Szopa, która nakarmiła milion dzieci. Niezwykła historia Mary's Meals - Magnus MacFarlane-Barrow - ebook

Szopa, która nakarmiła milion dzieci. Niezwykła historia Mary's Meals ebook

Magnus MacFarlane-Barrow

4,3

Opis

Zacząłem rozmawiać z Edwardem, najstarszym z dzieci. Jego czarna koszulka była o kilka rozmiarów za duża, lecz w przeciwieństwie do brudnych i podartych łachmanów rodzeństwa wyglądała na czystą. Powiedział mi, że ma czternaście lat i  większość czasu spędził, pomagając matce w polu lub domu. Zapytałem o jego nadzieje i ambicje. Z pewnością nie szukałem odpowiedzi, która zmieni życie moje i setek tysięcy innych ludzi.

„Chciałbym mieć wystarczająco dużo jedzenia, a pewnego dnia chciałbym pójść do szkoły – odpowiedział poważnym głosem.”

Te proste słowa wypowiedziane jako śmiałe marzenie nastolatka zapisały się głęboko w moim sercu. To krzyk, płacz, a jednocześnie potwierdzenie pomysłu, który już zaczął się kształtować, wezwanie do działania, którego nie da się zignorować. 

Słowa czternastoletniego chłopca stały się jednym z impulsów dla nieśmiałego hodowcy ryb, aby założyć „Mary's Meals” organizację opartą na małych darowiznach tysięcy ludzi i wolontariacie. 

Ta niezwykle wciągająca historia o tym, jak początkowy entuzjazm garstki wolontariuszy przerodził się w dzieło o wymiarze międzynarodowym, opowiada o poświęceniu i zaradności ludzi, którzy nie są obojętni na los głodnych i cierpiących. Mary’s Meals każdego dnia dożywia w 1 667 067 dzieci w 18 różnych krajach w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej oraz na Karaibach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ola01

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca książka.
00
ZabaWberecie

Z braku laku…

ciągnie się jak flaki.
00

Popularność




Tytuł oryginału

The Shed That Fed a Million Children. The Extraordinary Story of Mary’s Meals

Redakcja

Beata Ptasińska Anna Śledzikowska

Korekta

Magdalena Mnikowska

Redakcja techniczna i przygotowanie do druku

Artur Falkowski

Imprimi potest

ks. Józef Figiel SDS, prowincjał

© Magnus MacFarlane-Barrow 2015

© for the Polish Edition

2020 Wydawnictwo SALWATOR

ISBN 978-83-7580-737-0

Wydawnictwo SALWATOR

ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków

tel. 12 260 60 80

e-mail: [email protected]

www.salwator.com

Na zlecenie Woblink

plik przygotowała Weronika Panecka

Książkę tę dedykuję Julie, bez której nie byłoby o czym pisać.

Dziękuję Ci za miłość,

jaką mnie obdarzasz.

PROLOG

Piszę to w szopie mojego ojca. Wschodni wiatr zawiewa od Ben Lui, którego zbocza pokryte śniegiem widzę przez okno nad moim biurkiem. Zimny powiew odbijający się od pokrytej blachą szopy wdarł się do środka. Od pędu powietrza marzną mi stopy. Słyszę, jak gdzieś w oddali ktoś – być może mój szwagier – używa piły mechanicznej, a co jakiś czas turkocze traktor jadący w stronę farmy.

Nie wiemy, kiedy dokładnie zbudowano tę szopę. Na pewno była już na długo przed naszym przybyciem tutaj w 1977 roku. Jest wyraźnie zaznaczona na mapie z 1913 roku, która wisi w starym, pokrytym boazerią korytarzu Craiga Lodge’a (gdy był to nasz rodzinny dom, a ta część należała do moich ulubionych), co wskazuje, że znajduje się tu już ponad sto lat. To, że znacznie pochyla się w jedną stronę, można łatwo jej wybaczyć. Zrozumiałe też jest to, że mogę teraz słyszeć coś, co brzęczy na dachu poruszane wiatrem.

Tuż po naszym przyjeździe szopa służyła jako garaż i warsztat Taty. Była idealnych rozmiarów, by parkować w niej starego land rovera, na którym pewnego dnia miałem się uczyć jeździć. Później Tata przerobił ją na pokój zabaw, czym zaskoczył nas wszystkich w pewne Boże Narodzenie. Otworzył drzwi szopy i naszym oczom ukazał się wspaniały stół bilardowy. Wraz z braćmi spędziliśmy przy nim wiele godzin, czerpiąc przyjemność z tego prezentu, natomiast na tyłach szopy, tuż za moim oknem, mieliśmy boisko do piłki nożnej. Seumas, Fergus i ja każdego dnia graliśmy tam godzinami, strzelaliśmy do drewnianych bramek domowej roboty, a nasze stopy tworzyły w trawie błotniste nagie pasma. W zimowych miesiącach, gdy zmrok nadchodził irytująco wcześnie, włączaliśmy w szopie światła, desperacko próbując zyskać kilka dodatkowych minut zabawy. Później, w naszych szaleńczych latach młodzieńczych, przyjaciele dołączali do naszej gry w bilard. Czasem udało się przemycić piwo. Raz, gdy moi rodzice byli poza domem, szopa stała się miejscem katastrofalnej w skutkach sceny – degustacji zrobionego przeze mnie cydru. Przyrządziłem go w sekrecie, używając jabłek z małego sadu mieszczącego się niedaleko miejsca, w którym teraz stoi mój dom. Od tamtej pory nie jestem w stanie pić cydru.

Gdy opuściliśmy dom, Craig Lodge stał się katolickim centrum modlitwy, szopa przez kilka lat pełniła funkcję „fabryki różańców”, w której młodzi członkowie społeczności tworzyli sznury modlitewne w różnych kolorach i stylach. Następnie, w 1992 roku, spytałem Tatę, czy mogę pożyczyć tę szopę i drugą, stojącą w sąsiedztwie, aby przechowywać dary otrzymywane w odpowiedzi na mały apel, który wystosowaliśmy w imieniu uchodźców z Bośni i Hercegowiny. Oczywiście nie wahał się i od razu się zgodził. Właściwie on i Mama wykonali większość pracy związanej ze zbieraniem i przygotowywaniem darów. Nawet gdyby Tato wiedział, że nie odzyska już nigdy żadnej swojej szopy, na pewno też by się zgodził. Jest człowiekiem hojniejszym od innych znanych mi ludzi, ale zrobił to również dlatego, że był to pretekst, aby zbudować kilka nowych szop. To jest coś, co Tata uwielbia robić. Jest po prostu nałogowym budowniczym szop.

