Sztuka debaty, czyli jak się nie dać - Legutko Piotr - ebook

Sztuka debaty, czyli jak się nie dać ebook

Legutko Piotr

3,0

Opis

Jak się publicznie "nie ugotować"
Jak "nie przesolić"
Jak być "strawnym" dla odbiorców

To nie jest typowy podręcznik, choć sporo się z niego można nauczyć. To nie jest także klasyczny poradnik, choć dobrych rad w tej książce jest moc. To nie jest pozycja naukowa, autor nie jest bowiem naukowcem, ale publicystą, praktykiem. Przed napisaniem tej książki nie prowadził żmudnych badań, nie czynił kwerend. Wszystko co zostało tu napisane jest po prostu bezwstydnie oryginalne, sprawdzone na skórze własnej oraz osób w debatach towarzyszących. To coś w rodzaju pamiętnika znalezionego w telewizyjnym studiu, który może służyć za poradnik, a nawet podręcznik.

Kto z tej wyjątkowej oferty skorzysta, ten bez zbędnych wydatków na kursy i szkolenia, jedynie po cenie kupna tej niewielkiej pozycji uzyska większe niż dotąd poczucie pewności siebie. Bowiem po przeczytaniu wszystkich zawartych tu obserwacji, wskazówek, ostrzeżeń i dobrych rad, na pewno trudniej będzie go przegadać, zapędzić do narożnika, wkręcić, czy zakrzyczeć, co w sytuacjach publicznych jest dziś jak najbardziej realnym zagrożeniem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 118

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

To nie jest typowy podręcznik, choć sporo się z niego można nauczyć. To nie jest także klasyczny poradnik, choć dobrych rad w tej książce jest moc. To coś w rodzaju pamiętnika znalezionego w telewizyjnym studiu, który może służyć za poradnik, a nawet podręcznik.

Nie jest to pozycja naukowa, autor nie jest bowiem naukowcem, ale publicystą, praktykiem (choć tu i ówdzie wykłada teorię dziennikarstwa). Przed napisaniem tej książki nie prowadził żmudnych badań, nie czynił kwerend. Brak bibliografii na końcu nie wynika z przeoczenia, choć nie jest także skutkiem lenistwa...

Przyznaję się od razu: wszystko co zostało tu napisane jest po prostu bezwstydnie oryginalne… co wcale nie znaczy, że stojące w zasadniczej sprzeczności ze wszystkim, co dotychczas o debatach napisano. Oryginalne w tym sensie, że sprawdzone na skórze własnej oraz osób w debatach mi towarzyszących. Świadomie i z wyrachowania nie podpieram się autorytetami, nie cytuję „stanu badań nad…”, bo wolę przykłady z życia niż z książek wzięte. Podpatrzone i komentarzem oprawione. Przy tej okazji gwarantuję sporo nazwisk i anegdot w stu procentach prawdziwych. Obserwacje, na podstawie których powstała ta książka poczyniłem bowiem w trakcie niezliczonych debat publicznych i programów telewizyjnych, które w ciągu ostatniej dekady zdarzyło mi się poprowadzić, a nie tylko oglądać. Wiem zatem jak ich tworzenie wygląda od kuchni. Co więcej, jako wciąż praktykujący w tej dziedzinie kucharz, mam do sprzedania kilka sprawdzonych przepisów: jak się w trakcie publicznej debaty nie ugotować, jak nie przesolić (albo przesłodzić) i generalnie być dla widzów strawnym.

Nie robię tego według klasycznej, podręcznikowej formuły, bo, choć na naukę nigdy nie jest za późno, nie uważam, by sposobu rozgrywania debat można się było nauczyć, jak gry w szachy czy jazdy na nartach. No, chyba, że się ktoś uprze… tylko po co? Tak naprawdę każdy z nas ma „z tyłu głowy” wszystkie chwyty retoryczne opisywane w najróżniejszych, uczonych księgach (od starożytnych mędrców po „Erystykę” Schopenhauera). Mało tego, większość z nas posługuje się nimi, ale intuicyjnie, niczym Molierowski pan Jourdin prozą. Rzecz zatem nie we wkuwaniu, ale w świadomym posługiwaniu się słowem, gestem, rekwizytem. Bo też powiedzmy to sobie bez fałszywej skromności, jesteśmy nieoszlifowanymi retorycznymi diamentami. Oczywiście każdy w swoim niepowtarzalnym stylu. Trzeba tylko dobrze siebie w tej grze, jaką jest debata obsadzić, właściwie wykorzystać swój talent. Aby to się udało, należy poznać jej reguły, scenariusz, didaskalia. Celem, jaki sobie w tej książce stawiam, jest zatem uświadamianie, a nie nauczanie. Aczkolwiek dołożę wszelkich starań, by proces uświadamiania był nie tylko ciekawy, ale i pouczający.

