Szkolny lud, Okulla i ja - Edmund Niziurski - ebook

Szkolny lud, Okulla i ja ebook

Edmund Niziurski

5,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Nowa szkoła, nowi znajomi, nieobliczalna dyrektorka, podejrzliwi nauczyciele, zaskakujące uczniowskie pomysły. W tym wszystkim Tomek Żabny, zwany Żabą. Czy zdoła zaaklimatyzować się w nowym środowisku? Czy poradzi sobie z wciąż nowymi kłopotami i czy uda mu się przekonać do siebie ciało pedagogiczne? Wszystkiego dowiesz się z tej powieści - pełnej humoru i opisującej bliskie ci sprawy szkolnego życia.

Ilustrował Julian Bohdanowicz.
Wydanie 2.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 Edmund Niziurski

 SZKOLNY LUD OKULLA I JA

Ilustrował Julian Bohdanowicz

Nasza Księgarnia, Warszawa 1984

  

© Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia”,

Warszawa 1982

ISBN 8310080808

 

 Rozdział I ZNÓW MIESZAM SIĘ W NIE SWOJE SPRAWY

Arek spóźniał się jak zwykle. Już od pół godziny czekałem na niego niecierpliwie na ławce przy korcie Osiedla Zachodniego. Od samego początku podejrzewałem, że umówiony czas spotkania jest nierealny. O siódmej rano ten nicpoń śpi jeszcze jak zabity i w żaden sposób nie może, być na chodzie. O siódmej rano może najwyżej być szarpany w ucho i wyciągany z betów przez przedwcześnie otyłą osobę w kwiecistym szlafroku i z głową najeżoną strasznymi papilotami, która to osoba ma nieszczęście być jego matką a moją ciotką.

Dlatego jeszcze wczoraj wyraziłem wątpliwość, czy pora spotkania jest odpowiednia i czy nie kłóci się z jego stylem życia.

— To prawda — odrzekł bez żenady — ale właśnie tak się składa, że od jutra zmieniam styl.

Od dwóch lat to słyszę, lecz doprawdy trudno z nim było dyskutować. W końcu to ja zmieniłem miejsce zamieszkania, to ja przenoszę się do tej nieszczęsnej szkoły pod wezwaniem Narcyzy, to ja proszę go o parę informacji o tej budzie, abym nie czuł się zupełnie zagubiony.

No, więc czekałem cierpliwie.

Nadszedł wreszcie zasapany i spojrzał nerwowo na zegarek.

— Niestety mamy bardzo mało czasu i nie zdążę cię we wszystko wtajemniczyć. Więc tylko ogólnie. Najpierw weź to — wyciągnął z teczki kilka zabazgranych arkusików papieru. — Tu masz plan orientacyjny budy — żebyś nie błąkał się jak osesek, a tu mały „katalog” wszystkich gogów. Naszkicowałem z grubsza ich wygląd. Niebezpiecznych ująłem w ramki...

— Ależ to... karykatury! — zauważyłem.

— Po prostu uwydatniłem cechy, po których najłatwiej ich rozpoznać. Przy każdym krótka notka. Wszystko zmieściłem na połowie kartki. Możesz ją trzymać w mankiecie... A tu masz nazwiska najbardziej niebezpiecznych typów w swojej klasie. Najgorszych podkreśliłem na czerwono.

— Męccy? — przeczytałem zaskoczony. — Ci bracia?

— Znasz ich?

— Oszukali mnie raz na znaczkach.

— Tylko raz?

— Tak.

— A potem?

— Widziałem ich tylko z daleka, jak bili Zygę.

— Nie wtrącałeś się?

— Byłem trzymany przez dwu goryli po drugiej stronie alei.

— To dobrze. Chyba cię nie poznają — powiedział Arek. — Niebezpieczny jest także Kocio.

— Kocio?

— Konstanty Kocemba z szajki Ciesielskiego, wiesz, słyszałeś chyba o Ciesielskim. Robi zawsze dużo zamieszania na meczach. Uważają go za znawcę piłki, bo ma brata trenera. Niebezpieczny fanatyk piłkarstwa. Kocio też. Do tego jest duży i silny i lubi się popisywać siłą. I uważaj na Wyrzka!

— Też atleta?

— Nie, to gnój, co skarży i donosi. Ale najbardziej niebezpieczny jest Złośliwy Miecio.

— Jak go poznam?

— Trudno go opisać, bo niczym się nie wyróżnia... na zewnątrz. No, taki zwyczajny. Do tego zmienia co trochę wygląd, inaczej się ubiera i w ogóle. Będzie się chciał na pewno z tobą przywitać i poda ci rękę. Ale ty w żadnym wypadku nie przyjmuj!

— Dlaczego?

— Bo to jest jego stary numer. Ma w ręce kolec. Zupełnie nic nie widać, a on między palcami ma ukryty kolec. Facet go ściska za rękę i wije się z bólu. A Złośliwy Miecio śmieje się zadowolony.

— Obrzydliwy szczeniak! Co za poziom! — skrzywiłem się.

— Tak, facet jest nie na poziomie.

— A kto jest na poziomie?

— Na poziomie jest Suplicjusz, ale nic ci to nie da. On koleguje. tylko z książkami...

— Kujon?

— Geniusz. On ma cały program szkolny w małym palcu.

— Faktycznie, to raczej nie dla mnie — przyznałem samokrytycznie. — No, a inni?

— Masz ich zapisanych na tej kartce. Ja naprawdę nie mam czasu — spojrzał niecierpliwie na zegarek.

— No, to tylko krótko o gogach. Zacznij od dyrektora — zaproponowałem.

— Dyrektor Rumpel się nie liczy — powiedział Arek. — On nie zajmuje się pojedynczymi uczniami.

— A co robi?

— Wykańcza szkołę.

— W jakim sensie?

— W starym i dobrym sensie tego słowa. Naszej budzie brakuje jeszcze dużo rzeczy. Pracownie nie urządzone. Sala gimnastyczna nie gotowa... Tak że dyra praktycznie masz z głowy. Natomiast strzeż się Okulli!

— Kto zacz?

— Wicedyrektorka. Podobna do kobry i równie jadowita. Naprawdę nazywa się Renata Okulczycka. Groźny jest także Trąbaczewski, nasz chemik, zwany popularnie Trąbą.

— Dlaczego groźny?

— Z powodu sinusoidy psychicznej. Ma niebezpieczne zafalowania, przypływy i odpływy energii. Bardzo męczący facet. Raz jest roztargniony, półprzytomny, aż się prosi, żeby mu chodzić po głowie, to znów popada w niezdrową nadczynność gogiczną. Jedno jest pewne. Facet nauczy cię chemii. Poza tym jest sprawiedliwy. Aha, jeszcze jedno. To też może ci się przydać. Trąba kocha się od dwóch lat w pani Rosińskiej od przyrody, czyli Szufli, ale bez wzajemności, bo Szufla woli Geparda. Tak nazywamy pana Soczewiaka od wuefu. Ma wygląd chorowity, ale nie próbuj z nim żadnych sztuczek. Na Geparda nie ma mocnych... Uważaj także na fizyka Ostańko. To typ maniakalny. Może cię zadręczyć na śmierć, jeśli uzna, żeś wart „radosnej męki uczenia”, więc miej się na baczności, chyba że lubisz „radosne męki”...

— A dajże mi spokój — wzdrygnąłem się. — Jedźmy dalej.

