Tacy mili chłopcy. Prawdziwa historia matki zamordowanej przez synów - Tina Dirmann - ebook

Tacy mili chłopcy. Prawdziwa historia matki zamordowanej przez synów ebook

Dirmann Tina

4,4
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 299

Data ważności licencji: 4/18/2028

Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Ten reportaż nie pozostawia złudzeń jak zawodne bywają instytucje państwowe ale także my jako społeczeństwo 😔 Ta historia jest poruszająca,szokująca i wstrząsająca. Życie tej rodziny mogło potoczyć się zgoła inaczej gdyby ktoś zareagował i nie odpuścił. Matka cierpiąca na schizofremie paranoidalną? Dzieci z syndromem osoby maltretowanej? Czy można było tego uniknąć? Czytając tą historię kilkukrotnie sama miałam ochotę zabić Jane. Jej paranoje były tak nierealne i wydumane a zarazem widoczne gołym okiem. Dziwi mnie,że na przełomie tylu lat nikt nie reagował na te zachowania. Autorka bardzo dobrze nakreślila postacie tego dramatu bo w tych kategoriach rozpatruję ten reportaż. Czytałam z ciekawością,śledziłam przebieg procesu i zachowań samym braci z zainteresowaniem. To jak przejmująco trudne było ich życie z matką wyciska łzy z oczu. Rozprawa sądowa,zeznania rodziny,znajomych jak i obcych osób,ława przysięgłych. To wszystko stwarza niepowtarzalny klimat,który chłoniemy z niecierpl...
00
MilenaSierminska

Nie oderwiesz się od lektury

"-Czy nie byłoby super, gdybyśmy się pozbyli mamy? - zapytał Jason. - Przecież nasze życie stałoby się bez niej o wiele łatwiejsze." 📖"Tacy Mili Chłopcy" autorstwa Tiny Dirmann jest powieścią z gatunku true crime i opowiada o dysfunkcyjnej rodzinie, a konkretniej o dysfunkcyjnej matce. Cała książka przeprowadza czytelnika przez swoisty proces, w którym kobieta z niezwykle inteligentnej uczennicy zmienia się na przestrzeni lat w paranoicznego potwora. Życie z chorą psychicznie matką odciska piętno na jej dwóch synach, młodszym Matthew i starszym o 5 lat Jasonie, który zostaje przez nią zmuszony do przejęcia roli głowy rodziny. Przemoc fizyczna i psychiczna, brak stałego miejsca zamieszkania, brak przyjaciół, brak miłości, brak zwykłej szarej codzienności...to tylko nieliczne z czynników, z którymi borykają się chłopcy i które doprowadzą do tragedii całej rodziny. 📖"Tacy mili chłopcy" to porywająca powieść, która od samego początku wbija czytelnika w fotel i nie wypuszcza ze swoich si...
00

Popularność




Rozdział 1

1

Peter Mar­ti­nez jak zwy­kle się nudził. Jed­nak po odsłu­że­niu dwu­dzie­stu pię­ciu lat w Kor­pu­sie Pie­choty Mor­skiej Armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, w któ­rych trak­cie odbył dwie misje w Wiet­na­mie, i dosłu­że­niu się rangi star­szego sier­żanta, nie narze­kał na spo­kojną pracę ochro­nia­rza na luk­su­so­wym pry­wat­nym osie­dlu. Saint Malo Beach w kali­for­nij­skim mie­ście Oce­an­side skła­dało się z ponad osiem­dzie­się­ciu domów, war­tych wiele milio­nów dola­rów i malow­ni­czo poło­żo­nych przy samej plaży. Mar­ti­nez szcze­gól­nie upodo­bał sobie te noce, w któ­rych trak­cie nic nie zakłó­cało mu spo­koju. Mógł całymi godzi­nami prze­sia­dy­wać w stró­żówce, wsłu­chu­jąc się w mono­tonny szum pobli­skiego oce­anu.

Mimo że mia­steczku Oce­an­side nie spo­sób odmó­wić uroku, więk­szość podró­żu­ją­cych auto­stradą mię­dzy­sta­nową numer 5 się tutaj nie zatrzy­my­wało – wybie­rali cie­szące się więk­szą popu­lar­no­ścią San Diego, odda­lone o zale­d­wie dwa­dzie­ścia minut jazdy. San Diego przy­cią­gało nie tylko pla­żami, ale też odwie­dza­nym przez tłumy tury­stów par­kiem roz­rywki SeaWorld. A ponie­waż Oce­an­side nie było nawet widoczne z auto­strady, tury­ści, a wraz z nimi kło­poty, zasad­ni­czo trzy­mali się z daleka.

Mar­ti­nez był uzbro­jony. Jako zawo­dowy żoł­nierz nosił u pasa pisto­let – zwy­czaj ten pie­lę­gno­wał od osiem­na­stego roku życia. Ale przez ostat­nie osiem lat, które prze­pra­co­wał jako ochro­niarz w Saint Malo Beach, ani razu nie miał oka­zji wycią­gnąć broni z kabury.

Mimo to zamarł, gdy tuż przed 2 w nocy 14 stycz­nia 2003 roku ciem­ność prze­cięły snopy przed­nich reflek­to­rów nad­jeż­dża­ją­cego samo­chodu.

Old­smo­bile intri­gue, rocz­nik 2000, zatrzy­mał się parę domów od stró­żówki, ale Mar­ti­nez i tak dostrzegł, jak dwie osoby, które wysia­dły z auta, wycią­gają z bagaż­nika jakiś worek. Musiał sporo ważyć, bo z naj­wyż­szym tru­dem nie­zna­jomi dźwi­gnęli go nad głowy. Szy­ko­wali się, by wrzu­cić go do wyso­kiego na ponad dwa metry kon­te­nera na śmieci, sto­ją­cego przed zadba­nym dwu­kon­dy­gna­cyj­nym budyn­kiem miesz­kal­nym o nume­rze 2041 przy South Paci­fic Street.

„Jakiś cwa­nia­czek pró­buje pod osłoną nocy pozbyć się śmieci” – pomy­ślał Mar­ti­nez. Jako że miało to miej­sce na tere­nie pry­wat­nego osie­dla, musiał inter­we­nio­wać. Ruszył w stronę samo­chodu, zamie­rza­jąc w spo­sób uprzejmy, lecz kate­go­ryczny upo­mnieć intru­zów.

Zbli­żył się do wyso­kiego, mie­rzą­cego ponad sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów męż­czy­zny i niż­szego chło­paka, wyglą­da­ją­cego na nasto­latka, gdy obaj wciąż siło­wali się z wor­kiem.

– Co tam macie? – spy­tał.

Ni­gdy się nie dowiemy, dla­czego to pyta­nie tak zmro­ziło Jasona Bau­ti­stę. Może dla­tego, że jako dwu­dzie­sto­la­tek wciąż miał zwy­czaj słu­cha­nia star­szych. A może zare­ago­wał tak, ponie­waż odcho­dził od zmy­słów ze stra­chu i nie wie­dział, co robić.

W każ­dym razie Jason upu­ścił worek na zie­mię i zamarł. Mat­thew Mon­tejo, jego pięt­na­sto­letni przy­rodni brat, poszedł za jego przy­kła­dem. Obaj mło­dzieńcy wle­pili wzrok w Mar­ti­neza. Na twa­rzy młod­szego z nich, któ­rego ochro­niarz momen­tal­nie uznał za pomoc­nika star­szego, odma­lo­wał się strach.

– Po pro­stu wyrzu­camy śmieci – wyja­śnił Jason.

– Tutaj nie może­cie – poin­for­mo­wał Mar­ti­nez. – Zabie­raj­cie ten worek i jedź­cie gdzie indziej.

– Prze­pra­szamy – bąk­nął Jason, po czym zwró­cił się do Mat­thew: – Pomóż mi, musimy zanieść go z powro­tem do samo­chodu.

W tym cza­sie doświad­czony pra­cow­nik ochrony dokład­niej przyj­rzał się wor­kowi. W trak­cie póź­niej­szego prze­słu­cha­nia powie, że przy­po­mi­nał worek na zwłoki, jakie widy­wał wiele razy, gdy słu­żył w woj­sku. W rze­czy­wi­sto­ści był to ciem­no­brą­zowy śpi­wór. Mar­ti­nez oczy­wi­ście nie wie­dział, co kryje się w środku. Ale coś w nim było. Kiedy chłopcy, chwy­ciw­szy z obu koń­ców, pod­nie­śli go z ziemi, jego środ­kowa część się zapa­dła.