W końcu po kilku latach służenia za miejsce przechowywania paczek z ubraniami, jedzeniem, kosmetykami i wyposażeniem medycznym szopa stała się naszym biurem, najpierw moim, jako że byłem jedynym pracownikiem organizacji, zanim dołączyła do mnie moja siostra Ruth, a następnie pięć kolejnych osób. Na tym etapie w szopie było już tak tłoczno, że niektórzy pracowali z laptopami na kolanach, bo nie było biurek. Wtedy też przylegająca do naszej szopa Taty została rozebrana, więc wraz z George’em, naszym zdolnym przyjacielem, Tato skonstruował niesamowite drewniane biuro. Jest piękne i praktyczne, lecz kiedy miało dojść do przenosin do tego nowiusieńkiego biura, zdecydowałem, że zostanę tutaj, w starej szopie. To była dobra decyzja. Niektórym może się to wydawać dziwne, może nawet głupie, żeby pozostawiać główną siedzibę światowej organizacji w takiej wysłużonej szopie w odległej części Szkocji. Ale ona stale mi przypomina, jak i dlaczego zaczęliśmy tę pracę. Poza tym znam ludzi żyjących w biedzie, którzy byliby ogromnie wdzięczni za posiadanie tak dużego i bezpiecznego domu dla swych rodzin jak moja szopa.

Pośród zdjęć i listów wiszących nad moim biurkiem jest fotografia rodziny, która mieszkała w domu tak samo małym, ale gorzej umeblowanym niż ta szopa. Spotkanie z nią w 2002 roku, w czasie okropnego głodu w Malawi, dziesięć lat po zebraniu pierwszych darów dla Bośni i Hercegowiny, zmieniło moje życie – i tysięcy innych osób – na zawsze.

Na tym zdjęciu sześcioro małych dzieci siedzi obok umierającej matki, która leży na słomianej macie. Pamiętam, jak nieprzyjemnie ciepło było w ich domku z mułowej cegły. Moja koszula była kompletnie mokra i mimo że się pochylałem, dotykałem głową niskiego sufitu. Czułem się niezręcznie; niczym za duży intruz w tym maleńkim domku, w najbardziej intymnej rodzinnej chwili. A jednak serdecznie mnie powitali, więc przykucnąłem z boku, aby z nimi porozmawiać. Dzięki niewielkiej ilości światła przedzierającego się przez małe, pozbawione szyb okno moje oczy szybko przyzwyczaiły się do głębokiej ciemności panującej w tej małej przestrzeni. Zobaczyłem, że Emma owinięta w stary szary koc nieustannie zaciska ręce. Jej słowa były skierowane do nas.

– Nie pozostało mi już nic poza modlitwą o to, że ktoś zaopiekuje się moimi dziećmi, gdy odejdę – wyszeptała i zaczęła cicho opowiadać o przyczynie swoich cierpień.

Jej mąż zmarł rok wcześniej, zabity przez AIDS, tę samą chorobę, która teraz odbierała ją jej dzieciom. Wszyscy znani jej dorośli z wioski już opiekowali się osieroconymi dziećmi, nie tylko swoimi. Martwiła się, czy ktoś zechce zatroszczyć się o jej potomstwo. Fizyczny ból także był dla niej nie do zniesienia. Sąsiadka, która doglądała Emmy i tłumaczyła naszą rozmowę, była wyszkoloną opiekunką domową i robiła, co w jej mocy, aby ulżyć cierpieniom Emmy. Nie była jednak w stanie dać jej nawet zwykłego środka przeciwbólowego, nie mówiąc o lekach na HIV/AIDS. Leki i tak niewiele by pomogły, ponieważ pacjent musi zdrowo się odżywiać, aby przynosiły efekty. Przez długi czas rodzina Emmy cierpiała głód. Ich chatka otoczona była wyschniętymi polami, na których tamtego roku kukurydza nie rosła dobrze. Brzuszek Chinsinsi, najmłodszego dziecka, był zauważalnie wydęty z niedożywienia.

Zacząłem rozmawiać z Edwardem, najstarszym z dzieci. Siedział wyprostowany, jakby chciał być wyższy niż w rzeczywistości. Jego czarna koszulka była o kilka rozmiarów za duża, lecz w przeciwieństwie do brudnych i podartych łachmanów rodzeństwa wyglądała na czystą. Powiedział mi, że ma czternaście lat, i wyjaśnił, że większość czasu spędzał, pomagając matce w polu lub w domu. Być może desperacko pragnąłem oderwać swoje myśli od tej smutnej rzeczywistości i spytałem go o jego nadzieje i ambicje.

– Chciałbym mieć wystarczająco dużo jedzenia, a pewnego dnia chciałbym pójść do szkoły – odpowiedział poważnie po chwili namysłu.

Gdy nasza rozmowa dobiegła końca, a dzieci wyszły z nami na palące, malawijskie słońce, te proste słowa wypowiedziane jako śmiałe marzenie nastolatka już zdążyły się wyryć w moim sercu. Jego wypowiedź wywołała we mnie wiele emocji i odczuć: smutek, poczucie niesprawiedliwości, ale jednocześnie wróciłem do pomysłu, który już zaczął się kształtować. Ostatecznie słowa te stały się wezwaniem do działania, którego nie da się zignorować. Straszna rodzinna tragedia rozgrywająca się w tamtej ciemnej chacie ukazywała ogrom cierpienia i trudnych problemów, z którymi dobrze się zaznajomiłem w trakcie ostatnich dziesięciu lat. Marzenie chłopca uwiarygodniło pewną inspirację; było iskrą już tlącego się pomysłu, który zaowocował jako Mary’s Meals[1].

