59,99 zł
Fotografka, malarka i muza francuskiej bohemy. Bez niej nie powstałaby Guernica Picassa. Żyła otoczona sławnymi ludźmi, jednak na jej pogrzeb nie przyszedł prawie nikt. Jedyna fotografka, którą surrealiści przyjęli do swego grona.
Francuska dziennikarka kupuje w internecie kalendarzyk, w którego okładce odnajduje notes, a w nim zapisane telefony takich postaci jak Breton, Brassaï, Cocteau, Éluard, Lacan i Chagall. Kto mógł znać tych wszystkich geniuszy? Oczywiście inny geniusz! Pełne pasji dziennikarskie śledztwo doprowadza do odkrycia historii właścicielki notesu.
Kim naprawdę była Dora Maar?
Brigitte Benkemoun uwalnia Dorę od Pabla, który zamknął ją w obrazie „Kobiety płaczącej”. Czym przekonał ją słynny kochanek by porzuciła fotografię dla malarstwa? Dlaczego umarła w samotności jako dewotka? Kto odziedziczył obrazy Picassa, które latami chowała pod łóżkiem? Czy naprawdę przechowywała zdjęcie Hitlera?
Autorka pokazuje artystkę nie taką, jaką namalował ją zazdrosny Picasso, ale taką, jaką widzieli ją współcześni. Zadziorną, utalentowaną i niezależną Dorę – zawsze w najmodniejszych sukniach od Balenciagi.
To historia pełna obsesji, demonów i namiętności.
Małgorzata Czyńska: „Ta książka usidliła mnie od pierwszego zdania. Poczułam się schwytana w pułapkę. Benkemoun nie napisała kolejnej biografii Dory Maar, ale historię detektywistyczną”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 266
Data ważności licencji: 6/29/2028
Thierry’emu,
który szczęśliwie zgubił i szczęśliwie znalazł
Moim Rodzicom,
utraconym, lecz nigdy nie zapomnianym
Wpierw znajduję, później szukam.
Picasso
Spotkał mnie wspaniały los, jakkolwiek mogłoby się zdawać.
Kiedyś mówiłam, że spotkał mnie bardzo ciężki los, jakkolwiek mogłoby się zdawać.
Henriette Theodora Markovitch
Przyszedł pocztą, porządnie owinięty w folię bąbelkową.
Ta sama marka, ten sam rozmiar, tak samo gładka skóra, tyle że czerwieńsza, miększa, bardziej spatynowana.
Spodoba mu się, pomyślałam, może nawet polubi go bardziej.
Niedawno zgubił mały terminarz Hermèsa, wprawdzie nowszy od tego, ale mocno już podniszczony od przekładania z jednej kieszeni do drugiej. Coś w rodzaju oznaczonego grawerunkiem jego inicjałów „T.D.” talizmanu, do którego był przywiązany ze względów praktycznych, fizycznie, zmysłowo…
Jak zawsze, kiedy coś gubi, a zdarza się to notorycznie, trzeba szukać razem z nim. Zazwyczaj odnajduję dość szybko – paszport, klucze, komórkę… Ale tym razem terminarz zapadł się pod ziemię. Po kilku dniach T.D. dał za wygraną i postanowił kupić sobie taki sam.
„Niestety, takiej skóry już się nie produkuje” – odparł sprzedawca, mgliście zasmucony, uprzejmie stanowczy. Inni zadowoliliby się skórą ziarnistą, pasiastą, krokodylową. On nigdy nie daje za wygraną. Znalazł swoje szczęście na eBayu, w zakładce „drobna galanteria skórzana vintage”. Siedemdziesiąt euro. I po kilku dniach już go miał.
Obsesja to przypadłość zaraźliwa: pod jego nieobecność chciałam sprawdzić, czy znaleziony przedmiot jest rzeczywiście wierną kopią zgubionego. Obejrzałam go ze wszystkich stron. A potem otworzyłam.
Sprzedawca usunął roczny kalendarz, w którym poprzedni właściciel na pewno zapisywał swoje spotkania, zaproszenia lub sekrety. Ale mały wykaz telefonów pozostał, tkwił w wewnętrznej kieszeni. Bezwiednie zaczęłam go przeglądać. Niewątpliwie w lekkim roztargnieniu, bo dopiero po trzech stronach wpadło mi w oko pierwsze nazwisko: Cocteau! Tak, Cocteau: 36, rue Montpensier! Pamiętam dreszcz na plecach. A potem zaparło mi dech w piersiach, gdy odkryłam Chagalla: 22, place Dauphine! Kartkując notes, moje palce wpadły w amok: Giacometti, Lacan… A dalej paradują: Aragon, Breton, Brassaï, Braque, Balthus, Éluard, Leonor Fini, Leiris, Ponge, Poulenc, Signac, Staël, Sarraute, Tzara… Dwadzieścia stron, na których w kolejności alfabetycznej ustawili się najwięksi powojenni artyści. Dwadzieścia stron, które trzeba przeczytać jeszcze raz, żeby uwierzyć własnym oczom. Dwadzieścia niesamowitych stron niczym osobista książka telefoniczna surrealizmu i sztuki współczesnej. Dwadzieścia stron, które w osłupieniu pieszczę wzrokiem. Dwadzieścia stron, które wertuję niemal bez tchu, z obawy, że zobaczę, jak ulegają samozniszczeniu, albo że mi się przyśniły. I na samym końcu tego skarbu – data, kalendarz na 1952 rok, co wskazuje, że notes był kupiony w 1951. Nigdy więcej nie będę gderać na T.D. za zgubienie czegokolwiek.
I wtedy, oczywiście, zapragnęłam dowiedzieć się, kto zanotował brązowym atramentem wszystkie te nazwiska. Kto mógł znać tych geniuszy XX wieku i bywać wśród nich? Oczywiście, jakiś geniusz!
Trzeba uczciwie przyznać, że nie miałam nic do gadania. To nie ja wybrałam ten notes, on tu wtargnął, narzucił swoją obecność, wskoczył na mnie…
I oto zostałam schwytana w sidła, nie mogłam się oprzeć wołaniu do mnie tych nazwisk, jak policyjny pies, któremu podsuwa się zapach osoby zaginionej: szukaj… szukaj…
Dałam się porwać, zanim jeszcze pojęłam, kto kryje się za tym odręcznym pismem. Pobiegłam za zjawą zafascynowana jej przyjaciółmi, nie wiedząc nic o jej życiu. Wciąż nie znałam jej imienia, ale te stroniczki były niczym dziurka od klucza, przez którą oglądałam zatopiony świat niemający sobie równych.