Mat­thew posłusz­nie wyko­ny­wał pole­ce­nia star­szego brata. Chłopcy spró­bo­wali unieść worek jesz­cze raz i wtedy Mar­ti­nez zoba­czył, jak spo­śród fałd śpi­wora wysuwa się ludzka stopa.

Ten widok nim wstrzą­snął. Wpa­try­wał się w dyn­da­jącą w powie­trzu stopę, a w gło­wie miał pustkę. Przez chwilę łudził się, że to część lalki albo mane­kina. Ści­śnięty żołą­dek pod­po­wia­dał mu jed­nak coś zgoła innego.

– Ejże! – zawo­łał. – Stój­cie, odłóż­cie ten worek na zie­mię! Chcę zer­k­nąć do środka.

Ale Jason miał inne plany.

– Nie – odparł krótko, po czym wrzu­cił worek do bagaż­nika i zatrza­snął klapę. – Nie zro­bisz tego.

Instynk­tow­nie Mar­ti­nez się­gnął po pisto­let kali­ber .357 i wyce­lo­wał w podej­rza­nych.

– Nie ruszać się! – zawo­łał.

– Spier­da­laj! – odpy­sko­wał Jason. – Jesteś zwy­kłym ochro­nia­rzem. Gówno mi zro­bisz.

Po tych sło­wach zamknął bagaż­nik i usiadł za kie­row­nicą.

Mar­ti­nez stał bez ruchu, mie­rząc z pisto­letu. Koniec koń­ców nie pocią­gnął za spust, uznaw­szy, że tej nocy dość już było prze­mocy. Zamiast tego, kiedy samo­chód się odda­lał, posta­rał się zapa­mię­tać numer reje­stra­cyjny. Po powro­cie do stró­żówki wzbu­rzony prze­dzwo­nił na poste­ru­nek poli­cji w Oce­an­side. Już po chwili kojący szum fal został zagłu­szony przez głos dys­po­zy­torki.

Dnia 14 stycz­nia o 8.30 Andre Spen­cer, detek­tyw z wydziału zabójstw w biu­rze sze­ryfa okręgu Orange, spo­glą­dał w dół jaru o stro­mych zbo­czach przy auto­stra­dzie Ortega. Zgło­sze­nie, ode­brane wcze­śniej tego dnia od kie­rowcy podró­żu­ją­cego auto­stradą mię­dzy­sta­nową numer 5, doty­czyło zauwa­żo­nych prze­zeń ludz­kich szcząt­ków leżą­cych na polu na wyso­ko­ści znacz­nika 79 mili. Jako że Spen­cer peł­nił dyżur tego dnia, to jemu przy­pa­dło pro­wa­dze­nie docho­dze­nia w tej spra­wie. Przez trzy­na­ście lat służby poli­cyj­nej zdą­żył przy­wyk­nąć do śmierci. Mimo to, gdy teraz lustro­wał przez lor­netkę wyjąt­kowo spa­dzi­sty teren na pobo­czu szosy, widok zwłok był dla niego wstrzą­sem: mniej wię­cej pięć­dzie­siąt metrów niżej ujrzał ludzki tułów; pozba­wiony głowy i dłoni kor­pus bia­łej kobiety, ubra­nej jedy­nie w figi. Trup był upior­nie blady, ponie­waż zabójca zadał sobie trud, żeby pozba­wić go więk­szo­ści krwi.

Dla Spen­cera od razu stało się jasne, że to będzie twardy orzech do zgry­zie­nia. „Gdyby ciało było kom­pletne, gdyby miało głowę albo dło­nie, pobra­li­by­śmy odci­ski pal­ców albo wyko­na­li­by­śmy odlew zębów” – pomy­ślał. W tej sytu­acji pozo­sta­wało jedy­nie pobra­nie wyma­zów z nadzieją, że uda się ziden­ty­fi­ko­wać zwłoki na dro­dze ana­lizy DNA. Umysł detek­tywa pra­co­wał na przy­spie­szo­nych obro­tach: Spen­cer musiał się dowie­dzieć, co to za kobieta i jak to się stało, że spo­tkał ją tak maka­bryczny koniec.

Dopiero po sied­miu dniach na jego biurko tra­fił numer reje­stra­cyjny zapi­sany przez ochro­nia­rza Petera Mar­ti­neza, co póź­niej pozwo­liło usta­lić, że tułów odna­le­ziony na dnie jaru nale­żał do czter­dzie­sto­jed­no­let­niej Jane Bau­ti­sty. Jak się oka­zało, kobieta obse­syj­nie lękała się, że na jej życie dybią jacyś bez­i­mienni nie­zna­jomi. Koniec koń­ców zgi­nęła z ręki jedy­nych ludzi, któ­rym pozwa­lała się do sie­bie zbli­żyć – swo­ich synów: Jasona i Mat­thew.

Rozdział 2

2

W mło­do­ści miała opi­nię atrak­cyj­nej kobiety. Szczu­pła, wysoka – mie­rzyła sto sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów – o bla­dej kar­na­cji, na któ­rej tle tym efek­tow­niej pre­zen­to­wały się jej olśnie­wa­jące, dłu­gie, rude włosy. Mówiono, że nie ist­nieje męż­czy­zna, który byłby w sta­nie się oprzeć spoj­rze­niu jej błę­kit­nych oczu. Oto jak opi­sał ją jeden z sąsia­dów: „Nie nosiła się w krzy­kli­wym stylu. Nie nale­żała do kobiet, które nakła­dają tapetę na twarz. Była zwy­czajna, ale ładna”. Zapewne mogła prze­bie­rać w face­tach, ale zako­chała się w pro­stej zło­tej rączce z Belize. Armando Bau­ti­sta poznał Jane, gdy stu­dio­wała na Uni­ver­sity of Wiscon­sin-Park­side i marzyła o tym, by zostać nauczy­cielką. Miała dzie­więt­na­ście lat, gdy w 1981 roku poje­chała z Arman­dem do jego domu w Coro­zal, mia­steczku zara­bia­ją­cym głów­nie na eks­por­cie homa­rów, poło­żo­nym na pół­noc­nym wybrzeżu Belize, i tam przy­jęła jego oświad­czyny. Do ślubu zało­żyła różową sukienkę, poży­czoną od sio­stry Armanda, która bawiła się w niej na stud­niówce. Jane przy­rze­kła swo­jemu wybran­kowi, że odtąd już zawsze będzie go kochać, sza­no­wać i trosz­czyć się o niego.

Rodzina Armanda nie zapa­łała sym­pa­tią do jego żony. Jane szybko zyskała opi­nię snobki. Pod­pa­dła nowym teściom już na samym początku, gdy uparła się, żeby Armando na czas ich pobytu w Coro­zal wyna­jął dla nich pokój hote­lowy, mimo że jego rodzina pro­po­no­wała, by zatrzy­mali się u nich. Szcze­gól­nie dotknięta, a potem wście­kła, była Elida Cen­teno, matka Armanda. Ale dla pana mło­dego naj­bar­dziej liczyło się teraz doga­dza­nie żonie, dla­tego poży­czył pie­nią­dze od matki, by pokryć wydatki na hotel i posiłki z hote­lo­wej restau­ra­cji.

Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że pań­stwo mło­dzi sta­no­wili dość ory­gi­nalną czy wręcz kon­tro­wer­syjną parę. Jane pocho­dziła z dobrze sytu­owa­nej rodziny poboż­nych bia­łych chrze­ści­jan. U boku swo­jego ubo­giego imi­granc­kiego narze­czo­nego wyglą­dała dość oso­bli­wie. Jak wspo­mi­nali sąsie­dzi, ta dziew­czyna zawsze miała jed­nak duszę bun­tow­niczki. Jej star­sza sio­stra była spo­koj­niej­sza i ni­gdy nie spra­wiała rodzi­com kło­po­tów, za to Jane błysz­czała, a zara­zem cecho­wała ją krnąbr­ność, która czy­niła z niej czarną owcę w rodzi­nie. Szcze­gól­nie trudne rela­cje łączyły ją z matką, Nel­lie Osborne.