Plakat, który zawisł na ścianie szopy, zawierał naszą deklarację:

Każde dziecko otrzyma jeden posiłek dziennie w miejscu swojej edukacji i wszyscy, którzy mają więcej, niż potrzebują, będą się dzielić z tymi nieposiadającymi podstawowych rzeczy.

Z każdym mijającym tygodniem po spotkaniu z Edwardem ta wizja stawała się wyraźniejsza, a wiara, że może się spełnić, była coraz mocniejsza. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, że zapewnienie codziennego posiłku w szkole może odmienić życie najbiedniejszych dzieci, zaspokajając ich podstawową potrzebę jedzenia. Jednocześnie dzieci będą chodzić do szkoły i zdobywać edukację, która być może kiedyś pozwoli im uciec od nędzy. Obecnie liczba tych codziennych posiłków podawanych przez lokalnych ochotników głodnym dzieciom w szkołach na całym świecie wzrasta w nadzwyczajny sposób. Dziś ponad milion dzieci dostaje Mary’s Meals każdego dnia w szkole.

Bardzo lubię moją szopę. Zapewnia mi cichą przestrzeń, której często potrzebuję, a poza tym jest tu miejsce dla czterech czy pięciu osób, które mogą usiąść ze mną przy stole, napić się herbaty i porozmawiać. Moje ograniczenie się do tego biura zapewnia moim współpracownikom przestrzeń, w której z pewnością mogą odpocząć ode mnie, nieuleczalnego bałaganiarza. Oczywiście, jest to również miejsce, w którym mogę pisać tę książkę. Zdjęcie Edwarda i jego rodziny jest jednym z wielu przypiętych do ściany i ilustrujących punkty zwrotne naszych podróży. Są tam między innymi fotografie: bośniackiego mężczyzny bawiącego się z psem przed swoim zniszczonym domem, dzieci śmiejących się na zakurzonym placu zabaw w Afryce, niewidomego Liberyjczyka z najpiękniejszym uśmiechem na świecie, stojącego obok swojego domu zrobionego z patyków, grupki dzieci z Dalmally – wśród nich moje własne – malujących szopę, młodej Julie prowadzącej naszą ciężarówkę tuż po tym, jak się poznaliśmy, potem Julie już w średnim wieku ze mną na spotkaniu z papieżem Franciszkiem, najnowsze zdjęcie przedstawiające mnie i gwiazdę Hollywood: Gerarda Butlera, śmiejących się podczas noszenia wiader z wodą na głowach, paszportowe zdjęcie Attila, jednego z pierwszych dzieci z Rumunii, które zmarło, kartka z napisem „Podziękowania z Teksasu”, połączona z liścikami ręcznie pisanymi przez tamtejszych uczniów, pocztówka z Medjugorje, prosty drewniany krzyż zrobiony w Liberii i zdjęcie ojca Toma na Haiti, gdy udaje, że kogoś policzkuje. Nad oknem, pod zardzewiałą obudową lampy jarzeniowej wisi mały krucyfiks. Kilka wielkich map – świata, Indii, Malawi, nowojorskiego metra – zdobi pozostałe ściany.

Listy i zeszyty leżą porozrzucane wokół mojego laptopa. Jest tu miły list od prezydenta Malawi (gdzie obecnie żywimy ponad dwadzieścia pięć procent populacji chodzącej do szkoły podstawowej), w którym dziękuje mi za ostatnie spotkanie i naszą pracę. Inny jest od kogoś z Haiti błagającego, abyśmy pomogli w ich najbiedniejszych szkołach. Kolejny, anonimowy, doprowadził mnie do łez, kiedy pierwszy raz go czytałem.

Drogie Mary’s Meals,

Załączam czek na pięćdziesiąt pięć dolarów, aby nakarmić kolejne dziecko. Pieniądze są darem od mężczyzny, który mieszka w domu spokojnej starości, jest przykuty do wózka, prawą stronę ciała ma sparaliżowaną i nie może mówić. Jest wspierany finansowo przez państwowy system ubezpieczeń zdrowotnych. Te pięćdziesiąt pięć dolarów to wszystkie jego oszczędności. Wyciągnął je z dwóch różnych skrytek, gdy usłyszał o Mary’s Meals. Z pewnością dar zostanie dobrze wykorzystany.

Niech Bóg was błogosławi.

Nigdy nie planowałem angażowania się w pracę takiego rodzaju i z całą pewnością nigdy nie zamierzałem założyć organizacji. Jestem raczej słabo wykwalifikowaną osobą do przewodzenia takiej misji. To wszystko rozwinęło się jakby wbrew mojej woli w serii niespodziewanych wydarzeń oraz pod wpływem reakcji ludzi, którzy odpowiedzieli na nasz apel z miłością i troską. Spotkanie z Edwardem, kluczowe dla nas i naszych działań, które teraz podejmujemy, było kolejne w łańcuchu wydarzeń trwających już w tamtym momencie dwadzieścia lat. Łańcuch zaś zaczął się tworzyć, kiedy miałem zaledwie piętnaście lat i znalazłem się w małej wiosce w górach ­Jugosławii, gdzie spotkałem matkę martwiącą się o swoje dzieci.

[1] Mary – angielska wersja imienia Maria, meal (ang.) – posiłek [przyp. tłum.].

1

LEKCJE JAZDY W STREFIE WOJNY

Bądź pokorny, ponieważ jesteś stworzony z ziemi.

Bądź szlachetny, ponieważ jesteś stworzony z gwiazd.