— Nie ma po co. Dalej jest mdło. Kocia od geografii jest mdła. Ciemiężny od historii jest mdły, Rubaszko jest mdły. Zresztą i Szufla jest mdła, nie wiem, co Gepard w niej widzi. To byłoby chyba wszystko.

— A tak ogólnie?... Da się żyć?

— Ogólnie, to źle trafiłeś. Najgorsza klasa w budzie. Okropne typy. Dlatego przeniosłem się w tym roku do siódmej c na drugie piętro. A cóż dopiero ty z tym swoim pechem. Żal mi cię. Będziesz tam nie tylko frycem, będziesz tam czarnym robolem, zobaczysz!

— To co mi radzisz?

— Najlepiej nie zbliżaj się na razie do nikogo, do nikogo sam nie zagaduj i nie mieszaj się do niczego. Choćby cię rączka nie wiem jak swędziała, nie sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Ograniczamy się do bezpośredniego pola widzenia...

— Adam Mickiewicz radził inaczej — zauważyłem przytomnie.

— Adam Mickiewicz nie był nowym w budzie u Narcyzy, ty jesteś, więc pamiętaj: uszy po sobie, oczka skromnie spuszczone. Inaczej napytasz sobie biedy i podpadniesz z miejsca.

Starałem się przestrzegać tych przykazań. W szkole kryłem się po kątach i nie reagowałem na zaczepki. Ale w duchu przeklinałem Arka. Bo właśnie tym dziwnym zachowaniem zwróciłem uwagę klasy. Od razu nazwali mnie „Dzikusem” i zaczęli robić sobie ze mnie zabawę. „Chodźcie, chłopaki, zobaczcie, przyprowadzili Dzikusa! Chodź, Dzikus, pokaż się. Czemu się tak kryjesz? Nie ugryziemy cię! Tu sama kulturalna młodzież. I mamy wysoko rozwiniętą świadomość klasową... Chodź, uświadomimy cię nieco!”

I wszyscy śmiali się, tylko dwu się nie śmiało. Jeden czytał zawzięcie gazetę. Spojrzałem do notatek Arka. To pewnie ten Suplicjusz, intelektualista, najlepszy uczeń w klasie. A drugi — to sympatyczny, nieśmiały chłopczyna z obandażowanym uchem. Podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu, jakby chciał dodać mi otuchy.

— Nie przejmuj się. Oni tak z każdym na początku — powiedział. — Jak przetrzymasz do jutra, wszystko się ułoży.

— Ba, ale czy przetrzymam? — wyraziłem wątpliwość.

— Pomogę ci — zaofiarował się. — Zawrzyjmy przyjaźń i sztamę.

Podał mi rękę. Uścisnąłem ją mocno i krzyknąłem głośno z bólu.

No, więc stało się. Mimo przestróg Arka, dałem się podejść Złośliwemu Mieciowi i nabrać na jego słówka. Cała klasa pokładała się ze śmiechu, a ja patrzyłem ze zgrozą na moją rękę, z której wolno spływały kropelki krwi. Ze zgrozą i upokorzeniem.

 

Ale nagle wszyscy umilkli, bo zjawili się Męccy. Nie pytając o nic, Duży Męcki od razu strzelił Złośliwego Mięcia w ucho.

— Wiesz za co? — zapytał.

— Nie wiem.

— Nie lubię, jak się powtarzasz. Dbaj o repertuar.

Złośliwy Miecio wycofał się spiesznie, mierząc Męckich ponurym spojrzeniem.

— To twoja pierwsza szansa — mruknął do mnie Suplicjusz obserwując zajście zza gazety. — Oni nie cierpią się wzajemnie. Wykorzystaj to.

Ale ja wołałem nie wykorzystywać tej szansy. Zdegustowany powlokłem się do biblioteki na drugim piętrze, pożyczyłem pierwszy tom Wielkiej Encyklopedii Powszechnej i zaszyłem się z nim w najbardziej ustronnym miejscu tego szlachetnego przybytku. W ten sposób wszystkie przerwy miałem z głowy. Bałem się tylko, czy coś nie wydarzy się na lekcjach, ale szczęśliwie nic się nie wydarzyło. Kocia od geografii była mdła, Ciemiężny od historii był mdły, Rubaszko od polskiego był mdły — a wszyscy jacyś senni, o mało co nie pospaliśmy razem z nimi. Rzecz jasna okoliczność ta była dla mnie nadzwyczaj pomyślna. Po prostu nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Już myślałem, że ten pierwszy dzień u Narcyzy mam z głowy, aż tu nagle... Lecz to warto opowiedzieć nieco dokładniej i po kolei.

Otóż wszystko zaczęło się po lekcjach.

Szkoła była już na pół opustoszała. Tylko na korytarzach na różnych piętrach uwijały się grupy porządkowe zamiatając, odkurzając i froterując. Monotonne buczenie odkurzaczy i elektroluksów co trochę zagłuszały ryki rozbawionej młodzieży i śmiech. Po piętrach biega Gepard, ucisza i kontroluje, ale podobno o czwartej ma masaż, więc zaraz sobie pójdzie. Nie musiał nikt mi go przedstawiać. Od razu go poznałem. Jest taki jak na karykaturze Arka. Malutka, krótko ostrzyżona główka, zapadłe policzki, długie nogi, zgarbione plecy. Staram się nie zwracać jego uwagi i na razie mi się udaje. A swoją drogą trzeba mieć wyjątkowego pecha, pierwszy dzień w nowej budzie i od razu trafiam na dyżur. Sprawdziły się czarne proroctwa Arka. Mnie jako nowemu przypadła oczywiście najgorsza robota. O dopuszczeniu do sprzętu mechanicznego nie ma mowy. Służę do wynoszenia śmieci klasowych. Biegam tam i z powrotem po schodach, podczas gdy Męccy bawią się odkurzaczem. Udają, że odkurzacze i froterki to sprzęt wojskowy. Już urządzają potyczki w korytarzu. Po obstrzale artyleryjskim przystępują do ataku na szczotki i ścierki. Pół klasy bawi się z nimi. Już są na końcu korytarza. Wielka bitwa Pod Gablotami kończy zwycięską batalię... w sposób chyba raczej nie zaplanowany przez żadną ze stron walczących. Właśnie przechodziłem z kubłem pełnym śmieci z gabinetu wychowania plastycznego, gdy usłyszałem jękliwy brzęk tłuczonej szyby. Spojrzałem. To poleciała szyba ze ściennej gabloty sportowej. Chyba Duży Męcki w zapale bitewnym wymachując szczotką rąbnął o szklane wieko gabloty. No i stało się.

Bitwę natychmiast przerwano. Gdyby to jakaś inna gablota. Ale gablota sportowa była oczkiem w głowie nie tylko połowy młodzieży, ale i grona nauczycielskiego z dyrektorem Rumplem na czele, nie mówiąc oczywiście o Gepardzie, który miał nad nią pieczę. Toteż nastąpiła ogólna konsternacja i, rzec by można, osłupienie. Wszyscy zastygli w miejscu i nasłuchiwali ze strachem, kiedy odezwie się Gepard. Ale on się szczęśliwie nie odzywał. Nie słyszał? Czy już go nie było? Po krótkiej, cichej dyskusji Męccy zdjęli gablotę i ustawili ją na parkiecie opartą o ścianę, a następnie wyciągnęli gwóźdź z muru.

— Pamiętajcie — zagrozili wszystkim. — Wersja jest taka: gablota sama spadła i potłukła się. Gwóźdź nie wytrzymał drgań. Były wibracje naturalne od odkurzaczy i froterek. Wytworzyło się pole magnetyczne... Nałożyły się fale dźwiękowe i spowodowały szarpnięcie akustyczne...

Do reszty osłupiałem słuchając tych naukowych wywodów. Moja mina nie spodobała się Małemu Męckiemu, bo popatrzył na mnie podejrzliwie i mruknął:

— Co się tak gapisz?! Zmiataj na dół z tym kubłem i ani słowa nikomu, bo zdefasonuję ci mordę! Pamiętaj, Dzikus! I każdemu innemu, kto wsypie, zrobimy to samo! A teraz już was nie ma!

Nie miałem zamiaru podporządkować się temu typkowi, ale zostałem dosłownie zepchnięty ze schodów przez czmychającą tłuszczę.

Gdy trzy minuty potem wdrapałem się ponownie na górę, już nikogo przy gablocie nie było oprócz znanego skarżypyty Wyrzka, który właśnie wypełzł ostrożnie zza sąsiedniej szafy.

— Co teraz będzie? — zapytałem.

— Nic — wzruszył ramionami.

— Męccy poszli po szklarza?

— Etam.

— Sami wprawią?

— Coś ty!

— Nie rozumiem. Zostawią tak, jak jest?

— No chyba.

Niemrawo wziąłem się do sprzątania potłuczonego szkła, którym zasypana była podłoga. Wyrzek spojrzał na mnie ni to zdumiony, ni przerażony.

— Zostaw — warknął.

— Dlaczego? Przecież można się pokaleczyć.

— Zostaw — powtórzył. — Będzie na ciebie, że ty stłukłeś. Wiejmy lepiej jak oni... — pociągnął mnie, ale w tej samej chwili rozległ się tupot kroków i wbiegła grupa Ciesielskiego, która sprzątała pobliskie pracownie.

— Patrzcie, to gablota!

— Poszła w drobny mak!

— To wy? — spojrzeli na nas podejrzliwie.

— Nie, to nie my — zasapał Wyrzek. — My tylko patrzymy...

— Jak nie wy, to kto?

Wyrzek już otworzył usta, ale widać przypomniał sobie groźbę Męckiego, bo wydał tylko nieartykułowany dźwięk. Zresztą grupa już go nie słuchała, bo właśnie podbiegł sam Ciesielski.

— Palimy Jacka Bankiera! — krzyczał z daleka.

Nie zrozumiałem w pierwszej chwili. Dopiero potem zorientowałem się, że gablota poświęcona jest w całości piłkarstwu. Same wycięte z gazet i czasopism ilustrowanych zdjęcia piłkarzy, fragmentów meczów, a w środku duża fotografia zamyślonego, znanego trenera, Jacka Bankiera.

— Palimy Jacka Bankiera — powtórzyli chłopcy.

— Ale za co?! — zdumiałem się.

Nikt jednak nie kwapił się z odpowiedzią. W ogóle nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy obserwowali Ciesielskiego, który z dziwnym uśmiechem na twarzy wyrwał z planszy gabloty fotografię trenera i wymachując nią ponad głowami kolegów, zarżał:

— Zapałki! Kto ma zapałki?

— Zwariowali?! Naprawdę chcą go spalić?! — wykrztusiłem.

— Chyba tak — mruknął Wyrzek. — Założyli się, że drużyna Bankiera nie poniesie żadnej porażki w meczach towarzyskich za granicą aż do samego Mundialu.

— To fanatyzm!

— Oczywiście. Ale przegrali zakład i muszą... no... muszą spalić Jacka Bankiera.

— Idiotyczne zakłady. Panowie, zastanówcie się — próbowałem apelować do Ciesielskiego i jego grupy, ale gdzie tam. Już mu podali zapałki, już ktoś przytrzymał ilustrację, a Ciesielski nie bez przyjemności przyłożył płonącą zapałkę do podobizny znakomitego trenera. Buchnął płomień. Ciesielski rytualnym gestem rozsypał popiół po głowach fanatyków, otrzepał ostentacyjnie ręce i na tym ceremonię skończono. Z gromadnym rykiem stado Ciesielskiego opuściło korytarz.

— Ale będzie draka! — Wyrzek oblizał wargi, jakby już smakując czekającą go przyjemność. — Teraz już dostaną za swoje.

— Myślisz?

— A ja im przyłożę gwóźdź do trumny.

— Ty?

— Powiem Szufli — Wyrzek znów oblizał wargi i oczy mu się zaświeciły. — O Męckich i o nich. Wszystko powiem.

— Nie zrobisz tego — zamruczałem.

— Powiem — sapał Wyrzek. — Nie zależy mi. I tak będzie na mnie, czy poskarżę, czy nie. Zawsze na mnie zwalają.

— Przecież skarżysz — powiedziałem.

— Ja?

— Ty. Może się wyprzesz?

— Nie. To fakt, czasem skarżę. Ale nie zawsze.

— No, to oducz się.

— Ale jutro i tak mnie obiją.

— Obronię cię.

Wyrzek spojrzał na mnie.

— Raczej wątpię, czy potrafisz.

— Przekonasz się jutro — warknąłem. — A teraz pryskaj. Ten pan od wuefu tu się kręci, nie chciałbym, żeby cię widział.

— Soczewiak?

— Tak. Soczewiak. Słyszę jakieś kroki.

Na wzmiankę o Soczewiaku Wyrzek natychmiast wziął nogi za pas.

Ale to nie był Soczewiak. Z głębi korytarza biegło dwu korniszonów. Jeden ze ścierką i butelką siluksu do czyszczenia szyb, a drugi z kubłem wody. Poznałem ich kiedyś podczas moich krótkich zresztą występów w sekcji gimnastycznej klubu. Ten mniejszy ze ścierką, czarny jak Cygan, to był niejaki Pigment, jego prawdziwego nazwiska nie znałem, a ten drugi z kubłem, krępy głowacz w pasiastej marynarskiej koszulce, nazywał się Kicuch. Chodzili do siódmej b w tej budzie i obaj cierpieli z powodu swojego nikczemnego wzrostu. Biedacy wierzyli, że intensywne ćwiczenia na przyrządach, a zwłaszcza długotrwałe zwisy na drabinkach dodadzą im po parę centymetrów.

Na widok stłuczonej gabloty najpierw zastygli obaj nieruchomo, a potem Pigment wydał dziki zwierzęcy krzyk rozpaczy, doskoczył do pustych ram, osunął się na kolana i zaczął się kiwać do samej ziemi w jakimś zapamiętaniu, dosłownie walił głową w podłogę jak człowiek wschodu bijący w meczecie pokłony.

— Co ty wyrabiasz! — dopadłem do niego i próbowałem go podnieść, ale był ciężki jak ołów.

— Zostaw go — mruknął uśmiechnięty Kicuch i mrugnął okiem, jakby mnie brał na świadka dobrego ubawu.

— Co mu się stało? — zapytałem.

— Przygnębiło go to — wyjaśnił Kicuch wskazując na gablotę.

— Ale żeby aż tak?!

— On jest dyżurnym, to znaczy strażnikiem tej gabloty. Beknie za to...

— Człowieku — zwróciłem się do Pigmenta — czemu się tak przejmujesz? To przecież nie twoja wina. To zrobili Męccy i Ciesie. W razie czego poręczymy za ciebie.

Pigment przestał się kiwać i podniósł głowę. Miał czarne i piekielnie smutne oczy.

