Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Flora Winter przybywa z mamą do małego nadmorskiego miasteczka Helmersbruk. Zamieszkują w domku portiera znajdującym się na terenie opuszczonej posiadłości rodziny von Hiems. Jest początek grudnia 1975 roku.
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, ale nic nie jest takie jak dawniej. Nie ma taty, mama jest zajęta pracą, więc Flora jest zdana sama na siebie. W wolnym czasie zwiedza teren wokół starego dworu. Bardzo szybko przekonuje się, że rezydencja ma swoje tajemnice… Czy naprawdę słyszała muzykę, dochodzącą z pokoju w wieżyczce, czy to wyobraźnia spłatała jej figla? Kto podrzuca jej figurki ze starej szopki? Dlaczego w nocy słychać stukot kopyt? I kim jest chłopiec, który pojawia się i znika, zanim Flora zdąży się odezwać. Stary dwór nie wydaje się tak opuszczony, jak wszyscy myślą.
Książka składa się z dwudziestu czterech rozdziałów – po jednym na każdy dzień od pierwszego grudnia aż do Wigilii – i każdy zbliża Florę do odkrycia prawdy o posiadłości von Hiemsów oraz o niej samej.
Książka wydana w ramach projektu KSIĄŻKI NIOSĄCE NADZIEJĘ.
Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.
Przygotowanie aplikacji do programu Kreatywna Europa dotyczącej projektu „Książki niosące nadzieję” zostało dofinansowane przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości.
Partnerami projektu są:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od tak dawna już tu jestem.
Pamiętam, jak drzewa w alei były małe i chwiejne, a statki na horyzoncie pływały pod żaglami wciągniętymi na maszty.
Słyszałem krzyczące z przerażenia noworodki i umierających, którzy wzdychali z ulgą.
Widziałem radość i smutek, bogactwo i biedę, bujną roślinność i suszę.
Co roku pierwsze promienie wiosennego słońca przepełniały mnie wiarą w przyszłość.
Teraz czuję jednak, że powoli uchodzi ze mnie ostatnia nadzieja.
Tak więc czekam.
Czekam.
Czekam.
Żywi o mnie zapomnieli.
Zmarli myślą tylko o sobie.
Sporo czasu minęło, od kiedy przepełniałem kogoś dumą.
Wkrótce zapewne nadejdzie pora, bym zniknął na zawsze.
Ale jeszcze nie teraz.
Mam ostatnią szansę.
Wykorzystam ją.
Pierwszego grudnia wyruszyły nad morze. Flora zawczasu zapisała na czerwono w kalendarzu w kuchni: Do Helmersbruk!!! Wyglądało to zarazem odświętnie i nieco wściekle.
Nikt rozsądny nie jeździ nad morze w środku zimy. Cały sens takich wyjazdów polega na tym, że można się podczas nich kąpać, bawić na piasku i opalić sobie nogi. Mama jednak ani trochę na to nie zważała. Była święcie przekonana, że miesiąc nad morzem jest dokładnie tym, czego im – Florze i jej – właśnie trzeba.
W miejsce parasola słonecznego i strojów kąpielowych zapakowały najgrubsze swetry, wełniane skarpety i zimowce. Flora miała też wziąć ze sobą podręczniki. Nauczycielka dała jej długą listę zadań do wykonania przed świętami. Sporo z nich Flora zrobiła jeszcze w domu, zanim gdziekolwiek pojechały. Nauka szła jej jak z płatka, jeśli tylko mogła przysiąść do lekcji w spokoju i nikt nie rzucał w nią kawałkami chrupkiego pieczywa, które wplatały się jej we włosy, ani nie przezywał jej Zasmarkaną Florą.
Mama spakowała pomarańczową maszynę do pisania. Zamierzała pracować nad kolejną książką, kiedy Flora będzie się uczyć. Wieczorami miały palić w kominku, jeść kanapki z kiełbasą i grać w karty, tak w każdym razie obiecywała mama.
Jedzenie kanapek i palenie w kominku zapowiadało się całkiem przyjemnie, Flory jednak nie opuszczały wątpliwości. Mamie czasem coś dziwnego potrafiło strzelić do głowy, a teraz, gdy nie było z nimi taty, który mógłby poskromić jej najbardziej szalone pomysły, Florze nie pozostawało nic innego, jak się temu poddać. Cieszyło ją, że nie będzie musiała przynajmniej chodzić do szkoły, tylko dlaczego muszą wybierać się aż tak daleko?
Kiedy wysiadły z autobusu, Florę ogarnęły jeszcze większe wątpliwości. Helmersbruk? Co to w ogóle za miejsce? Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie ciemno i ponuro. Po odjeździe autobusu nigdzie nie było widać żywego ducha, mimo że znajdowały się podobno w centrum małego miasteczka.
– Wszyscy pewnie siedzą u siebie w domach i jedzą kolację – zapewniła ją mama. – Chodź, pójdziemy do siebie.
– Czy to daleko? – stęknęła Flora.
Jej plecak ważył tonę, a jakby tego było mało, w jednej ręce miała dużą siatkę z pościelą, a w drugiej torbę z ubraniami.