PRZYSŁOWIE SERBSKIE

Wiedzieliśmy, że mężczyźni zsyłający śmierć ze szczytów gór otaczających miasto zwykle rankiem odsypiali kaca. Z tego powodu wyruszyliśmy wcześnie pewni, że zdążymy dostać się do Mostaru i wyjechać stamtąd, zanim dojdzie do kolejnego ostrzału domów, kościołów, meczetów, pojazdów i mieszkańców miasta. Na tym ostatnim etapie naszej czterodniowej jazdy ze Szkocji na siedzeniu obok mnie siedzieli ojciec Eddie, niski, pulchny ksiądz w średnim wieku, i Julie, wysoka, piękna i młoda pielęgniarka. Przez ostatnich kilka dni staliśmy się wszyscy dobrymi przyjaciółmi. Dwie noce wcześniej długo rozmawialiśmy podczas postoju na stacji benzynowej w Słowenii. Ojciec Eddie zaskoczył nas i nieco zaniepokoił, mówiąc, że przed opuszczeniem Szkocji miał przeczucie, że już nigdy nie wróci do domu, zatem rozdał większość swego dobytku parafianom. Później Julie opowiedziała, jak kilka miesięcy wcześniej zbudziła się w środku nocy, czując, że Bóg prosi ją o porzucenie dotychczasowej pracy na rzecz pomagania ludziom w Bośni i Hercegowinie. Poruszyła mnie ta historia z powodu wielkiej wiary Julie, ale też dlatego, że przypominała moją własną. Było mi trochę wstyd, że kiedy po raz pierwszy zadzwoniła do mnie, chcąc jechać do Bośni i Hercegowiny, w ogóle nie okazałem entuzjazmu. Teraz jednak byłem bardzo szczęśliwy, że zdołała mnie namówić na tę wyprawę.

Jadąc przez surowy bośniacki krajobraz ukazujący przed nami ostre skały i kolczaste krzewy, odmawialiśmy różaniec, a później rozmawialiśmy nieco nerwowo, bo musiałem koncentrować się na krętej, wąskiej drodze. Wkrótce zaczęliśmy mijać szczątki domów. Z niektórych pozostały tylko gruzy, natomiast te ocalałe były naznaczone śladami kul. Jechaliśmy w ciszy. Droga zaczęła wić się w dół i pod nami ukazał się Mostar rozciągnięty nad Neretwą, znaną rzeką często opisywaną jako granica dzieląca Wschód i Zachód, a która teraz była linią walki pomiędzy siłami serbskimi, chorwackimi i terytorium muzułmanów, przez które przejeżdżaliśmy. Minarety meczetów widoczne były w dzielnicy Ottoman i przez chwilę pomyślałem o swojej pierwszej wizycie w tym mieście wiele lat temu. Spacerowaliśmy wówczas między małymi straganami przy rzece i oglądaliśmy, jak młodzi mężczyźni pokazują swą odwagę, skacząc ze słynnego mostarskiego Starego Mostu do rwącego zielonego potoku. Przy wjeździe do miasta zostaliśmy zatrzymani na kontrolę prowadzoną przez żołnierzy HVO (paramilitarne oddziały bośniackich Chorwatów). Chudy mężczyzna z karabinem maszynowym na ramieniu i papierosem w ustach podszedł do otwartego okna samochodu i patrzył na nas ponuro, jego oddech przesączony brandy wdzierał się do wnętrza samochodu. Bez uśmiechu wyciągnął rękę, a my podaliśmy mu paszporty i papiery celne dotyczące wyposażenia medycznego leżącego w tyle naszej ciężarówki. Dostarczenie tego sprzętu było celem naszej podróży i teraz, mniej więcej kilometr stąd, na zboczach miasta pod nami, widzieliśmy mostarski szpital – miejsce, do którego jechaliśmy. Był łatwo rozpoznawalny, patrzyliśmy na nowoczesny, błyszczący i wysoki budynek górujący nad otaczającymi go domami. Nawet z tej odległości dało się zauważyć, że pocisk zrobił wielką, poszarpaną wyrwę w murze z jednej strony. Żołnierz zezwolił na odjazd i ruszyliśmy ostrożnie. Jechaliśmy przez ulice pełne poskręcanego metalu, odłamków szkła, stert gruzu, wypalonych aut, wyżartego asfaltu i napisów graffiti pełnych nienawiści. Wjechaliśmy na teren szpitala. Kilka ciężarówek z chłodniami z wciąż włączonymi silnikami stało przed budynkiem; to były prowizoryczne kostnice dla miasta, któremu dawno zabrakło miejsca dla zmarłych. Trzech pracowników ubranych na biało stojących pod daszkiem przy wejściu rozpoznało nas i pomachało na przywitanie. Mój niepokój zmalał i zawładnęło mną uczucie radości. Zaczynałem gratulować sobie wykonania dobrej pracy, gdy nagle zdałem sobie sprawę, trochę za późno, że powitalne gesty załogi zamieniły się w rozpaczliwe znaki stopu, a uśmiechy we wzdryganie się. Serce mi waliło, kiedy wcisnąłem hamulec i usłyszałem nad swoją głową odgłos uderzenia. Komitet powitalny przed nami zwijał się ze śmiechu i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, co się stało. Ich szpital stał się właśnie celem kolejnego celnego strzału; tym razem niedoświadczony kierowca małej wysłużonej ciężarówki ze Szkocji źle ocenił wysokość daszku nad wejściem i zamiast zaparkować obok, wjechał prosto na niego! Po szybkim zbadaniu sytuacji okazało się, że zrobiłem dziurę w górnej części kabiny ciężarówki, na szczęście szkody wyrządzone szpitalnemu zadaszeniu były znikome w porównaniu ze zniszczeniami, jakie poniosła reszta budynku. Największa i najtrwalsza szkoda została wyrządzona mojemu ego.

Rozładowaliśmy pośpiesznie sprzęt i z dwoma młodymi lekarzami wypiliśmy po filiżance kawy. Zasugerowali, abyśmy opuścili miasto przed rozpoczęciem ostrzału i pojechali z nimi w bezpieczniejsze miejsce. Niedaleko Medjugorje, gdzie mieliśmy spędzić noc, zatrzymali się przed hotelem zniszczonym przez pociski.

Wcześniej przy kawie lekarze wyjaśnili, że z powodu zniszczeń wojennych używa się tylko parteru szpitala. Budynek stał się niemożliwie zatłoczony i brakowało tu nawet podstawowych środków medycznych. Szczególnie ucieszyli się z aparatów monolateralnych, które im przywieźliśmy, ponieważ leczyli licznych pacjentów ze zmiażdżonymi kończynami. Prosili, abyśmy dostarczyli im więcej sprzętu. Wyjaśniliśmy, że Julie podróżuje ze mną, gdyż jest pielęgniarką; zostawiła pracę w Szkocji, by pracować u nich jako wolontariuszka. Odpowiedzieli, że mają wystarczająco dużo pielęgniarek, ale za mało wyposażenia medycznego. Zasugerowali, że Julie mogłaby pomóc mi przy staraniach o sprzęt medyczny w Szkocji, bo już zdali sobie sprawę, że nie tylko jestem słabym kierowcą, ale też nie wiem nic o potrzebach medycznych. Jeśli więc mam być pomocny, potrzebuję kogoś, kto się na tym zna. Zdziwiło mnie to, że poczułem zadowolenie, myśląc o współpracy z Julie, ale na razie tylko wymamrotałem, że przeanalizujemy tę sugestię. Julie powiedziała coś podobnego i zdecydowałem, że lepiej nie będę sobie robił nadziei.