Ponieważ zazwyczaj nie prowadziłem debat za darmo, lecz za konkretne, płatne przez TVP wynagrodzenie, poczuwam się teraz w obowiązku, zwłaszcza wobec rzetelnych płatników abonamentu, podzielić się zgromadzoną wiedzą i pozyskanym doświadczeniem. Kto z tej wyjątkowej oferty skorzysta, ten bez zbędnych wydatków na kursy i szkolenia, a jedynie po cenie kupna tej niewielkiej pozycji uzyska większe niż dotąd poczucie pewności siebie. Po przeczytaniu wszystkich zawartych tu obserwacji, wskazówek, ostrzeżeń i dobrych rad, na pewno trudniej będzie go przegadać, zapędzić do narożnika, wkręcić, czy zakrzyczeć, co w sytuacjach publicznych jest dziś jak najbardziej realnym zagrożeniem. Realnym dla każdego.

Przestrzeń publiczna staje się bowiem w coraz większym stopniu przestrzenią medialną. Telewizja się zdemokratyzowała i zmultiplikowała, a debata publiczna przestała być czymś ekskluzywnym. I tak po prawdzie – nie znasz dnia, ani godziny, kiedy padnie na Ciebie. Jeszcze nie widziałaś/nie widziałeś siebie na szklanym ekranie czy monitorze komputera, dyskutującego zawzięcie na ważny temat? Wkrótce zobaczysz! Uruchom wyobraźnię. To nie musi być program Elżbiety Jaworowicz czy Tomasza Lisa. Udział w debacie przeprowadzonej na uczelni, w firmie czy w radzie miasta, a transmitowanej przez Internet, czy prezentowanej na telebimie, jest równie ważny. Wymaga dokładnie takich samych umiejętności i kompetencji. Na te ostatnie wpływ mam niewielki. Za to w kwestii warsztatu mogę się przydać.

Rozdział 1

O czym tu debatować?

Zacznijmy od rozmowy

Aby nie powtarzać w kółko słowa debata, dobrze mieć pod ręką kilka synonimów. Wystarczy bez odrywania wzroku od ekranu kliknąć w odpowiednim miejscu myszką i już mamy właściwy zestaw: „rozprawa, dyskurs, panel, rozmowa”. Dorzućmy jeszcze kojarzące się niejako automatycznie z debatą spór i konfrontację… To wszystko brzmi prawie tak samo, ale jak głosi znany slogan reklamowy, „prawie”, czyni wielką różnicę.

Słowo „rozmowa” brzmi lżej niż debata (chciałoby się rzec: bardziej lajtowo, ale się nie rzeknie). I jakoś tak kameralnie. Rozmawiać można przy obiedzie lub przy kawie. Towarzysko, relaksowo, niezobowiązująco, ale i służbowo. No właśnie. Rozmowy kwalifikacyjne nie mają raczej charakteru relaksowego, zwłaszcza dla zakwalifikowanego lub nie (w zależności od przebiegu rozmowy). Albo słynne nocne Polaków rozmowy: zasadnicze, fundamentalne, czasem trwające do świtu, albo do pierwszej krwi, w zależności od ilości wypitego przy okazji alkoholu. A zatem rzecz nie w lekkości. Więc może w liczebności? „Porozmawiajmy” – to zwrot faktycznie używany raczej w sytuacji jeden/jedna na jednego. „Chce pan o tym porozmawiać” pyta zazwyczaj terapeuta znerwicowanego pacjenta, zaklinając trochę w ten sposób problem komunikacyjny. Ale inkryminowany zwrot może być także użyty – i bywa – na przykład wobec 40 uczniów w klasie: „porozmawiajmy o tym, co wydarzyło się w czasie przerwy” – proponuje wychowawczyni. Rzeczywiście, może lepiej teraz, niż w obecności dyrektora, pomyśli w takiej sytuacji niejeden z nieznanych sprawców.

Jest zatem w rozmowie jednak coś kameralnego, intymnego, nawet w sytuacji bardzo oficjalnej. Treść i przebieg rozmowy kwalifikacyjnej są czasem bardziej intymne niż dialog zakochanych (zwłaszcza prowadzony przez komórkę w przytomności dwudziestu pasażerów tramwaju). A co dopiero rozmowa dyplomatyczna na najwyższym szczeblu, toczona przy napełnianej wielokrotnie lampce wina lub w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu. Nocne rozmowy Polaków też nazajutrz zyskują zazwyczaj klauzulę poufności… Nie tylko ze względu na luki w pamięci.

Tak naprawdę jednak w rozmowie mniej ważne są konkluzje, ustalenia, za to jakże istotne bywają didaskalia. Pamięta się miejsce, ubiór, smak kawy, uśmiech, albo jego brak. Klimat rozmowy, nastrój, tak zwane „okoliczności przyrody” w jakich się przyszło spotkać są ważne. W skrajnych przypadkach rozmowa może nawet przebiegać… bez słów („tak sobie razem pomilczeliśmy”). W przypadkach mniej skrajnych, a jakże częstych, słów może paść niewiele, za to wieloznacznych, aluzyjnych, a to „coś” pozostaje niedopowiedziane wprost, zawieszone gdzieś między słowami.

Rozmowa bywa zatem wartością samą w sobie. Czasem wręcz czystą przyjemnością, gdy łączy się z wymianą myśli. Za takimi rozmowami, jako gatunkiem niestety ginącym, wielokrotnie swój żal i tęsknotę wyrażał Wojciech Młynarski. Bo były one barometrem stanu ducha i sposobem bycia inteligenta zarówno czasów małej stabilizacji, jak i późnego Gierka, czy wczesnego Jaruzelskiego. W III RP już się tak nie rozmawia, głównie dlatego, że wszystkie myśli są bardzo zajęte i nie ma się czym wymieniać. Ale to temat na osobną rozmowę.

Reasumując ten wątek – rozmowa, bez względu na status rozmówców i sytuację, w jakiej się odbywa jest bliżej sfery prywatnej niż publicznej – z samej swej natury. I uznajmy, że tym właśnie się różni od, ze swej natury publicznej, debaty.

Rozprawa i dyskurs

Brzmią dużo oficjalniej niż rozmowa. Nieprzypadkowo. Wychodzimy ze sfery prywatności w rejony, gdzie króluje szkiełko i oko, garnitury i krawaty. Rozprawa bywa zazwyczaj naukowa, nawet gdy nie ma charakteru opasłego tomu. Rozprawiać można wszak także bez pośrednictwa druku, publicznie, posługując się słowem. I nie do końca naukowo, choć o sprawach ważnych, czasem wręcz wagi państwowej. I niekoniecznie samotrzeć. Rozprawa może się toczyć nawet między trzema osobami publicznymi, na przykład panem, wójtem i plebanem. U Mikołaja Reja toczyła się na tyle wartko, że do dziś pozostaje obiektem licznych studiów i analiz.

Niestety, obecnie już się tak barwnie („chytrze bydlą z pany kmiecie”) nie rozprawia, głównie ze względu na barierę językową. Polszczyzna zubożała, a rozprawa się zdemokratyzowała i to na tyle, że po prawdzie to w ogóle się nie rozprawia, wyłącznie dyskutuje. A to jednak nie do końca to samo. Rozprawa do dyskusji ma się trochę, jak kwiat do chwastu. W tej pierwszej element dbałości o formę wypowiedzi, dobór i adekwatność słów, był sprawą zasadniczą. W drugiej nie ma większego znaczenia. Dyskusja pleni się i wije, czasem na tyle bujnie, że tłumi pojawiającą się w poszczególnych wypowiedziach myśl. Rozprawa toczyła się zawsze w poszukiwaniu sensu, według zwyczajowo przyjętej dyscypliny. W dyskusji nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go. Sensem jest raczej możliwość swobodnej ekspresji poszczególnych dyskutantów, według bardzo umownie traktowanej dyscypliny. Także retorycznej.

Ciekawe, że określenie „dyskurs”, używane jest zazwyczaj w poważnych tekstach i bywa raczej pewnym ukłonem w stronę językowej tradycji. W praktyce jest to eufemizm, bo dyskusja stała się w ciągu ostatnich dekad wyrazem nacechowanym raczej pejoratywnie. Słyszymy zapowiedź: „a teraz rozpoczynamy dyskusję” – i jesteśmy gotowi na najgorsze. Niesłusznie, bo dyskusje bywają też gorące, ciekawe, burzliwe, ba, nawet zajmujące. Ale tak już się jakoś przyjęło, że dyskutant, znaczy tyle, co truteń (od słowa „truć”).

Powód jest dość banalny. Dyskusje mają zazwyczaj charakter żywiołowy i nieuporządkowany. Są formą publicznej terapii, nie tylko retorycznej. I skrzętnie wykorzystywaną okazją do zaprezentowania swoich dokonań, obserwacji, przemyśleń, zazwyczaj pozostających w luźnym związku z przedmiotem dyskusji. Jeśli nie zdarzy się cud, wystąpienia takie prowadzą zazwyczaj do nikąd lub na manowce. Dyskusje są co prawda zawsze na jakiś temat, ale nie zmierzają do jakiegoś określonego celu. Także dlatego, że nie mają sprawnego moderatora, a dyskutanci są zazwyczaj samozwańcami, nie dobieranymi według jakiegoś merytorycznego klucza. I tym dyskusja różni się od debaty.

Spór czyli konfrontacja

Tu zaczynają się schody, a kończą żarty. Rozmowa – jako się rzekło – może być przyjemnością samą w sobie. Spór raczej wiąże się ze stresem. Rozmawiać zawsze warto, spierać się – niekoniecznie. Konfrontacja z drugim człowiekiem z reguły przyjmowana jest jako ostateczność, choć są ludzie, którzy czerpią ze sporów swoistą satysfakcję. W Latającym Cyrku Monthy Pythona można zobaczyć nie tylko ministerstwo niemądrych kroków, ale i urząd, w którym za niewielką opłatą (według stawki zegarowej) można się pospierać. W tym konkretnym skeczu klient wychodzi jednak niezadowolony, bo – skądinąd słusznie – uznaje, że sprzeczka to coś więcej niż zwykłe przekomarzanie się dla paru groszy. Spór wymaga autentycznego zaangażowania i adrenaliny, odpowiedniego poziomu emocji, niekoniecznie pozytywnych.

Rozmowa poprawia nastrój, spór burzy spokój, ale i rozładowuje napięcie. Nie uzewnętrznianie różnicy zdań – dla tak zwanego świętego spokoju – i tak w dłużej perspektywie prowadzi do konfliktu. Tym gwałtowniejszego, im dłużej różnice są ukrywane. Paradoksalnie, wejście w odpowiednim momencie w jawny spór, pozwala uniknąć wielu nieporozumień i rozwiązań drastycznych. Wiedzą coś na ten temat doświadczeni negocjatorzy. Zwłaszcza związkowi. Rzymianie ujmowali to we właściwy sobie sposób, czyli krótko i zwięźle: si vis pacem para bellum (chcesz pokoju, szykuj się do wojny). Maksyma ta świetnie pasuje nie tylko do polityki i dyplomacji. Tym bardziej, że w relacjach międzyludzkich można wojnę prowadzić metodami prawdziwie pokojowymi, a do takich należy niewątpliwie spór toczony publicznie na słowa, racje, argumenty.

W rozmowie czy dyspucie mogą uczestniczyć osoby nie różniące się w poglądach, a jedynie poszerzające swoje horyzonty. Spór zaczyna się od różnicy zdań, ale zazwyczaj chodzi w nim o coś więcej, niż tylko zaprezentowanie tej odmienności. Chodzi o to, kto ma rację, kto jest bliższy prawdy, albowiem prawda nigdy nie leży pośrodku, jak głosi obiegowa opinia, tylko zawsze leży… tam gdzie leży, jak zwykł mawiać Władysław Bartoszewski. Każdy z uczestników sporu jest oczywiście przekonany, że to właśnie on wie, gdzie ta prawda leży. Każdy ma niezachwiane poczucie bycia po jasnej stronie mocy, w odróżnieniu od zaćmienia umysłu adwersarzy. Czołowe zderzenie jest w tej sytuacji nieuniknione. Konfrontacja gwarantowana.

Czy słowa „spór”, „konfrontacja” i „debata” znaczą to samo? Nie do końca. Spór może przybrać formę debaty, ale nie każda debata musi koniecznie być sporem. Debata daje możliwość konfrontacji poglądów, a zarazem szansę uniknięcia konfrontacji ich wyznawców, ze wszystkimi jej konsekwencjami. W debacie oczywiście powinny występować różne punkty widzenia, inaczej będzie pozbawiona sensu, natomiast nie zawsze muszą one prowadzić do bezpośredniego starcia. Dlaczego? Otóż spór polega na tym, że jego uczestnicy przekonują siebie nawzajem, zaś biorący udział w debacie starają się pozyskać dla swoich racji widzów i słuchaczy. A to zasadnicza różnica. Gdy się z kimś spieramy, czujemy swoistą misję, powołanie. Naszą ambicją jest wyprowadzenie bliźniego z błędu i sprowadzenie go na właściwą drogę. Jeśli mamy naturę pokojową – cierpliwie nawracamy i ewangelizujemy. Jeśli mamy duszę wojownika, przywołujemy adwersarza do porządku, demaskujemy, wykazujemy jego złą wolę lub ignorancję. W debacie natomiast robimy… na pozór to samo, przynajmniej co do formy i stosowanych środków retorycznych. Nie mamy jednak ambicji, ani zamiaru nikogo z uczestników debaty nawracać. Stąd wcale nie musi dojść do czołowego zderzenia. Nie mamy przecież złudzeń, że osoba z którą debatujemy pokaja się, wyzna swe winy, wywiesi białą flagę czy rzuci ręcznik na ring. Nokaut nie wchodzi w rachubę (rękoczyny tym bardziej), jeśli wygramy, to tylko na punkty, a wyrok wyda obserwator debaty. Najwyższy trybunał i wyrocznia w jednym. Punkty zaś, jak w sporcie, przyznaje się także za wrażenie artystyczne. Niektórzy uważają, że za wrażenie przede wszystkim. Żyjemy bowiem w czasach, gdy wizerunek wpływa na odbiorców w stopniu porównywalnym lub nawet większym niż racjonalne argumenty.

Debatując, uczestniczymy zatem w swoistym widowisku, trochę podobnym do rozprawy sądowej, trochę do sportowej rywalizacji, a trochę do przedstawienia teatralnego. Debata jest spektaklem, w którym nikt nie chce zostać przez widownię uznanym za czarny charakter. I grą, w której trzeba pokazać sportową klasę, by przekonać do siebie publiczność.

Mam grać?

Zabrzmiało to dość niepokojąco. Gra kojarzy się bowiem z czymś fałszywym, z próbą wprowadzenia kogoś w błąd. „Przestań grać, bądź wreszcie sobą!” – słyszymy często i zazwyczaj nie jest to komplement. Ale gra, dobra gra (bo o takiej przecież mowa) to nie udawanie, ale wchodzenie w jakąś rolę w sposób przemyślany, wyuczony, kontrolowany. I celowy. Jest to oczywiście forma oddziaływania na obserwatora, ale przecież intencją tworzenia pewnej rzeczywistości scenicznej nie musi być i zazwyczaj nie jest oszustwo. W końcu wszystko dzieje się przy podniesionej kurtynie.

Oczywiście spektakl, jakim jest debata, różni się od sztuki scenicznej. Debatujący mówią własnym tekstem (a przynajmniej tak im się wydaje), improwizują, nie realizują żadnego napisanego wcześniej scenariusza. Ale z drugiej strony, czyż najlepiej nie wychodzi improwizacja, która jest wcześniej dobrze przygotowana (co nie znaczy wyuczona). I czy zasiadając do debaty, nie powinniśmy mieć w głowie czegoś w rodzaju scenariusza roli, jaką mamy do odegrania?

To dobre pytanie i warto przez chwilę się nad nim zastanowić. Od odpowiedzi zależy bowiem wiele. Negatywna świadczyć może albo o bardzo dużej pewności siebie respondenta, albo o niewiedzy, co go czeka. Tak czy inaczej, pójście w debacie „na żywioł” wiąże się z ryzykiem, jeśli nie z pewnością przegranej w oczach widowni. A ta, jako się rzekło, jest tu najważniejsza.

No dobrze, ale tak konkretnie, dlaczego w debacie mamy grać? Czy ta metafora ze sceną, aktorami, publicznością, nie jest zbytnio naciągana?

Nie. Jeśli dotychczasowe argumenty były zbyt okrągłe, warto – z innej beczki – przywołać klasyczny przykład debaty zwanej oxfordzką. Mierzą się w niej dwa zespoły. Jeden broni tezy postawionej w tytule debaty (na przykład: „należy zakazać palenia we wszystkich miejscach publicznych”), drugi stara się tezę obalić. Kto robi to lepiej – wygrywa. Werdykt wydaje oczywiście publiczność, która – uwaga! – przed debatą składa uroczyste przyrzeczenie, że nie będzie się kierowała swoimi własnymi uprzedzeniami i przekonaniami, a oceni jedynie siłę argumentów i sposób ich prezentowania. W takim układzie podczas debaty nad tezą przywołaną tu jako przykładowa, można głosować za jej podtrzymaniem, nawet będąc nałogowym palaczem. Pod warunkiem, że rzecznicy tezy będą bardziej przekonujący od przeciwników. Błysną wiedzą, refleksem, celną ripostą. Po prostu zrobią na nas lepsze wrażenie.

Czy debatujący nie mają tu czegoś do zagrania? Czy wynik debaty nie zależy od tego, jak sprzedaje się rację? Swoją, czy nie swoją, nie ma tu większego znaczenia. Debaty oxfordzkie, to oczywiście przykład nietypowy. Powiedzmy wprost, tendencyjny (ale czego się nie robi, by przekonać do swej tezy Czytelnika). Nie tylko bowiem publiczność ma wyłączyć tu swe osobiste przekonania. Uczestnicy debat także często stawiani są w sytuacji, że bronią tez, których prywatnie nie podzielają. Doskonalą w ten sposób swe talenty oratorskie, ale także uczą się trudnej sztuki empatii, wczuwania się w sposób myślenia osób, których poglądów nie podzielają. A przy okazji uczą się dystansu wobec siebie, wobec swych emocji, uprzedzeń, nawyków, które bardzo często przeszkadzają w spokojnej, racjonalnej argumentacji. Potem, w sytuacji nie akademickiej, lecz frontowej, gdy debatując bronimy już swoich poglądów, łatwiej to robić. Skupiamy się bowiem na warsztacie retorycznym, a nie na własnych i cudzych emocjach. Czy to nie jest gra?

Aktorzy i Publiczność

Szkoła debaty oxfordzkiej przydaje się szczególnie osobom pełniącym funkcje publiczne. Politykom, urzędnikom, adwokatom, rzecznikom. Jakże często przychodzi im bronić racji, których w gruncie rzeczy nie podzielają i przekonywać do decyzji, których sensowność prywatnie kwestionują.

Więc to jednak gra, w której chodzi o fałsz i udawanie? Niekoniecznie.

Działalność publiczna rządzi się przecież odmiennymi prawami niż etyka prywatna. Polityk, który zostaje przyłapany na tym, że co innego mówił znajomym przy kawie (a co zostało podsłuchane), co innego zaś z sejmowej mównicy lub w trakcie publicznej debaty, wcale nie musi kręcić. Nie dyskredytuje go to, ani nie kompromituje. Albowiem, jak pisał już przed stu laty Max Weber, mąż stanu powinien kierować się nie tylko swoimi przekonaniami i emocjami, ale także zdrowym rozsądkiem i odpowiedzialnością osobistą. Tak więc odpowiedzialny polityk, to taki, który potrafi dla dobra większości odstąpić od własnych poglądów.

Brzmi to pięknie. Oczywiście w praktyce bywa często odwrotnie. I to prywatne poglądy, od których się odstępuje, pełniąc funkcje polityczne, są z perspektywy dobra publicznego więcej warte niż interes partii. Ale tu wkraczamy na pole minowe, wymagające osobnej publikacji, w której zapewne trzeba by wspomnieć o różach, co to ich nie trzeba żałować, gdy płonie las i o bitwach, które warto przegrać, by zwyciężyć w wojnie. Dylematy tego rodzaju nie są zresztą wyłączną domeną polityków. Mają je tak samo lojalny urzędnik, czy profesjonalnie zachowujący się adwokat, którzy w swych publicznych wystąpieniach przekonują nas najlepiej jak potrafią do racji… swych pracodawców. Niekoniecznie swoich.

Ponieważ zajmujemy się sztuką debaty, a nie dylematami etycznymi osób publicznych, możemy ten wątek zamknąć uproszczeniem i konkluzją: W debacie wyciszamy uczucia, pilnujemy warsztatu. Skupiamy się na celnej argumentacji i skutecznej perswazji. Mamy bowiem do wykonania konkretne zadanie, a jesteśmy profesjonalistami. Jak mawiają Amerykanie: „nothing personal, pure biznes”, a w biznesie nie można sobie pozwalać na uzewnętrznianie emocji. Sprawą drugorzędną jest nasz prywatny stosunek do materii debaty, choć jeśli identyfikujemy się z bronioną przez nas tezą, daje nam to niewątpliwy komfort psychiczny.

Patrząc od strony widowni, sytuacja opisana w debacie oxfordzkiej także bywa bliższa życia, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Nie jest bowiem tak, że wszyscy obserwatorzy i słuchacze mają na temat będący przedmiotem debaty wyrobiony pogląd. Zwłaszcza, gdy teza sformułowana jest ostro i wymaga jednoznacznego opowiedzenia się po jednej ze stron. Powiem więcej: mało kto ma „jasność w temacie” i wyrobione, własne zdanie. Większość ludzi dysponuje wiedzą powierzchowną, częściej zasłyszaną niż przeczytaną. I to się nie zmieni, bo czytelnictwo gazet systematycznie spada. Zaś co do wiedzy zasłyszanej, także pochodzi ona z drugiej ręki, bowiem w mediach elektronicznych kanały i programy są informacyjne… tylko z nazwy. Przeważa w nich naskórkowa publicystyka, słuchana przez pasjonatów polityki, którzy z kolei stają się źródłem wiedzy dla zabieganego kręgu rodziny i przyjaciół, nie mających czasu na śledzenie telewizyjnych i radiowych informacji. I to właśnie na podstawie tak przefiltrowanych danych przeciętny Polak wyrabia sobie pogląd na większość kwestii społecznych, ekonomicznych i politycznych. Nic dziwnego, że nie jest to pogląd ugruntowany, czego dowodzą prowadzone regularnie badania opinii. Preferencje Polaków, nie tylko polityczne, zmieniają się jak pogoda w marcu, stąd nie brak jest chętnych, by je nieustannie „kształtować”.

Do tego dochodzi prosty mechanizm psychologiczny, zmieniający nas w odtwarzacz audio (a czasem i wideo, jeśli chodzi o mowę ciała), poglądów właśnie od kogoś zasłyszanych, które zrobiły na nas silne wrażenie. Czasem robimy to świadomie, czasem nie. I tylko po fakcie łapiemy się na tym, że powtarzamy całe zasłyszane przed chwilą od kogoś frazy, z absolutną pewnością, że to nasz mocno ugruntowany i przemyślany sąd.

Skoro sprawy tak właśnie się mają, trudno przeceniać rolę debat. Jest o co grać! Bez względu na to, czy przekonujemy do swych racji kilkanaście osób zebranych w małej sali konferencyjnej, czy parę milionów przed telewizorami. Wyzwanie jest podobne, efektywność także. Łatwo wskazać w najnowszej historii, nie tylko Polski, debaty telewizyjne, które z całą pewnością wpłynęły na wynik wyborów, począwszy od słynnego pojedynku Lecha Wałęsy z Aleksandrem Kwaśniewskim w 1995 roku, po starcie Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem w 2007. Lista błędów popełnionych w trakcie tych debat przez przegranych i sprytnych forteli (także socjotechnicznych) zastosowanych przez zwycięzców jest dziś powszechnie znana. Najbardziej fascynujący jest jednak wniosek, że właśnie takie „detale” zadecydowały o późniejszym werdykcie wyborców (a co do tego nie mają wątpliwości i historycy, i medioznawcy, i socjologowie dysponujący twardymi wynikami badań). Lech Wałęsa, któremu puściły nerwy na widok spóźniającego się przeciwnika, czy Jarosław Kaczyński, którego z równowagi wyprowadziło zachowanie publiczności zgromadzonej w studio, przegrali dlatego, że spora część wyborców pod wpływem tych wydarzeń zmieniła swoje dotychczasowe preferencje. Jeśli w tak poważnych kwestiach ludzie są w stanie zmienić swoje zdanie, tylko na podstawie jednej obejrzanej w TVP debaty, mogą je zmienić praktycznie w każdej sprawie. Trzeba ich tylko do tego skutecznie przekonać.

Nie wystarczy mieć rację

Zabrzmiało groźnie. Ale spokojnie, nie jesteśmy na warsztatach manipulacji. Staramy się po prostu uświadomić sobie niezwykle banalną, ale wciąż ignorowaną prawdę: nie wystarczy mieć rację. Trzeba umieć innych do tej racji przekonać, do słusznych rozwiązań pozyskać. Jedni robią to lepiej, inni gorzej. Jeszcze innym zwyczajnie się nie chce, albo są „ponad to”. Taka postawa nie jest godna polecenia. Ze stu powodów (nie tylko ku chwale ojczyzny) naprawdę warto zapisać się do tych, którym się chce. Pamiętajmy, mamy wolny kraj, w którym inicjatywę ma ten, kto przejawia inicjatywę. Kraj w którym nie brakuje przekonanych, iż to właśnie oni (lub ich pracodawcy) mają rację. Można machnąć ręką i odpuścić, a można (i pewnie trzeba) stawić czoła wyzwaniu. Wtedy konfrontacja staje się nieuchronna.

Jeśli jest publiczna, jawna i uczciwa, to bardzo dobrze, bo taka właśnie debata jest najlepszym ze sposobów funkcjonowania porządku demokratycznego. Pozwala bowiem zdobywać serca i umysły dla najlepszych rozwiązań, bez przymusu i metod administracyjnych, z poszanowaniem inteligencji i rozsądku rodaków. Stwarza warunki przekonywania dotąd nie przekonanych – argumentami, nie propagandą. Jest szkołą dialogu społecznego, na wszystkich poziomach.

Nie tylko politycy powinni nieustannie konfrontować swoje idee i programy, ścierając się w debatach parlamentarnych. To samo dotyczy ludzi pretendujących do miana autorytetów w kwestiach ekonomicznych, społecznych, etycznych czy kulturalnych. Pretendowanie takie wiąże się z weryfikacją stawianych publicznie diagnoz, pokonywaniem na argumenty rzeczników tez odmiennych. Autorytet musi być poddawany nieustannym próbom, a nie trzymany na piedestale lub używany jako straszak, wobec tych, którzy mają inne zdanie, gdyż wtedy straci wiarygodność. Otwartość przestrzeni publicznej na permanentną debatę nie jest zagrożeniem, ale gwarancją, że wybieramy najlepsze rozwiązania, że stawiamy na pewno na ludzi najbardziej kompetentnych i że nikt u nas nie ma monopolu na prawdę.

Zagrożeniem są debaty pozorowane lub ludzie, stosujący w trakcie debat nieczyste metody. To prawda. Nie wolno jednak a priori z debaty publicznej rezygnować, zakładając, że dojdzie w niej do nadużyć czy manipulacji, albo że przeciwnik, z którym mamy zasiąść do stołu nie ma zdolności honorowej by z NAMI debatować. Problemem ostatnich lat w Polsce stało się takie właśnie podejście. W efekcie często debatujemy jedynie we własnym gronie, utwardzamy wyłącznie swój elektorat i poprawiamy swoje oraz swoich przyjaciół samopoczucie.