– Nie, rzut beretem – odparła mama, ale jej głos zdradzał, że sama nie ma bladego pojęcia.
Kiedy tak wlekły się przed siebie, Flora odniosła wrażenie, że pochłania je gęsta, lepka mgła. Zaczęło zmierzchać i palące się latarnie wyglądały jak unoszące się nad ziemią, wielkie, paskudne świetliki. Na domiar złego po pewnym czasie zaczęło kropić.
Szły i szły. Florze zaczęło brakować sił w nogach, a ciężkie tobołki wżynały się jej w ręce do tego stopnia, że pozostawiały na nich zagłębienia. Flora z trudem się hamowała, żeby w kółko nie pytać mamy: „daleko jeszcze?”, jak to robią małe dzieci.
Latarnie zabarwiały drogę na pomarańczowo, poza tym wszystko było tutaj skąpane w mroku. Czasem Florze wydawało się, że po prawej stronie drogi dostrzega pojedyncze światła. Może domy? Żaden z nich nie był jednak tym, do którego zmierzały.
– Muszę chwilę odpocząć – wybąkała i postawiła ekwipunek na ziemi.
Dookoła słychać było ciche dudnienie i Flora zorientowała się, że stoi na moście. Po obu jego stronach znajdowała się barierka, ale gdzieś daleko w dole kipiała woda. Flora zastanawiała się, jak wysoki może być w zasadzie ten most.
Zostawiła bagaże i podeszła do barierki, żeby przez nią wyjrzeć.
Nic, tylko ciemność, Florze nie udało się nawet dojrzeć wody. Może stała nad bardzo głęboką przepaścią?
Szybko ruszyła, żeby dogonić mamę.
– Zaraz powinnyśmy być na miejscu – powiedziała mama, ale nie przekonała tym ani Flory, ani nawet siebie.
Za mostem latarnie były rzadziej ustawione, między nimi ledwie dało się zobaczyć własne stopy. Flora domyślała się jednak, że muszą być blisko morza, bo zaczęło porządnie wiać, a powietrze pachniało solą i zgnilizną.
Mama raptownie się zatrzymała i zawołała:
– Popatrz, Passadvägen! Musimy być już niedaleko.
Nazwa ulicy widniała na tabliczce zawieszonej na wysokim ceglanym murze. Przez chwilę szły wzdłuż ogrodzenia, po czym zobaczyły domek – mały i bardzo stary. Ponieważ także był zbudowany z cegły, niemal zlewał się z ogrodzeniem.
– Tu mamy mieszkać? – wyrwało się Florze.
– Tak mi się wydaje.
– Jak w ogóle dostaniemy się do środka?
– Tam dalej jest furtka. Chodź, bo zaraz zamarznę!
Mama chwyciła klamkę niewielkiej furtki. Najpierw spróbowała ją pociągnąć do siebie, potem pchnąć. Furtka ani drgnęła.
– A niech mnie, co jest do jasnej ciasnej? – wydyszała.
– Może ja spróbuję?
– Proszę cię bardzo, musiała najwyraźniej zardzewieć albo coś.
Mama przesunęła się na bok, a Flora chwyciła za klamkę.
Furtka otworzyła się z delikatnym skrzypnięciem, jakby niemal mówiła „ha-haa”.
Mama parsknęła śmiechem.
– Jak to zrobiłaś?
– Po prostu ją pociągnęłam. Nie musiałam jej nawet mocno szarpać. Ale już chodźmy.
Weszły przez furtkę i okrążyły dom. Znalazły niewielkie schodki prowadzące do drzwi.
– Może zapukamy? – spytała mama.
– No co ty!
Flora nie miała wcale zamiaru prychać, ale okazało się to silniejsze od niej.
Co też ta mama znów wymyśliła? Było tu ciemno, zimno i paskudnie, a dom wydawał się do tego... no cóż, jakby to ująć, potwornie samotny. Emanował od niego smutek. Poważnie będą tu mieszkały cały miesiąc? W takim małym przygnębiającym domku pośród ogromnej, spowijającej wszystko ciemności?
Kiedy jednak drzwi się otworzyły, z wnętrza domu wylało się na schody ciepłe światło. W progu stał jakiś mężczyzna. Wydawał się poważny, ale ani trochę nie sprawiał groźnego wrażenia.
– Ach, tak. No proszę – powiedział z zamyśloną miną.
„Dość osobliwy sposób powitania”, przemknęło przez myśl Florze. Zdecydowanie bardziej naturalne zdawałoby się „Zapraszam!” albo „Dotarłyście bez problemu?”. Mężczyzna dał znak ręką, żeby weszły, po czym przyglądał im się zaciekawiony, kiedy dźwigały rzeczy po schodkach.
Był mały jak na dorosłego mężczyznę, niższy od Flory, chociaż ona miała zaledwie dwanaście lat. Jego kędzierzawe jasne włosy sterczały na wszystkie strony i miał błękitne oczy. Trudno było zgadnąć, ile może mieć lat, ale na pewno był starszy od mamy. Wyglądał jak krzyżówka dość ponurego skrzata z wyrośniętym dzieckiem.
– Dobry wieczór! – zawołała mama krępująco głośno.
W domu było ciepło i pachniało intensywnie, ale przyjemnie, tak jak to zwykle bywa, kiedy pali się w kominku. Z zewnątrz dom wyglądał ponuro, w środku był jednak przytulny.
Flora upuściła ciężkie toboły na podłogę w sieni i odsapnęła.
– Pada, jak widzę – wymamrotał mężczyzna i popatrzył na ich przemoczone ubrania. – Mam nadzieję, że nie chwyci mróz i nie zrobi się ślizgawica.
Mama ściągnęła rękawiczkę i wyciągnęła dłoń w kierunku mężczyzny.
– Miło mi poznać. To ja nazywam się Linn Winter, a to jest Flora.
– Aha, tak. Fridolf. Mieszkam obok.
Flora zdjęła buty i weszła na palcach do małego salonu. Przed kominkiem, w którym trzeszczał ogień, stały dwa fotele. To właśnie na nich będą siedzieć i zajadać się kanapkami z kiełbasą. Drzwi prowadziły z salonu do kuchni z cytrynowymi szafkami, a z przedpokoju dało się wejść po schodach na piętro.
– Ach, ależ tu ładnie – powiedziała mama.
Fridolf pokiwał głową z poważną miną.
– Taaa – przyznał. – Zawsze lubiłem tę stróżówkę.
– Stróżówkę?
– Taaa. Chociaż stróż nie jest tu dzisiaj potrzebny. Ja sam mieszkam w pralni.
– Dlaczego mieszka pan w pralni? – zdziwiła się Flora.
– Eee, to nie jest już pralnia, przebudowałem ją na mieszkanie. Stróżówka była dla mnie za duża. Pralnia okazała się w sam raz.
Flora zawsze sądziła, że pralnie to takie pomieszczenia, które ewentualnie można spotkać w starych blokach w piwnicy. Miało to jednak sporo sensu, żeby ulokować ją w oddzielnym budynku.
– Jest tutaj coś jeszcze? – spytała.
– Taaa. Jest garaż i stajnia. Kilka budynków gospodarczych i oranżeria, no i, rzecz jasna, dwór.
Flora aż podskoczyła.
Dwór!
Mama nic nie mówiła o tym, że będzie tu jakiś dwór!
Flora zawsze uwielbiała stare domy. Marzyła o tym, żeby pewnego dnia zamieszkać w takim naprawdę starym z licznymi ornamentami, zamiast kisić się w nudnym mieszkaniu w dużym mieście. Może kiedyś jej się uda, jeśli trafi szóstkę w totka lub coś w tym stylu.
Wprawdzie stróżówka też była stara, ale trudno uznać ją za imponującą. Flora miała nadzieję, że dwór okaże się naprawdę duży i piękny. Najchętniej od razu by tam pobiegła, żeby zobaczyć go na własne oczy, ale na zewnątrz było zbyt ciemno.
– Czy w tym dworze ktoś mieszka? – spytała.
Fridolf pokręcił głową.
– Neee. W dworze von Hiemsów nikt już nie mieszka od dobrych pięćdziesięciu lat.
Fridolf zniknął z mamą w kuchni. Mama głośno trajkotała, a on mamrotał coś o rurach z wodą i wentylacji. „Nie wydaje się szczególnie zadowolony z naszej obecności – pomyślała Flora. – Po co więc wynajął ten dom, skoro nie chce lokatorów?”. Zarazem Flora uważała za irytujących ludzi pełnych sztuczności, którzy cały czas tylko się uśmiechają. Z dwojga złego wolała już małych i ponurych, ale uprzejmych, niskich dżentelmenów.
Wspięła się po schodach na piętro. Z niewielkiego przedpokoju odchodziły trzy pary drzwi, otworzyła te najbliżej schodów i weszła do pokoju z tapetą w kwiaty. W kącie stało staromodne łóżko z fikuśną żeliwną ramą i niewielki stolik nocny. Pod oknem było biurko i krzesło, a tuż przy wejściu duża, pomalowana na biało szafa z lustrem na drzwiach.
Pomysł przyjazdu do Helmersbruk i spędzenia miesiąca nad morzem zaczął wydawać się jej nieco lepszy. Zawsze marzyła o tym, żeby mieć na ścianach taką tapetę. Podobały jej się także białe koronkowe firanki, na pierwszy rzut oka również stare.
„Pokój w sam raz dla Ani z Zielonego Wzgórza”, pomyślała i położyła czerwony plecak na szydełkowej narzucie. Na krzesło rzuciła czapkę, długi szalik i kurtkę.
Podeszła do okna i wyjrzała na podwórze, mając nadzieję, że dostrzeże dwór, ale mimo że przywarła nosem do szyby, widziała tylko ciemność i własne odbicie.
Odgłosy dobiegające z sieni wskazywały na to, że Fridolf zbiera się do wyjścia.
– Teraz będziecie musiały radzić sobie same. Pukajcie, gdyby coś się działo. Cały czas jestem w domu.
– Bardzo dziękuję – powiedziała mama.
Fridolf popatrzył na Florę, która stała na schodach.
Nagle wydał się jej zdziwiony. Wlepił w nią swoje duże błękitne oczy wystające spod krzaczastych brwi.
– Ależ to nie może być... – wymamrotał pod nosem, zanim jednak Flora zdążyła go zapytać, co takiego, Fridolf odwrócił się do jej mamy.
– No cóż. Będzie wam tu dobrze. W tym domu mieszkali porządni ludzie. Dobro siedzi w ścianach. Czujecie?
Teraz znów popatrzył na Florę.
– Tak – przyznała Flora, bo naprawdę wyczuwała tutaj dobrą energię.
Drzwi zatrzasnęły się za Fridolfem z łoskotem. Mama zachichotała.
– Nie jest on może radosny jak skowronek, ale wydaje się miły.
– Lubię go – odparła Flora.
– Ja też. No i co powiesz, skarbie? O domu i w ogóle.
– W porządku.
– Na pewno? Myślisz, że będzie nam tu dobrze?
Mama zdawała się wystraszona. Rychło w czas. Było już przecież za późno, żeby się rozmyślić.
Flora postanowiła być jednak miła i poklepała mamę po ramieniu.
– Z pewnością będzie nam tu cudownie!
Od razu spróbowały się zadomowić. Pościeliły łóżka, mama wypakowała maszynę do pisania i postawiła ją na stole w salonie, a Flora ustawiła podręczniki w równym rządku w pokoju z tapetą w kwiaty. Anię z Zielonego Wzgórza i Upiora rodu Canterville’ów położyła na stoliku nocnym. W szafie wisiało mnóstwo starych ubrań i tylko jedna półka okazała się wolna, ale nie miało to jednak większego znaczenia, bo Flora prawie nic ze sobą nie przywiozła.
– Chodź na dół coś zjeść – zawołała z kuchni mama.
Flora zgasiła światło w sypialni i już miała zejść, kiedy jej wzrok padł przypadkiem na okno.
Dziwne, chociaż był późny wieczór, miała wrażenie, że na zewnątrz zrobiło się odrobinę jaśniej. Może mgła się rozrzedziła i wyjrzał księżyc?
W tym samym momencie Flora zauważyła, że za oknem trzepocze coś białego!
Nie tylko coś tam trzepotało, rozległ się też szelest. Przypominał szept!
– To ona!
To coś białego zniknęło tak szybko, że Flora nie zdążyła zobaczyć, co to, ale przez kilka upiornych chwil sądziła, że zza okna przyglądała się jej i do niej szeptała jakaś blada twarz.
Pokój znajdował się jednak na piętrze, nikt więc nie mógł tu przecież zajrzeć?
Stała w progu jak sparaliżowana.
Czy znajdzie w sobie tyle odwagi, żeby podejść do okna i wyjrzeć?
Kilka razy przełknęła ślinę.
Nie, nie może być tak lękliwa. Jak inaczej wytrzyma cały miesiąc w starym domu, skoro za każdym razem, gdy zobaczy lub usłyszy coś nieoczekiwanego, będzie truchleć ze strachu?
Podeszła do okna i znów wyjrzała.
Kiedy wytężyła wzrok, dostrzegła w oddali kilka gałęzi. Nigdzie jednak nie było widać nic białego.
„Musiało mi się coś przywidzieć – pomyślała. – Może było to tylko moje odbicie? A to, co przypominało szept, to miotana wiatrem gałąź, która przejechała po ścianie domu...”.
– Idziesz wreszcie? – zawołała mama.
W domu zapachniało pieczonymi kiełbaskami i Flora zeszła na dół.
Pierwszej nocy w stróżówce w Helmersbruk Flora nie spała najlepiej. Miała wrażenie, że z materaca wystają sprężyny, a poduszka dziwnie pachnie, chociaż powlekła ją poszewką, którą przywiozła z domu. Brązowo-żółte wzory na pościeli ani trochę nie pasowały do reszty pokoju. Idealna byłaby tutaj wymaglowana pościel z koronką, a do tego najlepiej jeszcze długa biała koszula nocna.
Flora widziała z łóżka swoje odbicie w lustrze. Też tu nie pasowała. Jak na swój wiek była wysoka, miała szerokie ramiona i okrągłą twarz. Kolor jej włosów wydawał się pospolity, nijaki. Te fajne dziewczynki z jej szkoły, które jeździły konno, nazywały go mysim.
Zaplotła więc teraz swoje mysie włosy w dwa długie warkocze i wstała. Na zewnątrz wciąż było ciemno, a w domu bardzo zimno.
W salonie mama próbowała rozpalić w kominku. Jednak szło jej to marnie.
– Może chrust jest ułożony zbyt luźno? – zasugerowała Flora. – Albo zbyt ciasno, wtedy też nic z tego nie wyjdzie.
– Znalazła się ekspertka – odparła mama, sprawiając wrażenie poirytowanej. – Skąd ty wytrzasnęłaś takie mądrości?
– Tata mi pokazywał.
Na to mama nic nie odpowiedziała, ale jej plecy zdradzały, że zrobiło jej się smutno. Wtem jednak ogień zatrzeszczał w kominku.
– No i już! – ucieszyła się i wstała.
Ponieważ wciąż było lodowato zimno, Flora założyła na siebie granatowy męski kaftan, który wisiał w sieni. Fridolf powiedział mamie, że mogą używać wszystkiego, co tu znajdą. Sweter sięgał Florze niemal do kolan, okręciła się nim jak szlafrokiem. Drapał i czuć było od niego starością, ale przynajmniej zapewniał ciepło.
– Co ty masz na sobie za kubrak? – spytała mama.
– Widzisz chyba, że to paradny sweter stróża! – Flora wsunęła ręce do kieszeni i zrobiła piruet. W prawej coś było.
Wyjęła porcelanowego aniołka.
– Mamo, popatrz, co znalazłam w kieszeni!
– Ach, jaki uroczy!
Flora przyjrzała się uważnie figurce. Ktoś pomalował ją z wprawą starannymi pociągnięciami pędzla, porcelanowe skrzydełka wyglądały, jakby były pokryte prawdziwymi piórami. Flora postawiła aniołka na regale i nagle przyszło jej coś do głowy.
– Mamo! Zabrałyśmy z domu ozdoby świąteczne?
Mama popatrzyła na nią zaskoczona.
– Ozdoby świąteczne? Nie, nie wzięłyśmy ich. Uzgodniłyśmy przecież, że bierzemy ze sobą tylko to, co niezbędne!
– Ale przecież ozdoby świąteczne są niezbędne! Przynajmniej w czasie świąt.
Mama popatrzyła na nią niepewnie.
– Tak, chyba masz rację. To tylko ja nie przykładam wagi do takich rzeczy.
Flora bardzo dobrze o tym wiedziała. To nie mama ubierała u nich choinkę, jedynie wyciągała świeczniki i przyklejała skrzaty na szybie w kuchni. Tata z kolei uwielbiał Boże Narodzenie i dekorowanie domu było domeną jego i Flory.
– Przepraszam – westchnęła mama. – Nie pomyślałam o tym...
– Nic nie szkodzi – odparła Flora, chociaż nie było w tym krzty prawdy.
– Może same coś przygotujemy? Albo kupimy łańcuch i parę skrzatów w Helmersbruk?
Flora pokręciła głową. Nie chciała nowych dekoracji. Próbowała nie myśleć o starym pożółkłym pudełku stojącym na samej górze w szafce w kuchni, im bardziej się jednak starała, tym uporczywiej myślała o nim i o wszystkim, co w nim przechowywano.
Srebrne łańcuchy, które w wielu miejscach się przerzedziły, ale mimo to pozostały piękne, czerwony drewniany świecznik, gwiazda z papieru do zawieszenia na żarówce oraz dość brzydkie włóczkowe skrzaty, które zrobiła sama, kiedy była mała.
Przede wszystkim myślała jednak o jasnobrązowym pudełku ze starymi bombkami z delikatnego szkła, które niegdyś należały do jej babci. Każdego roku w wieczór wigilijny tata ostrożnie wyjmował je z przegródek wyłożonych bibułą i mówił: „Powiesimy je teraz na najmocniejszej gałęzi, bo to klejnoty twojej babci...”.
Tradycją stało się u nich to, że wypowiadał dokładnie te słowa. Wtedy Flora czuła, że już naprawdę, ale to naprawdę nadeszły święta.
W zeszłe Boże Narodzenie – jego ostatnie – tata był tak słaby, że ledwie podnosił się z krzesła, ale zebrał się w sobie, żeby zawiesić na choince pierwszą bombkę, resztą zajęła się Flora.
Teraz Flora odwróciła głowę, żeby mama nie widziała łez cisnących się jej uparcie do oczu. Nie było dekoracji świątecznych, nie było klejnotów, nie było taty. Tylko jeden biedny porcelanowy aniołek stał samotnie na regale. Świąt też zapewne nie będzie.
– Pójdę się przejść – powiedziała Flora.
– Baw się dobrze! – zawołała za nią mama.
Miło było wyjść na świeże powietrze. Przestało już wiać, niebo jednak wciąż chowało się za chmurami i zdawało się bezbarwne.
Flora włożyła białe wełniane rękawiczki z frędzlami i wypuściła z ust obłok pary. Ze schodków prowadzących na ganek dostrzegła skrawek morza, równie szarego jak wszystko dookoła.
Widziała wjazd, przy którym znajdowała się stróżówka. Szeroką wyrwę w murze wypełniała ozdobna kuta brama z czarnego żelaza złożona z dwóch skrzydeł połączonych ze sobą pośrodku. Na samej górze między zdobieniami znajdowało się duże H, niegdyś zapewne złote, ale teraz prawie całkiem zeszła z niego farba.
„H jak Helmersbruk”, pomyślała Flora. „Czy jak tam Fridolf mówił, że nazywali się ci właściciele dworu? Von Hiems? Może w takim razie to H oznacza Hiemsów? Cóż to w ogóle za dziwne nazwisko”.
Podeszła i spróbowała otworzyć bramę, ale ta ani drgnęła. Może dało się pokonać ten mur jedynie tą małą furtką znajdującą się kawałek dalej, przez którą same weszły.
Flora rozejrzała się w poszukiwaniu pralni Fridolfa, ale nie dostrzegła nigdzie żadnego innego budynku niż stróżówka. Gdzieś zza chmur musiało jednak wyjrzeć słońce, bo robiło się coraz widniej.
Bez cienia wątpliwości w obrębie murów znajdował się kiedyś park. Drzewa i krzewy wyglądały wprawdzie na zdziczałe, ale nie sposób było nie zauważyć, że temu, kto je zasadził, przyświecała jakaś koncepcja.
Flora obeszła rozłożysty krzew i stanęła nagle na końcu alei obrośniętej wysokimi drzewami. Wszystkie straciły już liście, ale gałęzie tworzące ich korony były tak gęste, że splatały się ze sobą wysoko i aleja przypominała tunel. Droga okazała się wyboista i pełna błotnistych kałuż, trzeba więc było patrzeć pod nogi.
Szła przed siebie, zważając na to, gdzie stawia stopy, przeskakiwała kałuże i stąpała ostrożnie. Szybko się zorientowała, że powinna była włożyć zimowce, a nie tenisówki, ale teraz nie było sensu wracać i zmieniać butów, skoro i tak była umazana błotem po kolana.
Drzewa zaszumiały nad jej głową. Podmuch wiatru przeszedł przez aleję. Dziwna ciepła bryza pochwyciła jej warkocze i szalik.
Jeszcze dziwniejsze było to, że wiatr szeptał! Jego szept przypominał ten, który Flora słyszała za oknem poprzedniego wieczoru.
– To ona! Wróciła!
Zatrzymała się raptownie i rozejrzała wkoło. Któż to szepcze? Nigdzie nie widziała żywej duszy.
Zobaczyła z kolei po raz pierwszy stary dwór von Hiemsów.
Tak się tym przejęła, że natychmiast zapomniała o szepczącym głosie, mokrych stopach i wszystkim innym.
Nigdy nie widziała równie imponującego domu. Przez dłuższą chwilę stała jak rażona piorunem i starała się napatrzeć do syta.
Rezydencja miała trzy kondygnacje, spiczasty dach i najróżniejsze wykusze. Były w nim okna w różnych kształtach: okrągłe, kwadratowe, owalne, duże i małe. Podobnie jak mur i stróżówkę dwór także zbudowano z cegły. W rogu znajdowała się niewielka wieża, a jedna ze ścian była całkowicie porośnięta pnączem. W wielu oknach dało się zauważyć witraże, inne z kolei były zabite deskami.
Na pierwszy rzut oka można było sądzić, że nikt nie mieszkał tam od bardzo, bardzo dawna.
Florze zebrało się na płacz, ależ piękny był ten dwór roztaczający wokół siebie podupadłą, majestatyczną aurę.
Czy odważy się do niego zbliżyć? A co, jeśli – serce zrobiło w jej piersi koziołka – co, jeśli drzwi nie są zamknięte na klucz? Może mogłaby wejść do środka i się rozejrzeć? Nic nie zabierze, nawet niczego nie będzie dotykać, tylko popatrzy...
Zrobiła krok w stronę dworu, ale się zatrzymała. Nagle wydało jej się to nieuprzejme, żeby tak obcesowo podchodzić do drzwi i szarpać za klamkę. Może lepiej najpierw obejść dwór i obejrzeć go ze wszystkich stron?
Jak się okazało, łatwiej to było powiedzieć niż zrobić. Żeby okrążyć budynek, musiała przejść przez zarośnięty gaik, a potem niemal wpadła do starej fontanny. Następnie przedarła się przez gęste krzaki, wspięła na niski murek i na koniec obeszła porośnięty mchem pomnik, który przedstawiał półnagą kobietę z wazą w rękach.
Było to jednak warte zachodu, bo od tyłu dwór wyglądał jeszcze piękniej niż od frontu! Zdobne okna werandy wychodziły na ogród ozdobiony licznymi posągami i stelażami dla roślin. Z pewnością rosły tu kiedyś róże i krzewy przycięte w rozmaite kształty. Musiało to wyglądać przepięknie! Istny park pałacowy z ogrodem różanym!
Nad werandą znajdował się rozłożysty balkon z wysokimi drzwiami, które prowadziły zapewne do dużego pokoju. Może do sali balowej? A może sale balowe są tylko w bajkach?
Flora cofnęła się o kilka kroków, żeby z dystansu przyjrzeć się dworowi, potem znów podeszła do budynku, żeby dokładniej obejrzeć wszystkie detale.
Jak stary mógł być ten dwór? Najpewniej bardzo, może miał nawet kilkaset lat. Czemu już nie budowano takich domów? Przecież z pięknymi oknami i skośnymi blaszanymi dachami prezentowałyby się dużo lepiej niż te okropne klockowate bloki.
Ciekawe, do kogo ten dwór i park mogły teraz należeć? Bo chyba raczej nie do Fridolfa? Gdyby tak było, dlaczego mieszkałby w dawnej pralni? „Nie, Fridolf jest raczej kimś w rodzaju dozorcy”, pomyślała Flora.
Może żył gdzieś jeszcze jakiś potomek von Hiemsów, którzy wznieśli ten dwór? Jeśli tak, to zapewne do niego należała ta posiadłość. Ależ z niego szczęściarz.
Tylko czemu w takim razie nikt tu teraz nie mieszkał? Budynek był, rzecz jasna, zaniedbany, ale gdyby tylko należał do Flory, bez mrugnięcia okiem zniosłaby to, że wymaga niewielkiego remontu. Szczególnie zważywszy na wieżyczkę. Tylko pomyśleć, że mogłaby mieć tam pokój!
To wariactwo, ale Flora w mgnieniu oka poczuła, że kocha każdy milimetr kwadratowy tego starego domu. Mimo że poranek był mroźny, zrobiło się jej przyjemnie ciepło. Czy to właśnie takie uczucie towarzyszy zakochaniu? Czy jest dziwna, bo zakochała się w jakimś zapuszczonym dworze, chociaż nigdy dotąd nie była zakochana w żadnym człowieku?
„Jeśli tak, to proszę bardzo, mogę być dziwna”, pomyślała Flora.
Wyglądało na to, że park jest większy, niż przypuszczała. Ogród stopniowo przechodził w las, więc posiadłość mogła ciągnąć się w nieskończoność. Flora postanowiła, że któregoś dnia zapuści się kawałek dalej i zobaczy, czy w lesie też znajdzie coś ciekawego.
Kiedy powoli obeszła cały budynek, wróciła na podjazd przy alei.
Do masywnych drzwi z ciemnego drewna prowadziły schodki. W drzwiach znajdowało się owalne okienko o wyglądzie surowego oka. Kiedy Flora się do niego zbliżyła, odniosła wrażenie, że dwór ją obserwuje. Zawstydziła się.
– Umm... dzień dobry, nie chciałabym przeszkadzać, ale czy mogłabym się tu trochę rozejrzeć?
Ależ była głupia! Żeby tak stać i rozmawiać ze starym domem. Pomyśleć, że mogłyby ją zobaczyć koniary! Mimo wszystko ze względu na okno w kształcie oka czuła, że należy się przywitać.
Weszła po schodkach, położyła rękę na dużej klamce i spróbowała ją nacisnąć.
Drzwi okazały się zamknięte na klucz.
No jasne.
Westchnęła zawiedziona. Och, ależby chciała wejść do środka! Z ciekawości ledwie mogła ustać w miejscu. Czy powinna jeszcze raz obejść dom i sprawdzić drzwi prowadzące na werandę? A może dało się otworzyć któreś okno?
Nagle usłyszała muzykę.
Gdzieś w pobliżu rozbrzmiewała cicha melodia!
Flora ją znała. To delikatna, plumkająca wersja pieśni o zielonej choince. Nie brzmiało to jak żaden instrument, raczej jak pozytywka.
Tylko gdzie się mogła znajdować? Flora miała wrażenie, że muzyka dochodzi z dworu, ale może tylko jej się tak wydawało. Dom był opuszczony i zamknięty na cztery spusty, a pozytywkę trzeba chyba nakręcać?
Cofnęła się o krok i rozejrzała, nagle zrobiła się podejrzliwa. Może ktoś próbuje ją tutaj nabrać albo wystraszyć?
Była przyzwyczajona do takich numerów. Martwe pająki na szkolnej ławce, przejrzałe jabłka w plecaku, gasnące światło, kiedy brała prysznic po wuefie. Koniarom nie chciało się to znudzić, Florze nie pozostawało więc nic innego, jak tylko spróbować po omacku dostać się do włącznika, podczas gdy za drzwiami słychać było śmiejący się radosny chór.
Tylko porządnie wyczyść sobie smarki, Zasmarkana Floro.
Masz tu kilka oswojonych pająków, zamieszkają w twoich włosach.
Pająki lubią mieszkać w takich mysich dziurach, hi, hi, hi...
Stojąc teraz na schodach dworu von Hiemsów setki kilometrów od szkoły i koniar, Flora złożyła sobie przyrzeczenie.
Zdecydowanie wypowiedziała na głos swoją obietnicę:
– Tutaj w Helmersbruk nic mnie nie wystraszy.
Nie będzie się więc obawiać szepczących głosów, bladych twarzy czy pozytywek brzęczących gdzieś w opuszczonym domu.
Buńczucznie popatrzyła na aleję.
Tego, kto próbuje przestraszyć Florę Winter, spotka ogromny zawód. Tak będzie.
Muzyka poza tym już ucichła.
Flora stała jeszcze chwilę na schodach, nadstawiając uszu, ale pozytywka już się nie włączyła.
„A może zaczynam tracić rozum?”, pomyślała.
Po raz trzeci w ciągu ostatniej doby nie była pewna, czy tylko coś sobie ubzdurała, czy naprawdę widzi i słyszy to wszystko. Szepty, twarz za oknem sypialni, wrażenie, że dwór ją obserwuje. Ale ta muzyka przynajmniej grała dłuższą chwilę i wydawała się rzeczywista.
Może tak to już jest ze starymi domami? Że to, co działo się w nich wcześniej... niesie się po nich jakby echem, chociaż nie ma już ludzi, którzy tam kiedyś mieszkali?
Zimny dreszcz przeszedł Florze po plecach, ale nie było to wcale nieprzyjemne uczucie. Bądź co bądź postanowiła, że nie będzie się tutaj niczego bała. Przypominało to raczej pewne oczekiwanie.
„Może ten dwór próbuje mi coś powiedzieć?”, zastanowiła się i przejechała rękawiczką po zamkniętych drzwiach. A co, jeśli dwór von Hiemsów kryje w sobie jakąś tajemnicę i chce się nią ze mną podzielić?
Zaśmiała się na tę myśl. Wprawdzie było to kompletne wariactwo, ale jakże cudownie kuszące. Ach, tylko pomyśleć, że Zasmarkaną Florę o mysich włosach w jakiś magiczny sposób coś łączy z tym wspaniałym domem. Ależby chciała, żeby tak właśnie było!
Już zamierzała odejść, kiedy coś przykuło jej uwagę. Tuż pod ścianą domu musiała się niegdyś znajdować rabatka z kwiatami. Teraz pokrywały ją zwiędnięta trawa i mech, ale z ziemi wystawało coś w pięknym, intensywnie zielonym kolorze.
Flora uklękła koło rabatki. Ściągnęła rękawiczki i rozsunęła zwiędniętą trawę.
Zobaczyła zielony pęd przebijający się z trudem przez ziemię. Nie wiedziała, że istnieją rośliny, które kiełkują w grudniu. A może ta biedna roślinka ubzdurała sobie, że nadeszła już wiosna?
Flora zauważyła kolejny pęd i jeszcze jeden! Tak, cała ich masa stawiała tu opór zimnu i ciemności. Jakaś roślina za wszelką cenę chciała wyjść z ziemi. Zaczęła odgarniać wyschniętą trawę, żeby pomóc jej się przebić. Co to w ogóle może być? Krokusy? Nie, krokusy przypominają bardziej pączki. To musi być coś innego...
Odgarniała trawę i grzebała w ziemi, a im więcej pędów oporządziła, tym więcej ich znajdowała. Jej palce całkowicie zesztywniały od zimna, ale nie przejęła się tym ani trochę.
Mieszkam we dworze – myślała. – Jestem panną Florą. Wszyscy mnie podziwiają. Mam ogromną szafę pełną eleganckich sukni i pokojówkę, która codziennie czesze mi włosy i zaplata je w warkocze. Mój pokój znajduje się na samym szczycie wieży, mam tam półki z książkami od podłogi do sufitu, aż potrzebna jest drabina, aby dostać się do tych na samej górze. Śpię zawsze w długiej białej koszuli nocnej, a kiedy budzę się rano, otwieram okno i patrzę na migoczące w dole morze za kwitnącym sadem.
To żadna sztuka dać się ponieść wyobraźni, kiedy człowiek znajduje się koło takiego starego domu jak ten. Flora nigdy nie czuła się do końca na miejscu w swoich czasach. Nie pojmowała, co jej koledzy z klasy lubią w muzyce, której słuchają, i oglądanych w telewizji programach. Nie przepadała też szczególnie za nowoczesnymi ubraniami. Koszulki z nadrukami, dżinsy i takie tam. Wolałaby chodzić w sukienkach z bufkami, jak Ania z Zielonego Wzgórza. Ale koniary pękłyby wtedy ze śmiechu na jej widok.
Flora czuła się dość samotna. Nie zawsze tak jednak było. Zaledwie kilka lat temu miała najlepszą przyjaciółkę.
Johannę.
Kiedy były małe, Johanna i Flora wyglądały niemal identycznie i często udawały, że są siostrami. Kiedy Johanna dostała na gwiazdkę ogrodniczki, Flora tak długo jęczała rodzicom, aż dostała podobne, a kiedy Flora zaczęła nosić warkocze, Johanna też chciała.
Według Johanny Flora nie miała sobie równych w wymyślaniu historii i często razem odgrywały małe przedstawienia wedle pomysłu Flory. Chodziły też razem do kina, robiły kulki czekoladowe z wiórkami kokosowymi i rozmawiały o wszystkim, co tylko przyszło im na myśl. Miały mnóstwo wspólnych sekretów, ale przed sobą nie miały żadnych tajemnic.
Flora zakładała, że Johanna zawsze będzie jej najlepszą przyjaciółką. W czwartej klasie ta jednak zaczęła chodzić do szkółki jeździeckiej. Rodzice Flory niestety nie zgodzili się jej tam zapisać. Twierdzili, że to zdecydowanie za drogie. Tata był już wtedy zbyt chory, żeby pracować. Mama pisała, ile mogła, ale na lekcje jazdy konnej nie starczyłoby im pieniędzy.
I wyszło, jak wyszło.