Z kwestii medycznych rozmowa zeszła na działania wojenne. Lekarze opisywali, jak czetnicy w górach celowali teraz nie tylko w szpitale, lecz także w karetki. Kilka uległo zniszczeniu, wioząc pacjentów do szpitala. Za chwilę nasi rozmówcy zamienili turecką kawę na śliwowicę (lokalną śliwkową brandy) i przepełnieni nienawiścią do swoich wrogów zaczęli jawnie wyrażać swoje uczucia. Rozmowa stała się niepokojąca. Lekarze do tej pory opowiadający nam, czego potrzebują, aby wyleczyć rannych, nagle zaczęli opisywać okropne rzeczy, które zrobiliby każdemu „czetnikowi”, który wpadłby w ich ręce. Zabraliśmy więc listy potrzebnych sprzętów i materiałów medycznych i wyszliśmy, obiecując, że wrócimy jak najszybciej z kolejnymi darami.

To była moja piąta wyprawa do Bośni i Hercegowiny w krótkim odstępie czasu. Podczas poprzednich towarzyszył mi zawsze jakiś członek rodziny lub przyjaciel. Każda wyprawa była pouczająca dla dwudziestopięcioletniego farmera, który nigdy nie zamierzał być kierowcą ciężarówki na tak długich dystansach. Odkryłem nowy świat, nawiązywałem kontakty z innymi długodystansowymi kierowcami, a to nie zawsze bywało przyjemne. Już język był problemem. Musiałem nauczyć się nowych, technicznych terminów, na przykład „tachograf” (urządzenie zapisujące godziny pracy kierowcy i prędkość pojazdu) lub „spedycja” (to ogół agentów, którzy przygotowują papiery celne potrzebne przy przejściu granicznym). Wszystko było jeszcze trudniejsze z powodu mojej nieznajomości europejskich języków i naszego szkockiego akcentu. Towarzyszem w jednej z moich pierwszych podróży był Robert Cassidy, dobry przyjaciel z Glasgow, którego akcent był jeszcze silniejszy niż mój z Argyll. Jechaliśmy do Zagrzebia ważącą ponad siedem ton ciężarówką wypełnioną darowanymi szkockimi ziemniakami. Środek zimy, było przenikliwie zimno. Spaliśmy na tyłach ciężarówki pomiędzy skrzyniami ziemniaków. Pewnego poranka obudziliśmy się przy granicy austriacko-słoweńskiej, odkrywając, że nasza woda pitna w wielkich butlach zamarzła. Termometr na stacji paliw informował, że jest sześć stopni poniżej zera.

Jednym z nowych technicznych terminów, którego mieliśmy się nauczyć podczas tego wyjazdu, było słowo „plomba”. Oznacza ono małą pieczęć z ołowiu, którą celnicy umieszczają z tyłu ciężarówki, gdy wjeżdżasz do ich kraju, żebyś przy wyjeździe mógł udowodnić, że przejechałeś ich terytorium bez otwierania przyczepy i deponowania dóbr. My jednak nie wiedzieliśmy jeszcze, co ten termin znaczy, a celnik z rosnącą irytacją burknął przez nasze okno tylko jedno słowo: „plomba?”. Chciał wiedzieć, czy nasza ciężarówka jest zapieczętowana. Po odpowiedzi niemym spojrzeniem na to powtarzające się pytanie Robert w końcu powiedział wyraźnie ze swoim najlepszym akcentem z Glasgow: „Żanych śliwek[2], tylko mniaki. Dużo mniaków”. Tym razem to celnik odpowiedział zdumionym spojrzeniem. Nie wiedział nawet, w jakim języku miałby nam coś odrzec.

W tamtym czasie niektóre mosty przy drodze nad adriatyckim wybrzeżem, doprowadzające do dróg wiodących do środkowej części Bośni i Hercegowiny, zostały zniszczone przez pociski. Musieliśmy więc popłynąć małym promem na Pag (długą, wąską wyspę położoną równolegle do wybrzeża), potem przemierzyć całą jego długość i złapać kolejny prom płynący na południową część lądu. Kiedyś Ken, mój szwagier i kierowca zmiennik, i ja dołączyliśmy do kolejki setek ciężarówek czekających na mały zastępczy prom na drodze, która z pewnością nie była przeznaczona dla tak dużych pojazdów. Wtedy rozpętała się okropna burza. Promy przestały kursować i tak jak inni kierowcy zostaliśmy uwięzieni w kabinie, podczas gdy mroźny wiatr uderzał w naszą ciężarówkę, kołysząc nią w przód i tył tak gwałtownie, że baliśmy się, iż się przewróci. Nie było możliwości zawrócenia na tak wąskiej drodze, więc nie pozostało nam nic innego jak czekać. Do jedzenia mieliśmy ze sobą tylko batoniki Twix, które oszczędzaliśmy na następne czterdzieści osiem godzin. Kilka razy, by pójść za potrzebą, walczyliśmy z drzwiami, aby się wydostać na zewnątrz, a później ślizgaliśmy się na zamarzniętym strumieniu uryny kierowców, która spływała z góry aż na małe molo u podnóża wijącej się drogi. Odnotowałem sobie w głowie, aby w przyszłości zawsze mieć ze sobą bardziej zróżnicowane i pożywne zapasy jedzenia albo przynajmniej różne batoniki.

Podczas tych pierwszych wyjazdów zacząłem się także uczyć, że dary przewożone na tyłach naszej ciężarówki nie zawsze były najważniejszą rzeczą, jaką dostarczaliśmy ludziom w wielkiej potrzebie. Razem z Tatą zawieźliśmy kiedyś podarunki dla niepełnosprawnych dzieci, których dom znajdował się niedaleko portu w Zadarze. Wtedy serbskie siły atakowały tę część chorwackiego wybrzeża i kiedy podjeżdżaliśmy pod mały i zaniedbany budynek, słyszeliśmy huk pocisków w oddali. Ujrzeliśmy na rzędach łóżek dzieci ubrane w podarte piżamy i przerażony personel próbujący się nimi zająć. Opiekunowie byli zestresowani nie tyle tym, że nie mają już nawet najbardziej podstawowych środków, ile przede wszystkim zbliżającą się wojną, wiedzieli bowiem, że szybka ucieczka z tymi wszystkimi dziećmi jest niemożliwa. Podczas rozładowywania pudeł z naszej ciężarówki usłyszeliśmy huk eksplozji, najpewniej dużo bliżej wioski, i zadowolenie pracowników szybko wyparowało. Potem był kolejny wybuch. Ponaglano nas, abyśmy rozpakowywali pudła możliwie jak najszybciej i natychmiast wrócili na północną drogę. Gdy tylko podałem ostatnie pudło, pożegnałem się, wskoczyłem na siedzenie kierowcy i zapaliłem silnik; byłem gotowy do odjazdu. Po kilku sekundach zdenerwowałem się na Tatę, że jeszcze nie siedzi obok mnie. Kiedy spojrzałem w boczne lusterko, dostrzegłem, jak przytula zrozpaczoną pielęgniarkę, zapewne ze słowami otuchy i obietnicą modlitwy. Dopiero potem wsiadł do ciężarówki i odjechaliśmy. Trzydzieści lat później, kiedy usłyszałem papieża Franciszka mówiącego o „grzechu efektywności”, natychmiast pomyślałem o tym zdarzeniu. Papież przypominał nam, osobom pracującym z biednymi ludźmi, że prawdziwa dobroczynność to nie tylko dostarczanie dóbr materialnych albo „projekty” i ich „efektywność”. Powinno w niej chodzić również o spojrzenie ludziom w oczy, spędzenie z nimi czasu i uznanie ich za braci i siostry. Ale nawet dziś nie jestem pewny, czy uścisk Taty musiał tak długo trwać!

Podczas każdej z tych wypraw przez Europę, gdy zbliżaliśmy się do naszego celu – Medjugorje – zawsze widzieliśmy różnego typu pojazdy kierujące się do tego pielgrzymkowego miejsca światowej sławy. Małe konwoje ciężarówek jak nasza, pojedyncze vany czy samochody rodzinne ciągnące przyczepy z ubraniami, żywnością i lekarstwami – wszystkie spotykały się w tej małej wiosce w górach Bośni i Hercegowiny. Flagi, naklejki samochodowe albo domowej roboty znaki informowały o ich misji, kraju pochodzenia i celu podróży. Pomimo że cieszyliśmy się z możliwości powrotu do Medjugorje (to tam wiele lat wcześniej nasze życie zostało odmienione), zaczęliśmy rozważać, czy nie powinniśmy pomagać także w innych, dotąd pomijanych miejscach, gdzie docierało mniej wsparcia, a być może było więcej cierpiących.

Jednym z takich miejsc był Zagrzeb, stolica Chorwacji. Wielu zdesperowanych ludzi przybywało tam z rejonów „etnicznie oczyszczanych” przez Serbów. Na tym etapie niemal trzecia część nowej niezależnej Chorwacji znajdowała się pod kontrolą Serbów, a wojna toczyła się na wszystkich frontach kraju desperacko walczącego o swe istnienie. Uciekinierzy i wysiedleni ludzie, Chorwaci i muzułmanie z Chorwacji oraz Bośni i Hercegowiny zalewali miasto, gdyż stracili domy, majątek, a często także rodziny. W Zagrzebiu mieszkał niezwykły mężczyzna doktor Marijo Živković. Nasz wspólny przyjaciel z Glasgow zasugerował, abyśmy się spotkali. Wyjaśnił nam, że Marijo wykonuje wspaniałą pracę dla uciekinierów oraz biednych ludzi, i wspomniał też, że jest znanym i szczerym katolikiem, kiedyś prześladowanym przez komunistyczny reżim. Umówiliśmy się na spotkanie w biurze muzułmańskiej organizacji o nazwie „Merhamet”, z którą współpracowaliśmy przy dostarczaniu środków medycznych. Wcześniej tamtego dnia przybyliśmy z aparatem do narkozy, którego pilnie potrzebowali, i spędziliśmy ranek z młodym lekarzem i jego współpracownikami, dowiadując się więcej o ich pracy i sposobach niesienia im pomocy. Byliśmy nieco zdenerwowani naszym spotkaniem z doktorem Marijem, gdyż niestety Chorwaci (głównie katolicy) i muzułmanie, którzy ostatnio byli ich sojusznikami w Bośni i Hercegowinie podczas walki ze wspólnym wrogiem – Serbami, toczyli teraz walki między sobą; między tymi dwiema grupami rozszalała się paląca nienawiść. Wykazaliśmy się chyba lekkomyślnością, zapraszając znanego chorwackiego katolika na spotkanie, w czasie gdy byliśmy z naszymi muzułmańskimi przyjaciółmi. Wyczuliśmy, że nasi gospodarze byli trochę zalęknieni i niezręczna cisza zapanowała w ciepłym, dusznym pokoju, jeszcze zanim pojawił się Marijo. Wysoki i barczysty, wpadł do środka, niosąc wielki stos zamarzniętych lodów czekoladowych.

– Proszę, weźcie trochę! – Śmiał się, podchodząc do każdego z nas i zapraszając do częstowania się, jakby był starym przyjacielem każdej osoby w pomieszczeniu. W końcu mogliśmy uścisnąć sobie dłonie i przedstawić się, a Marijo wśród gromkiego śmiechu opowiedział nam, posługując się bardzo dobrym angielskim, historię lodów.

– Otóż wielka włoska firma chciała przekazać lody, pół miliona lodów! Skontaktowali się z wieloma wielkimi organizacjami. Każda z nich powiedziała, że nie może tego przyjąć, że to szalony, absurdalny pomysł wysyłać w środku lata lody ludziom, którzy nie mają możliwości przechowania ich w zamrażarkach. Wreszcie ktoś powiedział Włochom, że powinni zadzwonić do mnie, a gdy to zrobili, zgodziłem się! Jak można odmówić, kiedy lody mogą sprawić radość tak wielu ludziom? Zanim więc do nas dotarły, zadzwoniłem do wielu osób i prosiłem, aby były gotowe przyjąć wielką liczbę lodów i rozdawać je wszystkim przyjaciołom i każdemu napotkanemu człowiekowi, by zabrały je dla dzieci do szkół. I jestem pewien, że są też pożywne... – Zaśmiał się głośno i zaczął jeść.

– Więc dziś w całym Zagrzebiu ludzie jedzą darmowe lody! – Ryknął śmiechem raz jeszcze i klepnął po plecach swoich nowych muzułmańskich przyjaciół, którzy też zaczęli się śmiać.

To była pierwsza z wielu lekcji, jakie odebrałem od doktora Marija przez następne lata. Wspaniale doceniał sztukę dawania i otrzymywania prezentów. Nie lubił słowa „zapomoga”. Lubił mówić o „prezentach”. I zamiast odmawiać przyjmowania ofiarowanych prezentów, znajdował pomysłowe sposoby na ich przyjęcie. Gdy zapytaliśmy go, czy mógłby zająć się rozprowadzeniem setek ton ziemniaków od farmerów ze Szkocji, zgodził się bez wahania. Tym razem zajął się dystrybucją w ten sposób, że wysypał ziemniaki na ogromną stertę na placu w centrum miasta. Później poszedł do radia i na antenie zaprosił ludzi z Zagrzebia, aby się częstowali! Głodni mieszkańcy stolicy zareagowali szybko i każdy ziemniak znalazł właściciela w ciągu kilku godzin.

Doktor Marijo, z wykształcenia ekonomista, przez wiele lat zaangażowany był w promowanie katolickiego nauczania społecznego w komunistycznej Jugosławii. Zapraszano go do wygłaszania wykładów w różnych częściach świata i pewnego dnia wraz z żoną o imieniu Darka zostali zaproszeni przez papieża do Papieskiej Rady ds. Rodziny. Władze komunistyczne w końcu straciły cierpliwość i odebrano im paszporty, aby nie mogli już podróżować. Niezrażony, dopóki nie oddano mu paszportu, organizował w Zagrzebiu międzynarodowe konferencje i zapraszał na nie ludzi z wielu krajów. W międzyczasie wraz z rodziną założył organizację zwaną Family Centre, by zapewnić ubogim ciężarnym kobietom praktyczną pomoc: dziecięce ubranka, żywność, wózki, pampersy i tak dalej. Zapotrzebowanie na podstawowe przedmioty – nie tylko te dla dzieci – ogromnie wzrosło wśród ciągle przybywających uchodźców i ogólnej populacji, dlatego też Family Centre zajęło się rozprowadzaniem otrzymywanych darów. Po ustaleniu, że Family Centre udziela pomocy wszystkim bez względu na pochodzenie czy religię (w rzeczywistości większość pomocy otrzymywali muzułmanie), zaczęliśmy dostarczać dary ze Szkocji do starego magazynu Marija. Z każdą wizytą lepiej poznawaliśmy Marija, jego żonę Darkę i dzieci, często nocując u nich przed powrotem do kraju. Ten prawdziwy intelektualista kochający wystąpienia publiczne obdarzał nas słowami filozoficznych mądrości. Nie wstydził się mówić o swoich imponujących osiągnięciach, ale potem często mawiał: „Moim największym osiągnięciem w życiu było poznanie i poślubienie Darki... Drugim największym osiągnięciem w życiu jest piątka moich dzieci... Żałuję tylko tego, że nie mamy ich więcej…”. Mówił o rodzinie – jej pięknie i istocie – w przekonujący i szczery sposób.

Większość darów, które z nim rozprowadzaliśmy, była dostarczana do tymczasowych obozów dla uchodźców, głównie dla kobiet i dzieci. W rzędach zatłoczonych drewnianych domków, zbudowanych początkowo jako kwatery dla pracowników migracyjnych, mieszkała grupa kobiet i dzieci z miasta Kozarac w północnej Bośni i Hercegowinie. Pomimo przeżytej traumy, a może z jej powodu, niektóre z kobiet chciały mówić o horrorze, przez jaki przeszły. Przed wojną większość ich miast była muzułmańska. Przez jakiś czas ten obszar był kontrolowany przez Serbów i mieszkańcy Kozaracu jako jedni z pierwszych doświadczyli zła „etnicznego oczyszczania”. Kobiety opowiedziały nam, jak uciekały do lasu, kiedy Serbowie ostrzeliwali miasto. Gdy kilku ostatnich walczących muzułmanów się poddało, Serbowie oznajmili przez megafon, że osoby ukrywające się w lasach także muszą się poddać i wyjść na drogę, a nikomu nie stanie się krzywda. Tłumy wyszły z lasu, machając prowizorycznymi białymi flagami i gromadząc się na drodze. Wtedy serbscy żołnierze zaczęli do nich strzelać, zabijając i okaleczając setki niewinnych ludzi. Kiedy ostrzał ustał, serbscy żołnierze stanęli przed pozostałymi przy życiu i oddzielili wszystkich mężczyzn w wieku odpowiednim do walki. Wielu z tych, którzy zostali uznani za ważnych członków społeczności, zostało zastrzelonych lub zamordowanych przez podcięcie gardła gdzieś na uboczu. Niektóre z opowiadających kobiet widziały, jak robiono to z ich mężami, ojcami i synami. Pozostali mężczyźni zostali zabrani do nowo utworzonych obozów koncentracyjnych. Zgromadzone w zatłoczonych domkach kobiety opowiadały nam swoje historie przekonane, że nikt z zewnętrznego świata nie wiedział albo nie rozumiał, co się u nich działo. Chciały podzielić się jedzeniem, które przywieźliśmy, i pytały, czy to będzie w porządku, jeśli odłożą część naszych darów dla uciekinierów, którzy wciąż ukrywali się w północnej Bośni i Hercegowinie, a cierpieli większy głód niż one. Opuściłem ich domy z zamętem w głowie. Każdy z tych opowiedzianych horrorów sprawiał, że czułem się wzburzony i wściekły na barbarzyńskich czetników. Trudno było mi pozostać obiektywnym wobec wojny, w której nie brałem udziału, albo pamiętać, że słyszałem tragiczne opowieści tylko jednej strony. Często byłem również głęboko poruszony życzliwością i siłą ducha okazywaną przez opowiadających mi te historie i jak nigdy wcześniej w życiu zakłopotany pytaniami o przebaczenie. Jeżeli ja, chrześcijanin, zaczynałem być uprzedzony do Serbów popełniających te przestępstwa, to jak mogłem oczekiwać, że ci, którzy doświadczyli tego zła, je wybaczą? Jak miałoby to się stać? Czy może tu kiedyś na nowo zapanować prawdziwy pokój?

Czasem jechaliśmy nieoznakowanymi drogami (stara autostrada została ostrzelana) na wschód od Zagrzebia do miasta Slavonski Brod nad Sawą, która oddziela Chorwację od Bośni i Hercegowiny. Miasto to było ostrzeliwane wzdłuż wolno płynącej rzeki. Most roztrzaskany na pół leżał w rzece, a okna i drzwi wszystkich budynków znajdujących się najbliżej brzegów były zabite deskami. Po tym jak ostrożnie rozładowaliśmy jedzenie i rozdaliśmy je ludziom, którzy zostali poproszeni o ustawienie się w kolejce przy naszej ciężarówce – każdy trzymał w rękach jedną reklamówkę (narzucony przez nich samych praktyczny sposób rozdzielenia żywności) – zaoferowano nam nocleg w małym domku na wzgórzu nad miastem, zamieszkanym przez starszą parę uciekinierów z północnej Bośni i Hercegowiny. Obiad zjedliśmy w niezręcznej ciszy, jako że próby rozmowy kończyły się fiaskiem (ich angielski był gorszy nawet od naszego serbsko-chorwackiego). Ale później nasz gospodarz i ja usiedliśmy na zewnątrz, popijaliśmy śliwowicę i po kilku kieliszkach jakoś zaczęliśmy się lepiej rozumieć. Gospodarz wyjaśnił, że jego właściwy dom znajduje się na równinie, którą możemy dostrzec z tej odległości po drugiej stronie rzeki. Teraz zajęli go Serbowie. Posiadał trochę ziemi i kilka śliw; ta śliwowica, którą piliśmy, została zrobiona z ich owoców. Zanim w końcu uciekli, biorąc ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, które byli w stanie unieść (włączając w to śliwowicę), wziął siekierę i ściął cenne śliwy. Jacyś Serbowie mogą mieszkać w jego domu, ale nie będą się cieszyć z jego owoców. Zaśmiał się w tym miejscu gorzko, próbując przekonać mnie, a może nawet siebie, że była to historia raczej zabawna niż przepełniona dojmującą nienawiścią.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

[2] Słowo plomb (plomba) i plum (śliwka) mają niemalże identyczną wymowę [przyp. tłum.].

2

KOBIETA PRZYODZIANA W SŁOŃCE

Wierzyć w coś, ale tym nie żyć, to nieszczerość.

MAHATMA GANDHI

Dostępne w wersji pełnej

3

MAŁE AKTY MIŁOŚCI

Daj coś, choćby mało, komuś w potrzebie. Ponieważ nie jest to mało dla tego, który nie ma nic. Nie jest to także mało dla Boga, jeżeli daliśmy tyle, ile mogliśmy dać.

GRZEGORZ Z NAZJANZU

Dostępne w wersji pełnej

4

CIERPIĄCE DZIECI

Najpierw cię ignorują. Potem się z ciebie śmieją. Później z tobą walczą. A później wygrywasz.

MAHATMA GANDHI

Dostępne w wersji pełnej

5

W AFRYCE

Pokój wymaga najbardziej heroicznej pracy i najtrudniejszych ofiar. Wymaga większego heroizmu niż wojna.

THOMAS MERTON

Dostępne w wersji pełnej

6

KRAJ GŁODU

To miłość prosi, szuka, kołacze, znajduje i jest wierna temu, co odnajdzie.

ŚW. AUGUSTYN

Dostępne w wersji pełnej

7

KUBECZEK OWSIANKI

Wczoraj minęło. Jutro jeszcze nie nadeszło. Mamy tylko dziś. Zaczynajmy.

ŚW. MATKA TERESA

Dostępne w wersji pełnej

8

WYBOISTA DROGA DO POKOJU

Nędza na świecie to skandal. W świecie, w którym jest tyle bogactwa, niezgłębione jest to, że tyle dzieci jest głodnych, że tak wiele dzieci nie uczy się, że jest tak dużo biednych ludzi. Nędza jest dziś płaczem.

PAPIEŻ FRANCISZEK

Dostępne w wersji pełnej

9

W MIEŚCIE PRZEPYCHU

Przesadne pochlebstwo wydaje się nonsensem, podczas gdy subtelny komplement przyjmujemy z radością.

FULTON J. SHEEN

Dostępne w wersji pełnej

10

DOCIERANIE Z POMOCĄ DO ODRZUCONYCH

W edukacji nie chodzi o napełnienie wiader, lecz o rozpalenie ognia.

WILLIAM BUTLER YEATS

Dostępne w wersji pełnej

11

PRZYJACIELE NA WYSOKICH STANOWISKACH

Nie to, co dajemy, lecz czym się dzielimy,

gdyż dar bez darczyńcy nie odkupi winy.

JAMES RUSSELL LOWELL

Dostępne w wersji pełnej

12

PRZYJACIELE NA DOLE

Nie tracę nadziei na szczęśliwsze czasy, zważywszy na to, że przy sterach świata jest On, który przezwycięża burze nie ludzkimi umiejętnościami, lecz swym rozporządzeniem.

ŚW. JAN CHRYZOSTOM

Dostępne w wersji pełnej

13

POKOLENIE NADZIEI

Filozofia klasy szkolnej w jednym pokoleniu stanie się filozofią rządu następnego pokolenia.

ABRAHAM LINCOLN

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej