko gdzie się mo­gła znaj­do­wać? Flora miała wra­że­nie, że mu­zyka do­cho­dzi z dworu, ale może tylko jej się tak wy­da­wało. Dom był opusz­czony i za­mknięty na cztery spu­sty, a po­zy­tywkę trzeba chyba na­krę­cać?

Cof­nęła się o krok i ro­zej­rzała, na­gle zro­biła się po­dejrz­liwa. Może ktoś pró­buje ją tu­taj na­brać albo wy­stra­szyć?

Była przy­zwy­cza­jona do ta­kich nu­me­rów. Mar­twe pa­jąki na szkol­nej ławce, przej­rzałe jabłka w ple­caku, ga­snące świa­tło, kiedy brała prysz­nic po wu­efie. Ko­nia­rom nie chciało się to znu­dzić, Flo­rze nie po­zo­sta­wało więc nic in­nego, jak tylko spró­bo­wać po omacku do­stać się do włącz­nika, pod­czas gdy za drzwiami sły­chać było śmie­jący się ra­do­sny chór.

Tylko po­rząd­nie wy­czyść so­bie smarki, Za­smar­kana Floro.

Masz tu kilka oswo­jo­nych pa­ją­ków, za­miesz­kają w two­ich wło­sach.

Pa­jąki lu­bią miesz­kać w ta­kich my­sich dziu­rach, hi, hi, hi...

Sto­jąc te­raz na scho­dach dworu von Hiem­sów setki ki­lo­me­trów od szkoły i ko­niar, Flora zło­żyła so­bie przy­rze­cze­nie.

Zde­cy­do­wa­nie wy­po­wie­działa na głos swoją obiet­nicę:

– Tu­taj w Hel­mers­bruk nic mnie nie wy­stra­szy.

Nie bę­dzie się więc oba­wiać szep­czą­cych gło­sów, bla­dych twa­rzy czy po­zy­ty­wek brzę­czą­cych gdzieś w opusz­czo­nym domu.

Buń­czucz­nie po­pa­trzyła na aleję.

Tego, kto pró­buje prze­stra­szyć Florę Win­ter, spo­tka ogromny za­wód. Tak bę­dzie.

Mu­zyka poza tym już uci­chła.

Flora stała jesz­cze chwilę na scho­dach, nad­sta­wia­jąc uszu, ale po­zy­tywka już się nie włą­czyła.

„A może za­czy­nam tra­cić ro­zum?”, po­my­ślała.

Po raz trzeci w ciągu ostat­niej doby nie była pewna, czy tylko coś so­bie ubz­du­rała, czy na­prawdę wi­dzi i sły­szy to wszystko. Szepty, twarz za oknem sy­pialni, wra­że­nie, że dwór ją ob­ser­wuje. Ale ta mu­zyka przy­naj­mniej grała dłuż­szą chwilę i wy­da­wała się rze­czy­wi­sta.

Może tak to już jest ze sta­rymi do­mami? Że to, co działo się w nich wcze­śniej... nie­sie się po nich jakby echem, cho­ciaż nie ma już lu­dzi, któ­rzy tam kie­dyś miesz­kali?

Zimny dreszcz prze­szedł Flo­rze po ple­cach, ale nie było to wcale nie­przy­jemne uczu­cie. Bądź co bądź po­sta­no­wiła, że nie bę­dzie się tu­taj ni­czego bała. Przy­po­mi­nało to ra­czej pewne ocze­ki­wa­nie.

„Może ten dwór pró­buje mi coś po­wie­dzieć?”, za­sta­no­wiła się i prze­je­chała rę­ka­wiczką po za­mknię­tych drzwiach. A co, je­śli dwór von Hiem­sów kryje w so­bie ja­kąś ta­jem­nicę i chce się nią ze mną po­dzie­lić?

Za­śmiała się na tę myśl. Wpraw­dzie było to kom­pletne wa­riac­two, ale jakże cu­dow­nie ku­szące. Ach, tylko po­my­śleć, że Za­smar­kaną Florę o my­sich wło­sach w ja­kiś ma­giczny spo­sób coś łą­czy z tym wspa­nia­łym do­mem. Ależby chciała, żeby tak wła­śnie było!

Już za­mie­rzała odejść, kiedy coś przy­kuło jej uwagę. Tuż pod ścianą domu mu­siała się nie­gdyś znaj­do­wać ra­batka z kwia­tami. Te­raz po­kry­wały ją zwięd­nięta trawa i mech, ale z ziemi wy­sta­wało coś w pięk­nym, in­ten­syw­nie zie­lo­nym ko­lo­rze.