Jane Marie Osborne uro­dziła się 18 grud­nia 1961 roku w małym pod­miej­skim szpi­talu w Wau­ke­gan w sta­nie Illi­nois. Była wnuczką Ben­ja­mina Cloyce’a Fun­der­burka, zało­ży­ciela odno­szą­cej duże suk­cesy firmy budow­la­nej Fun­der­burk Buil­ders. Firma ta miała zna­ko­mitą renomę; miej­scowi agenci nie­ru­cho­mo­ści wie­dzieli, że jeżeli nie­ru­cho­mość została „zbu­do­wana przez Fun­der­burka”, to mogą wysta­wić ją po wyż­szej cenie. Rodzinny mają­tek spra­wił, że Jane ani star­szej od niej o sześć lat Debo­rze niczego nie bra­ko­wało. Dzie­ciń­stwo spę­dzane w małym mia­steczku upły­wało im spo­koj­nie. Nel­lie i Don Osborne ubie­rali córki ele­gancko, posy­łali je do dro­gich pry­wat­nych szkół, a cha­rak­te­ry­styczne dla Illi­nois mroźne zimy spę­dzali na waka­cjach w Mek­syku, naj­chęt­niej w kuror­cie Aca­pulco.

Kiedy Jane uczęsz­czała do szkoły pod­sta­wo­wej, rodzice prze­pro­wa­dzili się z małego mia­steczka Zion do jesz­cze mniej­szej miej­sco­wo­ści Win­th­rop Har­bor, też znaj­du­ją­cej się w sta­nie Illi­nois, w któ­rej nawet obec­nie liczba miesz­kań­ców nie prze­kra­cza sze­ściu tysięcy sied­miu­set. Mimo majątku rodziny i zna­jo­mo­ści w branży budow­la­nej pań­stwo Osborne zamiesz­kali w skrom­nym, jed­no­kon­dy­gna­cyj­nym cegla­nym domku, z gara­żem na dwa auta i dużym traw­ni­kiem od frontu, na działce o powierzchni około dwóch tysięcy metrów kwa­dra­to­wych. Podwórko za domem nie było może prze­sad­nie duże, ale prze­strzeni wystar­czyło, by posta­wić rodzinny stół pik­ni­kowy i urzą­dzić grilla. Przez więk­szą część życia Jane jej dziad­ko­wie miesz­kali w nie­du­żym domu na sąsied­niej działce tej samej wiel­ko­ści, przy Rus­sell Ave­nue.

Win­th­rop Har­bor sku­pia zago­rza­łych bap­ty­stów, a kościo­łów jest tu wię­cej niż skle­pów. Jak łatwo się domy­ślić, miesz­kańcy mają poglądy kon­ser­wa­tywne i patrio­tyczne. Na weran­dach więk­szo­ści domów można zoba­czyć dum­nie powie­wa­jącą flagę ame­ry­kań­ską. To nie przy­pa­dek, że przy She­ri­dan Road, głów­nej ulicy mia­steczka, naj­bar­dziej rzuca się w oczy pla­cówka Vete­rans of Fore­ign Wars, orga­ni­za­cji zrze­sza­ją­cej wete­ra­nów armii ame­ry­kań­skiej, a także sklep Out­do­or­sman, w któ­rym można zaopa­trzyć się w strzelby i arty­kuły węd­kar­skie. Jest tu rów­nież parę restau­ra­cy­jek – rodzin­nych biz­ne­sów – mię­dzy innymi Gyros-N-Heros, od frontu ozdo­biona fla­gami kon­fe­de­ra­tów i wiel­kim szyl­dem z hasłem „Boha­te­ro­wie są mile widziani”. Nie­opo­dal można natknąć się na kon­ku­ren­cję w postaci Stone Creek Grill, lokalu będą­cego wła­sno­ścią klanu Fun­der­bur­ków. Ta spe­cja­li­zu­jąca się w ste­kach restau­ra­cja cie­szy się taką renomą, że przy­ciąga klien­tów nawet z Wiscon­sin, choć to wbrew pozo­rom nic nad­zwy­czaj­nego, jako że Win­th­rop Har­bor leży przy samej gra­nicy Illi­nois i Wiscon­sin. W let­nich mie­sią­cach miej­scowy port zapeł­nia się łód­kami i jach­tami urlo­po­wi­czów z sąsied­niego stanu.

– To zawsze była zabita dechami dziura. I tak już zosta­nie – powie­dział jeden ze sta­rych miesz­kań­ców Win­th­rop Har­bor. – Od lat zabie­gamy, żeby Tar­get albo Wal­mart otwo­rzyły tu swoje mar­kety. Ale nic z tego. Jeste­śmy po pro­stu za mali i im się nie opłaca.

Ojciec Jane, Don Osborne, nie chciał pra­co­wać w rodzin­nym biz­ne­sie i zamiast tego zatrud­nił się w lokal­nej fir­mie pro­du­ku­ją­cej łodzie, jako spe­cja­li­sta do spraw odle­wa­nia ciśnie­nio­wego. Zara­biał wystar­cza­jąco dużo, by Nel­lie mogła reali­zo­wać się jako pani domu i mama. Jeśli wie­rzyć sąsia­dom pań­stwa Osborne’ów, aż do prze­sady pil­no­wała porządku w domu i była świet­nie zor­ga­ni­zo­waną i zdy­scy­pli­no­waną kobietą.

– Nel­lie była szczera do bólu i zawsze chciała sze­fo­wać – wspo­mi­nała wie­lo­let­nia sąsiadka i przy­ja­ciółka rodziny. – Ogól­nie rzecz bio­rąc, była dobrą matką, cho­ciaż jak na mój gust zbyt apo­dyk­tyczną.

Na porządku dzien­nym docho­dziło do spięć Nel­lie z córką, obda­rzoną rów­nie silną oso­bo­wo­ścią. Zda­niem sąsia­dów i przy­ja­ciół Jane z dzie­ciń­stwa awan­tury wybu­chały o to, co zwy­kle bywa kością nie­zgody mię­dzy rodzi­cami a nasto­lat­kami: o szla­bany, o chło­pa­ków, o obo­wiązki domowe. Miej­scowi twier­dzili, że nawet gdyby kon­flikty zaha­czały o coś poważ­niej­szego, mało praw­do­po­dobne, by kto­kol­wiek z sąsia­dów się o tym dowie­dział:

– Matka Jane przy­wią­zy­wała dużą wagę do tego, co inni myślą na temat niej samej i jej rodziny. To nie był typ czło­wieka, który publicz­nie pie­rze swoje brudy.

W dzie­ciń­stwie Jane miała opi­nię miłej dziew­czynki, która bez pro­blemu nawią­zy­wała nowe zna­jo­mo­ści w szkole. Była wesoła, towa­rzy­ska i czę­sto wio­dła prym w zaba­wie. Zapi­sała się nawet do skau­tów, a sąsie­dzi na­dal pamię­tają, jak nie­sa­mo­wi­cie pre­zen­to­wała się w zie­lo­nym mun­durku i z burzą rudych wło­sów. Ale już wtedy dała się poznać swoim rówie­śni­kom jako uparta i wybu­chowa. Jak wspo­mniała jedna z jej ówcze­snych kole­ża­nek:

– Kiedy raz jej pod­pa­dłaś, było po spra­wie. Potra­fiła bar­dzo szybko odsu­nąć się od osoby, która zala­zła jej za skórę.

Przez jakiś czas uczęsz­czała do liceum w Zion-Ben­ton, jed­nak nie zaba­wiła tam długo; po tym, jak na dzie­dzińcu szkol­nym zaczęło docho­dzić do bójek, Nel­lie posta­no­wiła posłać córkę do pry­wat­nego liceum chrze­ści­jań­skiego w Gray­slake, w sta­nie Illi­nois. Szkoła ta była odda­lona o trzy­dzie­ści minut jazdy od ich domu. W Westlake Chri­stian Aca­demy obo­wią­zy­wały dwa egza­miny wstępne – jeden spraw­dza­jący wie­dzę, drugi wiarę, tak by upew­nić się, że kan­dy­dat na ucznia jest poboż­nym chrze­ści­ja­ni­nem. Oba testy Jane zdała bez naj­mniej­szego wysiłku. Jak wyja­wił ojciec w wywia­dzie dla gazety udzie­lo­nym po śmierci córki, przez krótki czas dziew­czyna była do tego stop­nia zafa­scy­no­wana naukami kościel­nymi, że zasta­na­wiała się, czy przy­pad­kiem jej powo­ła­niem nie jest życie zakonne. Ambi­cje te poszły jed­nak w zapo­mnie­nie, gdy zdała na stu­dia. Jako dwu­dzie­sto­latka obie­cała sobie, że ni­gdy wię­cej nie otwo­rzy Biblii.