— To nic nie da. Jesteś nowy i nie wiesz — jęknął. — Jestem na obserwacji.

— Na jakiej obserwacji? — zdumiałem się.

— Pan Soczewiak mnie obserwuje.

— Wciąż nie rozumiem.

— Posłuchaj — wtrącił się Kicuch — u nas tak jest: jak nie mogą dać sobie rady z uczniem, to go odsyłają do Soczewiaka.

— Dlaczego do Soczewiaka?

— Bo on z każdym daje sobie radę, bo chłopcy go się boją, mówią, że był wychowawcą w poprawczaku. Więc odsyłają do Soczewiaka, a on bierze skazańca do galopu...

— I... i co mu robi? — dopytywałem.

— No, niby nic poza... poza regulaminem. Tylko mówi do ciebie: „Jesteś u mnie na obserwacji. Wiesz, że ja umiem obserwować”. I wpatruje się w ciebie nieruchomo żółtymi oczkami jak gepard i ma takie spiczaste uszy i krótkie włosy na sztorc. A tobie skóra cierpnie. A potem wyznacza ci „pracę społeczną” do wykonania. Właśnie jemu wyznaczył czyszczenie i pilnowanie tej gabloty.

Pigment pociągnął nosem i jęknął:

— Tak... Ona już raz była stłuczona i Gepard... to jest pan Soczewiak powiedział, że mam jej strzec jak oka w głowie i... i, że czyni mnie o... osobiście od... odpowiedzialnym, bo... bo z trudem ją wywalczył u Okulli, bo Okulla nie znosi piłkarzy i chciała tę gablotę przekazać esperantystom... I jak się coś stanie gablocie, to pójdę do konia. Tak powiedział.

— Do konia? Jak to?

— Do konia gimnastycznego. Będę musiał skakać przez konia. Na wuefie. Przez konia i na konia, z nogami tak i tak... na różne sposoby. Wiesz, ile jest ćwiczeń na koniu? A ja mam krótkie nogi! — Pigment patrzył na mnie z prawdziwym przerażeniem w oczach. — No, powiedz, Kicuch, czy ja mogę te... te wszystkie ćwiczenia?

— Choćby ze skóry wyskoczył, nie potrafi — przyznał Kicuch. — Bo Gepard zadaje coraz trudniejsze, aż w końcu każdy wysiada, rozbija się o konia, przewraca, spada, a cała klasa ma ubaw. Rozumiesz teraz, dlaczego zapisaliśmy się w klubie do sekcji gimnastycznej. Myślałeś pewnie, że chodzi nam o wydłużenie ciała... Nie. Nam chodziło przede wszystkim o zaprawę. Żeby Gepardowi nie było łatwo niszczyć nas przed klasą. Rozumiesz?

Skinąłem głową. Rozumiałem. Wiadomo, że na wuefie można ośmieszyć najbardziej poważnego i mądrego człowieka, udowodnić mu niedołęstwo, pogrążyć w otchłań upokorzenia i wstydu, unicestwić! Jeszcze jak się ma takie nędzne parametry cielesne jak Pigment! I nic nie można zrobić Gepardowi, ani poskarżyć się. Ćwiczenia na koniu są w programie i Gepard zawsze może powiedzieć, że tylko przerabiał program.

— Masz rację, Pigment — mruknąłem. — To fatalne. W tej sytuacji faktycznie możesz podpaść Gepardowi z tą gablotą, ale co ja mogę zrobić. Chyba że... — urwałem nagle i rozejrzałem się po korytarzu.

— Masz jakiś pomysł? — Pigment ożywił się. W jego bezdennie czarnych i smutnych oczach zabłyszczało światełko nadziei.

— Można by zamienić gabloty — bąknąłem. — Jeśli któraś jest pusta...

— Żadna nie jest pusta. Już sprawdziłem — zachichotał Kicuch, jakby go to bardzo bawiło. Zdenerwował mnie.

— Czemu się głupio śmiejesz?

— Ja śmieję się? Nic podobnego! — zaprzeczył gwałtownie.

— Co teraz będzie... — jęczał Pigment. — Co teraz będzie. — W oczach miał autentyczne łzy.

— Uspokój się. Do jutra daleko. Na pewno coś wymyślimy — pocieszałem go, ale sam nie wierzyłem w to, co mówię.

— A jak Gepard przyjdzie?

— Nie musi przyjść.

— Już idzie! — syknął Kicuch.

Pigment zastygł w miejscu. Od strony schodów istotnie dały się słyszeć sprężyste kroki.

— To on! — pisnął Kicuch do struchlałego Pigmenta. — Przyszedł cię skontrolować!

— Tak... to on! Jestem pod obserwacją — wybełkotał Pigment i rzucił się do ucieczki w głąb korytarza.

Wzruszyłem ramionami. Za bardzo histeryzuje, to fakt, stracił zupełnie głowę, ale nie da się zaprzeczyć, że wpadł w niezłą kabałę. A potem pomyślałem, że niepotrzebnie roztkliwiam się nad Pigmentem. Co mnie obchodzi Pigment i jego gablota? Jestem nowy w tej pieskiej szkole. Mam dość własnych kłopotów.

W tym momencie napotkałem kpiący wzrok Kicucha. Stał, żuł gumę i uśmiechał się pod nosem. Rozzłościł mnie ten jego uśmiech.

— Ty też zmykaj — warknąłem.

— Ja? Dlaczego? — Kicuch nie miał ochoty.

— Bo nie podobasz mi się!

— Ja?

— Zmiataj! No już! — odepchnąłem go.

Wątpię, czyby mnie usłuchał, gdyby na korytarzu pojawił się rzeczywiście pan Soczewiak, Kicuch był zbyt lepny i ciekawy, ale zamiast Soczewiaka pojawił się niespodziewanie Złośliwy Miecio. Na jego widok Kicuch skrzywił się z niesmakiem i wycofał już bez wahania.

— Skąd się tu wziąłeś? — zapytałem Mięcia.

Miecio przystanął w bezpiecznej odległości niepewny moich intencji.

— Byłem w gabinecie lekarskim. Zmieniali mi opatrunek ucha — wyjaśnił. — Słyszałem jakieś wrzaski, więc przybiegłem.

— Bardzo słusznie — zauważyłem. — Chodź, nie bój się.

Miecio wciąż miał opory.

— No, chodź, nic ci nie zrobię, słowo. Obejrzysz sobie — wskazałem na gablotę.

Miecio posunął się dwa kroki i wlepił wzrok w obiekt.

— teraz wszystko rozumiem. Spalili Jacka Bankiera? 

Uśmiechnął się krzywo i poprawił sobie nowy opatrunek na uchu.

— Dobrze kojarzysz — powiedziałem.

Miecio posunął się znów o krok.

— Już się mnie nie boisz? — zapytałem.

Potrząsnął głową.

— Czuję, że mi przebaczyłeś — oglądał sobie paznokcie. — Dobrze czuję?

— Masz znakomite czucie — powiedziałem.

— No, to sztama — wyciągnął rękę, ale ja cofnąłem moją dłoń jak oparzony.

Miecio roześmiał się.

— Tobie się zrobił odruch, Dzikus!

— Możliwe — rzekłem chłodno.

— To ci przejdzie — powiedział Miecio — jak popracujemy razem.

— Popracujemy? Ja z tobą?

— Właśnie. Coś mi przyszło do głowy — Miecio wpatrywał się w gablotę. — Ty, Dzikus, robimy kawał?

Postanowiłem być czujny.

— Planujesz jakąś złośliwość? — zapytałem.

— Jasne, że złośliwość.

— Ale dlaczego ze mną?

— Żebyś się mógł odprężyć. Miałeś ciężki dzień, Dzikus. Chodź.

Spojrzałem na niego nieufnie i cofnąłem się o krok. Uśmiechnął się zadowolony.

— Teraz ty się mnie boisz?

— Powiedzmy... nie wierzę ci — sprecyzowałem.

— Piekielnie stałeś się podejrzliwy. Ale przesadzasz, Dzikus. Wzruszyłem ramionami.

— To chyba zrozumiałe. Po tym, jak ze mną postąpiłeś.

Miecio zrobił poważną minę.

— Nie bądź śmieszny — powiedział. — Jestem tylko raz na dzień złośliwy. Słowo. Już nic ci nie grozi z mojej strony. Możesz spytać Arka. Dziwię się, że nie powiedział ci. No, więc chodź.

Pociągnął mnie do gabloty.

— No, więc co o tym myślisz?

— Gepard się wścieknie — zauważyłem.

— Nie przejmujesz się chyba Gepardem?

— Ale beknie za to ktoś niewinny. Wiesz, kto odpowiada za tę gablotę?

— Wiem. Pigment. On jest u Geparda na obserwacji. Ale do rzeczy, Dzikus. Masz jakiś ciekawy pomysł?

Milczałem. Pamiętałem o przestrogach Arka.

Złośliwy Miecio pokiwał z politowaniem głową.

— Żal mi cię. Wyglądasz całkiem do rzeczy, a pomysłu nie masz za grosz. Ty byś zmarnował najlepszy materiał. Taka szansa wpada ci w ręce, a ty nie wiesz, co robić. Ale ja cię nauczę. Posłuchaj. Kawał najlepiej wychodzi na zasadzie kontry. Jaka może być w tym wypadku najlepsza kontra? To proste. Spalili wspaniałego Bankiera? No, to my wywieszamy jeszcze wspanialszego... Co ty na to?

— Niezłe — powiedziałem. — Gdyby jeszcze wstawić szkło...

— Czekaj! — przerwał mi. — To nie wszystko. Sam Bankier nie załatwi sprawy, ale Bankier w otoczeniu Męckich?

— Jak to w otoczeniu?

— Wiesz, ja lubię robić różnym typom specjalne zdjęcia, jak nie widzą. Napstrykałem tego całą masę. Pokażę ci kiedyś w albumie. Mówię ci, boki zrywać! Męckim zrobiłem też. Kapitalnie wyszli...

— Co ty knujesz? — zaniepokoiłem się.

— Zaraz, chwileczkę, jeszcze nie skończyłem — ciągnął Miecio ze złośliwym uśmiechem. — Mam także fajne zdjęcia Ciesiów. Gdyby je odpowiednio spreparować... Posłuchaj, to by wyglądało tak: pośrodku wielka fotografia roześmianego Jacka Bankiera, a dookoła niego wianuszek malutkich Ciesiów, którzy go wielbią, którzy klaszczą, którzy proszą o autograf, podskakują, tańczą...

I jeszcze zdjęcia Męckich. Tych nie potrzebuję nawet preparować. I bez tego są w sam raz! Ale będzie ubaw, jak zobaczą. Najpierw osłupieją z wrażenia, a potem krew ich zaleje. Mówię ci, czegoś podobnego jeszcze nie było w tej budzie.

— Nie rób tego! — warknąłem.

— Co? — Miecio nie zrozumiał w pierwszej chwili.

— Żadnych zdjęć prócz Jacka Bankiera! Rozumiesz?!

— Co ty?! — zdziwił się. — Nie chcesz skontrować tych kojotów?

— Ja ich skontruję, a potem oni skontrują mnie. Dziękuję. Jestem nowy i nie chcę im podpadać.

— Nie muszą wiedzieć, że to ty...

— Widzieli mnie przy gablocie i Kicuch potem mnie widział. Nie, Mięciu, Bankier musi być sam!

Miecio skrzywił się.

— Jeśli sam, to przynajmniej niech mówi: „A kuku” — zaproponował minorowym głosem.

— „A kuku”? Jak to sobie wyobrażasz? — zdziwiłem się.

— Tak jak w komiksie. Będzie wychodzić mu z ust w postaci chmurki. Wiesz, taki napis.

— Chcesz to przylepić?

— A co, zły pomysł?

— Może być — zgodziłem się bez entuzjazmu. — Tylko trzeba jeszcze wstawić nową szybę do tej gabloty.

— To nic trudnego — powiedział Miecio i poprowadził mnie do pracowni przyrodniczej.

Drzwi otworzył z łatwością jednym z kilku kluczy, które stale nosił przy sobie, a widząc moje zdumienie wyjaśnił:

— Pracowałem w różnych kółkach, w przyrodniczym też i zostały mi klucze do paru pracowni. Wejdź.

Zawahałem się.

— Co chcesz zrobić?

— Patrz — wskazał ręką na ścianę. — Tam wisi taka sama gablota, jak ta stłuczona na korytarzu Zamienimy tylko okna gablot i wszystko będzie cacy.

Zajrzałem do wskazanej gabloty, wydawała mi się pusta. Kilka patyków, szare pajęczyny, parę nieżywych much na dnie.

— Pomóż mi — powiedział Miecio mocując się z zawiasami.

Wkrótce oszklone wieko gabloty było zdjęte. Zamontowaliśmy je w gablocie sportowej na korytarzu, a stłuczone okno z gabloty sportowej umieściliśmy w gablocie pracowni. Po dokonaniu tej zmiany, Miecie dla zamaskowania przestępczego czynu przykrył gablotę w pracowni wielkim arkuszem grubego pakunkowego papieru i umieścił na nim napis: „Nie odsłaniać! Motyle nocne z rodziny Noctuide w trakcie przepoczwarzania”.

Ostrożnie wycofaliśmy się z pracowni, zawiesiliśmy gablotę sportową na dawnym miejscu, po czym Miecio powiedział:

— To byłoby na dzisiaj wszystko. Jutro przyjdę z samego rana, jak jeszcze nikogo nie będzie w szkole, i zawieszę Jacka Bankiera. Mam takiego na jedną szpaltę, gdybyś znalazł w jakimś piśmie większego, na dwie, a jeszcze lepiej na trzy szpalty, to oczywiście daj mi znać...

— Mam wspaniałego Jacka Bankiera z tygodnika „Sportowiec”, kolorowego i na trzy szpalty — powiedziałem.

— Świetnie! To będzie bomba, mówię ci! — zadowolony Miecio walnął mnie w żebro.

Umówiliśmy się, że Miecio pójdzie ze mną i razem wytniemy ze „Sportowca” portret znakomitego trenera.

W minutę potem, wyczekawszy odpowiedni moment, nie zauważeni opuściliśmy mury smutnego uczyliszcza.

Nazajutrz Trąba wpadł do klasy z dzwonkiem, co miało podobno „źle rokować”. Normalnie spóźniał się na pierwszą lekcję co najmniej „kwadrans akademicki”.

— Kto to zrobił?! — zaczął, zanim jeszcze wszyscy siedli na miejscach. — Uprzedzam, niech się od razu przyzna — ciągnął Trąba. — Ja i tak znam nazwiska.

Oczywiście zrazu nikt się nie odezwał. Wszyscy siedzieli jak zaklęci, nieruchomo. Uważali pogróżki Trąbaczewskiego za blef.

— No, więc nikt? — syczał pedagog. — Mam wskazać palcem?

— Ale o co chodzi — podniosły się nieśmiałe głosy. — My naprawdę nie wiemy, o co chodzi.

— O gablotę.

— Jaką gablotę? My nic nie wiemy...

— Nie wiecie?! — Trąba aż zakrztusił się z powodu tak wielkiego zaprzaństwa. — No, to porozmawiamy inaczej! — zagrzmiał i bezbłędnie, jakby kierowany gogiczną busolą, ruszył między stoliki wprost do braci Męckich. — Męccy!

— O co chodzi, proszę pana? — Męccy zerwali się z miejsc wlepiając straszny wzrok w Wyrzka.

A Trąba tymczasem już się obrócił do Ciesi i zagaił:

— Ciesielski, Kocemba.

Ciesie wstali ociężale i oni też wpakowali straszny wzrok w Wyrzka.

Wyrzek zbladł i spojrzał na mnie, ale ja dałem mu znak, żeby był cicho.

— To gorzej niż wandalizm! To bezczelność — grzmiał Trąba.

— My nic...

— Cicho! Wszystko wiem. Znam cały przebieg afery! Bezczelność, rozwydrzenie i, powiedziałbym, kanibalizm!

— Kanibalizm?!

— Dobrze, że pani dyrektor o tym jeszcze nie wie. Zwyrodnienie! Zaczyna się paleniem ilustracji, a potem czym się kończy?! Paleniem ludzi! Zbrodnią!

Tym razem Męccy byli naprawdę przestraszeni.

— Jakie palenie... Palimy tylko sporty i to czasem — bąknął Mały Męcki.

— Świadkowie czynu! — krzyczał Trąba. — Gdzie są świadkowie czynu? — rozglądał się po klasie.

Odpowiedziała mu cisza. Wyciągnąłem niedbale rękę. Cała klasa zamarła. Patrzyli na mnie ze zgrozą.

— Jesteś świadkiem czynu? — zapytał Trąba i podszedł do mnie.

— Jestem świadkiem, że z gablotą coś nie było tak...

— Nie było tak? A jak?!

— Męccy na pewno nie palili nic i nikogo, a gablota wisi na swoim miejscu jak wisiała, w doskonałym stanie, proszę pana!

— Co takiego?! — sapał zbity z tropu Trąba.

— Czy mogę zapytać, czy pan widział dziś tę gablotę? — powiedziałem siląc się na maksimum spokoju i powagi.

— Osobiście nie... Ale znam wszystko z relacji... Nie myślę, by wprowadzono mnie w błąd! — denerwował się Trąba.

— Proszę jednak sprawdzić. Ja widziałem tę gablotę przed lekcjami. Daję słowo, że jest zupełnie w porządku!

— A jednak była zdjęta! Mówiono mi...

— Ta gablota? Czy to nie jakaś pomyłka? Może ta obok. Filatelistyczna. Dla uzupełnienia eksponatów.

— Być może, jeśli ci wierzyć...

— Proszę sprawdzić. Skoro padły tu oskarżenia, to chyba jest konieczne.

— Tak... chyba tak — rzekł zaaferowany Trąbaczewski i ruszył do drzwi. My wszyscy za nim.

Męccy dogonili mnie na schodach.

— Równy jesteś, Dzikus — Duży Męcki mrugnął do mnie przyjaźnie okiem, a Mały uśmiechnął się krzywo szczerząc swoje zajęcze ząbki — przytomną wstawiłeś mowę. Ale nie bardzo cię pojęliśmy, co z tą gablotą, naprawdę wisi? Czy tylko wstawiłeś kity?

Zanim zdołałem im odpowiedzieć, Ciesie dopadli do mnie.

— Dobry kolega z ciebie — Ciesielski poklepał mnie po łopatce. — Nie wiem, co ty chcesz wykręcić z tą gablotą, ale jeżeli ci się uda, to ja ci rezerwuję miejsce w naszej szajce.

Było to niewątpliwie największe wyróżnienie, jakie mogło w pojęciu Ciesiów mnie spotkać.

— Doceniam to — powiedziałem i serce zaczęło mi bić mocno z podniecenia. Do licha, czyżbym za jednym zamachem uratował Pigmenta i obłaskawił tych bubków? Za dużo szczęścia. Przez moment nawet gotów byłem uwierzyć, ale mój wzrok padł na uśmiechniętego złośliwie Mięcia i nagle zdjął mnie niepokój, opanowały mnie złe przeczucia.

W końcu nie było prawdą, że ja dzisiaj widziałem tę gablotę. A jeśli Miecio w ostatniej chwili coś skrewił? Puściłem się biegiem po schodach wyprzedzając klasę, chciałem być pierwszy na górze, ale w połowie drogi zatrzymał mnie surowy głos kobiecy. Spojrzałem. Na półpiętrze stała chuda osoba z dziennikiem w ręce. Miała gładko uczesane włosy nieokreślonego koloru i zielonkawy kostium z naramiennikami, kieszeniami i wielkimi guzami, zupełnie podobny do paradnego munduru. Nie potrzebowałem sięgać do „katalogu” Arka, rozpoznałem od razu, z kim mam nieprzyjemność. Te oczy w czerwonych obwódkach, te wielkie okulary, ta workowata szyja o sfałdowanej skórze i ogólne podobieństwo do kobry. Tak, nie ulegało wątpliwości, że mam przed sobą wicedyrektorkę Okulczycką, czyli straszną Okullę.

— Co to za bieganina po dzwonku?! — zagaiła gniewnie. — Marsz mi zaraz do klasy!

— My idziemy z panem Trąbaczewskim — wyjaśnił złośliwy Miecio. Miał zawsze najlepszy refleks.

— Kolego Trąbaczewski, jest pan tam?

— Jestem — rozległ się zasapany głos gdzieś z dołu.

— Tyle razy mówiłam: przed przemarszem ustawiamy młodzież dwójkami, poruszamy się w zwartym szyku — parami, a tu widzę znów bezładną bandę i tarasowanie schodów! Dokąd pan ciągnie tę młodzież?

— Do gablot w celach dydaktycznych.

Okulla pokręciła głową.

— Suplicjusz, ustaw kolegów! — zarządziła. — Zrób porządek.

Suplicjusz zaczął biegać wzdłuż schodów i formować kolumnę marszową. Trąba westchnął, oparł się ciężko o poręcz i błądził wzrokiem gdzieś po sufitach. Widać było, że cierpi.

Upłynęło dobre trzy minuty, zanim ustawieni w grzeczne pary mogliśmy wystartować ponownie. To była duża ulga, kiedy w końcu zobaczyłem gablotę. Widać ją było już z daleka. Jej nienaruszona szyba błyszczała w świetle jarzeniówek.

Oczywiście szyk się od razu załamał. Każdy chciał być pierwszy przy gablocie.

— Patrzcie! Wisi! — rozległy się podniecone głosy. — Dzikus miał rację. Wisi. Wisi jak dawniej! Cała!

Odetchnąłem, lecz wnet okazało się, że przedwcześnie. Oto bowiem nagle krzyki ustały i wszyscy zastygli na moment, a potem gruchnął śmiech, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałem w szkole. Wszyscy, jeden przez drugiego, zaczęli się cisnąć do gabloty i zapanowała niesamowita wrzawa.

Ciesie i Męccy niespokojnie rozepchnęli ciżbę, stanęli oko w oko z gablotą i oniemieli. Śmiechy natychmiast ustały. Wszyscy teraz patrzyli nie na gablotę, lecz na Męckich i Ciesi. A potem przenieśli wzrok na mnie.

Ja też oniemiałem. Z daleka wszystko wyglądało w porządku. Pośrodku gabloty dominowała wielka, kolorowa i uśmiechnięta twarz Jacka Bankiera, ale gdy się podeszło bliżej, widać było wyraźnie, że otacza go wieniec malutkich Ciesiów, starannie wyciętych z fotografii meczowych. Pozbawieni piłek, tła i kontekstu, Ciesie podskakujący, Ciesie dziwnie zawieszeni w powietrzu wyglądali tak, jakby wykonywali niesamowity, rytualny taniec ku czci Jacka Bankiera. Napis pod spodem brzmiął:

„Sławny trener w otoczeniu swych młodych wielbicieli”.

Ale to jeszcze nie było wszystko. W rogach gabloty jak rokokowy ornament umieszczone były z kolei zdjęcia Męckich. Zupełnie specjalne zdjęcia, robione chyba ukrytą kamerą przez kogoś piekielnie złośliwego. Oto zbliżenie twarzy Męckich w ataku wściekłości. Oto Męccy w najobrzydliwszym ze swych śmiechów. Męccy dłubiący w zębach, Męccy obżerający się lodami, Męccy liżący sobie paluchy. Męccy — postrach ogródków jordanowskich, Męccy bijący malców, Męccy huśtający się na dziecinnych huśtawkach. I wreszcie było zupełnie kryminalne zdjęcie. Mały Męcki podstawia nogę facetowi idącemu o kulach ze stopą w gipsie. Na następnym zdjęciu facet już padał na ziemię... biała noga uniesiona do góry, kule w powietrzu, przerażenie w oczach. Okropne, okrutne fotografie!

Spojrzałem struchlały z ukosa i zobaczyłem straszny wzrok Męckich wbity we mnie. Spojrzałem z ukosa w drugą stronę i zobaczyłem takiż sam wzrok Ciesielskiego i Kocemby.

Spojrzałem na Złośliwego Miecia. Uśmiechał się niewinnie. Spojrzałem na Trąbę. Czy on też widzi? Na szczęście nie zbliżył się do gabloty. Wystarczyło mu, że zobaczył z daleka całą szybę i wielką podobiznę Jacka Bankiera w centrum. Na te drobne dodatkowe ornamenty już nie zwracał uwagi. Zresztą Ciesie i Męccy, upokorzeni i wściekli, chyba umyślnie blokowali mu dostęp i zasłaniali widok.

Oceniłem błyskawicznie sytuację i zdecydowałem, że ocalić mnie może tylko szybki odwrót. Wycofałem się więc pośpiesznie za plecy Trąby. Miecio przezornie podążył za mną. Chciał mnie minąć, ale złapałem go za ramię i przytrzymałem.

— Co ty narobiłeś?! — syknąłem wściekle. — Miał być tylko Jacek Bankier, który mówi „A kuku”.

— Ulepszyłem — powiedział Miecio.

— Ale teraz oni się wściekną. To już nie kawał. To piekielna złośliwość!

— No, pewnie, że złośliwość.

— Gdybym wiedział, że... — sapałem z pasji.

— No, nie mów, stary! Przecież dobrze wiedziałeś, że jestem złośliwy.

Ręce mi opadły. Rzeczywiście. Pretensję mogę mieć tylko do siebie. Arek ostrzegał mnie. Po co wchodziłem w kontakty z tym złośliwym łotrem?

Trąbaczewski wciąż patrzył to na nas, to na gablotę — coraz bardziej zakłopotany.

— Albo ktoś wprowadził mnie w błąd, albo... — z niedowierzaniem wpatrywał się w Męckich i Ciesiów. — Albo jest jeszcze jedna możliwość, zupełnie niezwykła w tej klasie. Załóżmy nawet, że byłem częściowo wprowadzony w błąd, to przecież coś się stało z tą gablotą. — Trąba wpatrywał się w kąt między ścianą a podłogą. Nagle znieruchomiał i warknął ostro, wskazując palcem: — Suplicjusz, podnieś to!

Suplicjusz powędrował wzrokiem za palcem nauczyciela. W kącie, w promieniu słońca, które wyszło na moment zza jesiennych chmur, zabłysło coś jak brylant. „Odprysk szkła z szyby — pomyślałem zdenerwowany. W pośpiechu przeoczyliśmy go, no, trudno, mały pech. Ale niech i Trąba ma w tym dniu swą satysfakcję. Mógłby jeszcze popaść w depresję”.

— Więc jednak nie wszystko było kłamstwem — cedził Trąbaczewski odbierając od Suplicjusza kawałeczek szyby z gabloty. — Przestępstwo zostało popełnione, a potem zamaskowane...

— Przestępstwo? — jęknęli Męccy.

— Powiedzmy lepiej — wypadek. Zdarzył się wypadek — ciągnął Trąba. — Ta wersja i mnie bardziej odpowiada. Zdarzył się wypadek, a potem była akcja naprawiania skutków wypadku.

Naprawdę zupełnie coś niezwykłego w tej klasie. Naprawdę coś niezwykłego... No, więc cóż, gratulacje! — Trąba potrząsnął ręce oniemiałych Męckich. — Gratulacje. Nie mam nic więcej do dodania i wykreślam z notesu sprawę.

Cała klasa wydała coś w rodzaju głębokiego westchnienia. W czasie lekcji wszyscy przyglądali się z niedowierzaniem, ale i z największym zainteresowaniem Męckim, a Męccy z dość niewyraźnymi minami szeptali z sobą, a potem wlepili ciężki wzrok w Wyrzka, wymienili znaczące spojrzenia i znów wpatrywali się w Wyrzka.

Na przerwie Wyrzek próbował się ukryć, ale dopędzili go od razu.

— Czego chcecie! Wszystko się dobrze skończyło — krzyczał przerażony Wyrzek.

— Dobrze! A te zdjęcia! — sapał Mały Męcki.

— Ja nic nie wiem!...

— Poza tym naskarżyłeś!

— Ja?

— Trąba od razu bez pudła skierował się do nas. A potem wstawiał trudną mowę.

— To nie ja. Ja nic nie powiedziałem — wykręcał się Wyrzek, ale oni zaczęli okładać go po twarzy.

Bardzo mi się to nie podobało. Od razu doskoczyłem.

— Tym razem on nie skarżył. Puśćcie go.

— Z tobą też mamy porachunki — wycedził Duży Męcki. — Skąd wiedziałeś, że gablota jest naprawiona! To ty zawiesiłeś te zdjęcia!

— Byłeś tam! Widzieliśmy! — krzyknął Mały Męcki. — Brać go!

Wtedy rzucili się na mnie. Była w nich wielka złość. Kłębiliśmy się na podłodze.

Było już ze mną źle, gdy ktoś krzyknął: „Szufla idzie!” i musieli zeskoczyć ze mnie. Rzeczywiście w drzwiach ukazała się pani Rosińska. Ale nim do nas doszła, już wszyscy staliśmy w miarę normalnie. Tylko ja próbowałem zatamować krew z nosa.

— Kto cię pobił? — zapytała Szufla.

Wyrzek dawał mi za jej plecami znaki, żebym nic nie ukrywał, ale ja miałem inne plany.

— Goniliśmy się, to niechcący — wyjąkałem jak najbardziej naturalnie.

— Ty jesteś lepszy numer — powiedziała Szufla, patrząc na mnie ze wstrętem. — Pierwszy dzień w szkole i już...

— Drugi — sprostowałem.

Szufla jeszcze bardziej spąsowiała z gniewu.

— Drugi dzień w szkole i już cię pełno. Porozmawiam z tobą w cztery oczy. To jest porządna szkoła i nie zniesiemy, żeby nowi zatruwali nam młodzież. Pewnie jesteś przeniesiony dyscyplinarnie.

— Przeniesiono mnie do tej porządnej szkoły w ramach awansu za dobre sprawowanie — wykrztusiłem. — Nasza szkoła nie była tak porządna.

— I jeszcze jesteś kłamczuchem na dodatek. Będziemy mieli o czym rozmawiać, moje dziecko.

— Tak jest, proszę pani. To będzie bardzo przyjemna rozmowa.

— Nie sądzę — odrzekła zimno. — Ile razy mówiłam, że nie wolno rozbijać się po korytarzach. Ale im trzeba szuflą do głowy... — gderając na swój ulubiony sposób, Szufla odeszła w siną dal, a do mnie doskoczył od razu Wyrzek z pretensjami:

— Głupi, miałeś taką okazję. Dlaczego nie powiedziałeś. Szufla by się rozprawiła z nimi, a tak to teraz oni nas zjedzą. Bo nie myśl, że to już koniec, teraz dopiero się zacznie.

— Cicho bądź!

— Zupełnie się rozzuchwalą, nie będą się nic bali — jęczał Wyrzek. — Wiejmy lepiej.

—Sam wiej, jak się boisz.

Wyrzek nie dał sobie dwa razy powtarzać. W następnej chwili już go nie było. Uciekł na górę.

A mnie otaczali chłopaki z paczki Ciesielskiego.

— No cóż, Dzikus — powiedział Ciesielski — zachciało ci się być dowcipnym. Ale u mnie takie dowcipy nie przechodzą. Oduczymy cię wtrącać się do nie swoich spraw. I nie myśl, że cokolwiek przez to załatwiłeś. Nie z nami takie numery.

— Skąd wiecie, że to ja? — starałem się być spokojny. — Nie macie żadnego dowodu.

— Owszem, mamy. Niejaki Kicuch był świadkiem. Swoją drogą, jak ci się chciało! Sprzątać, wstawiać nową szybę, nowe ilustracje i zdjęcia. I wszystko dla jednego marnego efektu?

— Mylisz się — powiedziałem. — Efekt nie był marny. 

— Nie jesteś specjalistą od efektów — wycedził Ciesielski. — Specjalistą jestem ja. Brać go! — skinął na chłopaków.

Rzucili się na mnie.

— Pójdziesz teraz z nami grzecznie na górę — powiedział Ciesielski. — I będziesz robił to, co ci każemy. Usuniesz to wszystko, co tam zmajstrowałeś. Gablota musi wyglądać tak, jak wczoraj, kiedy ją zostawiłem. Zrobisz z szybą tak — pstryknął palcem. — A potem pobawisz się zapałkami. Jazda.

Pchnęli mnie. Szarpnąłem się. Powaliłem jednego, który uwiesił się u mojej prawej ręki. Ale Ciesielski już doskoczył z pięściami do mnie.

— Do gabloty! — krzyknął.

— Nie powtarzaj się — usłyszałem nagle czyjś głos.

To Duży Męcki. Stanął między mną a Ciesielskim.

— Nie powtarzaj się, Ciesiu — powtórzył głośno.

— Powtórki są nudne — dodał Mały Męcki.

— On chciał zrobić z nas durni! — krzyknął Ciesielski.

— Z nas też, ale skończ z tym — rzekł groźnie Męcki.

Przez chwilę mierzyli się oczami. Wreszcie Ciesielski ustąpił. Patrząc na mnie spode łba wycofał się, ze swoimi stronnikami.

Męccy przyglądali mi się przez chwilę.

— Wiesz dlaczego cię obroniłem? — zapytał Duży Męcki.

— Właśnie cały czas zastanawiam się.

— Bo chcę sam z tobą dokończyć rozrachunki. Chyba wkrótce będę miał dowód, że to ty wywiesiłeś te zdjęcia i wtedy spotkamy się. Ale już teraz ci mogę powiedzieć: nie zajedziesz daleko w naszej klasie.

— Myślisz? Na czym opierasz tę prognozę? — wytrzymałem jego wzrok.

— Popisujesz się.

— Popisy zastrzegłeś w tej klasie dla siebie?

— Nie lubię, jak kto mnie wyręcza — wycedził. — Naprawdę tego nie znoszę. Tyle na razie! Cześć, Dzikus, i nie kryj się, to nic nie da!

— Nie bój się, będę do twojej dyspozycji.

Męcki zmierzył mnie ciężkim wzrokiem i odszedł w towarzystwie brata. 

 Rozdział II KLIPS

Myślałem, że już się zakończyły emocje tego dnia, ale okazało się, że Wyrzek miał sporo racji; to wszystko to była dopiero przygrywka, prawdziwy koncert pod znakomitą dyrekcją Męckich miał się dopiero rozpocząć, a ja miałem być solistą w tym koncercie. Naprawdę nie doceniłem tych miłych chłoptasiów.

Na dużej przerwie poszedłem obejrzeć sobie mecz koszykówki w sali gimnastycznej i władcę tych terenów — długonogiego Geparda, którym straszył mnie Arek, ale ledwie wsadziłem łeb w drzwi, podbiegł do mnie Mały Męcki, z językiem na wierzchu, cały zdyszany i wysapał:

— Dzikus! Do pani Rosińskiej! Szybko!

— Ja?! — przestraszyłem się.

— Dostaniesz glon do hodowli domowej. W ramach ćwiczeń.

— Glon? — zdziwiłem się.

— Każdy już ma, tylko ty jeden nie. Masz iść zaraz do pracowni.

Pobiegłem, rozluźniony, ciesząc się, że chodzi tylko o glon. Rozgarnąłem tłumek kolesiów pod drzwiami pracowni, zastukałem dla porządku i wpadłem zziajany. Wpadłem i stanąłem jak wryty.

W głębi pod oknem stał nie kto inny a Gepard we własnej osobie, stał bardzo blisko Szufli i trzymał jej głowę w swoich dłoniach. Wyglądało to tak, jakby Szufli coś wpadło do oka, a Gepard troskliwie badał jej to oko.

Na odgłos kroków Szufla wyrwała się z rąk Geparda i patrzyła na mnie zakłopotana, poprawiając machinalnie włosy. Gepard z początku nie rozumiał, co się stało, i przez chwilę stał jeszcze nieruchomo z rękami uniesionymi jak kapłan, a potem zawstydzony zatrzepotał palcami w powietrzu i zaczął sobie strzepywać jakiś pyłek z klapy marynarki.

— To znowu ty! — widziałem jak twarz Szufli przybiera kolor purpurowy. — Czego chcesz?

— Ja? Mam dostać glon.

— Co?! Co takiego?!

— Glon do hodowli domowej.

— Precz! — krzyknęła Szufla.

— Co?!

— Nie udawaj idioty! Wtargnąłeś tu przez złośliwość!

— Mnie powiedzieli, że glo...

— Wynoś się! — zagrzmiał Gepard.