Hameau de la ChapelleCazillac
Stempel pocztowy wskazywał, że paczka została wysłana z Brive-la-Gaillarde. Jakim cudem tak bardzo paryskie adresy mogły przybyć z Brive-la-Gaillarde?
Z ogłoszenia na eBayu wynikało, że sprzedawca jest antykwariuszem, z siedzibą w osadzie leżącej jakieś trzydzieści kilometrów od Brive: Cazillac, urocza wioska w departamencie Lot, położona w zielonych dolinach Causse Martel. Cazillac, mniej niż pięciuset mieszkańców, znane, choć bardzo słabo, ze swojego romańskiego kościółka, XII-wiecznej baszty, starych pralni, pieca chlebowego i krzyża z Sauvat, symbolicznie zaznaczającego czterdziesty piąty równoleżnik, w pół drogi między biegunem północnym i równikiem. Właśnie stamtąd pochodził mój notes! Z zabitej deskami dziury na Ziemi, za to dokładnie pośrodku naszej półkuli.
Owszem, znalazłam nazwisko surrealistycznego artysty rodem z tej okolicy. Ale kto by znał Charles’a Breuila? Nie jest to przecież ani Breton, ani Braque, ani Balthus…
Édith Piaf też często bywała w Causse Martel. W latach pięćdziesiątych artystka zwana Wróbelkiem wielokrotnie przebywała w domu wypoczynkowym parę kilometrów od Cazillac. O zmroku chodziła się modlić do małego zapuszczonego kościółka przylegającego do skały. Podobno nawet sfinansowała naprawę witraży, wymógłszy na księdzu przyrzeczenie, że słowem o tym nie piśnie przez resztę jej życia. Czyżby więc chodziło o Piaf? Była przyjaciółką Cocteau, podczas wyzwolenia poznała Aragona, a fotografował ją Brassaï.
Jednakże, bardzo szybko odpisawszy na moją pierwszą wiadomość, sprzedawczyni notesu brutalnie ucięła wszelkie domysły na temat Piaf i Cazillac: „Kilka lat temu kupiłam zestaw dwóch terminarzy Hermèsa na wspaniałej aukcji w Sarlat w rejonie Périgord. Nic więcej nie wiem, ale znam człowieka prowadzącego dom aukcyjny, mogę go zapytać, czy ma jakieś informacje o sprzedawcach. Niczego Pani nie obiecuję, ale dam znać”.
Obietnicy dotrzymała po miesiącu: sprzedawca okazał się pochodzącą z Bergerac sprzedawczynią, która ponoć osobiście zdeponowała terminarz oraz inne przedmioty u aukcjonera. Michèle odnalazła również dokładną datę aukcji: 24 maja 2013 roku w Sarlat.
Aby dowiedzieć się czegoś więcej, zasugerowała, że powinnam nawiązać kontakt z kierownikiem domu aukcyjnego. Okazało się jednak, że jego trudniej złapać, bo ma urlop, bo jest zajęty, no i najwyraźniej odporny na romantyzm znalezionego notesu: „Słabo znam tę parę sprzedawców, zwłaszcza że niedawno wyprowadzili się gdzieś bardzo daleko z tej okolicy. Najprawdopodobniej nie mają żadnego związku z ludźmi, którzy przechowywali te notesy. Albo nie chcą sobie tym zawracać głowy”.
On sam najwyraźniej nie miał ochoty „sobie tym zawracać głowy”. W kilku zdaniach, a potem w dwóch czy trzech krótkich rozmowach telefonicznych starał się przede wszystkim zablokować mi dostęp do byłych właścicieli.
Aby go zmiękczyć, powiedziałam, że mój ojciec też prowadził dom aukcyjny. I wcale nie skłamałam! Jako dziecko spędzałam tam całe dnie, bawiąc się pośród mebli z laminatu i prowansalskich szaf, otwierając puzderka z zardzewiałymi zamkami i skrzypiące szuflady. Zawsze miałam nadzieję znaleźć tam jakiś skarb ukryty wśród starych albumów, zegarków kieszonkowych pomieszanych z kluczami albo pod stosami wciąż nakrochmalonej pościeli. Pamiętam lekko gryzący zapach kurzu, chmury żółtych trocin sypiące się ze zżeranego przez korniki drewna. Słyszałam, jak rozmawiano tam o „mieniu bezspadkowym”. Smucił mnie los ludzi, którzy umierali bez rodziny, a ich sprzęty rozrzucano w sobotni poranek na cztery strony świata. Pamiętam licytacje za jednego franka, komplety po pięć franków, mojego ojca, który wyglądał, jakby bawił się młotkiem, wołając: „Sprzedane!”, i uradowanych nabywców, kiedy wygrywali licytację. Jeden z jego przyjaciół mówił, że jest to „kasyno biedaka”.
Naciskałam więc na kierownika domu aukcyjnego w Sarlat. Zapewniając, że znam jego profesję… Rozumiem jego zasady etyczne… Sympatyzuję, chylę czoła… Ale on pozostał niewzruszony. Nie dało się z niego wyciągnąć nowego adresu sprzedawców ani nawet informacji, jakie inne przedmioty mogli mu powierzyć. Zgodził się jedynie przekazać im list, na który nigdy nie odpowiedzieli. On sam też przestał odpisywać na moje mejle.
„To sprawa delikatna, nie mogę «w zgodzie z prawem» na nich naciskać, nie narażając się na ewentualne zażalenia”.
Wiedziałam, że z prawnego punktu widzenia miał rację. Mój ojciec potwierdził: „Nazwisko sprzedawcy musi pozostać rzeczą poufną”. To była, o ile pamiętam, jedna z naszych ostatnich poważnych rozmów… Uznał jedynie za zaskakujące, że ktoś robi tak wielką tajemnicę ze zwyczajnego przedmiotu. On zachowałby się bardziej życzliwie. Po czym zakończył z uśmiechem: „Koniec końców ten twój drobiazg to nie jest żaden Picasso!”. A czemu by nie? Sprawdziłam: niestety, te dwa charaktery pisma absolutnie nie miały ze sobą nic wspólnego.
Ale zaintrygowana jego spostrzeżeniem, z większą uwagą przeczytałam ostatni mejl od kierownika domu aukcyjnego: dlaczego utrzymywał, że słabo zna tę parę? Znał tych ludzi na tyle dobrze, by wiedzieć, że „niedawno” wynieśli się „gdzieś bardzo daleko z tej okolicy”! Z pewnością musiał do nich zadzwonić, aby móc potem z taką mocą stwierdzić, że „nie mają żadnego związku z ludźmi, którzy przechowywali te notesy” i że „nie chcą już sobie tym zawracać głowy”! Po co tyle tajemnic? I ani razu nie zapytał o wykaz adresów. Wydawał się natomiast skrępowany moimi pytaniami.
Nawet nie podejrzewał, ile energii taki uparciuch jak ja jest w stanie poświęcić zagadce, która spadła mi prosto z nieba. Nie miał pojęcia, że właśnie trzymałam w ręce swój skarb. I chociaż drzwi do domu aukcyjnego w Sarlat mogą się przede mną zatrzasnąć, mój notes pozostaje otwarty na najbardziej fascynujący świat, jaki można sobie wyobrazić.
Musiało być jakieś wyjaśnienie, na pewno istniał powód, dla którego pewnego dnia w Bergerac ktoś wygrzebał ten bordowy skórzany pugilares i postanowił go sprzedać, nie kłopocząc się opróżnieniem go z zawartości. Być może wystarczy umiejscowić Bergerac na mapie: podprefektura Dordogne, w sercu „purpurowego Périgord”, zaledwie sto kilometrów od Bordeaux, Brive-la-Gaillarde, Cahors i Angoulême, ale ponad sześćset kilometrów od Saint-Germain-des-Prés. Kto mógł żyć lub umrzeć w Bergerac, znając całą śmietankę towarzyską Paryża?
Wikipedia wymienia parę „osób związanych z gminą”, które ewentualnie mogły w latach pięćdziesiątych odwiedzać geniuszy z notesu:
– Desha Delteil, amerykańska tancerka klasyczna, słynąca z akrobatycznych póz;
– Hélène Duc, aktorka komediowa;
– Jean Bastia, reżyser i scenarzysta;
– Jean-Marie Rivière, aktor, reżyser i dyrektor sali koncertowej;
– Juliette Gréco.
Żaden z tych profili nie pasuje tak naprawdę do zestawu. Nawet Juliette Gréco: jej notes z adresami z 1951 roku zawierałby raczej nazwiska Sartre’a, Viana, Kosmy… To niezupełnie był jej świat.
Ale prędzej czy później to ustalę. Dopnę swego. Dowiem się, do kogo należał ten notes.
22 rue Petite FusterieAvignon
Zapomnieć o Bergerac! Zignorować sprzedawców i aukcjonerów! Skoro mam ten namacalny dowód, poddam go przesłuchaniu: rozszyfruję linijka po linijce, strona po stronie, sporządzę listę znanych przyjaciół nieznanego geniusza, innych wyszukam w internecie. W końcu zgadnę, kim jest nieobecny.
A–B: Pierwsze słowo jest nieczytelne, bo częściowo zachlapane czarnym atramentem. Drugim jest być może ANDRADE, AYALA. W czwartej linijce pierwsze znane nazwisko: ARAGON! Następnie parę kontaktów, które z niczym mi się specjalnie nie kojarzą: Achille de MÉNERBES, BERNIER, BAGLUM… Dalej kilka pozycji, przy których „on lub ona” dopisał/dopisała adres, być może dlatego, że chodziło o bliższych przyjaciół: BRETON, 44, rue Fontaine, BRASSAÏ, 81, rue Saint-Jacques, BALTHUS, château de Chassy, Blismes, Nièvre.
Pod literą C jako pierwszy jest wpisany COCTEAU: 36, rue de Montpensier, RIC 5572 lub 28 w Milly. Ale czy wpisani na pierwszym miejscu są zawsze najbliższymi osobami? A poza tym ten poeta był taką sławą, że cały Paryż musiał znać jego numer. Dalej idą malarze: COUTAUD, 26, rue des Plantes, CHAGALL, 22, place Dauphine…
Oko zachowuje się jak paparazzi, lekceważy mniej znanych, nastawiając ostrość na VIP-ów: ÉLUARD, GIACOMETTI, LEONORFINI, NOAILLES, PONGE, POULENC, Nicolas de STAËL… Większość nazwisk z notesu łatwo namierzyć w internecie: Lise DEHARME, powieściopisarka i muza surrealizmu, Luis FERNANDEZ, malarz i przyjaciel Picassa, Douglas COOPER, wielki kolekcjoner i historyk sztuki, Roland PENROSE, angielski surrealista, Susana SOCCA, urugwajska poetka…
Ten spis zaczyna mi przypominać powojenny biuletyn z nazwiskami arystokratycznych rodów, starannie ułożoną przed przyjęciem listę gości albo indeks nazwisk cytowanych w biografii słynnego artysty. Nasuwa też skojarzenie z grupowym zdjęciem, na którym pod wpływem wywoływacza postacie wyłaniają się jedna po drugiej w czerwonym półmroku fotograficznej ciemni.
Ale mimochodem właściciel zaczął się ujawniać poprzez swoich znajomych. Najwyraźniej bywał u największych poetów swoich czasów, na ogół surrealistów, choć nie tylko. Są tutaj: ÉLUARD, ARAGON, COCTEAU, PONGE, André du BOUCHET, Georges HUGNET, Pierre Jean JOUVE… Jeszcze częściej obracał się wśród malarzy: CHAGALL, BALTHUS, BRAQUE, Óscar DOMÍNGUEZ, Jean HÉLION, Valentine HUGO… Wielu surrealistów… Właściciele galerii i jeden renowator płócien. Ten spis należy chyba do malarza! A skoro zanotował telefon do LACANA, musiał kłaść się u niego na kozetce. Był więc artystą udręczonym, przygnębionym, histerycznym lub melancholijnym. Ale ani nie należał do bohemy, ani nie był poetą wyklętym. „On lub ona” twardo stąpał/stąpała po ziemi, bo odnotował/odnotowała namiary hydraulika, dostawcy marmuru, przychodni lekarskiej, weterynarza i fryzjerki. Mam już pewność, że to notes kobiety!
Podsumowując: kobieta, malarka, mocno związana z nurtem surrealizmu, leczona przez Lacana i obracająca się wśród największych spośród wielkich. Jeśli można się do czegoś przyczepić, to do tego, że w jej sieci kontaktów brakuje czterech czy pięciu gigantów stulecia: Picassa, Matisse’a, Dalego, Miró czy René Chara… Ale bardziej niż tych nieobecnych trzeba szukać samej nieobecnej: tej, która trzymała pióro i na dwudziestu stronach naszkicowała nam fotografię swojego świata.
Czasami zdarzało jej się popełnić błąd ortograficzny lub przekręcić nazwisko – napisała Rochechaure zamiast Rochechouart, Leiris przez „y” albo Alice Toklace zamiast Toklas. Była więc cudzoziemką lub dyslektyczką.
Początkowo się przykładała. Każdą stronę otwiera lista nazwisk pieczołowicie wykaligrafowanych zawsze tym samym piórem, najwyraźniej przepisanych z poprzedniego notesu. Litery są równe, raczej zaokrąglone, kreska śmiała, ale też powściągliwa. A potem, po kilku linijkach, pismo staje się pogmatwane, niechlujne: są to nowe kontakty z 1951 roku, których numery nabazgrała później, na chybcika, na krawędzi stołu, jedną ręką trzymając słuchawkę, drugą sięgając po pierwszy z brzegu ołówek, lub dlatego, że tamtego dnia była bardziej podenerwowana, zmęczona, spieszyło się jej.
U bukinisty wyszperałam ogromną książkę telefoniczną z 1952 roku. Waży co najmniej pięć kilo, ma pomarańczową okładkę ze sparciałego płótna i nadrukowane reklamy na grzbiecie. Wyszukuję w niej nazwiska i adresy, żeby je sprawdzić i porównać.
Numer Jacques’a Lacana idealnie odpowiada temu z notesu: LACAN, lekarz, 30, rue de Lille, LIT 3001. Ale BLONDIN, avenue de la Grande-Armée, o tym samym nazwisku co pisarz, jest chirurgiem. Są też co najmniej trzy inne numery telefonów do lekarzy. I co dziwniejsze: TRILLAT, grafolog. Właścicielkę zatem ciekawiły też inne rodzaje psychoterapii. Do bardziej przyziemnych kontaktów należą salon piękności oraz kuśnierz na bulwarze Saint-Germain. Zaczynam się więc domyślać, że chodzi o artystkę uwodzicielską, być może bardzo piękną… MICOMEX, rue de Richelieu, import-eksport: zapewne wysyłała swoje obrazy. Przeskakuję od książki telefonicznej do notesu i z powrotem. Z notesu do Google’a. Z Google’a do Wikipedii. Każde najdrobniejsze odkrycie wydaje się zwycięstwem.
Niektóre zapiski jednak pozostają nieczytelne lub nieuchwytne. Camille? Katell? Paulette? Lorraine? Madeleine? Kobiece imiona nabazgrane w taki sposób, że odczyta je tylko ten, kto je zapisał i zna je tak dobrze, że nazwisko jest zbędne. Przypominają mi się słowa Patricka Modiano tropiącego ślady Dory Bruder: „Często wiadomo o nich tylko, pod jakim adresem bytowały. I ta topograficzna dokładność kontrastuje z tym, czego nigdy się nie dowiemy o ich życiu – z białą plamą, z blokiem niewiedzy i milczenia”1.
Achille de MÉNERBES również pozostaje tajemnicą. Zapisała jego adres: 22, rue Petite-Fusterie w Awinionie, i telefon: 2258. Ale po siedemdziesięciu latach wydaje się, że ten człowiek nigdy nie istniał. Nie zostawił po sobie najmniejszego śladu. Po co się nad nim głowić? Przy odrobinie rozsądku przeszłabym do następnego nazwiska. Ale ten cały Achille przykleił się jak plaster do moich palców. No i słusznie zrobił, że się uczepił! Nagle, pod lupą, litery się rozplątują. Czytałam zbyt szybko lub zbyt nieuważnie: ona wcale nie napisała „Achille de”, lecz „Architekt”! „Architekt Ménerbes”… Prawdopodobnie miała dom w wiosce Ménerbes w masywie Luberon i potrzebowała architekta z Awinionu do nadzorowania robót.
Palce mi się trzęsą, jakby w malignie bredziły na klawiaturze komputera. Strona Wikipedii na temat Ménerbes ujawnia, że tylko dwoje malarzy przebywało tam na początku lat pięćdziesiątych. Od razu eliminuję Nicolasa de Staëla, ponieważ figuruje wśród kontaktów.
Drugie nazwisko należy do kobiety… malarki… fotografki… muzy surrealistów… serdecznej przyjaciółki Éluarda i Balthusa… leczonej przez Lacana… Oczywiście, to ona! Wszystko się teraz zgadza, wszystko ma ręce i nogi, łącznie z brakiem Picassa pod literą P. W 1951 roku, sześć lat po rozstaniu, ona siłą rzeczy nie przepisała ani jego adresu, ani numeru telefonu, w żaden inny sposób nie mogła go wymazać. Może to „żaden Picasso”, ale za to trzymam w rękach notes Dory Maar!
Chyba pamiętam, jak wrzasnęłam! Ryknęłam niczym piłkarz, który właśnie strzelił gola, piszczałam, zaciskając pięści i nie wiedzieć czemu wołając: „Yes!”. Potem zadzwoniłam do T.D. Durny telefon nie odpowiadał. Komu mam wykrzyczeć swoje „znalazłam”?
„Wpierw znajduję, później szukam” – powiedział Picasso. Właśnie tak zamierzam zrobić: będę szukać, żeby zrozumieć.
6 rue de SavoieParis
Dora Maar… Początkowo przychodzą mi do głowy jedynie jej fotografie: Picasso z obnażonym torsem, Picasso w pasiastych kąpielówkach czy Picasso malujący Guernicę… A także wszystkie te obrazy, na których on ją namalował, ukazując jako „kobietę płaczącą”, zdeformowaną, zdruzgotaną bólem.
Dzięki Bogu za Google’a: surfuję, klikam, raczej pożeram, niż czytam… „Dora Maar, francuska fotografka i malarka, partnerka Picassa”, „Dora Maar, naprawdę nazywała się Henriette Theodora Markovitch, urodzona 22 listopada 1907 roku w Paryżu”, „jedyna córka chorwackiego architekta i matki Francuzki”, „zanim wróciła do Francji, dzieciństwo spędziła w Argentynie”, „przyjaciółka André Bretona i surrealistów”, „kochanka Georges’a Bataille’a”. Daty, miasta, nazwiska. „Dora Maar, wybitna postać XX wieku”, „wyjątkowo oryginalny styl”. I nieustanne odniesienia do Picassa: „inne kobiety kochał bardziej namiętnie, ale żadna nie miała na niego tak wielkiego wpływu”, „Picasso naciskał, żeby porzuciła fotografowanie”, „Picasso porzucił ją dla młodziutkiej Françoise Gilot…”. Skrawki życia, przypływy cierpienia: pobyt w szpitalu psychiatrycznym, elektrowstrząsy, psychoanaliza, Bóg, samotność…
A zatem ta, do której należał notes, była towarzyszką życia Picassa przez niemal dziesięć lat, od 1936 do 1945 roku. Przed nim była wielką fotografką. Po nim – malarką, która osunęła się w obłęd, potem w mistycyzm, a na koniec w zupełne odosobnienie.
Bawiło mnie sporządzanie listy przypisywanych jej przymiotników. Miałam nadzieję, że z chmary słów zarysuje się jej portret: piękna, inteligentna, nieokiełznana, stanowcza, zapalczywa, wybuchowa, wyniosła, nieprzejednana, egzaltowana, dumna, dostojna, wykształcona, autorytarna, snobistyczna, próżna, mistyczna, szalona…
Większość artykułów prasowych na temat Dory Maar ukazała się po jej śmierci w 1997 roku, a potem w trakcie licytacji jej majątku: dwieście trzynaście milionów euro przypadło w udziale państwu, rzeczoznawcom, licytatorom, genealogom i mieszkającym we Francji i Chorwacji dwóm dalekim spadkobierczyniom, które nigdy jej na oczy nie widziały.
W końcu wynotowałam zdanie, nie wiadomo zresztą czyje, które tak często jest kopiowane i przeklejane w całym internecie: „Była kochanką i muzą Pabla Picassa, ta rola przyćmiła całe jej dzieło”. Okrutna potomność zachowała pamięć tylko o kochance, ukrywając cały jej dorobek w cieniu giganta. Okrutne to, lecz nieodwołalne. Bo kto zna dzieła Dory Maar? Kto pamięta, że była jedną z nielicznych fotografek akceptowanych w kręgu surrealistów? Kto wie, że sześćdziesiąt lat życia poświęciła malarstwu?
Jej najbardziej znane zdjęcia to portrety Picassa. Ale najbardziej niesamowite są te wcześniejsze: oniryczne doświadczenia, surrealistyczne kolaże lub fotografia społeczna. Zanim spotkała hiszpańskiego malarza, w wieku niespełna trzydziestu lat była bardziej znana niż jej przyjaciele Brassaï i Cartier-Bresson. Do dziś kolekcjonerzy i duże muzea biją się na aukcjach o odbitki jej fotografii. Nie dotyczy to jednak jej malarstwa, do którego przecież przykładała większą wagę.
Wielu autorów zajmowało się jej losem: powstało dotąd kilka poważnych biografii, jakichś luźno opartych na faktach powieści i sporo albumów o sztuce. Prawie wszystkie napisane przez kobiety, zafascynowane kolejami jej życia i tajemnicą tragicznej bohaterki, która tak jak Camille Claudel czy Adèle Hugo z namiętności oddała się i zatraciła. I oto ja też dołączam do ich szeregów…
Nazwiska do notesu musiała zacząć wpisywać w styczniu 1951 roku. Po Paryżu hulał lodowaty północny wiatr. W sylwestra spadł śnieg. Na ulicy Savoie zapewne było dotkliwie zimno, zwłaszcza że Dora starała się oszczędzać węgiel. Ze skórzanego przybornika na mahoniowym biurku wyjęła jedno z wiecznych piór, które podarował jej Picasso. Niczego tam nie przestawiono od sześciu lat: nadal spała w empirowym łożu, w którym się kochali, i żyła pośród prezentów od niego, jego obrazów, jego rzeźb i wykonanych przez niego drobiazgów, które zgromadziła w szufladach. Przede wszystkim nie odnawiała ścian: świętokradztwem byłoby zamalowanie owadów, które mistrz dla zabawy narysował na zadrapaniach i pęknięciach.
Wyobrażam ją sobie, jak strona po stronie starannie zapełnia zeszycik. Zaczyna od A, następnie równiutko wpisuje B. Ale nie ogląda się dłużej na kolejność alfabetyczną. Na pewno korzysta z okazji, żeby przede wszystkim zrobić odsiew: przyjaciele, którzy zdradzili, nie zasługują już na osobną linijkę. Niekiedy się waha: po co? Czasami ich zachowuje, tak jak zachowuje się fotografię albo wspomnienie. Najtrudniej jest usunąć zmarłych, którzy przypominają zjawy z najstarszych książek adresowych. Wykreślając ich imiona, grzebie ich po raz kolejny…
Ten notes jest fotografią jej świata w 1951 roku: nagromadzone przez lata warstwy przyjaciół i znajomych, a także paru nowych. Ale kto tak naprawdę się liczy na tej liście? Kto do niej dzwoni? Które numery ona wybiera? Gdyby dzisiaj ktoś odnalazł nasze kontakty w smartfonie, poznałby naszych ulubieńców, zrekonstruowałby historię naszych rozmów, przeczytał esemesy i mejle, odsłuchał wiadomości. Wiedziałby o naszym życiu wszystko…
Jej notes milczy jak grób. A przecież mógłby opowiedzieć o zawsze polakierowanych paznokciach i delikatnych dłoniach, które go wsuwają do torebki lub wyjmują z jej dna. Mógłby wskazać prawdziwych przyjaciół. Przypomnieć rozmowy, zwierzenia, śmiechy, kłótnie czy łzy, których jest jedynym świadkiem. Przywołać również chwile samotności, kiedy leżał zamknięty i nie licząc kota, był jej jedynym towarzyszem.
Salon przy ulicy Savoie stał się jej pracownią. Dora zamykała się tam na całe dnie, a nawet dłużej. „Muszę się wycofać na pustynię” – powiedziała przyjaciółce. „Chcę stworzyć wokół mojej pracy aurę tajemniczości. Trzeba sprawić, żeby ludzie chcieli ją oglądać. Jestem wciąż zbyt sławna jako kochanka Picassa, żeby się przebić jako malarka”1. Domyślała się, że powinna na nowo wynaleźć siebie, puścić w zapomnienie „kobietę płaczącą”, napisać inną historię.
Ale z pewnością zamykała się tam także wtedy, gdy nie mogła już znieść ani siebie, ani tego, co malowała. Gdy nie była już w stanie ścierpieć ani odosobnienia, ani innych ludzi. Kiedy nie chciała się pokazywać, bo była mniej piękna, bo miała opadnięte rysy twarzy, podpuchnięte oczy. Była taka dumna.
Widzę ją też, jak przewraca strony, nawet nie zamierzając nigdzie dzwonić, tylko dla uspokojenia, żeby się upewnić, że zna mnóstwo osób! A imiona, które przed nią paradują, dają złudzenie, że spotyka przyjaciół. Potem zmusza się, żeby znów się odezwać do właściciela galerii, zadzwonić do swojej fryzjerki, manikiurzystki lub jakiegoś znajomego.
Dawniej Picasso zawsze do niej dzwonił, gdy postanawiał zejść na obiad do „Catalan”, hiszpańskiej restauracji w pół drogi między ich dwoma domami. Mówił: „Wychodzę, zbierrraj się”, z tym niepowtarzalnym akcentem, którego nigdy się nie wyzbył. Na ten sygnał dumna Dora, wyniosła Dora chwytała torebkę, zbiegała dwa piętra niżej i spotykała się z nim za rogiem. Nieraz musiała zaczekać. Jeśli przypadkiem się spóźniła, on oczywiście nigdy nie zaczekał, trzymał jednak dla niej miejsce przy stoliku.