Na początku jej roz­woju ducho­wego mogła liczyć na wspar­cie rodziny, która z chę­cią pła­ciła tysiąc dola­rów cze­snego rocz­nie i zapi­sała Jane na lek­cje zwią­zane z reli­gią, mię­dzy innymi teo­lo­gię. Dziew­czyna zawsze miała opi­nię wyjąt­kowo bystrej uczen­nicy i nie zmie­niły tego nawet bar­dzo surowe porządki panu­jące w pry­wat­nej szkole ani obo­wiąz­kowe codzienne uczest­nic­two w nabo­żeń­stwie w kaplicy.

Sąsiadka Joyce Yonke poznała Jane w dru­giej kla­sie liceum. Dziew­częta chęt­nie noco­wały to u jed­nej, to u dru­giej.

– Cza­sami trudno było się domy­ślić, co sie­dzi w jej gło­wie – wspo­mi­nała Joyce. – Ale spo­ty­ka­ły­śmy się wtedy w grupce przy­ja­ciół i z Jane czę­sto dobrze się bawi­li­śmy.

Na tym eta­pie swo­jego życia Jane była otwarta i towa­rzy­ska. Uwiel­biała kibi­co­wać pod­czas szkol­nych meczów koszy­kówki albo wie­czo­rami krą­żyć z kole­żan­kami samo­cho­dem po mie­ście, słu­cha­jąc muzyki. Małe mia­steczko nie miało zbyt wiele do zaofe­ro­wa­nia spra­gnio­nym roz­rywki nasto­lat­kom, ale dziew­częta bawiły się jak umiały. Jane spra­wiała wra­że­nie szczę­śli­wej.

Nawet spo­śród grupy przy­ja­ció­łek wyróż­niała się wyni­kami w nauce.

– Była bar­dzo dobrą uczen­nicą. Ponie­waż ze mnie był raczej prze­cięt­niak, cho­dzi­ły­śmy razem na nie­wiele lek­cji – opo­wia­dała Joyce. – Spo­ty­ka­ły­śmy się na zaję­ciach wycho­wa­nia fizycz­nego i w kaplicy, ale już lek­cje mate­ma­tyki i przed­mio­tów ści­słych mia­ły­śmy osobno, bo były­śmy na róż­nych pozio­mach. Jane zawsze cho­dziła do klas z roz­sze­rzo­nym pro­gra­mem naucza­nia, po pro­stu przy­swa­jała wie­dzę szyb­ciej od innych. Ale ponie­waż to była bar­dzo mała szkoła, wszy­scy i tak się znali.

To wtedy przy­lgnęło do niej prze­zwi­sko „Matka Jane”, które zawdzię­czała swo­jej skłon­no­ści do udzie­la­nia rad. Spra­wiała wra­że­nie osoby doj­rza­łej i mądrej, czym zaskar­biała sobie zaufa­nie kole­ża­nek. Joyce pro­wa­dziła z nią wie­lo­go­dzinne roz­mowy tele­fo­niczne, w któ­rych trak­cie zwie­rzała się ze swo­ich roz­te­rek ser­co­wych, i zawsze bar­dzo ceniła wska­zówki, jakich udzie­lała jej Jane.

Jane uwiel­biała słu­chać o pro­ble­mach przy­ja­ció­łek. Ale, co cie­kawe, sama bar­dzo nie­chęt­nie opo­wia­dała o sobie, i to do tego stop­nia, że ucho­dziła za skrytą. Joyce podej­rze­wała co prawda, że jest chło­piec, który podoba się przy­ja­ciółce, ale nie miała pew­no­ści, czy są parą, czy po pro­stu tylko się przy­jaź­nią, a główna zain­te­re­so­wana nie poma­gała jej roz­strzy­gnąć tego dyle­matu.

Jesz­cze mniej chęt­nie opo­wia­dała o matce, ojcu, sio­strze, a nawet uwiel­bia­nej przez sie­bie babce.

– I to wła­śnie dla­tego tak trudno było mi ją roz­gryźć – stwier­dziła Joyce. – Jane była pierw­sza do udzie­la­nia rad innym, ale ja nawet nie wie­dzia­łam, jak bli­sko żyje ze swoją babką… Nie­wiele zdra­dzała na swój temat. Chyba po pro­stu trudno jej się było zdo­być na zaufa­nie. Robiła na mnie wra­że­nie osoby, która wiecz­nie ogląda się przez ramię.

Liceum, z oce­nami celu­ją­cymi, ukoń­czyła rok wcze­śniej od rówie­śni­ków. Z doku­men­tów szkol­nych wynika, że w kla­sie z roz­sze­rzo­nym mate­ria­łem upla­so­wała się na pią­tym miej­scu w ran­kingu.

Po matu­rze, jesie­nią 1979 roku, roz­po­częła stu­dia na Uni­ver­sity of Wiscon­sin-Park­side, mniej wię­cej godzinę jazdy na pół­noc od Win­th­rop Har­bor. W tym okre­sie Jane wspo­mi­nała, że chcia­łaby zostać nauczy­cielką. Naj­bar­dziej lubiła naukę języ­ków obcych. Mówiła już nie­mal płyn­nie po hisz­pań­sku, co w dużej mie­rze było zasługą czę­stych waka­cji w Aca­pulco.

Na stu­diach jed­nak passa suk­ce­sów nauko­wych Jane się skoń­czyła. Na zaję­ciach poja­wiała się od przy­padku do przy­padku. W rezul­ta­cie stu­dia zajęły jej z prze­rwami nie­mal dekadę, od 1979 do 1988 roku. Jak jed­nak wiemy z doku­men­ta­cji aka­de­mic­kiej, ni­gdy nie uzy­skała tytułu magi­stra. Babka Jane twier­dziła, że od obrony dyplomu wnuczkę dzie­liły trzy mie­siące, gdy osta­tecz­nie rzu­ciła szkołę.

Po matu­rze pogor­sze­niu ule­gły rów­nież rela­cje Jane z matką. Dziew­czyna była prze­ko­nana, że Nel­lie fawo­ry­zuje jej sio­strę Deborę, i miała o to do niej wielki żal.

Napię­cie w rela­cjach z Nel­lie się­gnęło zenitu pew­nego wie­czoru w 1980 roku, gdy Jane miała dzie­więt­na­ście lat. Posta­no­wiła, że poży­czy od mamy samo­chód, bo chciała zabrać zna­jo­mych na prze­jażdżkę po mie­ście. Nel­lie zazwy­czaj chęt­nie uży­czała córce auta, żeby uła­twić jej prze­miesz­cza­nie się mię­dzy uczel­nią a domem albo gdy Jane wybie­rała się do mia­sta z kole­żan­kami. Tego wie­czoru jed­nak, jako że sama potrze­bo­wała samo­chodu, nie zgo­dziła się. Jane wpa­dła w szał. Wrzesz­czała tak gło­śno i tak długo, że matka zaczęła się jej bać. Kiedy spró­bo­wała objąć Jane, żeby ją uspo­koić, to tylko dodat­kowo spro­wo­ko­wało dziew­czynę. Jane zaczęła okła­dać matkę pię­ściami po gło­wie i brzu­chu. Nel­lie pró­bo­wała ją powstrzy­mać, ale osta­tecz­nie odnio­sła tak poważne obra­że­nia, że nie­zbędna oka­zała się wizyta w szpi­talu, gdzie opa­trzono jej liczne rany i stłu­cze­nia. Nel­lie nie zgło­siła pobi­cia na poli­cję; będąc osobą ceniącą pry­wat­ność, wolała roz­wią­zać ten pro­blem dys­kret­niej. Zapewne wycho­dziła z zało­że­nia, że obec­ność poli­cyj­nych radio­wo­zów pod domem wzbu­dzi­łaby sen­sa­cję wśród wścib­skich sąsia­dów.

Był to pierw­szy wyraźny sygnał, że z Jane dzieje się coś nie­do­brego. W tej weso­łej, towa­rzy­skiej i atrak­cyj­nej dziew­czy­nie ujaw­niała się druga, mrocz­niej­sza strona. W miarę jak wzra­stała jej wybu­cho­wość, odsu­wały się od niej bli­skie osoby. W tam­tym momen­cie nikt nie przy­pusz­czał, że jej zacho­wa­nie mogło być roz­pacz­li­wym woła­niem o pomoc.

Jane uko­je­nia szu­kała w ramio­nach swo­jej babki. Char­lie Mae Fun­der­burk zawsze ze zro­zu­mie­niem wysłu­chi­wała uty­ski­wań wnuczki na matkę. Nawet jeśli nie we wszyst­kim zga­dzała się z Jane, star­sza pani o łagod­nym gło­sie umiała jak nikt inny uspo­koić poryw­czą dziew­czynę. Na prze­strzeni lat Jane spę­dzała u dziad­ków nie mniej czasu niż w domu rodzi­ców. Czę­sto ofe­ro­wała dziad­kom pomoc w sprzą­ta­niu. W podzięce Mae cza­sami dawała swo­jej ulu­bio­nej wnuczce tro­chę pie­nię­dzy.

– To dla mojej uko­cha­nej wnusi – mawiała.

Rozdział 3

3

Już na początku stu­diów Jane poznała męż­czy­znę, który miał w zasad­ni­czy spo­sób wpły­nąć na jej póź­niej­sze życie. Armando Bau­ti­stę po raz pierw­szy spo­tkała w domu swo­jej kole­żanki. Przy­był do USA z Belize i został miej­scową złotą rączką. Teo­re­tycz­nie nie był typem faceta, któ­rym mogłaby się zain­te­re­so­wać dziew­czyna z dobrego domu pokroju Jane. Co prawda miał smy­kałkę do napra­wia­nia elek­tryki, dzięki czemu dosta­wał wiele zle­ceń, lecz brak wykształ­ce­nia powo­do­wał, że zazwy­czaj był spłu­kany. Do Sta­nów Zjed­no­czo­nych przy­je­chał razem z sio­strą w poszu­ki­wa­niu lep­szego życia. A kiedy spodo­bał się Jane Osborne, pomy­ślał, że w końcu los się do niego uśmiech­nął.

Zda­niem Joyce Yonke tych, któ­rzy znali wcze­śniej­sze romanse Jane, zwią­zek z Arman­dem raczej nie powi­nien dzi­wić. Mimo że sama wycho­wała się w śro­do­wi­sku bia­łych, cią­gnęło ją do męż­czyzn o ciem­niej­szym kolo­rze skóry.

– Można było odnieść wra­że­nie, że podo­bają jej się wyłącz­nie Laty­nosi. Ewi­dent­nie pocią­gali ją bar­dziej od innych.

Co cie­kawe, z reguły jej part­ne­rzy nie dorów­ny­wali jej pod wzglę­dem inte­lek­tu­al­nym. Być może dobie­rała ich celowo, dzięki czemu z łatwo­ścią mogła domi­no­wać w związku, a może jedy­nie słabsi męż­czyźni gotowi byli potul­nie zno­sić jej napady zło­ści. W każ­dym razie wzo­rzec ten miał towa­rzy­szyć jej przez całe życie.

W marcu 1981 roku, po nie­spełna roku rand­ko­wa­nia, Jane i Armando wzięli ślub. Cere­mo­nia odbyła się na pół­noc­nym wybrzeżu Belize w obec­no­ści krew­nych Armanda. Na ślu­bie nie poja­wił się nikt z rodziny Jane.

– Ona po pro­stu nie była zwią­zana z matką – tłu­ma­czyła sąsiadka. – Z kolei jej sio­stra Debora świet­nie się doga­dy­wała z Nel­lie, czego Jane nie umiała zaak­cep­to­wać. W efek­cie z sio­strą też nie utrzy­my­wała bli­skich kon­tak­tów.

Kiedy jed­nak nowo­żeńcy przy­le­cieli z powro­tem do kraju, na chi­ca­gow­skim lot­ni­sku cze­kał na nich Don Osborne. Sąsie­dzi zapa­mię­tali, jak dużym zasko­cze­niem było dla nich odkry­cie, że Jane nagle wró­ciła do domu jako żona nie­wy­kształ­co­nego i ledwo wią­żą­cego koniec z koń­cem imi­granta.

– Ta dziew­czyna mogła mieć każ­dego faceta – wspo­mi­nała jedna z sąsia­dek. – Była zdolna i miała te olśnie­wa­jące rude włosy. Jej wybór mógł dzi­wić.

Jane wyda­wała się szczę­śliwa i chęt­nie poka­zy­wała się z mężem. Sąsie­dzi w końcu zaak­cep­to­wali parę. Rodzice, jak się zda­wało, rów­nież. Ale zwią­zek Jane i Armando by­naj­mniej nie nale­żał do uda­nych. Pierw­sze pro­blemy poja­wiły się nie­mal natych­miast po ślu­bie.

Mimo że wywo­dziła się z zamoż­nej rodziny, Jane jako mężatce przy­szło wieść życie nie­mal w ubó­stwie. Rodzice wspo­ma­gali ją finan­sowo w nie­wiel­kim stop­niu bądź wcale. Świeżo upie­czona żona mogła nato­miast liczyć na pomoc ze strony babki Mae. Podob­nie jak w dzie­ciń­stwie, Jane przy­cho­dziła do niej ze wszyst­kimi pro­ble­mami, rów­nież wtedy, gdy bra­ko­wało jej pie­nię­dzy. Zwy­czaj ten miał zresztą towa­rzy­szyć jej do końca życia.

Ponie­waż Armando nie mógł zna­leźć sta­łej pracy w cha­rak­te­rze zło­tej rączki, para prze­pro­wa­dziła się do Wau­ke­gan, miej­sco­wo­ści odda­lo­nej o szes­na­ście kilo­me­trów na połu­dnie od Win­th­rop Har­bor. Wau­ke­gan, z popu­la­cją około dzie­więć­dzie­się­ciu tysięcy, mogło się wyda­wać metro­po­lią w porów­na­niu z maleń­kim Win­th­rop Har­bor. Marne zarobki, jakie z doryw­czych fuch przy­no­sił do domu Armando, ska­zały parę na zamiesz­ka­nie w Hic­kory Manor Apart­ments, usy­tu­owa­nym przy szo­sie Con­ti­nen­tal Drive kom­plek­sie tanich budyn­ków miesz­kal­nych, ofe­ru­ją­cym obskurne jedno- i dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nia.

Jane zna­la­zła pracę biu­rową w pobli­skiej elek­trowni Cherry Elec­tric. Pro­blemy finan­sowe pary sta­wały się jed­nak coraz poważ­niej­sze. Osiem mie­sięcy po ślu­bie Jane zaszła w ciążę.

25 sierp­nia 1982 roku w szpi­talu Wau­ke­gan uro­dził się Jason Vic­tor. Nie wiemy, co Jane czuła w dniu, który teo­re­tycz­nie powi­nien nale­żeć do naj­szczę­śliw­szych w jej życiu. Osoby, które ją znały, wspo­mi­nały, że bez­po­śred­nio przed poro­dem i po nim rzadko się poka­zy­wała. Zresztą, z wie­loma zna­jo­mymi z liceum już wcze­śniej zerwała kon­takt. Jeżeli nawet zor­ga­ni­zo­wała baby sho­wer, to jej ówcze­śni zna­jomi nie zostali zapro­szeni.

Wkrótce po uro­dze­niu Jasona Jane w końcu ode­zwała się do swo­jej przy­ja­ciółki z liceum Joyce Yonke, żeby podzie­lić się z nią rado­sną nowiną. Joyce wów­czas też była już mężatką i zaj­mo­wała się wycho­wa­niem dziecka. Dla­tego gdy Jane wspo­mniała, że potrze­buje kogoś, kto zaopie­ko­wałby się Jaso­nem, pod­czas gdy ona i Armando są w pracy, Joyce ocho­czo zgo­dziła się pomóc. Nie­stety już po paru dniach, w któ­rych trak­cie zaj­mo­wała się Jaso­nem, u chłopca wystą­piła wysypka od mokrej pie­lu­chy. Joyce zapew­niła przy­ja­ciółkę, że prze­wi­jała Jasona tak samo czę­sto jak wła­sne dziecko, u któ­rego nie zaob­ser­wo­wała żad­nej wysypki.

– W porządku – powie­działa Jane. – Wcale się na cie­bie nie gnie­wam. Po pro­stu uwa­żam, że lepiej będzie, jeśli Jaso­nem zaj­mie się ktoś inny.

Jane ode­zwała się do Joyce ponow­nie dopiero po ponad roku, gdy wyda­rzyła się tra­ge­dia.

Radość macie­rzyń­stwa mąciły pro­blemy mał­żeń­skie. Jesz­cze przed pierw­szymi uro­dzi­nami Jasona Jane ode­szła od Armanda. W sierp­niu 1983 roku zabrała synka i wypro­wa­dziła się do innego nisko­bu­dże­to­wego dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia na tere­nie tego samego mia­sta. Co prawda cena wynajmu opie­wała na około dzie­więć­set pięt­na­ście dola­rów, jed­nak Jane z wła­snej kie­szeni wykła­dała tylko dwa­dzie­ścia sie­dem dola­rów mie­sięcz­nie, co ozna­cza, że korzy­stała z pomocy socjal­nej. W ramach lokal­nych pro­gra­mów miesz­kal­nic­twa komu­nal­nego wła­dze okręgu pokry­wały więk­szość kosz­tów wynajmu oso­bom samot­nie wycho­wu­ją­cym dzieci i o niskich zarob­kach.

Dla Armanda roz­pad mał­żeń­stwa był wiel­kim cio­sem. Popadł w depre­sję i wie­lo­krot­nie pró­bo­wał się pogo­dzić z Jane. Mimo czę­stych gwał­tow­nych awan­tur nie wyobra­żał sobie życia bez swo­jej rodziny, o czym sta­rał się teraz prze­ko­nać swoją żonę. Jane jed­nak odrzu­cała jego prze­pro­siny i powta­rzała, że to koniec. Twier­dziła, że już go nie kocha.

Armando nie zamie­rzał jed­nak zaak­cep­to­wać decy­zji żony.

W dniu 3 kwiet­nia 1984 roku zło­żył Jane wizytę, pod­czas któ­rej zażą­dał, żeby do niego wró­ciła. Zapew­niał, że mimo pro­ble­mów finan­so­wych wspól­nie sobie pora­dzą. Jane z wła­ści­wym dla sie­bie upo­rem zigno­ro­wała jego nale­ga­nia. Dała mu do zro­zu­mie­nia, że nie trak­tuje go już poważ­nie. Roz­mowa szybko prze­ro­dziła się w kłót­nię. Po jakimś cza­sie doszło do prze­py­cha­nek. Jane zagro­ziła, że zgłosi zacho­wa­nie męża na poli­cję. Twier­dziła, że jeśli będzie chciała, dopro­wa­dzi do jego depor­ta­cji. Blef poskut­ko­wał i prze­stra­szony Armando sal­wo­wał się ucieczką.

Już parę dni póź­niej Armando posta­no­wił udo­wod­nić Jane, jak wielka jest jego despe­ra­cja. Bez żony i nowo naro­dzo­nego syna uwa­żał się za męż­czy­znę, który nie ma nic do stra­ce­nia.

Było spo­kojne popo­łu­dnie 7 kwiet­nia 1984 roku. Jane zała­twiała spra­wunki z małym Jaso­nem u boku. Przed godziną 18 jechali na zachód Sun­set Ave­nue, kie­ru­jąc się do miesz­ka­nia. Po dro­dze mijali biuro Jane w Cherry Elec­tric. Kobieta zwró­ciła wów­czas uwagę na sto­ją­cego na par­kingu Che­vro­leta Monte Carlo rocz­nik 1975. Od razu roz­po­znała w nim samo­chód Armanda. Ale czego wła­ści­wie były part­ner szu­kał w jej zakła­dzie pracy? Poiry­to­wana zje­chała na par­king, żeby zorien­to­wać się, o co cho­dzi.

Zapar­ko­wała obok che­vro­leta, ale w pierw­szej chwili nie zauwa­żyła w środku Armanda. Dopiero gdy pode­szła bli­żej i zaj­rzała przez okno po stro­nie kie­rowcy, dostrze­gła męża – jego ciało bez­wład­nie osu­nęło się na bok, tak że głowa leżała na fotelu pasa­żera. Męż­czy­zna miał na piersi otwartą krwawą ranę. Jane rzu­ciła się bie­giem do drzwi po stro­nie pasa­żera. Otwo­rzyła je i wycią­gnęła rękę do Armanda, żeby nim potrzą­snąć. Dopiero wtedy kątem oka zare­je­stro­wała leżący na pod­ło­dze wozu rewol­wer kali­bru .357, z któ­rego męż­czy­zna się zastrze­lił. Kula prze­szyła jego ciało na wylot i utkwiła głę­boko w opar­ciu fotela.

Jane pognała do dyżurki stróża na tere­nie firmy i opo­wie­działa, co się stało. O godzi­nie 18.27 na par­kingu roiło się już od śled­czych z komendy poli­cji oraz biura koro­nera. Z początku trudno było jed­no­znacz­nie stwier­dzić, kiedy nastą­pił zgon, ale spe­cja­li­ści z wydziału zabójstw sza­co­wali, że męż­czy­zna nie żył od kilku godzin.

Jak tłu­ma­czył pod­ko­mi­sarz Mark Ste­vens z wydziału poli­cji z Wau­ke­gan po powtór­nym zapo­zna­niu się z rapor­tem poli­cyj­nym w spra­wie podej­rze­nia samo­bój­stwa:

– Jako że w pojeź­dzie było dużo krwi i cała zdą­żyła wsiąk­nąć w fotele, denat musiał prze­by­wać tam już pewien czas.

– Poza tym doszło już do stę­że­nia pośmiert­nego – zauwa­żył Jim Wip­per, zastępca koro­nera okręgu Lake. Jego zda­niem, jako że ciało Armanda zaczy­nało już sztyw­nieć, od momentu śmierci musiały upły­nąć co naj­mniej trzy godziny. – Przy niskich tem­pe­ra­tu­rach mniej wię­cej tyle czasu musi upły­nąć, zanim doj­dzie do stę­że­nia – dodał. – A tutaj w kwiet­niu bywa jesz­cze dość chłodno. Dla­tego obsta­wiał­bym te trzy godziny.

Cała ta scena musiała być nie­zwy­kle poru­sza­jąca – męż­czy­zna zroz­pa­czony z powodu roz­padu mał­żeń­stwa odbiera sobie życie w miej­scu pracy swo­jej żony. Co gor­sza, nie dość, że to wła­śnie żona znaj­duje ciało, to jesz­cze ma ze sobą ich synka. Na szczę­ście Jason był wtedy tak mały, że raczej nic z tego nie zapa­mię­tał.

W ostat­nim akcie despe­ra­cji – lub okru­cień­stwa, zależy z któ­rej strony spoj­rzeć – Armando zosta­wił dwu­stro­ni­cowy list poże­gnalny, w któ­rym winą za swoje samo­bój­stwo obar­czył żonę.

– List był zaadre­so­wany do Jane – powie­dział Wip­per. – Armando powta­rzał w nim raz za razem, że nie może bez niej żyć. Uży­wał innych słów, ale sens był ten sam: pisał, jak bar­dzo kocha ją i syna i że nie umie bez nich żyć.

Oto co napi­sał Armando: „Tobie, Jaso­nowi, całej mojej rodzi­nie i bli­skim życzę szczę­ścia. Mój docze­sny doby­tek prze­ka­zuję tobie i Jaso­nowi. Życie bez was nie ma sensu, rów­nie dobrze mogę umrzeć. Pogo­dzi­łem się już ze sobą i zaak­cep­to­wa­łem to, że szczę­śliwe życie bez cie­bie jest dla mnie nie­moż­liwe”. O swo­jej matce, żyją­cej w Belize, pisał, że jakoś prze­bo­leje stratę syna: „Wiara jej pomoże”. Co do Jasona, który miał wycho­wy­wać się bez ojca, stwier­dził: „Pew­nego dnia zro­zu­mie”. Infor­mo­wał też w liście, że czynsz za miesz­ka­nie jest opła­cony, więc Jane nie musi się o to mar­twić. List skoń­czył kolej­nymi dekla­ra­cjami miło­ści i wyzna­niem, że życie bez Jane nie ma dla niego sensu. „Jesteś wszyst­kim, o czym marzy­łem”.