Flora uklę­kła koło ra­batki. Ścią­gnęła rę­ka­wiczki i roz­su­nęła zwięd­niętą trawę.

Zo­ba­czyła zie­lony pęd prze­bi­ja­jący się z tru­dem przez zie­mię. Nie wie­działa, że ist­nieją ro­śliny, które kieł­kują w grud­niu. A może ta biedna ro­ślinka ubz­du­rała so­bie, że na­de­szła już wio­sna?

Flora za­uwa­żyła ko­lejny pęd i jesz­cze je­den! Tak, cała ich masa sta­wiała tu opór zimnu i ciem­no­ści. Ja­kaś ro­ślina za wszelką cenę chciała wyjść z ziemi. Za­częła od­gar­niać wy­schniętą trawę, żeby po­móc jej się prze­bić. Co to w ogóle może być? Kro­kusy? Nie, kro­kusy przy­po­mi­nają bar­dziej pączki. To musi być coś in­nego...

Od­gar­niała trawę i grze­bała w ziemi, a im wię­cej pę­dów opo­rzą­dziła, tym wię­cej ich znaj­do­wała. Jej palce cał­ko­wi­cie ze­sztyw­niały od zimna, ale nie prze­jęła się tym ani tro­chę.

Miesz­kam we dwo­rze – my­ślała. – Je­stem panną Florą. Wszy­scy mnie po­dzi­wiają. Mam ogromną szafę pełną ele­ganc­kich sukni i po­ko­jówkę, która co­dzien­nie cze­sze mi włosy i za­plata je w war­ko­cze. Mój po­kój znaj­duje się na sa­mym szczy­cie wieży, mam tam półki z książ­kami od pod­łogi do su­fitu, aż po­trzebna jest dra­bina, aby do­stać się do tych na sa­mej gó­rze. Śpię za­wsze w dłu­giej bia­łej ko­szuli noc­nej, a kiedy bu­dzę się rano, otwie­ram okno i pa­trzę na mi­go­czące w dole mo­rze za kwit­ną­cym sa­dem.

To żadna sztuka dać się po­nieść wy­obraźni, kiedy czło­wiek znaj­duje się koło ta­kiego sta­rego domu jak ten. Flora ni­gdy nie czuła się do końca na miej­scu w swo­ich cza­sach. Nie poj­mo­wała, co jej ko­le­dzy z klasy lu­bią w mu­zyce, któ­rej słu­chają, i oglą­da­nych w te­le­wi­zji pro­gra­mach. Nie prze­pa­dała też szcze­gól­nie za no­wo­cze­snymi ubra­niami. Ko­szulki z na­dru­kami, dżinsy i ta­kie tam. Wo­la­łaby cho­dzić w su­kien­kach z buf­kami, jak Ania z Zie­lo­nego Wzgó­rza. Ale ko­niary pę­kłyby wtedy ze śmie­chu na jej wi­dok.

Flora czuła się dość sa­motna. Nie za­wsze tak jed­nak było. Za­le­d­wie kilka lat temu miała naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

Jo­hannę.

Kiedy były małe, Jo­hanna i Flora wy­glą­dały nie­mal iden­tycz­nie i czę­sto uda­wały, że są sio­strami. Kiedy Jo­hanna do­stała na gwiazdkę ogrod­niczki, Flora tak długo ję­czała ro­dzi­com, aż do­stała po­dobne, a kiedy Flora za­częła no­sić war­ko­cze, Jo­hanna też chciała.

We­dług Jo­hanny Flora nie miała so­bie rów­nych w wy­my­śla­niu hi­sto­rii i czę­sto ra­zem od­gry­wały małe przed­sta­wie­nia we­dle po­my­słu Flory. Cho­dziły też ra­zem do kina, ro­biły kulki cze­ko­la­dowe z wiór­kami ko­ko­so­wymi i roz­ma­wiały o wszyst­kim, co tylko przy­szło im na myśl. Miały mnó­stwo wspól­nych se­kre­tów, ale przed sobą nie miały żad­nych ta­jem­nic.

Flora za­kła­dała, że Jo­hanna za­wsze bę­dzie jej naj­lep­szą przy­ja­ciółką. W czwar­tej kla­sie ta jed­nak za­częła cho­dzić do szkółki jeź­dziec­kiej. Ro­dzice Flory nie­stety nie zgo­dzili się jej tam za­pi­sać. Twier­dzili, że to zde­cy­do­wa­nie za dro­gie. Tata był już wtedy zbyt chory, żeby pra­co­wać. Mama pi­sała, ile mo­gła, ale na lek­cje jazdy kon­nej nie star­czy­łoby im pie­nię­dzy.

I wy­szło, jak wy­szło.