W 1951 roku nadal bywała w „Catalan”. Nikt już jej nie wzywał „zbierrraj się” tym specyficznym tonem. Nie zniosłaby tego dłużej! Chyba że usłyszałaby to od Boga! Tak, „po Picassie może być tylko Bóg” – mawiała.
W trakcie przeszukiwania internetu odkryłam relację jej ostatniego wystawcy. Marcel Fleiss na stronie „La Règle du Jeu” opowiada niesamowitą historię swojego spotkania ze starszą panią w 1990 roku i przygotowań do jej ostatniej wystawy2. Adres mejlowy Marcela Fleissa po prostu figurował na stronie galerii. Odpowiedział mi natychmiast: „Spotkajmy się na FIAC-u!”3.
Następnego dnia wsunęłam notes Dory do skórzanego etui, w metrze mocno trzymałam przy sobie torebkę. Dotarłam do Grand Palais, udając, że zachowuję się zupełnie naturalnie – jak konspirator ukrywający bezcenny skarb.
6 rue BonaparteParis
Marcel Fleiss nie figuruje w notesie z adresami. W 1951 roku miał zaledwie siedemnaście lat. Ten syn paryskiego kuśnierza zamieszkał w Nowym Jorku, gdzie prowadził kluby jazzowe i fotografował największych powojennych muzyków. Podobnie jak Dorę fotografia zawiodła go do malarstwa. Za radą swojego przyjaciela Mana Raya otworzył w 1969 roku pierwszą galerię, po paru latach stał się jednym z najlepszych francuskich marszandów i specjalistów od surrealizmu. Miałby więc prawo być zblazowany, arogancki, nieprzystępny. Ale wielki właściciel galerii pozostał kolekcjonerem samoukiem i pasjonatem, ujmująco skromnym, oszczędnym w słowach, o uśmiechniętych oczach. I chociaż od ponad pięćdziesięciu lat obraca arcydziełami, widzę wyraźnie, że ta historyjka z notesem bawi go i intryguje.
W milczeniu przewraca naprędce kartki, aż do litery M: „Brakuje Léo Maleta”. Poprawia okulary i przytknąwszy do pożółkłych stron palec wskazujący, sunie cierpliwie od jednej linijki do drugiej. Od czasu do czasu kiwa głową z coraz większym przekonaniem. „No nie, Aragon, Breton, zgadza się… Brassaï, Balthus, Cocteau, du Bouchet, Éluard, Fini… Te właśnie nazwiska wspominała!” Uparcie szuka Léo Maleta, w kółko powtarzając: „Dziwne, że go tu nie ma”. W końcu stwierdza: „Tak, to na pewno jej notes”. Następnie wyjmuje kserokopię pocztówki, którą Dora mu przysłała. Na odwrocie Martwej natury z wazą do zupy Cézanne’a nagryzmoliła: „Dziękuję za pyszne czekoladki. Szczęśliwego Nowego Roku” i podpisała się: „Dora Maar”. Porównanie obu pism rozprasza ostatnie wątpliwości: „Tak, jestem pewien, niewątpliwie należy do niej”. Po czym pokazuje zeszycik swojej żonie, synowi i przechodzącemu obok kolekcjonerowi. „Patrzcie, co znalazła!” Mam go ucałować!
Drogi Marcela Fleissa i Dory Maar skrzyżowały się przypadkowo, pierwszy raz w 1990 roku. Zakupił właśnie tuzin jej obrazów dla swojego kolegi. Jeszcze nie zdążył ich wywiesić, tylko ustawił na podłodze w swojej galerii przy ulicy Bonapartego. I zaraz przyciągnęły uwagę amerykańskiego historyka sztuki, będącego przejazdem w Paryżu: „To dziwne, mam z nią jutro spotkanie… Czy zgodzi się pan, żebym z nią o tym porozmawiał?”. Tym sposobem Marcel Fleiss dowiedział się, że ona wciąż żyje: w wieku osiemdziesięciu trzech lat, siedemnaście lat po śmierci Picassa, mieszka odcięta od świata, wciąż na ulicy Savoie.
Dzień później odebrał telefon od Dory Maar we własnej osobie. Twierdziła, że nie rozumie, skąd się wzięły te obrazy, i wezwała właściciela galerii do siebie na piętnastą. Marcel stawił się trochę wcześniej, taki ma zwyczaj. Zadzwonił do Markovitch, ale nikt nie odpowiedział. Pięć minut później taka sama cisza. A potem, punktualnie o piętnastej, usłyszał w domofonie przenikliwy, oschły głos: „Młody człowieku, kiedy mówię o piętnastej, to znaczy o piętnastej”. Witamy u Dory Maar, raczej Cioci Danielle niż Kobiety płaczącej! Na drugim piętrze starsza pani czekała na niego w progu. Najwyraźniej nie miała zamiaru go wpuścić. I rozzłoszczona tym, że przyszedł tylko ze zdjęciami obrazów, stwierdziła, że to falsyfikaty. Właściciel galerii zaproponował, że wróci nazajutrz z płótnami. Tym razem żadnych gaf, przybył punktualnie o ustalonej porze. Przez uchylone za malarką drzwi dostrzegł trudne do opisania pobojowisko. „Wyglądało to jak nora włóczęgi. Niesprzątane chyba od lat. Ze zlewu wysypywały się brudne naczynia”.
Obejrzawszy naklejone na odwrocie obrazów etykietki wystawowe, Dora była zmuszona przyznać, że ma do czynienia z autentykami. Ale dla odmiany przypomniała sobie znienacka, że dawna właścicielka galerii, Henriette Gomez, nigdy jej za te prace nie zapłaciła. Marcel Fleiss zasugerował, że powinna zasięgnąć porady u prawnika. Odpowiedziała, że nienawidzi prawników. Zaproponował, że pokaże ten zbiór obrazów na wystawie. Wyraziła zgodę, pod warunkiem że będzie miała kontrolę nad tekstem katalogu. „Tak wiele bzdur już o mnie napisano”.
Na wernisażu zjawiło się kilkoro przyjaciół, z nadzieją, że wreszcie znów ją zobaczą, po tylu latach: Michel Leiris, Marcel Jean, Léo Malet! Ale na próżno czekali. Przyszła obejrzeć wystawę dopiero kilka dni później, sama i incognito.
Później Marcel Fleiss odwiedzał ją wielokrotnie, żeby targować się zwłaszcza o zdjęcia, które trzymała pod łóżkiem, relikty z czasów, gdy była świetną fotografką. Negocjacje były trudne, ponieważ za zdjęcia artystka żądała niebotycznej kwoty. Uważała, że są „tak dobre jak zdjęcia Mana Raya, a zatem równie cenne”. W końcu dobili targu, ale ona postawiła jeszcze jeden warunek: „Sprzedam je, jeśli mi pan przysięgnie, że nie jest Żydem”. Fleissowi odebrało mowę. „Jedyny raz w życiu – przyznaje dzisiaj – skłamałem przez przemilczenie”.
W jej bibliotece zauważył potem książkę Mein Kampf. Nie została wciśnięta na półkę ani schowana. Nie leżała porzucona od niechcenia. Ani zapomniana. Nie, była rozmyślnie wystawiona, jak bibelot na etażerce, tak żeby wszyscy widzieli… Chociaż ci „wszyscy” w życiu Dory pozostali już tylko nieliczni: mając osiemdziesiąt trzy lata, drzwi otwierała tylko hiszpańskiej dozorczyni, angielskiej sąsiadce i księdzu.
Jak to się mogło stać, że od Guerniki przeszła do Mein Kampf, od miłości do Picassa, przyjaźni z Éluardem i petycji przeciwko faszyzmowi – do tej plugawej kupy nienawiści? Czyżby mieszanka cierpienia, goryczy, mizantropii i dewocji prowadziła do takiej formy obłąkania? Czy oszalała ze smutku?
Kiedy biografowie Dory zatrzymują się przy tym „szczególe” jej historii, wskazują niekiedy na odnowioną zażyłość z chorwackim ojcem, opryskliwym i podejrzewanym o sympatie nazistowskie. Inni snują domysły, że jako dewotka zaczęła nienawidzić ludu, który zabił jej Boga. Albo że z ciekawości, czysto intelektualnej, kupiła sobie Mein Kampf, tak samo jak nabyła Czerwoną książeczkę Mao Tse-tunga…
Intuicja mi podpowiada, że była to ostatnia prowokacja, w bardzo złym guście zresztą, starej, bezwstydnej kobiety, która dobrze wiedziała, kim jest młody właściciel galerii, i starała się go upokorzyć tylko po to, by zapłacił jej więcej za sprzedawane zdjęcia.
Ale w głębi duszy się zachwiałam… Mein Kampf wylał kubeł zimnej wody na mój wzniosły entuzjazm. Czy rzeczywiście jestem gotowa spędzić długie miesiące na tropie antysemickiej dewotki? Czy można pisać o kimś, kogo się nie lubi? Miałam nadzieję, że przynajmniej zrozumiem, dlaczego i jak człowiek staje się taki jak ona. Dlaczego wpada w poślizg i zbacza z kursu, dlaczego kupuje tę książkę.
42 rue FontaineTRE 8833
Strona po stronie będę kontynuować tę podróż. Przebadam każde nazwisko w jednakowy sposób. Co robi w tym notesie? Jakie miejsce zajmowało w jej życiu? Istnieje przecież wiele powieści epistolarnych, czemu więc nie miałaby powstać biografia „relacjonalna”? Powiedziano mi, że takie ujęcie rozbawiłoby Dorę i jej surrealistycznych przyjaciół: bawić się znalezionym przedmiotem, rozsupływać numery jak splątane nici, tropić, polegać na przeczuciach, zadawać pytania, a kiedy już nikt nie może na nie odpowiedzieć – snuć przypuszczenia, wyobrażenia…
Są oczywiście nazwiska, które znalazły się tam bez znaczącego powodu. Niektóre imiona pozostaną nierozszyfrowane. Niektóre liczby nie będą miały swojej historii. Ale ja zmuszę do mówienia archiwa, książki adresowe, listy i zdjęcia. Będę uważnie badać najmniejszy ślad. Włamię się i wślizgnę do jej znajomych, sławnych lub anonimowych. I przeskakując od jednego do drugiego, logicznie lub nie, być może naszkicuję wykwintnego trupa1uniwersum Dory. „Powiedz mi, z kim się zadajesz, a powiem ci, kim jesteś”.
No dobrze, ale od czego zacząć? Wykaz adresów, logicznie rzecz biorąc, nakazywałby przyjąć porządek alfabetyczny: A jak Aragon, potem Architekt, Ayala… Wybitny znawca doktryny surrealistów Marcel Fleiss to właśnie mi doradzał. Takie podejście kpiłoby sobie z wszelkiej hierarchii czy chronologii. Być może jednak okazałoby się równie nudne jak słownik.
Mogłabym zdać się na łut szczęścia, niech pokieruje moimi krokami. Przerzucić kartki z zamkniętymi oczami i przyjąć jako wyzwanie pierwsze nazwisko, na którym wyląduje mój palec: Éluard, na przykład…
Ale ponieważ zdecydowałam, że zmuszę do gadania notes, może wystarczy go posłuchać. Podszeptuje mi słowa: „znalezienie”, „znaleziony przedmiot”, „łut szczęścia” i „zbieg okoliczności”… I nieuchronnie prowadzi mnie do Bretona, wielkiego teoretyka „obiektywnego przypadku”. „Znalezienie przedmiotu – twierdził – odgrywa tutaj dokładnie taką samą rolę jak sen, w tym znaczeniu, że uwalnia człowieka od paraliżujących afektywnych skrupułów, daje mu pocieszenie i pozwala zrozumieć, że przeszkoda, którą uważał za nieprzezwyciężoną, została pokonana”2.
Breton powinien figurować w kolejnych notesach Dory od co najmniej 1933 roku. W tamtym okresie panował niepodzielnie jako przywódca ruchu surrealistycznego, który stworzył wespół z Aragonem i Soupaultem w 1924 roku, a dalej rozwijał z Éluardem i Desnos. Można sobie wyobrazić, ile wówczas znaczyli: najbardziej błyskotliwa i oryginalna awangarda na scenie artystycznej. Wszyscy zabiegali o spotkanie z nimi, chcieli zostać przyjęci do ich kręgu, pragnęli słuchać w kawiarniach na placu Blanche, jak śmiało burzą zastany porządek i burżuazyjne konwenanse. Dzień w dzień przychodził tam, kto tylko chciał, zasiadał, gdzie się dało. Breton zabierał głos, a po nim reszta – o wszystkim i o niczym, często w atmosferze uczniowskiej zabawy, pod wpływem białego wina lub curaçao. Niekiedy sprawy przybierały zły obrót, więc okładali się nawzajem i skakali sobie do gardeł z powodu jakiejś idei czy niewłaściwego słowa.
Breton i jego przyjaciele interesowali się stanem nieświadomości, snami, okultyzmem, eksperymentowali z niekonwencjonalnym podejściem do rzeczywistości – przez pisanie automatyczne, hipnozę, czasami narkotyki… Wymyślali nową poetycką ekspresję, ale zamierzali także zmieniać życie i świat! Rimbaud i Marks w jednym…
Kiedy Dora zaczęła przychodzić na spotkania surrealistów, plotkowano, że jest kochanką pisarza Georges’a Bataille’a. Jej erotyczny kapitał wzrósł dziesięciokrotnie, ponieważ wszyscy fantazjowali na temat orgii i sadomasochistycznych rytuałów, jakie rzekomo z nim odprawiała. Ale w gruncie rzeczy nikt nic pewnego nie wiedział…
Przez długi czas poróżnieni ze sobą, Bataille i Breton zeszli się w połowie lat trzydziestych, by stawić czoło groźbie nazizmu, narastającemu faszyzmowi i skrajnie prawicowym ligom. Razem utworzyli grupę Contre-Attaque. Dora była jedną z bardzo nielicznych kobiet, które aktywnie w niej działały. Nie doceniamy dziś, ile trzeba było mieć odwagi i werwy, by samotnie angażować się w walkę pośród tych wszystkich mężczyzn. Ale ona, Dora, niczego się nie bała. Błyskotliwa, inteligentna, wykształcona, pełna pasji, radykalna i wojownicza.
Oddaliwszy się od Bataille’a, politycznie i seksualnie, zbliżyła się do kręgu surrealistów. Niezupełnie będąc adeptką ruchu, dała się uwieść ich artystycznemu i politycznemu podejściu, które pasowało do ewolucji jej pracy jako fotografki. Z kolei ona sama odpowiadała ich wyobrażeniu o kobiecie idealnej: artystce, pięknej, zbuntowanej, utalentowanej, inspirującej, a nawet nieco histerycznej.
Była bardzo ładną brunetką, elegancką i wyrafinowaną, miała piękny owal twarzy, błyszczące oczy, zmieniające się w zależności od oświetlenia, smukłe ręce z pomalowanymi paznokciami. Fotografował ją w tamtym czasie Man Ray, jako kobietę lubieżną i zarazem władczą. Malarz Marcel Jean zapamiętał natomiast, że widział, jak „pewnego dnia przyszła do kawiarni «Cyrano», rozczochrane włosy opadały jej na twarz i ramiona, jakby przed chwilą uratowała się przed utonięciem. Przy stole surrealistów wszyscy albo prawie wszyscy wydali okrzyk podziwu!”3. Wyobrażam sobie Bretona, który eksploduje w bezgranicznym zachwycie. To jednak zdumiewające, że pokazała się tam rozchełstana, ona, która – jeśli wierzyć opisom – zawsze chodziła zapięta na ostatni guzik. Z pewnością chciała ich zaskoczyć, sprowokować nieoczekiwane zamieszanie. A może było z nią źle, może już wtedy była krucha i czasem zagubiona, tak jak później, gdy porzucił ją Picasso.
Z tej grupy najlepiej znała Éluarda, którego spotkała wcześniej u Préverta, ale znacznie bardziej fascynował ją Breton. Instynktownie zawsze wolała szefów niż ich zastępców. Zwłaszcza że Breton był o wiele mniej obcesowy, niż zazwyczaj utrzymywano. Kobietom okazywał zdumiewającą wręcz delikatność i galanterię. Gdy któraś wchodziła do kawiarni, olśniewający uśmiech rozjaśniał mu twarz, Breton wstawał i oddawał jej cześć pocałunkiem w rękę. Stanowiło to jeden z wielu rytuałów, które narzucił także swoim surrealistycznym kolegom. Dora nie pozostawała na to obojętna.
Poczuła się mile połechtana tym, że zainteresował się jej zdjęciami i publicznie wychwalał jej talent. W 1936 roku wybrał jedną z jej prac na wystawę surrealistycznych dzieł: Ojciec Ubu, potworne zbliżenie zanurzonego w formalinie płodu pancernika. Ale doceniał również siłę jej reportaży społecznych i zachęcał do dalszych eksperymentów z onirycznymi i poetyckimi kolażami. Była już sławna jako autorka fotografii modowych i reklamowych, teraz zyskała uznanie jako surrealistyczna artystka.
Breton zgodził się nawet dla niej pozować, leżąc na trawie z siatką na motyle. Czyż pewnego dnia nie powiedział, że „mógłby godzinami oglądać motyla”? I chociaż twierdził, że woli nieudane zdjęcia do dowodu osobistego niż przesadnie ulizane portrety, łaskawie przystał na tę bukoliczną scenkę.
Ich zażyłość jeszcze się pogłębiła, kiedy on spotkał swoją L’amour fou, szaloną miłość – Jacqueline Lambę.
Dalsza część w wersji pełnej
Achille de Ménerbes
1 P. Modiano, Dora Bruder, tłum. B. Sęk, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2019, s. 33–34 (przyp. tłum.).
Theodora Markovitch
1J. Lord, Picasso and Dora: A Personal Memoir, Farrar Straus Giroux, New York 1993, s. 124.
2 M. Fleiss, Dora Maar: de Guernica à Mein Kampf, „La Règle du Jeu”,https://laregledujeu.org/2013/02/22/12471/dora-maar-de-guernica-a-mein-kampf/ (dostęp: 1.10.2023).
3FIAC (fr. Foire internationale d’art contemporain) – Międzynarodowe Targi Sztuki Współczesnej odbywające się dorocznie w październiku w Paryżu (przyp. tłum).
Breton
1Cadavre exquis (fr. „wykwintny trup”) – metoda zbiorowego tworzenia tekstów lub obrazów, zgodnie z którą każdy po kolei dodaje coś do kompozycji, przestrzegając określonych reguł. Stosowali ją surrealiści, np. układając poematy i malując obrazy (przyp. tłum.).
2 A. Breton, L’Amour fou, Gallimard, Paris 1937, s. 36 (przyp. tłum.).
3Histoire de la peinture surréaliste, s. 280, cyt. za: W. Chadwick, Les Femmes dans le mouvement surréaliste,Chêne, Paris 1986.
Tytuł oryginałuJe suis le carnet de Dora Maar
Copyright © Editions Stock, 2020
Copyright © for the translation by Regina Gromacka
Zdjęcie na okładce© East News
Projekt okładkiEliza Luty
Redaktorka nabywającaAgata Pieniążek
Redaktorka prowadzącaDominika Ziemba
Opieka językowaLidia Nowak
AdiustacjaAnna Poinc-Chrabąszcz | Chat Blanc
KorektaAnna StrożekKarina Bednarska-Markot
Przygotowanie wkładki zdjęciowejKarolina Korbut
ISBN 978-83-8367-500-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