Ile­kroć ktoś umiera, a przy­czyna śmierci nie jest natu­ralna – nie jest to zawał, wylew ani tym podobne – poli­cja wsz­czyna docho­dze­nie. Mimo że przy nie­bosz­czyku zna­le­ziono list poże­gnalny, tym razem rów­nież nie obe­szło się bez śledz­twa. Poli­cjanci nie mogli zbyć mil­cze­niem faktu, że ciało odna­la­zła aku­rat żona denata, która wcze­śniej od niego ode­szła. Jane opo­wie­działa na komen­dzie o tym, jak trudny był ich zwią­zek. Nie omiesz­kała wspo­mnieć, że parę dni przed samo­bój­stwem Armanda doszło mię­dzy nimi do szar­pa­niny. Nasu­wało się pyta­nie: czy to moż­liwe, żeby feral­nego dnia miał miej­sce dal­szy ciąg tam­tej kłótni, która zakoń­czyła się mor­der­stwem? Jakim cudem trup prze­sie­dział kilka godzin nie­zau­wa­żony w otwar­tym aucie na środku zapeł­nio­nego par­kingu, dopóki nie odkryła go Jane?

– Jak dla mnie, kiedy teraz ana­li­zuję tam­ten raport, wygląda to dość podej­rza­nie – przy­znał Ste­vens. – Wokół tej śmierci jest sporo nie­ja­sno­ści. Ale osta­tecz­nie nie udało się powią­zać Jane z ewen­tu­al­nym zabój­stwem.

Mimo to ludzie gadali. Sąsie­dzi zwró­cili uwagę na te same dwu­znacz­no­ści co poli­cja. Dla nich nie miało zna­cze­nia, że stróże prawa oczy­ścili Jane ze wszyst­kich podej­rzeń, ani nawet to, że Armando przed śmier­cią napi­sał długi przej­mu­jący list. Plot­ko­wali i tak.

Cała ta sytu­acja – śmierć męża, zna­le­zie­nie jego ciała, a potem rów­nież rzu­cane szep­tem przez sąsia­dów oskar­że­nia pod jej adre­sem – była dla Jane ogrom­nym wstrzą­sem. Kobieta stała się kłęb­kiem ner­wów.

Parę dni po śmierci Armanda ni stąd, ni zowąd zdu­miona Joyce ode­brała tele­fon od przy­ja­ciółki z liceum. Jane nie chciała wta­jem­ni­czać jej w szcze­góły. Oświad­czyła wymi­ja­jąco, że jej mąż zmarł.

– Była w kiep­skim sta­nie – wspo­mi­nała Joyce. Mimo że ich roz­mowa trwała krótko i doty­czyła w głów­nej mie­rze szcze­gó­łów pogrzebu Armanda, Joyce sły­szała cier­pie­nie w gło­sie przy­ja­ciółki. – Od razu się zorien­to­wa­łam, że źle znosi śmierć męża.

Joyce, która w tam­tym cza­sie spo­dzie­wała się dru­giego dziecka, zamie­rzała poja­wić się na pogrze­bie. Osta­tecz­nie jed­nak na niego nie dotarła, poko­nana przez bar­dzo uciąż­liwe poranne mdło­ści. Ni­gdy nie znała Armanda; Jane go jej nie przed­sta­wiła, zresztą podob­nie jak innym przy­ja­cio­łom z liceum. Teraz, jako wdowa, jesz­cze bar­dziej odsu­nęła się od zna­jo­mych. Wpraw­dzie miesz­kała jesz­cze przez kilka lat w Wau­ke­gan, jed­nak ni­gdy wię­cej nie ode­zwała się do Joyce.

– Cza­sami, gdy na ulicy spo­ty­ka­łam naszych wspól­nych zna­jo­mych, pyta­łam, czy mieli z nią jakiś kon­takt – wspo­mi­nała Joyce. – Odpo­wiedź zawsze była ta sama: nie ode­zwała się do nikogo. Jane po pro­stu zapa­dła się pod zie­mię.

Rozdział 4

4

Jane na­dal pra­co­wała w biu­rze, a dodat­kowo od czasu do czasu uczęsz­czała na zaję­cia uni­wer­sy­tec­kie. Wią­zała jakoś koniec z koń­cem dzięki zastrzy­kom gotówki od babki. Po śmierci Armanda mogła też liczyć na zasi­łek – jako dziecku, które stra­ciło ojca, Jaso­nowi aż do ukoń­cze­nia osiem­na­stego roku życia przy­słu­gi­wały świad­cze­nia z tytułu ubez­pie­cze­nia spo­łecz­nego.

Sto­sunki Jane z rodziną męża pozo­sta­wały napięte, ale uda­wało jej się spę­dzić tro­chę czasu z sio­strą Armanda, Quirią, która na­dal żyła w Illi­nois. Quiria nie cier­piała Jane, którą obwi­niała za śmierć brata, ale godziła się na spo­tka­nia, tylko po to, by jej rodzina cał­kiem nie stra­ciła kon­taktu z Jaso­nem; odcię­cie się od Jane byłoby rów­no­znaczne z porzu­ce­niem jedy­nego potomka Armanda. Dla­tego Quiria tole­ro­wała bra­tową i od czasu do czasu zapra­szała ją do sie­bie na obiad.

Ludzie, któ­rzy porzu­cili ojczy­znę, mają w zwy­czaju trzy­mać się bli­sko tych, któ­rzy poko­nali tę samą drogę co oni. Stąd w domu Quirii zawsze pełno było imi­gran­tów. Jed­nym z jej czę­stych gości byli Jose Mon­tejo oraz jego matka, przy­byli z Belize. W ten spo­sób wcze­sną wio­sną 1986 roku w trak­cie małego piąt­ko­wego przy­ję­cia Jose Mon­tejo poznał Jane. Z jasną skórą i burzą rudych wło­sów nie­wąt­pli­wie się wyróż­niała. Mon­tejo, dwu­dzie­stocz­te­ro­letni bla­charz, nie potra­fił ode­rwać od niej wzroku. Kiedy matka zauwa­żyła jego reak­cję, momen­tal­nie pró­bo­wała go znie­chę­cić.

– Nie­dawno stra­ciła męża – powie­działa. – I wszy­scy odno­szą się do niej nie­uf­nie. Trzy­maj się od niej z daleka, zro­zu­miano?

– Wszy­scy mi powta­rzali: „Lepiej na nią uwa­żaj” – wspo­mi­nał Jose. – Te ostrze­że­nia brały się stąd, że ludzie podej­rze­wali ją o zabój­stwo męża. Ale ja nie zwra­ca­łem uwagi na ich gada­nie. Nie wie­rzy­łem w te plotki. Byłem doro­słym face­tem. Matce zapo­wie­dzia­łem, że będę robić, na co mam ochotę.

Jose zda­wał sobie sprawę, że sio­stra Armanda jest bar­dzo roz­ża­lona po śmierci brata i szuka win­nego, a Jane była łatwym celem. Quiria prze­ko­ny­wała wszyst­kich, że jej brat ni­gdy nie ode­brałby sobie życia; zresztą, nawet jeżeli to on pocią­gnął za spust, i tak wina leżała po stro­nie Jane, ponie­waż to ona dopro­wa­dziła go do stanu nie­po­czy­tal­no­ści. W jej oczach bra­towa była mor­der­czy­nią i nic nie mogło tego zmie­nić. Ale Jose to nie powstrzy­mało – zigno­ro­wał wszyst­kie ostrze­że­nia i zapro­sił Jane na randkę.

– Potra­fiła być naprawdę zabawna – wspo­mi­nał Mon­tejo. – Dużo się śmiała i żar­to­wała. Razem bar­dzo miło spę­dza­li­śmy czas. Przy sprzy­ja­ją­cej pogo­dzie cho­dzi­li­śmy na plażę z Jaso­nem. Wyda­wało mi się, że jest szczę­śliwa.

Mimo że na­dal wynaj­mo­wała tanie miesz­ka­nie i pra­co­wała na nie­pełny etat jako recep­cjo­nistka, ni­gdy nie narze­kała na brak pie­nię­dzy. Zazwy­czaj miała wię­cej gotówki od Jose, dla­tego to ona pła­ciła pod­czas wspól­nych wypa­dów na mia­sto.

– Była taka życz­liwa i hojna – twier­dził Jose. – Dowie­dzia­łem się od niej, że jej rodzina doro­biła się na biz­ne­sie budow­la­nym. Wspo­mniała też, że finan­sowo pomaga jej babka.

Jose od lat nad­uży­wał alko­holu, ale odkąd poznał Jane, ogra­ni­czył picie. A gdy bar­dziej się do niej zbli­żył, a potem rów­nież do jej synka, cał­ko­wi­cie roz­stał się z nało­giem.

– To była jej zasługa – oświad­czył. – Przy niej nie musia­łem już dłu­żej pić, bo razem byli­śmy szczę­śliwi.

Naj­le­piej wspo­mi­nał momenty, gdy zosta­wali w domu. Wtedy wszy­scy razem wyle­gi­wali się na kana­pie i oglą­dali tele­wi­zję.

– Przez cały czas pęka­li­śmy ze śmie­chu. Kiedy ją pozna­łem, nie było w niej tej bez­względ­no­ści, z któ­rej potem zasły­nęła. Ale tak naprawdę to jesz­cze jej wtedy nie zna­łem.

Trzy mie­siące póź­niej Jose wpro­wa­dził się do miesz­ka­nia Jane i Jasona. Miał nadzieję, że za jakiś czas wezmą ślub, może nawet docze­kają się wła­snych dzieci. Ale Jane się nie spie­szyło. Zda­niem Jose miało to zwią­zek z tym, że korzy­stała z pomocy spo­łecz­nej; w momen­cie ponow­nego zamąż­pój­ścia utra­ci­łaby prawo do zasiłku, ponie­waż do jej docho­dów wli­cza­łyby się wów­czas rów­nież zarobki męża. Tak czy ina­czej, nie­długo potem Jose sam miał już wła­sny powód, by wstrzy­mać się z oświad­czy­nami.

– Jane miała poryw­czy cha­rak­ter – powie­dział. – Bar­dzo łatwo wpa­dała w złość.

Jose więk­szą część życia spę­dził w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, lecz mimo to nie opa­no­wał języka angiel­skiego w spo­sób, który umoż­li­wiałby mu płynną komu­ni­ka­cję. Kiedy opo­wia­dał o pierw­szych mie­sią­cach życia z Jane pod jed­nym dachem, nie potra­fił zna­leźć wystar­cza­jąco moc­nych angiel­skich słów na opi­sa­nie jej napa­dów gniewu. Po chwili zasta­no­wie­nia stwier­dził:

– To tak, jakby była dwiema róż­nymi oso­bami. W jed­nej chwili potra­fiła być bar­dzo ser­deczna, ale już dwie sekundy póź­niej zmie­niała się w mon­strum z pie­kła rodem i nie dało jej się w żaden spo­sób ugła­skać. Po takim wybu­chu zaczy­nała się nad sobą uża­lać. Pła­kała wtedy i mówiła: „Pomóż mi. Pro­szę, pomóż mi”.

Z per­spek­tywy czasu wydaje się oczy­wi­ste, że stan psy­chiczny Jane stop­niowo się pogar­szał. Jose, imi­grant wła­da­jący jedy­nie dość pry­mi­tywną angielsz­czy­zną, mógł do końca nie rozu­mieć, co się z nią dzieje. Jane raz była cudowna, raz prze­ra­ża­jąca, a jesz­cze kiedy indziej żało­sna. Jose nie miał jed­nak poję­cia, co z tym począć.

Na początku uznał, że być może nie doce­nił tego, jak wiel­kim szo­kiem dla Jane było samo­bój­stwo męża. Kobieta nie pozwa­lała part­ne­rowi ani innym oso­bom ze swo­jego oto­cze­nia wspo­mi­nać imie­nia nie­ży­ją­cego Armanda. Wcale jed­nak nie cho­dziło o to, że na­dal opła­ki­wała jego śmierć.

– Nie­na­wi­dzę tego skur­wiela – mówiła. Nawet świa­do­mość, że jego szczątki spo­czy­wają teraz w gro­bie, nie ostu­dziła w niej tej nie­chęci.

Momen­tami Jane wyła­do­wy­wała złość na Jose, który nie zawsze wie­dział, czym wła­ści­wie pod­padł. Zda­rzało się, że po pro­stu spę­dzał czas z Jaso­nem, bawił się z nim albo go kar­mił, gdy ni stąd, ni zowąd Jane dosta­wała ataku szału. Wrzesz­czała wtedy: „Jesteś taki sam jak on! Niczym się nie róż­nisz od tego pie­przo­nego Armanda!”.

Z cza­sem Jose odkrył pewną pra­wi­dło­wość rzą­dzącą tymi wybu­chami: Jane wście­kała się, ile­kroć poświę­cał uwagę Jaso­nowi. Mimo że nie był bio­lo­gicz­nym ojcem chłopca, poko­chał malu­cha i chęt­nie się z nim bawił. Z jakie­goś powodu to dopro­wa­dzało Jane do szew­skiej pasji. Naj­wi­docz­niej nie­na­wi­dziła nie tylko Armanda, ale też ich syna.

– Jason był wtedy mały. To nie była jego wina – wspo­mi­nał Jose. – Cza­sami wystar­czyło, że leża­łem obok niego, by Jane zaczęła się na mnie wydzie­rać: „Co ty wypra­wiasz? Prze­cież on nie jest twoim synem!”.

Cza­sami Jose, mimo że kiep­sko zara­biał, kupo­wał Jaso­nowi zabawkę albo zabie­rał go na ham­bur­gera, ulu­bione danie chłopca.

– Czemu to robisz? – pytała Jane. – Po co wyda­jesz na niego pie­nią­dze? Niczego mu nie kupuj!

Jane nie była typem kobiety, która prze­chwa­la­łaby się swoim maleń­stwem. Ni­gdy też nie oka­zy­wała mu uczuć. Nie nale­żała do tych mam, które przy byle oka­zji zasy­pują swoje dziecko buzia­kami i je przy­tu­lają. Mimo to potra­fiła zapew­nić chłopcu nale­żytą opiekę: Jason ni­gdy nie cho­dził głodny, zawsze był czy­sty i zdrowy. Jose sta­rał się zaspo­koić inne potrzeby dziecka, na które jego matka pozo­sta­wała głu­cha. Wspo­mi­nał potem, że Jason był ner­wo­wym, nie­spo­koj­nym, bar­dzo wraż­li­wym dziec­kiem – spra­wiał zawsze wra­że­nie, jakby zaraz miał się roz­pła­kać. Naj­bar­dziej oczy­wi­stym sygna­łem, że coś jest z nim nie w porządku, było cią­głe mocze­nie nocne. Wpraw­dzie chło­piec miał wów­czas dopiero trzy lata, jed­nak jego przy­pa­dłość była dla Jane zawsty­dza­jąca. I wywo­ły­wała jej gniew. Za każ­dym razem, gdy Jason budził się rano w mokrej pościeli, dosta­wał lanie.

– Prała go po tyłku z całej siły – wspo­mi­nał Jose. – Nie miała lito­ści dla tego chłopca. Lała go czym popad­nie: drew­nia­nymi łyż­kami, pasami, tym, co tylko wpa­dło jej w ręce.

Jesz­cze bar­dziej obry­wał, gdy matka uznała, że doty­kał się w nie­przy­zwo­ity spo­sób.

– Był wtedy jesz­cze bar­dzo mały – opo­wia­dał Jose. – Dzieci w tym wieku są bar­dzo cie­kawe swo­jej ana­to­mii. I zda­rzało się, że Jason bawił się siu­sia­kiem. Pamię­tam jedną sytu­ację, gdy Jane go na tym przy­ła­pała. Dostał wtedy tęgie lanie, potem zwią­zała te jego maleń­kie rączki, a na koniec posta­wiła do kąta, w któ­rym miał spę­dzić cały dzień.

Jose nie krył, że sam rów­nież bywał wybu­chowy. Naj­gor­sze awan­tury wybu­chały o postę­po­wa­nie Jane wobec Jasona. W Belize, kiedy ojciec Jose wra­cał w nocy do domu pijany, czę­sto szu­kał zwady. Jeżeli nie spo­tkał na ulicy żad­nego faceta, z któ­rym mógłby spró­bo­wać swo­ich sił, fru­stra­cje wyła­do­wy­wał na rodzi­nie. Zazwy­czaj wybie­rał sobie jedy­nego spa­ring­part­nera, który nie był w sta­nie przed nim uciec – Jose. Kiedy więc teraz Jose patrzył, jak Jane pastwi się nad Jaso­nem, budziło to w nim naj­gor­sze wspo­mnie­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki